Juliusz Verne
Cudowna wyspa
Część druga
(Rozdział I-III)
Przekład: Michalina Daniszewska
80 ilustracji L. Benetta, w tym 12 kolorowych;
1 mapa kolorowa i dwie czarno-białe.
"Wieczory Rodzinne", 1895
© Andrzej Zydorczak
ześć miesięcy minęło już od czasu, gdy Standard-Island opuściwszy port Magdaleny płynie po oceanie od archipelagu do archipelagu, a czas ten urozmaicony widokiem różnych ziem i ludów, wydaje się nazbyt krótkim szczęśliwym jej mieszkańcom.
Zwiedziwszy wyspy Sandwich, Markizy, Pomotu i Towarzyskie, pan Ethel Simoe ma zamiar dopłynąć do ziem Cooka, Samoa, Tanga, Fidżi i Nowych Hebrydów, zanim skieruje się ku powrotnej drodze na północ.
Jeżeli wszyscy mieszkańcy Cudownej wyspy zadowoleni są z takich warunków życia, to czy mógłby się skarżyć na cokolwiek szczęśliwy ze wszech miar Koncertujący Kwartet?
– Powiedzże mi teraz przyjacielu drogi, zagadnął wiolonczelistę poważny Francolin, czy pozbyłeś się już wreszcie uprzedzeń swych do odbywanej podróży.
– Bynajmniej! brzmiała lakoniczna odpowiedź zagadnionego.
– A jednak dość okrągłą będzie fortunka nasza po skończonej kampanii…
– Czy jesteś pewnym, że będziesz ją mógł zabrać.
– Masz-że pod tym względem jaką wątpliwość?
– Naturalnie że mam…
Cóż na to odpowiedzieć upartemu Vaillant, który wie przecie równie dobrze jak Francolin, że wypłacana im regularnie kwartalna pensya, składaną jest za pośrednictwem kursujących parowców w państwowym banku w Nowym-Yorku, na co mają piśmienne dowody. Czyż to nie wystarcza jeszcze i czyliż byt artystów nie jest tym sposobem całkowicie zapewniony?
Jeżeli jednak dokoła Kwartetu jasny horyzont życie się otwiera, nie mniej wypogodziło się niebo nad miliardowem miastem, któremu długi czas groziła burza wewnętrznych rozterek. Przebiegły Kalikstus zaciera z zadowoleniem ręce, mając pewne przeświadczenie, że do szczęśliwej tej zmiany przyczynił się krótki walczyk, jaki przetańczyła miss Dyana z młodym Tankerdonem.
– Czy domysły jego są prawdziwe, przesądzać trudno, to pewna jednak, że z mniejszą niechęcią patrzą obecnie na siebie obie rywalizujące partye; co więcej, w obozie protestanckim nie słychać już nic o dawnych zamiarach wprowadzenia na Standard-Island wzbronionego przemysłu i handlu.
Bądź co bądź w wyższych nawet sferach towarzystwa miejskiego mówią dość często o zaszłych zmianach, komentując je obudzoną wzajemną sympatyą tych dwojga, szczerą przyjaźnią ogółu cieszących się młodych ludzi.
– Czy jednak ciepło ich uczucia zdoła kiedykolwiek stopić lody dzielące ambitnych ich rodziców? pytał Kalikstusa zajmujący się wszystkiem Ponchard.
– Któż zdoła uchylić zasłony nieznanej nam przyszłości, odpowiedział tenże uśmiechając się znacząco.
Tymczasem drobny na pozór wypadek przedstawił dla wyspy pewną rozmaitość i nowy temat ogólnego zajęcia. Oto gdy 25-go listopada straż na wieży obserwatoryum zawiadomiła komandora o ukazaniu się kilku dużych parowców podążających na południo-wschód, tenże w porozumieniu z gubernatorem wyspy rozkazał mieć się w pogotowiu do wywieszenia złocistej flagi Standard-Islandu, oraz dania odpowiedzi na powitalne salwy przybywających.
Badając jednak przez lunety zwolna zbliżające się statki, oficerowie nie widzą żadnych barw u tych ciężkich, dawnej konstrukcyi parowców, jedynie z budowy ich dochodzą do pewności, że jest część eskardry angielskiej, która utrzymuje stałą opiekę nad wyspami zostającemi pod rządem lub tylko protektoratem królestwa Wielkiej Brytanii.
Lecz próżno wszyscy gotowi byli do oddania przyjętych form grzeczności, okręty, chociaż zbliżyły się zaledwie o jakie dwie mile od Standard-Islandu, nie wywiesiły swych barw, ani dały jakikolwiek znak życia, tak zupełnie, jakby dla nich ogrom pływającej wyspy nie istniał wcale.
Ten dowód lekceważenia, albo, jeśli rzecz nazwiemy po imieniu, nienawiści, jaką Anglia stale żywi dla tego „klejnotu Oceanu spokojnego”, oburzył mieszkańców Miliard-City do tego stopnia, że przez dni kilka, tak publiczność jak i miejscowe pisma nie szczędziły słów gorzkiej krytyki dla tej pyszałkowatej pani „tego przewrotnego Albionu”, tej Kartaginy nowych czasów!”
A że nie obraża się na świecie nikogo bezkarnie, przeto uchwalonem zostało, by w żadnym razie nie pozdrawiać odtąd angielskich statków.
– Jak rażącą sprzeczność przedstawiają te okręta w porównaniu z naszą eskadrą w porcie Papeete! – odezwał się oburzony Yvernes.
– Bo istnieje też różnica w narodzie, – potwierdził Francolin, cechą Francuzów jest przedewszystkiem grzeczność i uprzejmość dla każdego.
