Jules Verne
nadzwyczajne przygody
pana antifera
(Rozdział XIII-XVI)
[z ilustracjami George'a Rouxa
Przekład Bronisława Kowalska
Warszawa 1894
© Andrzej Zydorczak
yle wzruszeń, obaw, gwałtownych wrażeń i nagłe przejście od nadziei do rozpaczy, podkopały zdrowie pana Antifera. Skoro tylko powrócił od pana Tyrkomel, musiał położyć się do łóżka, ciężką złożony chorobą.
Następstwem tylu wstrząśnień była silna gorączka i zupełna utrata przytomności. W malignie biedny pan Antifer powtarzał ciągłe swe przygody i rozpaczał nad utratą dokumentu, którego już żadnym sposobem niepodobna wydrzeć panu Tyrkomel! Można było się lękać, że umysł pana Antifera nigdy już nie oswobodzi się z mgły, która go przysłoniła. Doktor obawiał się kompletnego pomięszania zmysłów.
Przyjaciele otoczyli go troskliwą opieką i nie szczędzili trudów ani starań, aby mu przywrócić zdrowie.
Przyszedłszy do hotelu, Julian opowiedział wszystko Ben-Omarowi, od którego znowu Sauk dowiedział się o rezultacie odwiedzin u pana Tyrkomel. Można sobie wyobrazić gniew jego; ale wbrew oczekiwaniu notaryusza, który się spodziewał okropnego wybuchu, Sauk zachował się spokojnie; może pocieszał się myślą, iż zdoła wydrzeć tajemnicę, która się wymknęła panu Antiferowi i sam z niej osiągnąć korzyści. Przez dwa dni Sauk nie pokazał się w hotelu i nikt nie wiedział, gdzie się obraca.
– Zdaje mi się, że interes raz nazawsze skończony, rzekł Tregomain do Juliana. Zapewne i ty jesteś tego samego zdania, mój chłopcze?
– Tak jest, panie Trégomain, uporu pana Tyrkomel nie zwalczymy.
– Zabawny jednak jest ten człowiek! Ofiarują mu miliony, a on je odrzuca!
– Czy tylko te miliony istnieją rzeczywiście? odparł z powątpiewaniem julian.
– Nie wierzysz w nie, Julianie? Co do mnie mam to przekonanie, że skarb istnieje napewno, ale gdzie?
– Zmieniłeś pan zdanie, panie Trégomain.
– W istocie, od chwili gdy znaleźliśmy brylanty.
Nie twierdzę, aby te miliony miały się znajdować na wysepce numer trzeci, ale zawsze są gdzieś ukryte, tylko na nieszczęście możemy się o nich nigdy nie dowiedzieć…
– Ja zaś, pomimo tych dwóch brylantów, znalezionych na wyspie w zatoce Ma-Jumba, nie wierzę wcale w te skarby i jestem pewny, że Kamylk-Pasza zadrwił sobie ze wszystkich.
– W każdym razie wuj twój może to drogo przypłacić. Daj Boże, aby jak najprędzej odzyskał zdrowie i zmysły. Pielęgnujmy go trokskliwie, a może, gdy powróci do sił, da się nakłonić do powrotu do Francyi gdzie pędził tak spokojne życie!
– Ach, jak ja pragnę, ażebyśmy się znaleźli znowu w domu przy ulicy Hautes Salles!
– A czy pisałeś do Elizy?
– Napiszę dziś, panie Trégomain, gdyż sądzę, że mogę jej oznajmić nasz rychły powrót.
Upłynęło dni kilka, stan chorego nie pogorszył się przynajmniej, gorączka zmniejszała się nawet, jednak doktor lękał się o zmysły pana Antifera.
Obydwaj nie odstępowali ani na chwilę chorego, nie wychodzili nawet za próg hotelu. W gorączkowych swych majaczeniach pan Antifer powtarzał ciągle, że pana Tyrkomel pociągnie do odpowiedzialności sądowej. Sędziowie zmuszą go do mówienia, bo nie wolno milczeć, skoro można zbogacić kraj stoma milionami.
Julian i Trégomain mieli niemało kłopotu, chory bowiem w gorączce zrywał się z łóżka i chciał biedz do pana Tyrkomel.
Trégomain miał wielką ochotę zwiedzić miasto, ale ani krokiem ruszyć się nie mógł od łoża chorego; obiecywał to sobie wynagrodzić później.
– Muszę zobaczyć pałac Holyrood, dawną rezydencyę królów szkockich, mówił do Juliana, królewskie opartamenty i sypialnię nieszczęśliwej Maryi Stuart. Wejdę na skałę zwaną Artur, której kształt przypomina lwa uśpionego! Ze skały tej, wznoszącej się na dwieście kilkadziesiąt metrów nad poziom morza, roztacza się podobno wspaniały widok na miasto, a dalej na bezbrzeżne fale morza! Ale cóż, dodawał z westchnieniem, nie mogę widzieć tych wszystkich piękności, dopóki przyjaciel mój Antifer, choć trochę sił nie odzyska. Teraz nie mogę go przecież odstąpić ani na chwilę.
Jedyną rozrywką poczciwego Trégomain było to, że wyglądał oknem na pomnik Walter-Skotta.
Tymczasem wieść o milionach, do których odkrycia pan Tyrkomel nie chciał się przyczynić, rozeszła się po całem mieście. Z ust do ust powtarzano sobie, że słynny mówca, stosując się do wyznawanych przez siebie zasad, odrzucił olbrzymi spadek. Nawet w gazetach pisano o tem zdarzeniu i powtarzano historyę skarbu Kamylk-Paszy, zakopanego w skale na jakiejś tajemniczej wysepce. Znalezienie skarbu zależało więc tylko od kilku słów pana Tyrkomel, który tych słów wypowiedzieć nie chciał. Dziennikarze, nie znając szczegółowo tej sprawy, nie wiedzieli o istnieniu dwóch innych spadkobierców, więc nie wymienili nawet nazwiska pana Antifera. Głos opinii publicznej był podzielony. Jedni chwalili postępowanie pana Tyrkomel, drudzy ganili je, dowodząc, że te miliony mogły zrobić wiele dobrego, przynieść ulgę w nędzy i rozmaitych nieszczęściach, których zawsze tak wiele spotyka się na świecie. Ale pan Tyrkomel widać był obojętnym tak na pochwały, jak na nagany.
Gdy w kilka dni później po wyżej opisanych zdarzeniach, Tyrkomel miał swój wykład, tłumy otoczyły go dokoła. Duszono się prawie, a mówcę powitano oklaskami jak w teatrze. Każdy chciał widzieć i słyszeć tego osobliwego człowieka, który wzgardził milionami.
Tylko pan Antifer i jego towarzysze nie znajdowali się na tem zebraniu, dla przyczyn dobrze nam wiadomych. Za to za jednym filarem, podtrzymującem sklepienie głównej nawy, znajdował się słuchacz, cudzoziemiec, człowiek trzydziestokilkoletni, z czarnymi włosami i takimże zarostem, odznaczający się bardzo niemiłym wyrazem twarzy. Niewiadomo czy rozumiał język, w jakim przemawiał Tyrkomel, zapewne, że tak, bo nie odwracał od mówcy wzroku, w którym ponury i groźny płonął ogień.
Gdy skończyło się kazanie, ów tajemniczy słuchacz przebojem torował sobie drogę wśród tłumów, aby iść jak najbliżej pana Tyrkomel. Lecz nie on jeden miał ten zamiar, gdyż liczny tłum odprowadził mówcę do domu. Zanim pan Tyrkomel wszedł do sieni, zatrzymał się jeszcze na schodach i przemówił do zgromadzonych kilka słów, które nowy wywołały zapał. Tłum oddalił się zwolna, a pan Tyrkomel wszedł na ciemny kurytarz i na schody wiodące na trzecie piętro. Ów tajemniczy słuchacz postępował za nim cicho, a czynił to z taką ostrożnością, jak kot, czyhający na zdobycz. Tyrkomel nie dostrzegł go też wcale.
Wreszcie mówca wszedł do swego pokoju i zamknął drzwi za sobą. Tajemniczy człowiek ukrył się w ciemnym kącie i czekał, ale na co? Trudnoby odpowiedzieć na powyższe pytanie.
Nazajutrz lokatorzy tego domu zdziwieni byli, że Tyrkomel nie wstał podług zwyczaju o wschodzie słońca i nawet cały dzień nie pokazywał się na ulicy. Kilka osób stukało do jego drzwi, ale nikt nie odpowiadał.
Wszystkim wydało się to dziwną i podejrzaną rzeczą i po południu jeden z sąsiadów zawiadomił o tem policyę. A gdy agenci policyjni wyważyli drzwi, okropny widok przedstawił się ich oczom. Widać przestępca jakiś wdarł się tu podstępem, gdyż wszystko w pokoju było poprzewracane do góry nogami. Sprzęty, ubranie, papiery i książki zaścielały podłogę. Stłuczona lampa, leżała w kącie, a wielebny Tyrkomel, odarty prawie z ubrania, leżał przywiązany sznurami do łóżka. Usta miał zawiązane chustką, aby nie mógł krzyczeć. Jednem słowem był w stanie godnym pożałowania; z bolu, znużenia i przestrachu stracił przytomność. Jak długo tak leżał, on sam nie umiałby na to odpowiedzieć. Gdy zaczęto go trzeźwić i rozcierać, jeden z agentów wydał okrzyk zdziwienia, gdyż na lewej łopatce wielebnego Tyrkomela spostrzegł jakieś litery i cyfry wypisane a raczej wytatuowane.
Był to ciemny napis, który się odznaczał doskonale: 77 stopni, 19 linii na północ. Wyrazy oznaczone były tylko pierwszemi literami.
Nie ulegało wątpliwości, że była to owa tak upragniona szerokość geograficzna. Widać że ojciec pana Tyrkomela, obawiając się stracić tak ważną wiadomość, wypisał ją na ramieniu swego syna, który był wtedy młodem chłopięciem i mógł nawet nie pamiętać tego faktu. Książeczka z notatkami może zginąć, napis na skórze nigdy. Tak więc, chociaż Tyrkomel w istocie spalił list Kamylk-Paszy, posiadał jednak tę wiadomość, zabezpieczoną w tak dziwny sposób.
