Jules Verne
archipelag w płomieniach
(Rozdział XIII-XV)
45 ilustracji L. Benetta
Księgarnia Dra Maksymiljana Bodeka
Lwów 1925
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XIII
Na pokładzie „Syphanty”.
astępnego dnia 3. września podniosła „Syphanta” około godziny dziesiątej rano kotwicę, i żeglując pod wiatr starała się wydostać z wąskiego przesmyku, prowadzącego od portu Scarpanto”
Jeńcy wykupieni przez Henryka d’Albaret rozmieścili się tymczasem na okręcie. Jedni znaleźli miejsce pod pokładem, drudzy zaś w baterji okrętu. Jakkolwiek podróż na archipelagu miała potrwać zaledwie kilka dni, to jednak załoga starała się umieścić tych biednych ludzi choć na tak krótki czas jak najwygodniej.
Jeszcze wieczorem poprzedniego dnia wydał Henryk d’Albaret rozkazy niezbędne do natychmiastowego odjazdu. W celu uregulowania swego zobowiązania w kwocie trzynastu tysięcy funtów, udzielił Kadiemu potrzebnej gwarancji, którą tenże uznał za wystarczającą. Zabranie więc jeńców na okręt nie natrafiło na żadne trudności i tym sposobem uniknęli nieszczęśliwcy straszliwego losu oczekującego ich na galerach Barbaresków. Na „Syphancie” popłyną ku wybrzeżom północnej Grecji, gdzie będą już spokojni o swą wolność.
Wykupienie swe zawdzięczali jedynie temu, który nie bacząc na żadne ofiary wyrwał ich z rąk Mikołaja Starkosa. Dlatego też zaledwie wstąpili na pokład korwety, dal wyraz swej głębokiej wdzięczności w sposób rzeczywiście wzruszający.
Znajdował się mianowicie między nimi sędziwy duchowny grecki z Leondaris. Wraz ze swymi towarzyszami niedoli udał się on na górny pokład, gdzie przebywali w towarzystwie kilku oficerów Hadżine Elizundo i Henryk d’Albaret. Wszyscy ze starcem na czele uklękli przed komendantem. Wyciągając dłonie ku niemu zawołał starzec drżącym głosem:
– „Oby spłynęło na ciebie błogosławieństwo tych wszystkich, którzy wolność swą zawdzięczają twej szlachetności, Henryku d’Albaret!
– Drodzy przyjaciele – odparł Henryk do głębi wzruszony – wszak spełniłem tylko to, co nakazywał mi mój obowiązek.
– Tak, błogosławieństwo wszystkich… wszystkich… moje także Henryku! – dodała Hadżine, schylając się przed nim.
Henryk d’Albaret oszołomiony tym niespodziewanym wyrazem hołdu, podniósł ją szybko a w tej chwili rozległy się głośne okrzyki:
„Wiwat Henryk d’Albaret! Hadżine Elizundo niech żyje!” i brzmiały długo od pokładu aż do kasztelu, od baterji aż po reje, gdzie usadowiło się około pięćdziesięciu ludzi z załogi, towarzysząc całej scenie grzmiącem „hurra”.
Jedna tylko z pomiędzy uwolnionych kobiet nic brała udziału w tej pięknej manifestacji. Tak w batystanie jak i podczas załadowywania jeńców na okręt starała się ona pozostać niespostrzeżona w ukryciu. Udało się jej to i nikt nie wiedział nawet o jej istnieniu na okręcie. Zaszyła się w najciemniejszy kąt międzypokładu w nadzieji, że uda się jej również nieznacznie wydostać na ląd. Dlaczego postępowała w ten sposób, czy była może znaną któremu z oficerów lub marynarzy było rzeczą niewiadomą, to jedno tylko było oczywistem, że miała widocznie bardzo ważne ku temu powody, by pozostać niezauważoną w ciągu tej kilkudniowej podróży po archipelagu.
Jeżeli jednak Henryk d’Albaret zasłużył w pełni na wdzięczność niespodziewanych pasażerów korwety, na jaką wdzięczność zasłużyła Hadżine, za poniesione przez nią bohaterskie ofiary w ciągu całego czasu od kiedy opuściła Korfu?