– Cóż chcecie, moi drodzy, każdy naród, zarówno jak pojedyńczy człowiek, ma swoje charakterystyczne znamiona, rzekł wchodzący właśnie Ponchard, pozwólmy Anglikom zachować je nadal, gdy dotąd, przez długie wieki cywilizacyi nie zdołali ich się pozbyć.
Rankiem dnia 29 listopada straże obserwatoryum sygnalizują ukazanie się wysp Cooka, które leżą między 20º szerokości południowej a 160º długości zachodniej W archipelagu tym wyróżniają się ziemie: Raratonga, Watim, Mittio, Hervea i Palmerstona, najważniejszą jednak, najwięcej zaludnioną i stolicą dla wszystkich jest niezbyt wielka Mangia.
Miejscowa ludność malajska mimo, że przyjmuje chętnie misyonarzy angielskich, stara się zachować swą niezawisłość i mniema, że się jej to całkowicie udaje, dopóki ma swego monarchę. Niestety są to tylko pozory, Anglicy bowiem przez gorliwych swych misyonarzy powolny, lecz coraz większy wpływ rozciągają nad temi lądami, czekając tylko chwili sposobnej, by zająć je pod wyraźny swój protektorat,
Plan podróży wskazuje Cudownej wyspie całe dwa tygodnie spoczynku na tym archipelagu, ku wielkiemu zadowoleniu Poncharda, który spodziewa się znaleść tu wreszcie chociaż jeden okaz człowieka całkiem dzikiego, może jeszcze ludożercę.
Tymczasem, gdy pan Ethel Simoe popłynął do Mangii na odległość jednej mili tylko, w łodzi, która wysunęła się z przeciwległego portu i podążała śmiało do Tribor-Harbour, przybył misyonarz angielski, pełniący na dworze panującego króla, obowiązki ministra, albo raczej wszechwładnego pana, wyzyskującego materyalnie na swą korzyść uciemiężaną i w zupełnej ciemnocie zostającą ludność, trzymaną w karbach posłuszeństwa z pomocą wybranej w pośród krajowców policyi „mitoi” zwanej, przed której potęgą, drżą nawet nieudolni tych wysp królikowie.
Otyła, przysadkowata postać przybyłego jegomości o twarzy pełnej, i chytrym wyrazie w oczach, niczem nie wskazuje człowieka, mającego jakiekolwiek szlachetne instynkta i uczucia.
Na powitanie takiego gościa wyszedł dyżurny oficer.
– W imieniu jego królewskiej mości, a łaskawego mi pana – rzekł przybyły, po ceremonialnej zamianie ukłonów, przybywam z pozdrowieniem dla jego ekscelencyi gubernatora Standard-Islandu.
– Powierzono mi honor przyjęcia takowego, zanim gubernator nasz zdąży powitać osobiście panującego w Mangii monarchę, – odrzekł oficer.
– Jego ekscelencya będzie zawsze mile widzianą, – odpowiedział minister, którego wstrętna fizyonomia, zdaje się być urobioną z chciwości i przebiegłości. Czy stan zdrowotny wyspy jest zadawalniającym? – zapytał po krótkiej przerwie słodkim jakimś głosikiem.
– Jak zwykle i teraz nie przedstawia nic do życzenia.
– Może jednak tyfus, influenza lub ospa.
– Ani nawet epidemiczny katar, panie ministrze, nie trapi zdrową zawsze ludność naszą, – zapewniał wypytywany.
– Więc mieszkańcy Standard-Islandu mają zamiar wylądować…
– Tak jest, chcemy zwiedzić te wyspy podobnie, jak to czyniliśmy w innych ziemiach Oceanu Spokojnego.
– Jego królewska mość, miłościwy pan mój, nie sprzeciwia się temu bynajmniej, jeżeli tylko opłacicie ustanowioną taksę.
– Taksę?… Cóż to znaczy?
– Och drobnostka tylko! dwa piastry1 od osoby…
– Czy to seryo – zapytał zdumiony oficer, który służąc już dwa lata na Standard-Island dotąd nie słyszał nigdzie o podobnych warunkach.
– Zupełnie seryo, i w braku uiszczenia tej sumy, nie wpuścimy nikogo na naszą wyspę…
Oficer pożegnał sztywnym ukłonem wstrętną postać przybyłego i pośpieszył telefonicznie zakomunikować panu Simoe otrzymaną co dopiero wiadomość.
Niemniej zdziwiony komandor udzielił jej bezzwłocznie gubernatorowi wyspy, który zwołał radę, mającą zadecydować o przyjęciu lub odrzuceniu, nigdzie nie praktykowanych warunków.
Oburzenie na podobny wyzysk, będący powodem tego, wyłącznie dla miliardowego miasta ustanowionego prawa, było tak wielkie, iż uradzono, że Cudowna wyspa nie zatrzyma się, nietylko u brzegów Mangii, ale nawet u żadnej innej ziemi tego archipelagu.
Bezzwłocznie tedy ruszono dalej wśród wielkiej ilości rybackich łodzi najpierwotniejszej budowy, gdyż wyżłobionych tylko w jednym kawale grubego pnia odwiecznych drzew miejscowych, lecz kierowanych przez lud rosły i muskularny, który odważnie puszcza się na głębiny dla połowu wielorybów, dość obfitych w tych stronach oceanu.
Bujną zielenią pokryte wyspy, świadczą zdaleka o urodzajności gruntu, tłómacząc zarazem chciwość zaborczej ręki angielskiej.
Dnia następnego ukazują się w niewielkiej odległości ziemie Raratonga z pasmem gór, porośniętych aż do wyniosłych szczytów gęstą zielenią lasów, po nad któremi widnieje jeszcze olbrzymi wulkan, wyrzucający gęsty dym i parę.