Okrutny przestępca zaskoczył widocznie swą ofiarę podczas snu. Pan Tyrkomel, przebudziwszy się, usiłował walczyć, bronić się, jak świadczył o tem nieład panujący w pokoju, ale nie mógł tego dokazać, skoro przestępca skrępował go tak bezlitośnie, że go o mało co nie udusił.
Szczegóły te opowiedział sam pan Tyrkomel, gdy po usilnych staraniach przywołanego doktora, odzyskał wreszcie przytomność. Podług jego zdania napaść miała jedynie na celu odkrycie tajemnicy, dotyczącej wysepki ze skarbami.
Opowiadał także, jak wyglądał przestępca, bo mógł mu się dobrze przypatrzeć podczas walki, jaką z nim toczył. Mówiąc o tem, pan Tyrkomel wspomniał także o odwiedzinach trzech cudzoziemców, którzy przyjechali do Edymburga po to, aby się dowiedzieć o spadku Kamylk-Paszy.
Były to doskonałe wskazówki dla agentów policyjnych, którzy zaraz rozpoczęli śledztwo. W kilka godzin później, policya dowiedziała się, że cudzoziemcy, o których była mowa, zamieszkali w hotelu Gibbs.
Choroba pana Antifera wyszła im teraz na dobre, bo przynajmniej policya nie mogła ich posądzić o współudział w przestępstwie. Ben-Omar także nie wychodził z hotelu, co poświadczyli liczni świadkowie. Zresztą żaden z naszych znajomych nie odpowiadał rysopisowi przestępcy, podanemu przez wielebnego Tyrkomela.
Dzięki tym okolicznościom poszukiwacze skarbu nie dostali się do więzienia. Naturalnie, że posądzenie padało tylko na Sauka, który jak już wspominaliśmy, znikł bez wieści. On też w istocie był owym przestępcą. Teraz gdy posiadł szacowną tajemnicę, był już panem położenia i mógł z łatwością odszukać trzecią wysepkę.
Tego tylko brakowało do ostatecznego pognębienia pana Antifera. Nie ulegało wątpliwości, że mniemany Nazim odkrył tajemnicę i że pojechał już na poszukiwanie wyspy, gdzie znajdzie skarby ukryte.
Najmniej zdziwiony tymi wypadkami był Julian, bo on zawsze podejrzywał Nazima. Ma się rozumieć, że Ben-Omar był jak najmocniej przekonany o winie Sauka. Pan Antifer miał się już trochę lepiej. Zrozumiawszy co się stało, gniewał się i wyrzekał. Wspólnie z bankierem Zambuco postanowili wezwać notaryusza do siebie, aby im wytłómaczył postępowanie Nazima.
Można sobie wyobrazić, co od nich wycierpiał Ben-Omar. Pan Antifer, który był chory na febrę, mógł teraz wylać żółć swoją na biednego notaryusza.
– Ładnych pan wybierasz dependentów! krzyknął groźnie. Złodziei! tak złodziei… bo ten łotr pojechał, aby zagarnąć skarby Kamylk-Paszy, a gdy pozyska taki majątek, czyż potrafimy go doścignąć i ukarać?
– Ach! Sauk! Sauk! wyrwało się mimowoli z ust biednego notaryusza.
Ten wykrzyknik potwierdził podejrzenia Juliana. A więc ów Nazim, to był Sauk, syn Murada, człowiek wydziedziczony przez Kamylk-Paszę na korzyść innych spadkobierców…
– Więc to był Sauk? zawołał Julian.
Ben-Omar chciał zaprzeczać, ale wyraz jego twarzy i malująca się na niej trwoga i pomięszanie, wskazywały jasno, że Julian się nie mylił.
– Sauk! zawołał pan Antifer, wyskakując z łóżka i potrącił tak silnie notaryusza, że ten upadł jak długi na ziemię.
Gniew wpłynął dodatnio na zdrowie pana Antifera. Oprócz tego oddziałała na niego jeszcze silniej wiadomość wyczytana w gazetach, w których reporterzy ogłosili napis umieszczony na skórze pana Tyrkomela.
– Tak więc nie tylko Wielka Brytania, ale niedługo świat cały będzie wiedział, gdzie się znajduje wysepka z milionami! wołał z rozpaczą pan Antifer, niepomny na to, że szerokość geograficzna nie była uzupełniona wiadomością o długości geograficznej.
– Siedemdziesiąt siedem stopni, dziewiętnaście minut na północ, powtarzał sobie, już nie wiadomo po raz który.
W istocie chciwość ludzka nie wiele z tej wiadomości mogłaby skorzystać.
Ale pan Antifer, który posiadał wiadomość o długości geograficznej, mógł szukać tej wysepki. Pod wpływem tej nadziei ozdrowiał, opanowała go tylko gorączka złota. Wstał, ubrał się, odzyskał siły i zaczął naglić towarzyszy, aby się gotowali do podróży.
– Julianie, czy kupiłeś już atlas? zapytał.
– Kupiłem, mój wuju.
– No, to dobrze, a kiedy wiesz już i długość i szerokość geograficzną, szukaj wysepki numer trzeci.
Julian rozłożył atlas i zaczął szukać za pomocą kompasu.
– Wyspa Szpicberg, wybrzeże południowe, rzekł.
Zatem Kamylk-Pasza umieścił swoje skarby na dalekiej północy!
– W drogę, nawet dziś, jeśli znajdziemy okręt! zawołał pan Antifer.
– Mój wuju!… odezwał się Julian.
– Nie możemy przecież pozwolić temu nędznemu Saukowi, aby nas uprzedził! odparł z uniesieniem pan Antifer.
– Masz słuszność, mój przyjacielu!… potwierdził Trégomain.
– Prędzej zatem w drogę! raz jeszcze powtórzył pan Antifer i dodał:
– Uprzedźcie tego niedołęgę notaryusza, ażeby się szykował do drogi, ponieważ testament Kamylk-Paszy wymaga tego…
– To jeszcze szczęście, że ten żartowniś pasza nie posyła nas na przeciwną półkulę! rzekł Julian.
Rozdział XIV
an Antifar i czterej jego towarzysze, licząc w to Ben-Omara, musieli się udać do Bergen, jednego z główniejszych portów zachodniej Norwegii.
Nie zwlekali ani chwili z wykonaniem raz powziętego postanowienia, tem bardziej że Nazim, a raczej Sauk, wyprzedził ich o cztery albo pięć dni; przed południem jeszcze byli w Leith, gdzie spodziewali się znaleźć statek odpływający do Bergen, który to port leżał na drodze do wyspy Szpicberg.
Odległość z Edymburga do tego portu wynosi mniej więcej czterysta mil; stamtąd zaś należało się udać do Hammerfest, portu wysuniętego najdalej na północ Norwegii. Drogę tę można odbyć na okręcie, który podczas pięknej pory roku przewozi turystów aż do przylądka północnego.
Z Bergen do Hammerfestu jest ośmset mil, a z Hammerfestu do południowego krańca wyspy Szpicberg mniej więcej sześćset mil. Wskazówka znaleziona na plecach pana Tyrkomela, oznaczała właśnie tę miejscowość. Aby się dostać do Szpicbergu, trzeba było wynająć statek, któryby mógł odbyć taką podróż morską. Na szczęście była to jeszcze piękna pora roku, kiedy burze nie nawiedzają oceanu Północnego.
Pozostawała jeszcze do rozstrzygnięcia kwestya pieniężna. Ta trzecia podróż, przedsięwzięta w celu poszukiwania skarbu, z pewnością będzie bardzo kosztowna, mianowicie od Hammerfestu do Szpicbergu, gdzie trzeba będzie wynająć statek na swój koszt. Zapasy pieniężne pana Trégomain zaczęły się już wyczerpywać, bo też nie mało ponieśli kosztów od chwili wyjazdu z Saint-Malo. Na szczęście podpis bankiera Zambuco znaczył to samo, co złoto, a bankier ofiarował nieograniczony krydyt swemu współspadkobiercy.
– Porachujemy się później, rzekł do pana Antifera. Choćbyśmy nic więcej nie znaleźli nad ten brylant z wysepki w zatoce Ma-Jumba, jeszcze mi spłacisz dług zaciągnięty.
Zanim więc opuścili Edymburg, bankier udał się do banku szkockiego i na czek wystawiony przez siebie, dostał pieniędzy.
W Leith, w zatoce Forth, oczekuje zawsze dużo okrętów, znaleźli więc i okręt odpływający za dwa dni do Norwegii. Był to statek kupiecki, lecz kapitan, za dobrem wynagrodzeniem, zdecydował się zabrać podróżnych. Pan Antifer był tak zniecierpliwiony tą przymusową zwłoką, że nie pozwolił ani Julianowi, ani swemu przyjacielowi, na zwiedzenie Edymburga, co bardzo zmartwiło poczciwego Trégomain.
Wreszcie 7 lipca wypłynęli z zatoki Forth i w dwa dni później znaleźli się w Bergen.
Przed wyjazdem z Edymburga Julian zaopatrzył się w sextan, chronometr i podręcznik do oznaczania czasu, gdyż wszystko to utracili podczas rozbicia statku w zatoce Ma-Jumba.
W istocie lepiejby było dla naszych podróżnych, gdyby byli mogli wynająć okręt, któryby ich wprost mógł zawieźć do Szpicbergu, ale nie trafiła im się podobna okazya.
W Bergen znów musieli czekać blizko dwie doby. Pan Antifer i Zambuco nie wychodzili z hotelu, tem więcej, że dnia tego deszcz padał. Lecz Julian i Trégomain nie zważali na niepogodę i poszli oglądać miasto, położone w dolinie ze wszystkich stron otoczonej górami. Trzeba przyznać, że zwiedzanie miasta Bergen, nie mogło im wynagrodzić tego co stracili, nie widząc wspaniałego Edymburga. Najciekawszą dzielnicą jest olbrzymi targ rybny. I w istocie nigdy Trégomain nie widział tylu beczułek ze śledziami, ani takiej obfitości dorszów, złowionych na wyspach Lofodzkich i łososi, których takie mnóstwo rozchodzi sięw Norwegii. To też charakterystyczna woń świeżych ryb przeciska się tu wszędzie i unosi się nietylko nad wybrzeżem, ale dostaje się do wysokich domów, do sklepów z kosztownościami, do bogatych magazynów futer, a nawet do willi rozsypanych na dwóch ramionach fiordów, które wązki przesmyk ziemi oddziela od wielkiego jeziora słodkiej wody.