„Henryku, powiedziała doń dnia poprzedniego, Hadżine Elizundo jest wprawdzie obecnie biedną, lecz jest ciebie godną!
Biedna?… Była nią w rzeczywistości. – Godną młodego oficera?… to okaże się w dalszem opowiadaniu.
Henryk d’Albaret kochał już przedtem Hadżine, zanim ich te wstrząsające przejścia i wypadki rozdzieliły, jakżeż jednak wzrosło jego uczucie, gdy dowiedział się, jakiemu zadaniu poświęciła się młoda dziewczyna w czasie tego długiego roku rozłąki.
Skoro tylko Hadżine przejrzała, jakie było źródło majątku jej ojca, zdecydowała się natychmiast zużyć go na wykupno jeńców, z których wywozu i sprzedaży czerpał bankier tak wielkie zyski. Nie chciała zachować ani grosza z owych tak nędznym sposobem zdobytych dwudziestu miljonów. Z zamiarem swoim zwierzyła się Xarisowi, który uznał go za dobry i postarał się o jaknajspieszniejsze spieniężenie wszystkich nieruchomości.
Wtedy otrzymał Henryk d’Albaret pamiętny list, w którym młoda dziewczyna, prosząc o przebaczenie, żegnała go na zawsze. Natychmiast po wysłaniu listu opuściła Hadżine pod opieką wiernego i dzielnego Xarisa wyspę Kortu, udając się na Peloponez.
W owym czasie szalała walka w Morei środkowej. Nieszczęśliwa ludność cierpiała niesłychanie wskutek okrucieństw żołdaków Ibrahima. Tych nieszczęśliwych którzy uniknęli wymordowania, wysyłano do głównych portów Messenji, t. j. do Patras i Navarin. Stąd transportowano jeńców tysiącami, bądź to na okrętach dostarczonych przez rząd turecki, bądź też na statkach pirackich do Scarpanto albo na Smyrnę, gdzie handel niewolnikami kwitł w najlepsze.
W ciągu pierwszych dwu miesięcy udało się Hadżine i Xarisowi wykupić setki tych jeńców, którzy nie opuścili jeszcze rodzinnego kraju. Później postarali się o to, by przenieść ich w miejsce bezpieczne bądź to na wyspy Jońskie, bądź też do uwolnionej już od Turków północnej części Grecji.
Uczyniwszy to, wybrali się do Smyrny w małej Azji gdzie uprawiano na wielką skalę handel niewolnikami. W wielkich transportach nadchodziły tu tłumy jeńców greckich, na których uwolnieniu zależało Hadżine tak bardzo. Płaciła tutaj wysokie ceny, tak znacznie przewyższające oferty wszystkich handlarzy berberyjskich i azjatyckich wybrzeży, że tureccy urzędnicy uważali handlowanie z nią za najlepszy interes. Nie trzeba dodawać, że tą szlachetną namiętność młodej dziewczyny wyzyskiwali w rozmaity sposób niesumienni agenci, faktem jednak było, że wiele tysięcy niewolników zawdzięczało swą wolność Hadżine Elizundo.
Było to jednak tylko drobną cząstką tej pracy, której dokonać miała. Dlatego też przyszło jej na myśl dojść do upragnionego celu dwiema różnemi drogami. Nie wystarczało jej to, że uwalniała dopiero co popadłych w niewolę jeńców, lub to że wyrywała za wysokie sumy z okropnej niewoli niewolników dźwigających już od dawna jarzmo; znacznie ważniejszem zadaniem wydawało się jej uczynienie nieszkodliwymi rozbójników morskich, grasujących bezkarnie po archipelagu i wyłapujących mnogie okręty. W Smyrnie doszła ją wieść o tem, co się stało z „Syphantą” po pierwszych miesiącach jej wypraw. Wiedziała, że korwetę wystawili armatorzy korfijscy do walki z piratami. Było jej też wiadomem, że wyniki pierwszych miesięcy były wcale zadawalające; w owym czasie nadeszła jednak wieść hiobowa, że „Syphanta” straciła swego kapitana, wielu oficerów i część załogi w walce z flotyllą piracką prowadzoną wedle uporczywych pogłosek przez samego Sacratifa.