Blisko wybrzeża, w pośrodku wioski, strzelają ku niebu wieżyce pięknej, w stylu gotyckim, świątyni. Jest to kościół protestancki, ognisko misyi angielskich, zkąd rozchodzi się na cały archipelag światło zasad moralności, wraz z potężnym wpływem politycznym.
Chociażby rezydujący tu pastor okazał się mniej chciwym na srebrne piastry, Cyrus Bikerstaff nie zamyśla już wcale zbliżać się do wysp jakichkolwiek, zostających chociażby pod pośrednim wpływem Anglii, a na walnem zgromadzeniu rozbierano tegoż dnia jeszcze kwestyę, zmiany planu podróży dla Standard-Island. Bo czyż nie lepiej i przyjemniej zawinąć do brzegów Nowej-Kaledonii i archipelagu Loyalty, gdzie można się spodziewać od władz francuzkich równie przyjemnego powitania, jak na wyspie Taiti?
Ale kierując się w tamtą stronę oddanoloby się znacznie od Nowych Hebrydów, więc wiadomość ta wywołuje najwyższa zaniepokojenie wśród malajskich rozbitków, i ktoby był posłyszał wtenczas burzącego się kapitana Sorela, mógłby łatwo powziąć pewne podejrzenia, odnośnie do ukrywanych starannie jakichś planów.
Na szczęście jednak dla malajczyków, a na nieszczęście dla Standard-Island, nowe projekta zostały na ogólnem posiedzeniu większością głosów odrzucone, a uchwalono tylko, by owe dwa tygodnie, przeznaczone wyspom Cooka, przepędzić u brzegów Samoa, rozkładających się w północno-zachodnim kierunku.
imo pozornie niczem niezagrożonego spokoju i szczęścia, jakie zapanowało na Standard-Island od czasu mianowicie, gdy jawna nieprzyjaźń rodów i partyi, może pod wpływem uczuć zbudzonych w sercach Waltera i miss Dyany, coraz widoczniej się zacierała, straszna groźba zniszczenia zawisła nad Cudowną wyspą.
Bo nie wypadek to żaden, rzucił przebiegłych malajczyków na sztuczną jej ziemię, ale zdawna ukartowana i przeprowadzona intryga. Kapitan Sorel nie jest bynajmniej człowiekiem cichym i skromnym, za jakiego przedstawił się władzom w Miliard-City, lecz jednym z tych typów dzikich i krwiożerczych, które, według zdania marynarza Hagon, nie nie są wyjątkami wśród mieszkańców Nowych Hebrydów. Od najmłodszych lat, wyćwiczony w rzemiośle rozbójnika morskiego i handlarza niewolnikami, nabrał wraz z doświadczeniem, dziwnej giętkości i przebiegłości, tak, że nazwisko jego stało się sławnem, nawet wśród dzikich malajczyków, jako najśmielszego z opryszków.
W zeszłym już roku, wieść o krążącej między dwoma zwrotnikami Cudownej wyspie i o nagromadzonych bogactwach w jej stolicy, obudziła w nim pragnienie zdobycia sobie jednym zamachem miliardów całego świata.
Oczywiście, nie trudno mu było znaleźć sobie towarzyszy, godzących się na wszystko, dla tak ponętnych widoków.
Ułożono zatem plan śmiały i ryzykowny nieco, lecz bądź co bądź możliwy do przeprowadzenia.
W charakterze więc skromnego kupca, dostawiającego żywicę, przybył do portu Honolulu w czasie, w którym, według zaczerpniętych, trudno pojąć jaką drogą, lecz bardzo dokładnych wiadomości, mógł się spodziewać zetknięcia z pływającą wyspą. Wiemy, jak go rachuby nie omyliły, jak nawet powiodło mu się szczęśliwie udać rozbicie, by zostać gościnnie przyjętym, przez tych właśnie, przeciwko którym miał w pogotowiu plany dzikiej zdrady, mordu i łupieży. Cała bowiem historya o spotkaniu parowca zmyśloną tylko bajką była, gdyż do zagłady statku niegodziwcy ci własne tylko przyłożyli ręce
Jeżeli przeprowadzenie pierwszej połowy planu powiodło się tak szczęśliwie, jeżeli bez żadnych trudności, nie strzeżeni przez nikogo, badają położenie wyspy, jeżeli nadto otrzymali obietnicę, iż Standard-Island odwiezie ich aż do ojczystych brzegów, co właśnie było kwestyą najważniejszą, czyż zdziwi nas, że kapitan Sorel uważa w cichości ducha sprawę całą za wygraną.
– Niechże nas tylko choćby do wyspy Eromango dowiozą, za resztę ja odpowiadam, powtarzał nieraz swym towarzyszom, gdy się włóczyli z miną niby to obojętną, po wszystkich kątach wyspy. Skoro tylko tam staniemy, sprowadzę znienacka kilkotysięczny tłum, który łatwo da się zwabić obietnicą bogatych łupów, a zaciągnięta między ostre skały wyspa, niezdolna będzie stawić oporu spienionym tam zawsze bałwanom; żelazna jej podstawa rozstrzaska się w kawałki, a wtedy mieszkańców wyrzniemy i wszystkie te bogactwa staną się naszą własnością.
Nieświadomi jednak grożącej im strasznej katastrofy, mieszkańcy Miliard-City, ciesząc się otaczającymi ich warunkami dobrobytu i szczęścia, zbliżali się do grupy wysp Samoa, które zwiedził w 1768 r. Bougainville, a następnie Laperouse i Edwards.
Wysunięta najwięcej od strony północno-zachodniej skalista i pusta wysepka „Rose” nie budzi naturalnie żadnego w nich zaciekawienia; również obojętnie mijają Manuę na której niegdyś zginęło okrutną śmiercią kilku towarzyszy Cooka. Dopiero u brzegów ślicznej Tatuili myśli się zatrzymać komandor Simoe.