Trégomain i Julian zwiedzili całe miasto, aż wreszcie 11 lipca, o 10 rano wsiedli na okręt, który zabierał turystów, pragnących podziwiać słońce o północy, na horyzoncie północnego przylądka.
Lecz pan Antifer, Zambuco i Ben-Omar zapewne pozostaną obojętnymi i na to zjawisko. A jednak podróż morska na tym statku była bardzo miła i nader urozmaicona; płynęli bowiem wzdłuż brzegów norweskich, poprzerzynanych głębokimi fiordami. Na szczytach gór widać było błyszczące lodowiska, niektóre z nich staczały się aż do morza; na dalszym widnokręgu rysowały się wyniosłe góry, których wierzchołki tonęły we mgle.
Pana Antifera gniewały częste przystanki okrętu, przeznaczone dla zadowolnienia ciekawości turystów w miejscowościach godnych widzenia. Myśl, że Sauk wyprzedził jego wyprawę o tyle dni, utrzymywała go w ciągłem rozdrażnieniu, bardzo nieprzyjemnem dla tych co go otaczali. Uwagi Juliana i Trégomain, którzy chcieli go powstrzymać od ciągłego narzekania i krzyków, nie zdały się na nic. Dopiero groźba kapitana, który oświadczył stanowczo, że pana Antifera wysadzi na ląd, jeżeli będzie zakłócał spokój pasażerów, zmusiła go do panowania nad sobą.
Najpierw statek zatrzymał się w Drontheim, starem bardzo mieście, mniej znacznem, niż Bergen, ale za to ciekawszem dla turystów.
Pan Antifer i Zambuco nie chieli wcale wysiąść na ląd, tylko Trégomain i Julian poszli zwiedzić starożytne miasteczko, które jeżeli zadawalnia turystów pod względem ładnych widoków, męczy niesłychanie z powodu szkaradnego bruku, składającego się z nierównych i sterczących kamieni, kaleczących po prostu nogi.
– Szewcy prędko muszą się tutaj dorabiać majątku, odezwał się Trégomain, o toż chodzi się tu jak po szpilkach.
Dwaj przyjaciele zwiedzili kościół katedralny, w którym królowie szwedzcy po koronacyi w Sztokholmie, koronowali się w Drontheim, jako królowie Norwegii. Potem obszerny cmentarz otaczający katedrę, następnie wybrzeża szerokiej rzeki Nid, która podnosi się i opada wraz z przypływem i odpływem morza. Brzegi rzeki ocembrowane są drzewem i tworzą dość ładne bulwary. Byli także na obszernym targu z jarzynami, które przywożą z Anglii, i przeszli aż na drugą stronę rzeki, na przedmieście, poza którem wznosi się dawna cytadela.
Znużeni wrócili na pokład okrętu, a Julian wysłał znów list do Elizy. Statek zatrzymał się jeszcze w wielu miejscach, ku wielkiemu niezadowoleniu pana Antifera, który nie chciał się zastosować do przyjętego zwyczaju i nie przeskoczył przez sznur, wyciągnięty na pokładzie okrętu, w chwili, gdy statek przebywa koło północne. Za to Trégomain zastosował się do tradycyi. Płynąc ku północy statek ominął sławny wir morski Maelstrom, gdzie woda z szumem rozpryskuje się na białawą pianę. Następnie minęli archipelag wysp Lofodzkich, dokąd udają się na połów rybacy norwescy i wpłynęli do portu Tromsö.
Przez cały czas tej przeprawy morskiej padały ulewne deszcze; zaledwie na cztery godziny podczas doby deszcz ustawał i to jaki deszcz! Zdawać się mogło, że upusty niebieskie otworzyły swe czeluście, grożąc nowym potopem. Ale niepogoda była dość pocieszającym objawem dla naszych podróżnych, gdyż temperatura była dosyć wysoka. A dla ludzi chcących się dostać pod siedemdziesiątą siódmą odległość geograficzną, temperatura była niesłychanie ważną rzeczą. Zimno mogło przeprawę do Szpicbergu utrudnić, albo uczynić wprost niemożliwą. W okolicach północnych, nawet lipiec jest już dość spóźnioną porą na wyprawy morskie w stronę bieguna północnego, gdyż wskutek zmiany kierunku wiatru, na morzu zjawić się mogą lodowce. Gdyby więc pan Antifer został zaskoczony w Hammerfest lodowcami, które płyną ku południowi, kto wie, czy mógłby wtedy puścić się na morze w łodzi rybackiej. Myśl ta obawą przejmowała Juliana.
– Co to będzie, jeśli morze okryje się lodowcami? rzekł jednego dnia Trégomain do Juliana.
– W takim razie wuj musiałby przepędzić zimę na przylądku północnym i tam oczekiwać nadejścia przyjaźniejszej pory roku.
– Ciężka byłaby to zima, no, ale przecież nie można tak łatwo wyrzec się milionów! odpowiedział Trégomain.
Brylanty, znalezione na wysepce w zatoce Ma-Jumba, wpłynęły na zmianę przekonań poczciwego Trégomain, który teraz wierzył już w istnienie skarbu.
– Ile to już ponieśliśmy ofiar!… powtarzał z westchnieniem. Najpierw piekliśmy się na słońcu w Loango, a teraz będziemy marznąć w północnej Norwegii! Niech licho porwie tego paszę! Dlaczego ukrył swój skarb w takich odległych stronach?…
Okręt tylko kilka godzin zatrzymał się w Tromsö, gdzie pasażerowie po raz pierwszy zetknęli się z mieszkańcami Laponii; wreszcie 21 lipca rano wpłynął do ciasnej zatoki Hammerfest, skąd nazajutrz miał przewieść turystów do północnego przylądka, miejscowości najbardziej wysuniętej na północ Norwegii. Ale pana Antifera nic nie obchodził przylądek północny, który nie mógł iść w porównanie z wysepką numer trzeci!
Podróżni przez dzień ten mieli wypocząć w hotelu. Hammerfest liczy ze dwa tysiące mieszkańców, zajmujących drewniane domy; ludność stanowią głównie protestanci, katolików jest bardzo mało. Mieszkańcy Norwegii są bardzo przystojni, szczególniej marynarze i rybacy, którzy na nieszczęście skłonni są do pijaństwa. Lapończycy zaś są bardzo brzydcy, usta mają szerokie, nos spłaszczony, cerę żółtawą, a włosy najeżone, jak grzywa końska, ale są pracowici i pomysłowi.
Wynająwszy pokoje w hotelu, pan Antifer i jego towarzysze wyszli na miasto, aby poszukać jakiego statku, któryby mógł zawieźć ich do Szpicbergu. Udali się do portu, dokąd wpada szeroka rzeka; nad tamą z powbijanych pali wznoszą się domy i składy.
Przemysł w Hammerfest zasadza się głównie na handlu rybami. Nawet psy i bydło żywią się rybami, a setki statków i łodzi rybackich dowozi ich tyle z obfitych połowów, że wystarczają aż nadto na potrzeby miejscowe i na wywóz do stron dalszych.
W Hammerfest dni podczas lata są niezmiernie długie, prawie że nie ma nocy; w zimie zaś noc trwa prawie ciągle, rozjaśniana tylko niekiedy blaskiem wspaniałej zorzy północnej.
Przy wejściu do portu, pan Antifer i jego towarzysze zatrzymali się u stóp kolumny granitowej, ozdobionej kapitelem z bronzu, przedstawiającym broń norweską, ponad którą unosi się kula ziemska. Ta kolumna, wzniesiona za panowania Oskara I-go, postawiona została na pamiątkę robót, przedsięwziętych w celu wymiaru południka, pomiędzy ujściem Dunaju i Hammerfestem. Potem podróżni nasi udali się na groblę, przy której zatrzymują się rozmaitej wielkości statki i łodzie rybackie.
Ale w jaki sbosób porozumieją się z ich właścicielami, skoro nie umieją po norwesku? Na szczęście Julian umiał po angielsku, a ten język kosmopolityczny ułatwił im porozumienie się w krajach skandynawskich.
Daleko jeszcze było do wieczora, gdy statek został wynajęty za dość wygórowaną cenę, a kapitan jego Olaf i jedenastu ludzi, stanowiących załogę, gotowi byli każdej chwili odpłynąć do Szpicbergu, zaczekać na swych pasażerów dopóty, dopóki ci zechcą tam pozostać, zabrać pakunki, jakie będą żądali, aby zostały zabrane, i odwieźć ich napowrót do Hammerfest.
Pan Antifer był niesłychanie uradowany z tak szczęśliwego obrotu sprawy, tem bardziej, że Julian rozpytał się w mieście, czy niewidziano tu przed kilku dniami jakiego cudzoziemca, dążącego również do Szpicbergu, i otrzymał odpowiedź przeczącą. Sauk więc nie wyprzedził ich do Szpicbergu, chyba że popłynął inną drogą, co wydawało się niemożebnem, gdyż ta droga, którą oni dążyli, była najkrótsza.
Resztę dnia zeszło na przechadzce. Pan Antifer i bankier Zambuco byli. tego przekonania, że teraz już dotarli do kresu swej podróży.
Gdy o jedenastej wieczór udali się na spoczynek, było jeszcze zupełnie widno, zmrok trwał bardzo krótko i rozjaśnił się natychmiast blaskami jutrzenki. Nazajutrz o ósmej rano podróżni nasi wypłynęli z Hammerfest. Ale przebyć sześćset mil, to wymaga zawsze około pięciu dni żeglugi i to wtedy, jeżeli pogoda i wiatr sprzyjają. Zdawało się, że napływ lodowców grozić nie będzie, gdyż temperatura była zupełnie łagodna. Niebo pokrywało się niekiedy chmurami, ale padał tylko deszcz, nie śnieg. Od czasu do czasu ukazywało się słońce i Julian miał nadzieję, że promienna tarcza nie ukryje się wtedy, gdy będzie potrzebował wskazać za pomocą sextanu położenie trzeciej wysepki. Wszystko składało się jak najlepiej i wszyscy mieli nadzieję, że fantazya Kamylk-Paszy nie każe im już dłużej włóczyć po świecie.