Hadżine Elizundo powróciła na Korfu i rozpoczęła natychmiast układy z agentem zastępującym interesa właścicieli „Syphanty”. Poleciła mu zaoferować za okręt tak wysoką cenę, że kupcy sprzedali go bez wahania. Korweta została zakupiona pod nazwiskiem pewnego bankiera z Raguzy, należała jednak w rzeczywistości do dziedziczki domu Elizundów, która stanęła tym sposobem godnie w szeregach ofiarnych patrjotek greckich, jak Bobolina, Modena, Zacharias i wiele innych, których okręty brały udział w walkach od początku wojny o niepodległość.
Kupując „Syphantę” powzięła Hadżine z góry ten zamiar, by naczelne dowództwo nad korwetą oddać Henrykowi d’Albaret. Z jej polecenia towarzyszył potajemnie młodemu oficerowi pewien bardzo jej oddany młodzieniec, bratanek Xarisa. Towarzyszył mu na Korfu podczas bezowocnych poszukiwań za Hadżine, jakoteż na wyspę Scio, dokąd udał się, by walczyć pod rozkazami Fabviera.
Wskutek jej życzenia wszedł ów młody człowiek w skład załogi korwety równocześnie z uzupełnieniem tejże po potyczce pod Lemnos. Był on tym, który oddał Henrykowi obydwa listy pisane przez Xarisa. Pierwszy list, w którym zawiadomiono go, że na „Syphancie” jest wolne miejsce, doręczył on Henrykowi na Scio, drugi zaś podrzucił w jego kajucie stojąc na posterunku przed kajutą. Jak wiadomo zawierał list ten prośbę, by „Syphanta” przybyła w pierwszych dniach września w okolicę wyspy Scarpanto.
W tę okolicę zamierzała bowiem przybyć również Hadżine po ukończeniu swej misji zbawczego anioła. Pragnęła użyć „Syphanty” do przewiezienia do ojczyzny ostatniego transportu niewolników, wykupionego za resztkę olbrzymiego niegdyś majątku.
W następnych jednak sześciu miesiącach czekało ją jeszcze wiele ciężkich przejść i niebezpieczeństw.
W szlachetnym swym porywie odważyła się młoda dziewczyna na wyprawę w głąb Berberji do owych przepełnionych piratami portów, będących w rękach bandytów najgorszej sorty. Dla swej wzniosłej idei narażała swe życie i wolność, nie bacząc na niebezpieczeństwa, na które narażały ją jej młodość i piękność.
Nic nie zdołało jej zatrzymać, pojechała. Jak anioł łaski ukazała się najpierw w Trypolisie, w Algierze a potem na wszystkich prawie targach wybrzeża Barbaresków. Gdziekolwiek tylko wystawiano na sprzedaż jeńców greckich, tam wybawiała ich z rąk tymczasowych właścicieli. W krainach tych, gdzie królują najniższe namiętności, ujrzała na własne oczy całą ohydę haniebnego handlu niewolnikami.
W owym czasie znajdował się jeszcze Algier w mocy milicji, złożonej z muzułmanów i renegatów rekrutujących się z wyrzutków trzech kontynentów tworzących wybrzeża Morza Śródziemnego. Milicja owa trudniła się skupem niewolników dostarczanych przez piratów i odsprzedawaniem ich chrześcijanom.
W wieku siedemnastym liczyły już północne kraje Afryki około czterdziestu tysięcy niewolników obydwu płci, pochodzących z Francji, Włoch, Anglji i Niemiec, z Flandrji, Holandji, Grecji, Węgier, Rosji, Polski i Hiszpanji, a schwytanych na wszystkich prawie morzach Europy.