Gdy wieczorem d. 14 grudnia artyści francuscy używali przechadzki nad brzegiem wyspy, zdziwieni zostali nad wyraz miłą, aromatyczną wonią, którą im przyniósł lekki wietrzyk wieczorny od strony lądu.
– Ach przyjaciele, – zawołał Ponchard, toż nie wyspa żadna leży tam opodal, to jakaś wielka fabryka perfum, to magazyn Puvera…
– Jeżeli jego Ekscelencya nie ma nic przeciwko temu wolałbym, aby to była starożytna amfora, – zauważył Yvernes.
– Niechże będzie amfora, gdy ci to przyjemność ma zrobić, kochany poeto, odpowiedział Ponchard, z lekko drwiącym uśmiechem.
– Rzeczywiście, odezwał się Francolin, ten zapach roślin egzotycznych nadzwyczaj jest przyjemnym, musi to być ten sam, który Samoańczycy „mosooi” nazywają, a który jest szczególną własnością tych ziem jedynie.
Wygląd ogólny wyspy podziwiany nazajutrz w pełnym oświetleniu słonecznem, jest iście czarującym, ze wspaniałą roślinnością pokrywającą wzgórzystą powierzchnię gruntu. Zbliżającą się do portu Papo-Pago Cudowną wyspę, otoczyły liczne długie pirogi, mogące pomieścić każda mniej więcej sześćdziesięciu ludzi, którzy robiąc wiosłami w takt melodyjnie śpiewanej pieśni, tworzą wspaniałą eskortę przybywającym gościom.
Widząc ten ruch i życie w koło, nie trudno pojąć, dla czego Europejczycy nazwali te ziemie archipelagiem wysp Żeglarskich.
Jeżeli w obecnej porze klimat tutejszy przedstawia istotnie wymarzone warunki, to z nadejściem lutego panują tu nadzwyczajne upały, poczem w kwietniu i maju nadchodzi pora deszczów z gwałtownemi i niebezpiecznemi burzami. Mimo tego handel zostający początkowo w ręku Anglików, następnie Amerykanów, a obecnie Niemców przedstawia się dość zyskownie, mianowicie od czasu, gdy wprowadzona uprawa bawełny świetne wydaje rezultaty.
Wśród miejscowej ludności malajskiej żyje mała tylko garstka Europejczyków, więcej natomiast spotkać tu można przybyszów z innych wysp Polinezyi, między pracującą klasą roboczą.
Pięknie i silnie zbudowani krajowcy nie porzucili dotąd dawnych swych obyczajów odnośnie do okrycia, albo, ściślej mówiąc, ozdoby ciała. Ubranie ich całkowite stanowi bowiem najczęściej jedynie lekka tunika spleciona z traw i liści, a na odsłoniętych piersiach i ramionach widnieją różne znaki tatuowania, cieszącego się tutaj jak najlepszem jeszcze uznaniem, a czarne ich, mocno skrepowane włosy, bywają chętnie pokrywane tak grubą warstwą wapna, że wyglądają raczej na jakieś białe peruki. Zwiedzając wyspę, artyści zatrzymywali się z wielkiem zdziwieniem przed każdym spotkanym krajowcem, mając, bodaj pierwszy raz, sposobność w ciągu dotychczasowej podróży podziwiania ludności, na której stara cywilizacya słabe dotąd wycisnęła piętro.
– Oto dzicy przybrani w stylu Ludwika XV-go zawołał wesoło Ponchard, brakuje im jedynie fraka ze świecącymi guzikami oraz długich pończoch i pantofelków na wysokich czerwonych obcasach.
– Zapominasz o koniecznych jeszcze do całości lekkich szpadach i kapeluszach z piórami, dorzucił Yvernes.
Z cerą dobrze wypieczonego sucharka młode Samoanki są rzeczywiście tak piękne, że tłomaczą w zupełności słowa zachwytu, jakiemi ich darzą wszyscy podróżni w swych pamiętnikach i notatkach; a jakkolwiek, zarówno jak u mężczyzn, ubranie ich jest bardzo niedostateczne, objawiają wielką skromność w zachowaniu, co im nadaje jeszcze szczególnego wdzięku.
Ponieważ Standard Island zatrzymała się u szerokiej zatoki Papo-Pago, gdzie też urządzony jest wygodny port zdolny pomieścić kilka, a nawet kilkanaście okrętów, przeto ludność Miliard-Citty poczęła się niezwłocznie przeprawiać na ten ląd uroczy, nie znalazłszy tym razem żadnych trudności ze strony uprzejmej władzy miejscowej; że jednak nie Tetuila, ale jej sąsiadka Upola jest rezydencyą monarchy rządzącego Archipelagiem, zatem przybyli wolni od wszelkich ceremonii prezentacyi i oficyalnych wizyt, używają w całej pełni swobody, zwiedzając w różnych kierunkach wyspę, aż do leżącej w głębi największej wioski, Leonii.
– A więc drodzy przyjaciele, mówi niezwykle rozpromieniony Kalikstus Munbar w czasie jednej z wycieczek, które odbywa w towarzystwie Koncertującego Kwartetu, zdaje mi się, że niedługo rozegranym zostanie ostatni akt naszej opery komicznej. Bo oto dobrane kółko miliardowiczów urządziło sobie śliczny spacer powozowy w głąb wyspy; Coverley’e i Tankerdon’y jechali obok siebie z przyjaznym uśmiechem na ustach. Drobny wypadek jaki, wywrócenie pojazdu, lub rozbieganie konia…
– Albo też napad rozbójników… wtrącił Yvernes.
– I ogólna rzeź… – dorzucił z komiczną miną Ponchard.