Żegluga odbywała się bardzo pomyślnie, tak że 26 lipca, o godzinie czwartej rano dostrzeżono już na horyzoncie zarysy skał. Morze wolne było zupełnie od lodowców. Kapitan Olaf znał dobrze okolice wyspy Szpicberg, gdyż często udawał się w te strony na połów ryb. Przed laty dwudziestu wyspa Szpicberg była jeszcze bardzo mało znana, ale wkrótce i tę miejscowość ludzie częściej nawiedzać będą. Szpicberg jest nazwą nie jednej wyspy, lecz archipelagu, który składa się z trzech wysp większych, mianowicie: wysp: Szpicberg, Południowo-Wschodniej i Północno-Wschodniej. Połowem wielorybów i fok zajmują się tam najwięcej Anglicy, Rosyanie i Duńczycy. Zresztą dla spadkobierców Kamylk-Paszy wszystkie te szczegóły były rzeczą obojętną.
Archipelag wysp Szpicberg najeżony jest skałami, które utrudniają przystęp do wybrzeża. Pewien Anglik odkrył te wyspy w roku 1553, ale dopiero Holendrzy nadali im nazwisko. Oprócz tych trzech wysp największych, archipelag składa się jeszcze z mnóstwa drobnych wysepek.
Julian, po odszukaniu na mapie oznaczonej długości i szerokości geograficznej, dał rozkaz kapitanowi Olaf, aby się skierował ku wyspie Południowo-Wschodniej, która z całego archipelagu najbardziej jest wysunięta na południe. Przy sprzyjającem wietrze przebyto cztery czy pięć mil w przeciągu godziny. Statek zarzucił kotwicę niedaleko wysepki, na której widać było wysoki przylądek.
Była wtedy godzina kwadrans na pierwszą, gdy pan Antifer ze swymi towarzyszami wsiadł do łodzi i skierował się ku wyspie.Za ich zbliżeniem stada mew i innych ptaków morskich zerwały się z krzykiem, a foki oddaliły się śpiesznie z wybrzeża, wydając żałosne głosy.
Pan Antifer, wysiadłszy na brzeg, tupnął mocno nogą, jakby chciał tym sposobem okazać, że bierze tę ziemię w swoje posiadanie.
Szczęście zdawało się sprzyjać teraz naszym podróżnikom; nie szukali bynajmniej miejsca do wylądowania i wysiedli właśnie tam, gdzie bogaty Egipcyanin ukrył swoje skarby.
Wyspa była pusta, jak tylko okiem można było zasięgnąć. Na wybrzeżu nie widać było ani jednego Eskimosa, na morzu ani jednego okrętu, ani jednej łodzi rybackiej. Wszyscy byli wzruszeni i przejęci radością, nawet Trégomain, który cieszył się szczęściem swego przyjaciela.
Radość ich spotęgowała się jeszcze bardziej, gdy spostrzegli, że na ziemi rozmiękczonej od deszczów, nie było żadnych śladów, nikt więc nie przechodził tamtędy; Sauk nie wyprzedził ich. Ostatni dokument opiewał, że należało szukać skarbu na południowem wybrzeżu wyspy. Gromadka nasza skierowała się zatem do skał, które najbardziej wysuwały się w morze; załomy skał nie były pokryte ani mchem ani śniegiem, co ułatwiało niezmiernie poszukiwania.
Wreszcie pan Antifer zatrzymał się przed skałą wyniosłą i gładką, jak owe słupy, którymi podbiegunowi żeglarze oznaczają drogę przebytą.
– To tu!… to tu!… zawołał głosem stłumionym od głębokiego wzruszenia.
Wszyscy przybiegli na ten okrzyk.
Na gładkiej ścianie skały widać było monogram Kamylk-Paszy, tak głęboko wyryty w granicie, że czas nie zdołał zniszczyć jego śladów.
Wszyscy zatrzymali się w milczeniu przed skałą i odkryli głowy, jak gdyby znaleźli się nagle przed grobem bohatera. Dziwną zaiste jest wszechwładna potęga złota.
Natychmiast zabrali się do pracy. Pod uderzeniami motyk i drągów odłamy skał sypały się na wszystkie strony. Pan Antifer nadsłuchiwał bacznie, czy nie usłyszy metalicznego dźwięku. Wreszcie drąg okuty żelazem, którym posługiwał się pan Antifer, napotkał opór.
– Nakoniec! zawołał pan Antifer odrzucając ostatni kawał skały, który przykrywał skarby.
Ale po tym okrzyku radości nastąpił okrzyk rozpaczy, tak gwałtownej, że słychać go było chyba na jaki kilometr odległości. Pan Antifer upuścił drąg na ziemię. W głębi skały nie było baryłek, lecz znowu skrzynka żelazna, podobna do dwóch znalezionych już poprzednio.
– Jeszcze to samo! jęknął Trégomain, podnosząc ręce ku niebu.
Trzeba więc będzie szukać jeszcze czwartej wyspy! Pan Antifer, uniesiony gniewem, uderzył z taką siłą drągiem w skrzynkę, że ta rozbiła się od razu.
Wyleciał z niej pergamin pożółkły, zacieknięty i bardzo zniszczony; widać że deszcze i śniegi dostawały się do wnętrza skrzynki. Kosztowności nie było żadnych. Jeden tylko Julian zachował zimną krew; podjął pergamin i rozwinął go ostrożnie. Była to pojedyńcza kartka, której górna część uległa zniszczeniu przez wilgoć. Niektóre wiersze jednak były zupełnie czytelne. Julian więc tak czytać zaczął:
„Było trzech ludzi, którym winienem wdzięczność i którym chcę pozostawić dowody mojej pamięci. Dlatego to złożyłem dokumenty na trzech wysepkach, bo chciałem, aby ci trzej ludzie, co mają po mnie odziedziczyć mienie, poznali się w podróży i połączyli się ze sobą węzłami przyjaźni.”
Co do tego pomylił się poczciwy Pasza.
„Będą oni zmuszeni ponieść wiele trudów zanim zdobędą majątek, ale zawsze nie tyle, ile poniosłem ja, aby im przekazać te pieniądze. Ci trzej ludzie są: Francuz Antifer, Maltańczyk Zambuco i Szkot Tyrkomel. Jeżeli oni już nie żyją, dziedziczyć mają ich prawi spadkobiercy. To też, gdy w obecności notaryusza Ben-Omara, którego naznaczyłem wykonawcą mojego testamentu, ta skrzynka zostanie otwarta i dokument, który jest ostatnim, odczytany, spadkobiercy mogą iść wprost do czwartej wysepki, na której ukryłem trzy beczułki zawierające złoto, brylanty i kosztowne kamienie.”
Pomimo rozczarowania, jakiego doznali podróżni nasi, dowiadując się o nowej podróży, wszyscy jednak doznali wielkiej ulgi. Zatem ta czwarta wysepka będzie już ostatecznym celem ich podróży. Należało tylko dowiedzieć się, gdzie się ta wyspa znajduje.
„Aby odnaleźć tę wysepkę, czytał dalej Julian, trzeba poprowadzić…”
Na nieszczęście dolna część pergaminu była tak zniszczona przez czas i wilgoć, że brak było wielu wyrazów, które się stały zupełnie nieczytelne, Julian napróżno silił się je odczytać.
„Wysepka… położona… prawo… geometryczne…”
– Ależ śpiesz się! zawołał niecierpliwie pan Antifer. Dlaczego się tak zastanawiasz?
Ale Julian nie mógł czytać dalej. Litery były tak zatarte, że nie można się było domyślić żadnego wyrazu. Cyfr, oznaczających szerokość i długość geograficzną, nie było ani śladu.
Julian raz jeszcze odczytał rozpoczęte zdanie:
„Położona… prawo… geometryczne…”
Nareszcie zdołał odczytać ostatni wyraz: biegun.
– Co? biegun? zawołał zdumiony. Jakto, czyżby te skarby były ukryte przy biegunie Północnym?
– A może Południowym, szepnął z rozpaczą Trégomain.
Czyż to więc nie była prosta mistyfikacya? Chęć wprowadzenia kogoś w błąd i narażenia go na przykrości?… Po takiej włóczędze kazać komuś jechać do bieguna Północnego albo Południowego! A przecież jeszcze żadna istota ludzka tam nie dotarła!
Pan Antifer wyrwał z rąk siostrzeńca dokument i starał się przeczytać w pół zatarte zgłoski…
Ale nie mógł dopatrzyć nic, coby mogło naprowadzić na domysł, gdzie trzeba szukać czwartej wysepki.
Gdy pan Antifer przekonał się, że wszystko przepadło stracił przytomność i jak piorunem rażony, upadł na ziemię bez czucia.
Rozdział XV
eraz musimy kolejno opowiedzieć wypadki, które nastąpiły po znalezieniu ostatniego dokumentu na wysepce numer trzeci. Wiemy już, jaką rozpacz w panu Antiferze wywołało to przykre rozczarowanie, a mianowicie, że przeniesiono go na pokład statku prawie bezprzytomnego.Lecz towarzysze przekonali się wkrótce, że choroba nie będzie miała groźnych następstw. Biedny pan Antifer był tak smutny i pognębiony, że ani Julian, ani Trégomain nie mogli z niego słowa wydobyć.
Drogę z powrotem odbywano jak można było najprędzej. Na wynajętym przez siebie statku wrócili do Hammerfest, a stamtąd do Bergen. Ponieważ nie było jeszcze kolei żelaznej z Drontheim do Chrystyanii, pojechali więc końmi do stolicy Norwegii, potem okrętem popłynęli do Kopenhagi, a następnie koleją przez Danię, Niemcy, Hollandyę i Francyę, dostali się do Paryża i do Saint-Malo.
W Paryżu pan Antifer rozstał się z bankierem Zambuco, któremu zapłacił wszystkie koszta podróży, spieniężywszy przedtem swój brylant. Kamień był w istocie tak wysokiej wartości, że jeszcze panu Antiferowi pozostała się ładna sumka. Ma się rozumieć, że notaryusz Ben-Omar nic nie dostał, gdyż miał odbierać tylko procent od skarbów, których nie znaleziono.
– Idź do licha! powiedział mu z gniewem pan Antifer przy rozstaniu.
– I staraj się żyć z niem zgodnie, dodał pocieszająco Trégomain.
Ben-Omar powrócił zatem do Aleksandryi, przysięgając sobie, że nigdy już nie wyruszy na poszukiwanie skarbów.
W Saint-Malo znajomi i przyjaciele powitali serdecznie naszych podróżnych, chociaż byli i tacy złośliwi, którzy żartowali z ich nieudanej wyprawy.
Nanon i Eliza nie posiadały się z radości, ujrzawszy pana Antifera, Juliana i poczciwego Trégomain. Ale pan Antifer pozostał obojętny nawet na te objawy serdecznego przywiązania z ich strony, a gdy Trégomain, pozostawszy z nim sam na sam, uczynił mu z tego powodu wymówki, odpowiedział z gniewem:
– Daj mi spokój, niech sobie robią co chcą, byle mnie nie zaczepiali!
I odtąd żył on w zupełnem odosobnieniu od ludzi, nie rozmawiał z nikim, nie chodził na wybrzeże, ciągle był posępny i zamyślony. Wyglądało to, jakby się wstydził przed ludźmi tego, że dał się tak wywieźć w pole na poszukiwanie skarbów. Jego przyjaciele rozmawiali o nim często.
– Lękam się bardzo o zdrowie wuja, mówiła Eliza.
– I ja również, moja córko, mówiła Nanon. Codzień proszę Boga, aby zesłał spokój swemu bratu.
– Szkaradny pasza! zawołał Julian. Trzebaż mu było zakłócić spokój naszego życia swemi milionami.
– A szczególniej takiem, których nie znaleziono, dodał Trégomain. A jednak te skarby są gdzieś ukryte!… I gdyby można było przeczytać ostatnie objaśnienia w dokumencie…
Jednego dnia Trégomain rzekł do Juliana:
– Czy ty wiesz, chłopcze, co ja myślę?
– No cóż takiego, panie Trégomain?
– Że twój wuj uspokoiłby się łatwiej, gdyby się dowiedział, gdzie są ukryte skarby, choćby nawet nie mógł ich nigdy pozyskać.
– Może pan masz słuszność, panie Trégomain; gdyż to najbardziej gniewa mego wuja, że miał w ręku dokument w którym określone było położenie czwartej wysepki i nie mógł odczytać go do końca.
– Naturalnie, że kwestya byłaby się zaraz wyjaśniła, odpowiedział Trégomain. W dokumencie była o tem wyraźna wzmianka.
– To też wuj zachował ten dokument i prawie ciągle wpatruje się weń i odczytuje go.
– Stracony to czas, mój chłopcze, teraz już skarby trzeba naprawdę uważać za przepadłe. Nigdy już, nigdy, nie odzyskamy olbrzymiego majątku Kamylk-Paszy!
Czytelnicy pytają się zapewne, co się stało z Saukiem i dlaczego nie wyprzedził spadkobierców na wyspę Szpicberg? Oto dlatego, że schwytano go w Glazgowie z powodu zamachu i zbrodniczych zamiarów, których dopuścił się względem pana Tyrkomela. Sprawa ta narobiła wiele rozgłosu i pobudziła czujność policyi, która rozesłał rysopis przestępcy i listy gończe. Sauk umknął z Edymburga, lecz zamiast udać się na wschodnie wybrzeże Szkocyi, tak, jak to uczynił pan Antifer, odjechał w stronę zachodnią i musiał czekać w Glazgowie przez cały tydzień na odpłynięcie właściwego okrętu. Tu go policya poznała i natychmiast uwięziła. Stawiony przed sądem, Sauk skazany został na kilkanaście lat więzienia. Dlatego to nie stawił się na Szpicbergu.
Tyle zatem trudów, kosztów i zmartwień pozostało bezowocnemi. Był jednak jeden człowiek, który się cieszył z tego zawodu, to pan Tyrkomel.
– Ileż to grzechów ludzie uniknęli, że nie dostali tego majątku!… powtarzał sobie z zadowoleniem.
Życie upływało teraz spokojnie mieszkańcom małego domku w Saint-Malo i wszyscy czuliby się najzupełniej szczęśliwi, gdyby nie smutne i litość wzbudzające usposobienie pana Antifera. Julian także był trochę smutny na myśl, że znów na czas długi rozłączy się z rodziną, gdyż wkrótce miał wyjechać z Saint-Malo, jako kapitan statku kupieckiego, będącego własnością pewnego domu handlowego. Okręt miał popłynąć do Indyi.
Eliza martwiła się także odjazdem Juliana, głównie ze względu na stan zdrowia wuja, który na tak długo pozbawiony będzie opieki siostrzeńca.
– Kto wie, czy go jeszcze zastaniesz przy życiu, mówiła do Juliana.
Julian i Eliza często rozmawiali ze sobą o tym zatartym dokumencie, o tych zgłoskach, których niepodobna było odczytać. Było tam jedno rozpoczęte a niedokończone zdanie, które prawdziwie prześladowało Juliana.
Zdanie to zaczynało się od następujących wyrazów: „Należy tylko przeprowadzić..” Przeprowadzić… ale co?
Potem czytelne jeszcze były oderwane, pojedyńcze wyrazy: „wysepka… położona… reguła… geometryczna… biegun…”
O jakiej regule geometrycznej była tu mowa?… Czy ta reguła stanowiła jakiś łącznik pomiędzy wysepkami?… Może pasza nie wybierał ich wypadkowo, może nie rządził się po prostu wybrykiem fantazyi, lecz wybierał je w ten sposób, aby ułożyć jakieś zadanie matematyczne do rozwiązania.
Co do wyrazu „biegun,” czy można było przypuszczać, że odnosi się on do krańców środkowej osi ziemskiej? Nie, stokroć nie! A zatem co znaczył ten wyraz?
Julian napróżno łamał sobie głowę nad rozwiązaniem tej zagadki: nic nie mógł wymyślić.
– Biegun, biegun… powtarzał. Może właśnie w tym wyrazie tkwi węzeł tej zawikłanej kwestyi.
Julian rozmawiał o tem również często z panem Trégomain, który wcale się nie dziwił, że Julian silił się na odgadnięcie tej tajemnicy, wierzył teraz bowiem święcie w to, że miliony te nie są złudzeniem, lecz istnieją rzeczywiście.
– Mój kochany, lękam się tylko tego, mówił Trégomain do Juliana, abyś się i ty nie rozchorował z tego powodu.
– Cóż znowu! Ja nie biorę tego tak bardzo do serca. Wszak pan wie, że ja dla siebie nie pragnę tych milionów… Ja potrafię zapracować na swoje utrzymanie… Chodzi mi tylko o wuja, o jego zdrowie.
– Masz słuszność… Żal bierze patrzeć na niego. Bo też to przykro mieć dokument, i nie módz wpaść na ślad… No, niczego się nie domyślasz?
– Niczego, panie Trégomain. A jednak te wyrazy „reguła geometryczna” nie są przecież bez znaczenia. Potem można znów przeczytać: „należy przeprowadzić…” ale co?
– Tak, co? powtórzył Trégomain.
– Nie mogę zrozumieć znaczenia tego wyrazu biegun…
– Ja także nic a nic nie rozumiem i nie mogę ci nic pomódz.
Upłynęło dwa miesiące, a w usposobieniu pana Antifera żadna nie zaszła zmiana. Raz, w ponury i dżdżysty dzień o październikowy, Julian i Eliza siedzieli w domu. Na kominku płonął suty ogień. Eliza widząc, że Julian siedzi smutny i zamyślony, postanowiła go rozerwać.
– Julianie, zaczęła, odkładając robotę, pisywałeś do mnie często podczas tej nieszczęśliwej podróży, która stała się dla nas źródłem tylu przykrości, czytywałam zawsze z wielkiem zajęciem twoje listy…
– Nie zbyt to wesołe wspomnienia, przerwał jej Julian. Biedny wuj!
– Nie przeczę, ale jest w tych listach tyle zajmujących i ciekawych opisów, że schowałam je i odczytuje je nieraz. Jednak najbardziej szczegółowe opisy nie mogą iść w porównanie z opowiadaniem naocznego świadka, a ty nigdy mi jeszcze o tej podróży nie opowiadałeś… Opowiedz mi to dzisiaj, dobrze?
– I na co ci się to przyda?
– Zrobi mi to wielką przyjemność. Będzie mi się zdawało, że razem z wami podróżowałam statkiem, koleją, lub na grzbiecie wielbłądów…
– Jeżeli życzysz sobie tego koniecznie, uczynię zadość twemu żądaniu, ale potrzebna nam będzie do tego mapa, abym ci mógł kolejno wskazywać punkta naszej drogi.
– Patrz, mamy tutaj globus, czy to dostateczne?
– O! najzupełniej.
Eliza wzięła z biurka Juliana wyobrażenie kuli ziemskiej, wspartej na metalowej podstawie, i umieściła ją na stole, przy którym usiedli oboje.
– Ruszajmy więc w drogę, rzekł Julian, wskazując palcem Saint-Malo.
I wskazał jej przestrzeń od Francyi do Egiptu, gdzie dosięgli Suezu. Potem przeszedł morze Czerwone i Indyjskie i dotarł do imanatu Maskat.
– A więc to tu jest Maskat, rzekła Eliza, zatem wysepka numer pierwszy jest bardzo blizko?
– Tak, trochę dalej w głębi zatoki.
Potem odwracając globus, Julian wskazał Elizie Tunis, gdzie połączyli się z bankierem Zambuco. Kreślił drogę przez morze Śródziemne, zatrzymał się w Dakar, minął równik i znalazł się na wybrzeżu afrykańskiem, w zatoce Ma-Jumba.
– Tu jest wysepka numer drugi? zapytała Eliza.
– Tak Elizo!
Następnie Julian przebiegał znów drogę wzdłuż wybrzeża Afryki i Europy i zatrzymał się w Edymburgu, gdzie spotkali się z panem Tyrkomel i wreszcie dostał się do Szpicbergu.
– Więc to jest wysepka numer trzeci? zawołała Eliza.
– Tak, moja droga, i tu właśnie na tej wyspie czekało nas największe ze wszystkich rozczarowanie, jakie nas spotkały w tej niemądrej wyprawie.
Eliza milczała przez chwilę, przyglądając się uważnie kuli ziemskiej.
– Dlaczego ten wasz pasza wybrał te trzy wysepki? Tak jedna po drugiej? odezwała się wreszcie.
– My sami tego nie wiemy i nie dowiemy się o tem nigdy.
– Nigdy? podchwyciła Eliza.