– I to się przytrafić może… zabrzmiał niskim basem grobowy głos wiolonczelisty.
– O nie przyjaciele, nie szukajmy scen mordu i krwi rozlewu, bo to już na tragedyę zakrawa, nam wystarczy drobna tylko przygoda, w którejby Walter był o tyle szczęśliwym, by mógł uratować życie uroczej miss Dyanie.
– A na tem tle trochę muzyki Boieldieu albo Aubera dokończył Ponchard naśladując ruchem ręki obracaną korbę katarynki.
– Więc zawsze równie gorąco pragniesz pan tego małżeństwa? spytał Francolin.
– Czy pragnę? Boże mój! Ja o nim marzę dniem i nocą, ja tracę humor, chudnę…
– Nie jest to zbyt widocznem, – wtrącił Ponchard.
– Umrę kiedyś, jeśli nie przyjdzie do skutku! nie tracąc fantazyi kończył niezrównany prezes sztuk pięknych.
– Stanie się jako pragniesz, zawyrokował proroczym głosem Yvernes, bo dobry Bóg nie chciałby śmierci tak pożytecznej ludziom istoty.
– I ja tak sądzę, rzekł Kalikstus ze szczerym wybuchem śmiechu, ale oto oberża jakaś, możnaby wypocząć i posilić się nieco
– Wejdźmy! zawołali wszyscy zgodnie.
Niebawem siedząc na ławach za stołem i zajadając soczyste banany, wesołe towarzystwo wznosiło orzeźwiającą wodą kokosową, huczne toasty za zdrowie przyszłej pary,
Nazajutrz miejscowym wozem zaprzężonym w małe koniki, rasy nowo-zelandskiej, artyści francuscy przebyli wyspę w całej jej długości, aż na drugą stronę wybrzeży, gdzie na pomniku z białego korala, wyryte są poniżej krzyża imiona oficera Langle’a, naturalisty Lamanon’a i dziewięciu marynarzy, towarzyszy Laperouse’a zamordowanych w tem miejscu 11-go grudnia 1787 r.
Wycieczka ta daje również paryżanom sposobność poznania pięknej i bogatej flory miejscowej, rozlewającej w około nieporównany z niczem aromat. Obok bujnie rosnących palm, bananów, drzew mangowych, pomarańczowych, wspaniałych lian, orchidei i drzewiastych paproci, tuli się do łona ziemi mnóstwo drobniejszych roślin i krzewów, zdolnych obudzić największe zajęcie w każdym paryżaninie nawet.
Ciągnące się dalej uprawne pola pod ryż, trzcinę cukrową, drzewa kawowe i bawełnę, świadczą zarówno o urodzajności ziemi jak też zapobiegliwości jej mieszkańców.
Ze świata zwierzęcego oprócz kilku gatunków nieszkodliwych gadów, króluje tu jedynie pewna odmiana drobnego szczura lądowego, a wśród zieleni lasów zaszeleszczą czasem skrzydła jakiego ptaka; miłego jednak dla ucha śpiewu nie słychać zgoła.
Jakkolwiek oczekiwany przez Kalikstusa „wypadek” nie miał dotąd miejsca w uroczej Tatuili, niemniej 18-go Standard-Island opuszcza jej brzegi i zdąża do przodującej archipelagowi: Upolu, w około której skaliste: Nuntua, Sanusi i Salafuta tworzą jakby trudne do zdobycia forty. Na niebezpiecznej tej drodze kierując z mistrzostwem Cudowną wyspą, pan Ethel Simoe stanął nazajutrz szczęśliwie naprzeciw przylądka Apia.
Największa z wysp Samoańskich, Upola, będąc rezydencyą tytularnego monarchy, jest zarazem punktem środkowym handlu, prowadzonego głównie przez reprezentantów Niemiec, Anglii i Ameryki, którzy utworzyli tu rodzaj władzy municypalnej, spełniając, bez ograniczenia wszelkie czynności rządu i administracyi.
Podczas, gdy Cyrus Bikerstaff i kilku obywateli z Miliard-Citty, kazawszy się podwieść do portu Apia, składają wizyty miejscowym powagom, artyści francuscy, zwiedzają miasto, w którem przedewszystkiem uderza ich kontrast między domami Europejczyków, a niskiemi, chociaż wielką starannością jaśniejącemi chatami krajowców.
Z prawdziwem też rozrzewnieniem spostrzegają wieżyczki katolickiego kościoła, tak różnego, nawet zewnętrznym charakterem, od sztywnych i chłodem jakimś wiejących kaplic protestanckich. W pobliżu świątyni powiewająca nad budynkiem przeznaczonym na szkołę, trójbarwna chorągiew Francyi, zdaje się zapraszać przybyłych do bliższego zapoznania się z zacnymi duchownymi z zakonu Maryanitów, którzy pracują tu z wielkiem zaparciem siebie, dla chwały imienia Maryi.
Jakże szczerą jest radość szlachetnych tych ludzi, gdy witają w swych progach nieoczekiwanych gości, jak braterskie uściśnienie ich rąk! Przełożony kolonii, w podeszłym wieku staruszek, jakkolwiek już od lat wielu żyje na tym archipelagu, nie przestał jednak widocznie tęsknić za ojczystą swą ziemią, skoro ze łzą w oku stawia przybyłym różne dotyczące niej pytania. To też ożywiona rozmowa, na drugim krańcu świata spotykających się ziomków, przedłuża się, a do wieczora prawie.
– Nie sądźcie jednak, mówił w końcu zacny kapłan, byście tu jeszcze zastali ludzi dzikich, kanibalów może…
– O, tych nie spotkaliśmy nigdzie dotąd, – zauważył Francolin.