– Ma się rozumieć, że nigdy, potwierdził Julian. A jednak te trzy wysepki połączone są ze sobą jakąś regułą geometryczną, jak to jest wyrażone w ostatnim dokumencie. Ten wyraz biegun, także mi daje wiele do myślenia…
Kończąc te słowa, Julian znowu pogrążył się w zadumie. Tymczasem Eliza, przysunąwszy sobie globus, bawiła się, kreśląc palcem drogę, którą jej Julian wskazał przed chwilą. Zaczęła od Maskatu i, kreśląc linię krzywą, zwróciła się do Ma-Jumba, potem znów, prowadząc taką samą linię krzywą, dostała się do Szpicbergu i takąż samą linią dostała się do punktu, z jakiego wyjechali.
– Wiesz co, Julianie, że to tworzy koło? odezwałasię z uśmiechem. Podróżowaliście, tworząc koło.
– Koło? powtórzył zdziwiony Julian.
– Tak, mój przyjacielu… podróż wasza, punkta jakie przebywaliście, tworzą obwód koła. Była to zatem podróż okrągła, w kształcie koła…
– W kształcie koła? zawołał Julian.
Podniósł się i zaczął chodzić po pokoju, powtarzając:
– Obwód koła… obwód koła!…
Nagle przystanął przy stole i palcem przeprowadziłpo kuli ziemskiej te same linie, o jakich mówiła Eliza. W tej chwili głośny okrzyk wyrwał się z jego piersi…
Eliza spojrzała na niego przestraszona. Czyżby i on także postradał zmysły i stał się nagle dziwakiem i odludkiem tak jak i jego wuj? Drżąca, ze łzami w oczach, patrzyła badawczo na Juliana.
Wtem młodzieniec zawołał porywczo:
– Znalazłem!… Znalazłem!…
– Co takiego? zapytała z najwyższą trwogą Eliza.
– Znalazłem wysepkę numer czwarty!
Eliza przeraziła się jeszcze bardziej. Julian z pewnością postradał zmysły. Skądby tam znalazł tę czwartą wysepkę?… To niemożebne!…
Julian tymczasem otworzył okno i na cały głos zaczął wołać na swego sąsiada.
– Panie Trégomain! Panie Trégomain!
Potem znów przybiegł do globusu. W kilka chwil później Trégomain wszedł do pokoju; zobaczywszy go młody kapitan, zawołał:
– Znalazłem…
– Cóż tam znalazłeś, mój chłopcze?
– Odkryłem, w jaki sposób trzy wysepki połączone są za pomocą linii geometrycznych i w jakim punkcie znajdować się powinna wysepka numer czwarty…
– Na Boga! czy to możebne? zawołał Trégomain, któremu także zdawało się w tej chwili, że postradał zmysły.
Julian mówił:
– Nie lękajcie się, ja mam zdrowe zmysły. Posłuchajcie mnie raczej uważnie…
– Słuchamy!… Słuchamy!
– Trzy wysepki położone są w okręgu tego samego koła. Przypuśćmy zatem, że stanowią jeden plan; połączmy je zatem linią prostą, linią „którą dość jest przeprowadzić,” jak mówi dokument i wyprowadźmy linię prostopadłą z pośrodka każdej z tych obwodowych linii. Te dwie linie prostopadłe spotykają się wpośrodku koła i w tym punkcie środkowym, w tym „biegunie” ponieważ tu jest mowa o kulistości sfery, znajduje się z pewnością wysepka numer czwarty.
Jak widzimy, było to bardzo proste zadanie geometryczne, które fantazya Kamylk-Paszy w porozumieniu z kapitanem Zô w czyn wprowadzić chciała. Jeżeli rozwiązanie tego zadania nie przyszło wcześniej Julianowi do głowy, to jedynie dlatego, że nie spostrzegł, iż trzy wysepki znajdowały się na trzech punktach w obwodzie tego samego koła. Dopiero drobny paluszek Elizy zakreślił to koło.
– Ależ to niepodobieństwo, powtarzał zdumiony Trégomain.
– Ale tak jest, tak jest, panie Trégomain, przypatrz się pan na globusie tej drodze, którą przebiegliśmy razem, to się pan przekonasz, że mam słuszność.
I stawiając globus przed Trégomain’em, Julian zakreślił koło, w którego obwodzie znajdowały się trzy wysepki, przechodząc również przez następujące punkta, które Kamylk-Pasza mógł również wybrać, jako to: Maskat, cieśnina Babel-Mandeb, Równik, Ma-Jumba, wyspy Zielonego Przylądka, zwrotnik Raka, przylądek Tarevell w Grenlandyi, południowo-wschodnią wyspę Szpicberg, Wyspy Admiralicyi, morze Karskie, Tobolsk w Syberyi i Herat w Persyi. To też jeśli Julian miał racyę, wysepka numer czwarty powinna stanowić punkt środkowy tego koła, bo taka sama jest zasada dla koła zakreślonego na planie, jak i na wypukłości kuli ziemskiej, której biegun stanowi oś środkową.
Trégomain nie mógł wyjść z podziwienia. Julian to chodził szybko po pokoju, to znów zatrzymywał się przed globusem, powtarzając:
– To Eliza odnalazła to koło, panie Trégomain! Gdyby nie ona, mnieby nigdy podobna myśl nie przyszła do głowy!
Trégomain był tak uradowany, że zerwał się z krzesła i zaczął tańczyć po pokoju z lekkością tancerki, ważącej dwieście funtów.
– Znalazłem! znalazłem, przyśpiewywał sobie wesoło, upragnioną długość geograficzną!
Po kilku chwilach, gdy zmęczony i zasapany Trégomain osunął się na krzesło i cisza zapanowała w pokoju, Eliza odezwała się pierwsza:
– Trzeba powiedzieć o tem wujowi.
– A może lepiej nie mówić mu wcale? zagadnął Trégomain.
– W istocie trzeba się nad tem zastanowić, dodał Julian.
Z powodu niepewności, wezwano dla narady Nanon, która oświadczyła, że nie powinni nic ukrywać przed panem Antiferem.
– A jeśli czeka wuja nowe rozczarowanie? zapytała Eliza, czy potrafi on znieść ten nowy cios?
– Zdaje mi się, że teraz nie grozi mu już żadne rozczarowanie! zawołał Trégomain.
– Ostatni dokument opiewa, że skarb jest naprawdę zakopany na wysepce numer czwarty, dodał Julian, a ta czwarta wysepka znajduje się wpośrodku koła, po którem podróżowaliśmy… jestem teraz jak najpewniejszy tego.
– Idę po brata, rzekła Nanon.
Po chwili pan Antifer wszedł do pokoju Juliana. Wzrok jego był zamglony, czoło posępne i zmarszczone troską.
– Co się tam stało? zapytał gniewnie.
Julian w krótkich słowach wytłómaczył mu, w jaki sposób odkrył węzeł geometryczny, który łączył trzy wysepki i na czem opierał swoje dowodzenie, że wysepka numer czwarty powinna się znajdować w środkowym punkcie tego koła.
Ku wielkiemu zdumieniu wszystkich, pan Antifer przyjął tę wiadomość dość spokojnie, bez wybuchów gniewu i nerwowych uniesień, tak jakby się spodziewał, że prędzej czy później kwestya wyjaśnić się musi.
– Gdzie jest ten punkt środkowy, Julianie? zapytał siostrzeńca.
Była to w istocie rzecz najciekawsza, ażeby dowiedzieć się, gdzie jest owa wyspa…
Julian ustawił globus wpośrodku stołu i wziąwszy do ręki linię giętką, tak jak gdyby chciał rysować na powierzchni płaskiej, połączył za pomocą linii Maskat i Ma-Jumba, a drugą linią Ma-Jumba ze Szpicbergem. Na tych dwóch liniach, od przypuszczalnego środkowego ich punktu, przeciągnął dwie linie prostopadłe, których skrzyżowanie wypadło właśnie wpośrodku koła, na morzu Śródziemnem, pomiędzy wyspą Sycylią a przylądkiem Bon, niedaleko wyspy Pantellaria.
– To tu, mój wuju! rzekł Julian.
I sprawdziwszy starannie południk i linię równoległą, rzekł stanowczo:
– Trzydzieści siedem stopni dwadzieścia sześć minut szerokości na północ, a dziesięć stopni trzydzieści trzy minuty długości na wschód od południka paryskiego.
– Ale czy tam jest jaka wysepka? zapytał Trégomain.
– Musi być, odpowiedział Julian.
– Czy tylko tam jest wysepka, mój Trégomain? podchwycił pan Antifer. Bo tylkoby tego brakowało, ażeby tam nie było wysepki. A! niech to wszystko licho porwie!
Wygłosiwszy tę klątwę głosem tak donośnym, że aż szyby w oknach zadrżały, pan Antifer wyszedł z pokoju, zamknął się u siebie i przez cały dzień nie pokazał się wcale.
eżeli pan Antifer pod wpływem gwałtownej i niespodziewanej radości nie postradał zmysłów, to jednak usposobienie jego tak dziwnej uległo zmianie, że otaczające go osoby nie mogły wyjść ze zdumienia.
Skoro dowiedział się o rzeczywistem istnieniu wysepki numer czwarty, gdzie już napewno miały być ukryte skarby Kamylk-Paszy, odzyskał nagle dawne swoje usposobienie. Wszystkie przyzwyczajenia, gusta i upodobania wróciły mu odrazu. Zaczął chodzić na przechadzkę na wały i do portu i palić ulubioną fajeczkę. Na ustach jego ukazał się dawno nie widziany gość – uśmiech. W rozmowie nie czynił żadnej wzmianki ani o skarbie, ani o dalekich podróżach, ani o czekającej go jeszcze wyprawie po miliony, które wreszcie zagarnie.
Nanon, Eliza, Julian i Trégomain nie mogli zdać sobie sprawy z tego dziwnego postępowania. Spodziewali się ciągle, że pan Autifer krzyknie na nich: „W drogę!” A pan Antifer o tem ani słówka nie pisnął.
– Co mu się stało? zapytywała Nanon.
– Chyba go nam kto zamienił, dodawał Julian.
– W istocie, dziwna rzecz, mówił Trégomain, doprawdy ja go nie rozumiem, bo przecież nie można pozwolić, aby tyle milionów przepadło!
Trégomain okazywał się teraz więcej rozgorączkowany i zniecierpliwiony. Trapiło go pragnienie złota.
– Jakto, skoro nie wiedzieliśmy, gdzie znajduje się wysepka, to wtedy biegaliśmy po świecie szukając jej, a teraz, gdy wiemy napewno, gdzie są skarby, to nie myślimy wcale o podróży? powtarzał, i po części miał słuszność.
Lecz w otoczeniu swojem napotykał na dziwną obojętność. Gdy mówił o tem do Juliana, Julian odpowiadał.
– A co mi tam po skarbach! Umiem pracować, to dam sobie radę na świecie!
Gdy mówił do Nanon, poczciwa kobieta odpowiadała:
– Niech tam leżą owe skarby w spokoju, tam, gdzie dotąd były zakopane.
Eliza taką samą okazywała obojętność.
Wreszcie Trégomain zdecydował się pomówić o tem z panem Antiferem. Było to może we dwa tygodnie po odkryciu Juliana.
– No, i cóż wysepka? zagadnął swego przyjaciela.
– Jaka wysepka? odparł pan Antifer.
– Wysepka na morzu Śródziemnem!… Zdaje mi się, że ta wyspa istnieje naprawdę.
– Ma się rozumieć, potwierdził pan Antifer. Jestem tak pewny, że ją znajdziemy, jak jestem pewny, że żyję i że patrzę na ciebie.
– A więc dlaczego nie udajemy się do tej wyspy?
– No, a jakże się dostaniemy do niej? Chyba że nam wyrosną pletwy, tak, jak rybom!
Co miała znaczyć podobna odpowiedź? Trégomain napróżno wysilał swój umysł, aby to zrozumieć. Nie zrażał się jednak zagadkowem postępowoniem swego przyjaciela. Trzydzieści trzy miliony, to nie bagatela. Wprawdzie te pieniądze nie jemu przyniosłyby korzyść, ale Trégomain umiał się cieszyć ze szczęścia innych ludzi, nadewszystko takich, których kochał i cenił tak, jak całą rodzinę pana Antifera.
Nie lękając się już teraz gniewu pana Antifera, zaczepiał go w tej kwestyi kilka razy, aż wreszcie stary przyjaciel zapytał go jednego dnia.
– Zatem ty chcesz koniecznie, abyśmy jechali?
– Naturalnie, że bardzo tego pragnę.
– Czy mniemasz, że tak należy uczynić?
– Nie inaczej i to jak najprędzej.
– No, to ruszajmy w drogę!
Pan Antifer wymówił te słowa dziwnym jakimś tonem.
Ale przed odjazdem należało uprzedzić bankiera Zambuco i notaryusza Ben-Omara, aby obydwaj znaleźli się w dniu oznaczonym na wysepce numer czwarty, gdyż pierwszy z nich był spadkobiercą, a drugi wykonawcą testamentu.
Pan Antifer żądał, aby dopełniono tej formalności i aby wszystko odbyło się prawnie. Wysłano zatem dwie depesze, jedną do Tunisu a drugą do Aleksandryi, naznaczając interesantom spotkanie w dniu dwudziestym trzecim października na Sycylii, w mieście Girgenti, jako najbliżej położonem wysepki numer czwarty. Stamtąd mieli już wszyscy razem wyruszyć po odkopanie skarbu.
Co zaś do pana Tyrkomel, część jego zostanie mu odesłana z całą sumiennością. Co zaś on uczyni ze swymi milionami, to już nikogo nie obchodziło. Może je nawet wrzucić do zatoki Forth, jeżeli się lękać będzie, aby mu rąk nie sparzyły.
Sauka nie należało się już lękać. On nie miał żadnego prawa do majątku, gdyż Kamylk-Pasza wydziedziczył go, a szkodzić nie mógł także, ponieważ jeszcze lat kilka miał siedzieć w więzieniu w Edymburgu.
Gdy podróż została już postanowiona, Trégomain nie czekał aż go będą namawiać, tylko pierwszy oświadczył, że chce do niej należeć. Obecna wyprawa nie potrwa zapewne długo, zaledwie, tyle czasu ile potrzeba, aby pojechać i wrócić. Teraz już nie trzeba będzie szukać piątego dokumentu; było to już bowiem rzeczą pewną, że Kamylk-Pasza nie dodał już żadnej wysepki, do liczby tych jakie nasi podróżni zwiedzili. Dokument jasno się pod tym względem wyrażał, i skarb musiał się znajdować na wysepce numer czwarty, która podług matematycznych obrachowań powinna się znajdować pomiędzy wyspą Sycylią, a wyspą Pantellaria.
– Musi to być bardzo małoznacząca wysepka, ponieważ nie jest oznaczona na mapie, wygłosił słuszną uwagę Julian.
– A naturalnie, potwierdził szyderczo pan Antifer.
Podróżni nasi postanowili odbyć podróż w jak najkrótszym czasie, nie licząc się z wydatkami, które były bagatelą w porównaniu z trzydziestoma milionami. Mieli więc jechać koleją żelazną przez Francyę i Włochy aż do Neapolu.
Szesnastego października rano, podróżni po serdecznem pożegnaniu z Nanon i z Elizą, ruszyli w drogę. Nie zatrzymywali się ani w Paryżu, ani w Lyonie, a minąwszy granicę Włoch, nie zwiedzali również ani Medyolanu, ani Florencyi, ani nawet Rzymu i 20 października wieczorem stanęli w Neapolu. Trégomain był niesłychanie znużony, spędziwszy sto godzin w wagonach kolei żelaznej.
Nazajutrz rano zamówili sobie zaraz miejsca na statku parowym, który kursował pomiędzy Neapolem a Palermo, i po jednym dniu spokojnej żeglugi, wylądowali w stolicy Sycylii.
Nie myśleli jednak zwiedzać miasta i jego osobliwości; nawet Trégomain, tak chciwy wrażeń, nie wspominał o żadnej wycieczce, ani o sławnych nieszporach sycylijskich, na których kiedyindziej pragnąłby być obecny. Ale on nie myślał w tej chwili o tem, że Palermo było miastem sławnem w historyi, miastem, które kolejno zdobywali Normandowie, Francuzi, Hiszpanie i Anglicy. Nie, Trégomain myślał w tej chwili tylko o tem, jakby najprędzej dostać się można do Corleone a stamtąd do Girgenti karetką pocztową, która dwa razy na tydzień wychodziła z Palermo.
W Girgenti, położonej w południowej stronie wyspy, podróżni nasi spotkać się mieli z bankierem Zambuco i notaryuszem Ben-Omarem. Wprawdzie drogi w Sycylii nie są zbyt pewne, zdarza się, że na podróżnych napadają rozbójnicy, którzy tam wyrastają jak drzewa oliwne lub aloesy, ale ktoby tam uważał na takie rzeczy.
Na szczęście pan Antifer i jego towarzysze dostali się bez przeszkody do Girgenti, ciesząc się, że są już tak blizko celu swej podróży. Bankier i notaryusz oczekiwali już na nich.
– Czy jesteś pewny, że na tej wysepce ukryte są skarby? zapytał Zambnco pana Antifera.
– Jak najpewniejszym, odpowiedział pan Antifer.
Znaleźć w Girgenti wygodny statek nie było rzeczą trudną, nie brak bowiem w tym porcie rybaków albo kupców wszelkiego rodzaju. W porcie stały statki o jednym, lub dwóch, albo kilku masztach.
Wycieczka na morze nie miała być zbyt daleką, może na jakie czterdzieści mil odległości w stronę zachodnią. Gdyby wiatr sprzyjał, to wypłynąwszy z Girgenti wieczorem można się było dostać do wysepki przed południem, i wziąć wymiar długości i szerokości geograficznej.
Pan Antifer wynajął statek, zwany „Opatrzność.” Statek ten był pod rozkazami kapitana, prawdziwego wilka morskiego, który od lat pięćdziesięciu przebywał ciągle na morzu w tych stronach, i mógł kierować statkiem niemal z zamkniętemi oczami, na przestrzeni od Sycylii do Malty i od Malty do wybrzeża tunetańskiego.
– Nie trzeba mu mówić po co płyniemy, szepnął Trégomain do ucha Juliana, który przyznał, że Trégomain ma słuszność.
Właściciel i zarazem kapitan statku nazywał się Jakub Grappa; nie mówił on zbyt dobrze po francusku, ale od biedy można się było z nim porozumieć. Było to zatem wielkiem szczęściem dla naszych znajomych, a jeszcze większem to, że pogoda sprzyjała im, chociaż październik miał się już ku schyłkowi. Powietrze było chłodne, lecz suche, a gdy wieczorem wypłynęli na morze, księżyc wysunął się wspaniale z poza wysokich gór Sycyliskich.
Załoga statku składała się tylko z pięciu ludzi, których obsługa była zupełnie wystarczająca. Lekki statek mknął spokojnie po błękitnych falach, kołysząc się tak nieznacznie, że nawet Ben-Omar nie odczuwał żadnego wstrząśnienia i nie czuł się wcale cierpiącym.
Noc upłynęła bez żadnego wypadku, a jutrzenka zdawała się wróżyć dzień piękny i pogodny.
Pan Antifer budził podziw w swoich towarzyszach znośnem zachowaniem się i usposobieniem. Przechadzał się po pokładzie, z fajką w ustach, z rękami w tył założonemi i udawał zupełną obojętność. Przeciwnie zaś Trégomain, był taki podniecony i zniecierpliwiony, jakby to chodziło o jego pieniądze.
Julian kiedy niekiedy zbliżał się do sternika, sprawdzał kierunek, w którym płynął statek i wyliczał, że około godziny jedenastej statek powinien dosięgnąć upragnionej wysepki.
Lecz o godzinie dziesiątej nie widać było jeszcze żadnego lądu, i w istocie w tej stronie morza Śródziemnego, pomiędzy Sycylią a przylądkiem Bon, nie spotyka się innej wyspy, oprócz wyspy Pantellaria, ale tu nie chodziło o wyspę, tylko o wysepkę.
Bankier i notaryusz spoglądali badawczo na pana Antifera, który otoczony gęstymi kłębami tytuniowego dymu, milczał jak grób, tylko oczy połyskiwały mu jakimś złośliwym blaskiem.
Grappa nie mógł zrozumieć, w jakim kierunku podróżni chcą płynąć? Przypuszczał, że dążą do tunetańskiego wybrzeża. Zresztą było to dla niego rzeczą obojętną; zapłacili mu sowicie, zastosuje się zatem do ich życzeń.
– Mam więc płynąć ciągle ku stronie zachodniej? zapytał Juliana.
– Tak.
– Dobrze, panie!
O godzinie kwadrans na jedenastą, Julian z sextanem w ręku zaczął robić pierwsze spostrzeżenia. Statek znajdował się obecnie na stopniu 37 minut trzydzieści szerokości geograficznej na północ, a na stopniu dziesiątym minut trzydzieści trzy, długości geograficznej na wschód.