– Z wielkim żalem naszym, dorzucił Ponchard.
– Jakto z żalem?
– Wybacz ojcze to wyznanie ciekawości paryżanina, chciwego zapoznać się z kolorytem miejscowym…
– Może aż nadto jeszcze będziecie mieli ku temu sposobność zamruczał Sebastyan.
– I to być może – powiedział starzec, szczególniej w okolicach Nowych Hebrydów i wysp Salomona, wypada zachować największą ostrożność. Tutaj, również jak na Taiti, Markizach i wyspach Towarzyskich cywilizacye i światło religii naszej sprowadziły postęp widoczny. Tutaj krajowcy z ogładą europejską, z europejskim rządem…
– I europejskiemi rewolucyami prawda ojcze, przerwał Yvernes.
– Rzeczywiście i rewolucye nie są już tu osobliwością żadną, potworzyło się bowiem dużo politycznych partyi.
– Wiemy coś o tem; zresztą nie tak dawne są chwile wewnętrznej walki o następstwo tronu…
– Między wiernymi królowi Tupua, potomkowi dawno panującej tu dynastyi, a protegowanym przez Anglików i Niemców Melietoa.
Krwawe to były potyczki w tym pamiętnym 1887 roku, aż wreszcie Berlin odniósł zwycięztwo, dodał z bolesnem westchnieniem kapłan.
Po krótkiej przerwie, opanowawszy mimowolne wzruszenie, ciągnął dalej:
– Bo widzicie wpływ Niemców jest tu obecnie przeważającym; większa część pól uprawnych zostaje w ich rękach, wyrobili sobie nawet pozwolenie zbudowania oddzielnego portu dla swych okrętów, wprowadzili broń swoją, jednem słowem rządzą się tu coraz samowładniej. Ale może nadejdzie kiedy dzień…
– Korzystny dla Francyi? zapytał Francolin.
– Nie, dla Stanów Zjednoczonych.
– O-o-o, zawołał Yvernes, Anglia, a Niemcy…
– Przeciwnie moje dziecko, wielka jest w tem różnica.
– A zatem ów król Melietoa?…
– Został jeszcze po wiele razy zrzucanym i znowu osadzanym na tronie, aż obecnie, wiecie kto ma najwięcej za sobą głosów? Anglik pochodzeniem, osobistość ciesząca się największą popularnością, znany powieściopisarz.
– Jakto?… Powieściopisarz królem! zawołali obecni ze zdumieniem.
– Nieinaczej, a jest nim: Robert Levis Stefenson, autor „Skarbów na wyspie” i „Nocy arabskich”
– Oto gdzie literatura zaprowadzić może, rzekł zamyślony Yvernes.
– Czyż to nie znakomity przykład dla autorów francuskich, dorzucił Ponchard.
Nazajutrz zacni kapłani przybyli na Standard-Island z rewizytą do swych ziomków, którzy za pozwoleniem prezydenta miasta, oprowadzili ich po mieście i wyspie całej. Widok tych cudów, jakie stworzyć zdołał geniusz ludzki, wywoływał coraz to nowe okrzyki zdumienia u tych natur prostych i szczerych. Ponieważ nie było jeszcze zbyt późno, gdy wreszcie na wypoczynek wstąpiono do casina, przeto artyści zagrali gościom kilka numerów ze swego repertuaru, i przełożony misyonarzy, wielki amator poważnej muzyki, słuchał z widocznem wzruszeniem tych tonów wzniosłych i czystych, jakich pozbawiony był od czasu gdy opuścił brzegi ojczystej Francyi, a żegnając swych rodaków, kreślił nad ich głowami drżącą od starości i wzruszenia ręką, krzyżyk błogosławieństwa kapłańskiego.
Wczesnym rankiem dnia 23-grudnia, Standard-Island ruszyła ku wyspie Sawai, otoczona, jak w chwili przyjazdu, wieńcem tych długich łodzi, pirogami zwanych, snujących się lekko po powierzchni fal, wśród śpiewów i radosnych okrzyków tego poczciwego plemienia.
Również wzgórzysta, bo wulkanicznego pochodzenia, jak wszystkie ziemie tego archipelagu, Sawai, podawaną jest w legendach miejscowych za kolebkę ludów Polinezyi, za drugi raj ziemski rodu ludzkiego. Standard-Island jednak nie zawija do jej portu, bowiem plan podróży nie zostawia jej na to czasu, zdaleka więc tylko zebrana w Tribor-Harbour ludność, podziwia liczne krajobrazy, które kolejno przesuwają się przed jej oczami, aż wreszcie dnia 24 grudnia ziemie wysp Żeglarskich, zatarły się zupełnie na dalekim horyzoncie.
więta Bożego Narodzenia, zarówno uroczyste dla katolików, jak protestantów, nadały pływającej wyspie jakiś szczególnie radosny charakter. Po solennych nabożeństwach w obu świątyniach, każden członek możnych tych rodzin otrzymał w domowem zaciszu, miłe sercu dowody pamięci swych najbliższych. Nikt nie jest zapomnianym, nikt pokrzywdzonym od losu na tym, ze wszech miar wyjątkowo szczęśliwym kawałku ziemi, nawet poważny starzec, dostojny król Malekarlii, znalazł pewną ulgę w smutnem swem położeniu.
Gdy przy miejscowem obserwatoryum astronomicznem zawakowało miejsce, uczony monarcha, zwrócił się do władz z prośbą o oddanie mu tego zajęcia, intratnego ze względów materyalnych, a tak odpowiedniego dla jego światłego umysłu, zajęcia, któremu dawnemi czasy oddawał się z całem zamiłowaniem, nie przeczuwając, iż może mu kiedyś złagodzić warunki bytu. Oceniając zdolności kandydata, Towarzystwo Standard-Island skwapliwie udzieliło swego zezwolenia i oto właśnie Starboard Cronicle i New-Herald ogłaszają sensacyjną tę wiadomość całemu miastu.