Pan Antifer spoglądał na niego, mrugając powiekami.
– No i cóż tam, Julianie? zapytał.
– Mój wuju, znajdujemy się obecnie na oznaczonej długości geograficznej i musimy tylko popłynąć kilka mil na południe.
– No, to płyńmy, mój siostrzenice, płyńmy! Zdaje mi się, że możemy płynąć do nieskończoności.
Cóż można było zrozumieć, z dziwacznego sposobu wyrażania się pana Antifera?
Statek skierował się ku wyspie Pantellaria. Właściciel statku nie mógł pojąć celu tej wyprawy, to też zapytał po cichu Trégomain’a, czego szukają w tych stronach?
Trégomain zły i zniecierpliwiony, odparł szorstko:
– Chustki od nosa, którą zgubiliśmy tu przed laty.
– Rozumiem, signor, odparł Włoch, zły również, że robią przed nim tajemnicę.
O trzy kwadranse na dwunastą nie widać było jeszcze żadnego lądu, nawet żadna skała nie wychylała się z błękitnych fal Śródziemnego morza, a jednak statek powinien się już był znajdować w pobliżu wysepki numer czwarty.
A tu jak okiem zasięgnąć nigdzie nic nie widać, tylko niezmierzoną przestrzeń wód, lśniących pod promieniami słońca. Julian wdrapał się na maszt, a bystry jego wzrok sięgał daleko, może na przestrzeni dwunastu lub piętnastu mil… Nic jednak nie zobaczył… nic… zgoła nic…
Gdy zszedł z masztu na pomost, Zambuco zapytał go z niepokojem:
– No, i cóż wysepka numer czwarty?
– Nie widać jej jeszcze!
– A czy dobrze obliczyłeś wymiar długości i szerokości geograficznej? zapytał żartobliwem tonem pan Antifer. Czy jesteś pewnym swego rachunku?
– Jak najpewniejszym, mój wuju!
– Doprawdy, mój siostrzeńcze, możnaby mniemać, że nie umiesz zrobić prostego obrachunku…
Julian, usłyszawszy ten zarzut, zaczerwienił się z gniewu, lecz powstrzymał go od wybuchu szacunek, przynależny osobom starszym.
Trégomain, chcąc zapobiedz sprzeczce, zwrócił się z zapytaniem do właściciela statku:
– Grappa?
– Jestem na rozkazy.
– Szukamy wysepki…
– Rozumiem, signore.
– Czy w tych stronach nie znajduje się jaka mała wysepka?
– Wysepka? powtórzył Grappa.
– No tak, wysepka.
– Więc panom chodzi o wysepkę?
– O wysepkę, ma się rozumieć że o wysepkę, powtórzył pan Antifer, wzruszając ramionami. O malutką, ładną, śliczną wysepkę, rozumiesz?
– Przepraszam was, ekscelencyo, ale czy naprawdę szukacie wysepki?
– Ależ tak, tak, potwierdził niecierpliwie Trégomain. Czy w tych stronach jest jaka wysepka?
– Nie, nie ma, signore.
– Jakto, nie ma?
– No, bo nie ma… chociaż była. Ja sam ją widziałem i nawet wylądowałem na niej kilka razy.
– Nic z tego wszystkiego nie rozumiem, mów jaśniej! krzyknął z niecierpliwością Trégomain.
– Wysepka ta znikła pod wodą, objaśnił Grappa.
– Znikła? zawołał z najwyższem zdumieniem Julian.
– Tak, signore, znikła na świętą Łucyę będzie temu lat trzydzieści jeden.
– A jak się nazywała ta wysepka? zapytał Trégomain, składając błagalnie ręce.
– Ach! do licha Trégomain, wszak to była wysepka a raczej wyspa Julia! zawołał pan Antifer, nie mogąc już dłużej zapanować nad sobą.
Wyspa Julia! W tej chwili dopiero Julian zrozumiał wszystko. Tak, w istocie wyspa Julia, albo Ferdinandea, albo Rotham, albo Graham, albo Nerita, jakiemkolwiek z tych nazwiskiem podoba się ją nam nazywać, wyspa ta ukazała się na tem miejscu dwudziestego ósmego czerwca 1831. Ukazanie się jej nie ulegało wątpliwości. Kapitan neapolitański Correo był obecnym tej chwili, gdy przez działanie sił podwodnego wybuchu, wyspa wyłoniła się z pośród fal morskich. Książę Pignatelli obserwował słup promienny, który błyszczał w pośrodku wyspy świeżo utworzonej. Światło tego słupa trwało bezustanku i przedstawiało się jak snop fajerwerków. Kapitan Irton i doktór John Davy byli również świadkami tego cudownego zjawiska przyrody. Przez dwa miesiące wyspa pokryta żuzlami i piaskiem ciepłym, dostępna była dla pieszych. Widać że siły plutoniczne wypchnęły na powierzchnię wód – skały, spoczywające dotąd na dnie morza.
Potem w miesiącu grudniu 1831 roku, skalista wysepka zaczęła się pogłębiać w morze i zwolna znikła bez śladu w jego odmętach.
I w tym właśnie krótkim przeciągu czasu, w jakimwyspa znajdowała się na powieczchni morza, zawistny los sprowadził Kamylk-Paszy i kapitana Zô w tę stronę Śródziemnego morza. Szukali oni właśnie nieznanej wysepki i napotkali wyspę Julię, która ukazała się na powierzchni wód w czerwcu, a znikła w głębinach w grudniu. Teraz skarby Kamylk-Paszy spoczywały w otchłani, na głębokości jakich stu metrów!… Miliony, które wielebny Tyrkomel chciał cisnąć do morza, pochłonęły siły przyrody, wyręczając go tym sposobem w spełnieniu czynu, mającego w jego przekonaniu umoralnić społeczeństwo. Teraz pan Tyrkomel nie potrzebował sią lękać złego wpływu tych milionów na ludzkość.
Aby wyjaśnić zagadkę dziwnego postępowania pana Antifera, musimy dodać, że wiedział on o tem osobliwem zjawisku przyrody. Gdy Julian przed trzema tygodniami domyślił się, gdzie leży wysepka numer czwarty, pan Antifer zrozumiał, że była tam mowa o wyspie Julia, która znajdowała się pomiędzy wyspą Pantellaria a Sycylią. Gdy był dopiero początkującym marynarzem, często przepływał przez morze Śródziemne i wiedział o podwójnem zjawisku, które miało miejsce w roku 1831; wiedział, że wyspa ukazała się i znikła, i że teraz znajduje się na głębokości trzystu stóp pod powierzchnią morza. W pierwszej chwili ogarnął go gniew szalony, ale po dłuższej rozwadze, doszedł do przekonania, że trudno walczyć z niepodobieństwem i że trzeba pogodzić się z tą myślą, iż skarby Kamylk-Paszy są stracone na zawsze. Dlatego też nie mówił nic o ostatniej wyprawie w celu zdobycia milionów i zgodził się na nią, jedynie ulegając żądaniom swego przyjaciela Trégomain. Ważnym również czynnikiem takiego postępowania była i miłość własna pana Antifera, który chciał pokazać, że jego nie łatwo wyprowadzić w pole; że raczej on drugich wywieść potrafi. Dla ukarania bankiera Zambuco i notaryusza Ben-Omara za chciwość, jaką okazywali, naznaczył im spotkanie w Girgenti. Teraz dopiero, zwracając się do nich, zawołał:
– Widzicie! miliony są tu, pod naszemi stopami… a jeśli chcecie zabrać to, co wam się należy, dajcie nurka pod wodę!… No, dalej, Zambuco, dalej, Ben-Omarze, do wody!
Szydząc w ten sposób, pan Antifer zapomniał, że sam okazał się niemniej chciwym podczas tego polowania na miliony.
– A teraz płyńmy ku wschodniej stronie! zakomenderował pan Antifer, abyśmy jak najprędzej powrócić mogli do Saint-Malo.
– Gdzie żyliśmy i żyć będziemy bardzo szczęśliwi nanawet bez milionów Kamylk-Paszy, dodał Julian.
– Ma się rozumieć, skoro trzeba się ich wyrzec, dodał Trégomain z westchnieniem.
Ale zanim odpłynęli z powrotem, Julian przez ciekawość, chciał zarzucić sondę w miejscu, gdzie niedawno wznosiła się wysepka.
Grappa uczynił zadość jego żądaniu, a gdy lina rozwinęła się na trzysta pięćdziesiąt stóp, ołowiana kula trafiła na opór.
Była to właśnie wyspa Julia, owa wysepka numer czwarty, pochłonięta przez fale morskie.
Statek zwrócił się teraz ku brzegom wyspy Sycylii, ale że wiatr był przeciwny, płynęli zatem o wiele dłużej, prawie ośmnaście godzin. Wreszcie statek Opatrzność zatrzymał się w przystani Girgenti, przywożąc naszych podróżnych z tej ostatniej; tak niefortunnej wyprawy. W chwili gdy mieli wysiadać na ląd, Grappa rzekł do pana Antifera:
– Ekscelencyo…
– Czego chcesz?
– Chciałem panu powiedzieć jedną rzecz…
– No, mów, mów, mój przyjacielu.
– Chciałem powiedzieć, że jeszcze nie trzeba tracić nadziei co do owych skarbów.
Pan Antifer spojrzał na niego badawczo, a w oczach jego mignęła błyskawica chciwości.
– Nie trzeba tracić nadziei? powtórzył.
– Tak, ekscelencyo! Wyspa Julia zniknęła pod wodą w roku 1831-szym, ale…
– Ale co?
– Ale od roku 1850 podnosi się znów ku górze…
– Jak mój barometr, gdy ma oznajmić pogodę! zawołał pan Antifer, wybuchając śmiechem. Na nieszczęście, gdy wyspa Julia ukaże się nad powierzchnią wód z naszymi milionami, nie będziemy już żyli na tej ziemi, choćbyśmy mieli żyć po lat kilkaset.
– Co jest przecież rzeczą niemożliwą, dodał Trégomain.
Grappa powiedział prawdę… wyspa Julia podnosi się wciąż zwolna ku powierzchni Śródziemnego morza…
To też po upływie kilku wieków, kto wie, czyby nie było można w inny sposób zakończyć nadzwyczajnych przygód pana Antifera!
KONIEC