– Tam do licha! zawołał Ponchard, aby być świadkiem czegoś podobnego, trzeba żyć jedynie na naszej cudownej wyspie. Powiedzcie sami, czyż nie ciekawym będzie widok, gdy poważny monarcha, zbrojny w szkła teleskopów, śledzić gwiazdy na niebie!
– Gwiazda ziemi, która się zwraca do swej braci na firmamencie! – zadeklamował Yvernes.
Niemniej od naszych artystów, zainteresowała się na parę dni cała publiczność miliardowego miasta wyjątkową postacią tego pozbawionego tronu i dostojeństwa władcy. Poczęto sobie powtarzać historyę jego życia, a najlepiej w tym względzie poinformowany Kalikstus dawał wszystkim żądane objaśnienia.
– Zacnych i szlachetnych zasad był to monarcha, mówił, prezes sztuk pięknych, gotowy na wszelkie ofiary dla dobra swych podwładnych, którzy przez długie wieki zostawali pod opieką ojców i praojców jego. Stary ten i zasłużony ród w dziejach ludzkości, nie rościł sobie wszakże pretensyi do jakiejś czci bałwochwalczej, nie wywodził pochodzenia swego od bogów, lecz żył z podwładnymi, jakby w rodzinie, odczuwając ich cierpienia i potrzeby.
Ostatni z tego rodu uczony i filozof, widząc jak nowe prądy obałamuciły umysły wszystkich, uchylił czoła przed koniecznością, i bez walki, bez krwi rozlewu ustąpił z tego tronu, dla którego sam bezdzietny, nie mógł zostawić następcy. Mimo swoich 60 lat czerstwy i silnej konstytucyi, – zdrowszej bezwątpienia od tej, którą dawni jego poddani marzą sobie nadać – opuścił swój kraj, by jako człowiek prywatny przeżyć na obczyźnie ostatnie lata czynnego swego żywota. Wybór miejsca pobytu nie przedstawiał dla niego samego żadnych trudności; uczonemu wszędzie dobrze, gdyż umie się wznieść ponad małostki tego świata, lecz przez wzgląd na wątłe zdrowie swej małżonki, osiedlił się na ukończonej właśnie w tym czasie naszej wyspie. Zbyt szczupłe jednak dochody, względnie do wielkich wydatków w miliardowem mieście, zmuszają go, mimo skromnego życia, jakie pędził w małym hotelu przy trzydziestej dziewiątej alei w dzielnicy katolickiej, do szukania sposobu utrzymania się tutaj, chociażby tylko przez wzgląd na znaczne polepszenie się stanu zdrowia królowej.
Wrażliwy umysł artystów francuzkich nie pozwala im długo zapomnieć o losie monarchy zmuszonego pracować na potrzeby codziennego życia.
– Zdaje się, że jeżeliby jego królewska mość nie zdolnym był spełniać obowiązków astronoma, mógłby udzielać lekcyi muzyki, ma bowiem być wirtuozem bez zarzutu, rzekł raz Francolin.
– Rozumiem, że i ceny godzin byłyby wtenczas królewskie…
– Ale, jeżeli jak mówisz, sam jest muzykalny, to pojmuję teraz jego zapał dla sztuki, który go prowadzi aż pod drzwi casina, podczas naszych koncert, gdy nie był w możności opłacenia biletów wejścia, ani dla królowej ani dla siebie, zauważył Sebastyan.
– Wiecie moi mili, odezwał się Ponchard, mam pewną myśl.
– O, myśli „jego excelencyi” bywają zazwyczaj genialne, rzekł z przekąsem wiolonczelista.
– Mniej albo więcej genialne, pewny jestem, że ją przyjmiesz chętnie mój stary…
– Ale posłuchajmy wreszcie tych myśli, rzekł Francolin.
– Otóż proponuję mały koncercik w prywatnem mieszkaniu królewskiem, jedynie tylko dla dostojnej pary.
– Nie mogę powiedzieć, zawołał z ożywieniem mrukliwy zawsze wiolonczelista, by niedorzecznym był twój dzisiejszy pomysł.
– A zatem zgoda, co do samego projektu, poczciwy przyjacielu, odezwał się Francolin, sądzę, że zrobimy przyjemność zarówno szlachetnemu monarsze, jak i zacnej królowej.
– Jutro napiszę list, prosząc o audyencyę, potwierdził Sebastyan.
– Lepiej będzie jeszcze, gdy pójdziemy natychmiast przedstawić się w ich mieszkaniu, z instrumentami w rękach, jakby wędrowna trupa muzykantów, zaproponował znowu Ponchard.
– Niechże i tak będzie, zadecydował Sebastyan.
Zaledwie więc mrok wieczorny przysłonił nieco horyzont, Koncertujący kwartet zbrojny w dwoje skrzypiec, altówkę i wiolonczelę, podążał trzydziestą dziewiątą aleją, na końcu której wznosił się, odosobniony nieco, piętrowy pałac zajmowany przez dostojną parę królewską.
Zupełna cisza panuje w około tego schronienia monarchy-filozofa, bo nawet służba cała składa się jedynie z kamerdynera, spełniającego funkcye szambelana, panny służącej, która zastępuje damy dworu i krzątającej się w około skromnego posiłku starej kucharki.
Na odgłos dzwonka przybyły kamerdyner spełniwszy polecenie Francolina, by przedstawił monarsze artystów francuskich pragnących mu złożyć swe hołdy, wprowadził ich niebawem przez obszerny przedsionek, w którym zostawili swe instrumenta, do salonu, gdzie równocześnie prawie z nimi ukazała się poważna para królewska.
Po głębokim i pełnym uszanowania ukłonie przybyłych, przyjętym, z prostotą i wdziękiem przez zacnych starców pierwszy Francolin zabrał głos, dziękując im nie bez pewnego wzruszenia, za łaskę, jaką im okazał monarcha przyjmując w swych progach skromnych artystów.
– Miło nam jest, powitać was panowie w cichem naszem ustroniu, – rzekł król uprzejmie, i nie sądźcie, abyście nam całkiem obcymi byli, nazbyt bowiem szczerymi amatorami muzyki jesteśmy oboje, abyśmy się żywo nie mieli interesować piękną waszą sztuką, którą z prawdziwym żalem nie mogliśmy dotąd podziwiać tak, jak tego ma prawo wymagać. Ale proszę zechciejcie zająć miejsca, – dodał w końcu ukazując fotele.
Jakże sympatyczne są postacie dwojga tych starców, na których z pewną ciekawością spoczęły oczy paryżanów; jak szlachetna dusza, jaki wyższy umysł odbija się w czarnych źrenicach siwobrodego monarchy – ile dobroci serca zdradza łagodny uśmiech, zdobiący bladą twarz jego małżonki!
– Wasza Królewska Mość ma zupełną słuszność, – odezwał się Francolin, pomijając dyskretnie niedopowiedziane myśli monarchy, muzyka, której jesteśmy wyznawcami, mając charakter czysto salonowy, wymaga spokojnego otoczenia i o ile być może, szczupłego tylko grona słuchaczy.
– O tak, bezwątpienia, – rzekła królowa, muzyka taka winna być słuchaną w pewnym skupieniu ducha, zdala od wielkoświatowego gwaru, w jakimś przybytku poświęconym bostwom i sztuce.
– Niechże więc wolno nam będzie, – odezwał się z kolei Yvernes zmienić na chwilę ten salon w ów przybytek, niechże Wasze Królewskie Moście pozwolą nam… dla Nich samych jedynie…
Jeszcze pierwszy skrzypek nie zdążył dokończyć zdania, gdy twarze monarchów rozjaśnił promień wielkiego zadowolenia.
– Jakto, – zawołał król, chcielibyście panowie…
– Jest to cel naszej dzisiejszej wizyty.
– Zapewniam was, rzekł starzec, – podając z ożywieniem rękę swym gościom, że nic, nic obecnie nie mogłoby nam sprawić większej, na tę przyjemności…
Podczas gdy kamerdyner otrzymuje rozkaz przyniesienia instrumentów i zamienienia naprędce salonu, w koncertową salę, para królewska wraz z artystami przechodzi do ogrodu, gdzie zawiązuje się poważna i wytrawna w sądzie rozmowa o sztuce.
Z rzadkiem u starca ożywieniem, mówi monarcha o prawdziwem rozumieniu muzyki, o tem odczuciu duchowym, dla którego nie wystarcza zmysł słuchu, gdyż pozbawiony go Bethowen nie przestał jednak być wielkim twórcą, prawdziwym księciem w królestwie tonów.
W ciągu dalszej rozmowy oceniwszy geniusz Haydn’a równie wielki, jak tchnący prostotą, oraz romantyczną rycerskością zabarwione utwory Webera, unosi się król w słowach najwyższego uznania, dla niezrównanego, pełnego uczuć i głębokich myśli Mozarta.
– Mało jest powiedzieć o nim, iż jest on królem tonów, bo czemże są teraz królowie, – kończy wreszcie starzec pochylając głowę, jemu przystoi raczej tytuł jakiegoś bóstwa muzyki, to też cenię szlachetne słowa Gounod’a, który woła pełen zachwytu: „O boski Mozarcie, jakże mało trzeba cię rozumieć, by cię nie uwielbiać! Ty prawdo i piękności najczystsza, ty niewyczerpany skarbie wdzięku, który z prostotą dziecka rozumiesz wszystkie stopnie uczuć ludzkich, któryś wszystko odczuł, wszystko wyraził, którego nikt nigdy wyprzedzić nie zdoła!…
W słabem oświetleniu żarowych lampek elektrycznych, zostawiających salon w niewyraźnym a tak miłym dla słuchaczy półcieniu, artyści francuscy wykonują ze zwykłym sobie mistrzostwem najpiękniejsze utwory bogatego swego repertuaru.
I byłyby płynęły bez przerwy, może noc całą, te tony czyste i głębokie, w które się wsłuchiwała z najwyższem zajęciem dostojna para królewska, bo uniesieni zapałem artyści nie czuli żadnego zmęczenia, gdyby wreszcie korzystając z krótkiej pauzy, sam monarcha nie przerwał tych chwil uroczych.
– Z głębi serca dziękujemy wam panowie, – rzekł powstając i ściskając ręce swych gości, za tę najwyższą przyjemność jakiej użyliśmy ja i małżonka moja…
– Jeżeli wasza królewska mość pozwoli, możemy jeszcze…
– Dziękuję, stokrotnie dziękuję, – odpowiedział starzec, nie chcemy, nie możemy nadużywać uprzejmości waszej. Zresztą jest już późno, a ja dzisiejszej nocy muszę być na służbie, w obserwatoryum.
Ostatnie słowa jakkolwiek wymówione głosem zupełnie spokojnym, tak dziwnie brzmiały w ustach monarchy, że artyści jakby zawstydzeni, spuścili oczy z głębokiem współczuciem.
– Tak jest panowie, – mówił dalej król tonem na wpół żartobliwym, dziś z obowiązku śledzę obroty planet i światła gwiazd stałych, a może też niejednej gwiazdy spadającej…
1 Piastr moneta srebrna, równająca się 10 frankom.