W Algierze na galerach paszy Ali-Mamiego, Kulughiego i Sidi Hassana, w Tunisie na galerach Jussufa-Deya, Galere-Patrona i Cicalaisa, wyszukiwała Hadżine Elizundo tych najbiedniejszych, których wojna helleńska uczyniła niewolnikami. Jakby zaopatrzona w cudowny talizman, wędrowała spokojnie wpośród wszystkich niebezpieczeństw niosąc wszędzie pomoc w straszliwej nędzy. Tysiącznym niebezpieczeństwom wynikającym z tamecznych stosunków uszła jakby cudem. W sześciu miesiącach przebyła na lekkich okrętach całe wybrzeże od Trypolisu aż do najodleglejszych granic Marokka – dotarła do Tetuanu, do zorganizowanej wówczas republiki pirackiej oraz do Sale na zachodnim wybrzeżu Afryki gdzie w jamach na dwanaście do piętnastu stóp głębokich musieli jeńcy pędzić swój nędzny żywot.
Doprowadziwszy tedy do końca swe dzieło miłosierdzia, postanowiła Hadżine, nie posiadając już nic z majątku przez ojca jej pozostawionego, powrócić wraz z Xarisem do Europy.
Wstąpiła wobec tego wraz z ostatnim transportem uwolnionych jeńców na okręt grecki i pożeglowała do Scarpanto. Spodziewała się spotkać tam Henryka d’Albaret i popłynąć następnie na „Syphancie” do ojczyzny. W trzy dni jednak po wyruszeniu, został okręt wiozący Hadżine napadnięty przez krążownik turecki. Hadżine dostała się do niewoli i miała zostać sprzedaną wraz z niedawno przez nią wykupionymi jeńcami.
Ogólnym wynikiem działalności Hadżine było to, że za pieniądze zdobyte przez jej ojca zwróciła wolność tysiącom niewolników. Ta młoda a obecnie zubożała zupełnie dziewczyna próbowała więc naprawić choć w części to zło, które sprawił jej ojciec.
O tem wszystkiem dowiedział się obecnie Henryk d’Albaret. Tak, zaiste, Hadżine była teraz wprawdzie ubogą, lecz była zato jego godną. Aby zaś wyrwać ją z rąk Mikołaja Starkosa, zrujnował się młody oficer również zupełnie.
Już następnego dnia ujrzano z pokładu „Syphanty” wybrzeże Krety. Teraz skierował się statek ku północno-zachodniej części półwyspu. Zamiarem bowiem Henryka d’Albaret było płynąć wzdłuż wschodniego wybrzeża Grecji, aż do wysokości Eubei. Tutaj mogli wylądować jeńcy bądź w Negroponte bądź też w Eginie, gdzie byli już bezpieczni przed Turkami, wypartymi już daleko na Peloponez. W owym czasie bowiem nie było już ani jednego żołnierza Ibrahima na półwyspie greckim.
Nieszczęśliwi zaopatrzeni dobrze na pokładzie „Syphanty” przychodzili zwolna do siebie po straszliwych przejściach niewoli. W dzień wychodzili grupami na pokład, czerpiąc pełną piersią ożywcze powietrze morskie – dzieci, matki i ojcowie wczoraj rozdzieleni, dziś złączeni na zawsze.
Wiedzieli dobrze, co uczyniła dla nich Hadżine, dlatego też gdy przechadzała się na pokładzie oparta na ramieniu Henryka d’Albareta, spotykały ją serdeczne wyrazy głębokiej czci.
Rankiem 4. września straciła „Syphanta” z oczu szczyty gór Krety; wiatr osłabł jednak tak dalece, że jakkolwiek użyto wszystkich żagli, podróż odbywała się bardzo powoli. Zwłoka dwudziestocztero- lub nawet czterdziestoośmiogodzinna była zresztą bez znaczenia.
Morze było spokojne a niebo pogodne. Nic nie wskazywało na to, by miała nastąpić zmiana atmosferyczna. Należało w myśl żeglarskiego przysłowia „pozostawić wszystko Bogu” i czekać zmiany na lepsze.
Ta spokojna podróż nie wymagająca żadnych manewrów nastręczała sporo sposobności do ożywionych rozmów na pokładzie. Czuwali tylko dyżurni oficerowie i wartownicy na przednim pokładzie, zwracając baczną uwagę na przepływające okręty lub wyłaniające się tu i ówdzie zarysy lądu.
Hadżine i Henryk d’Albaret siadywali zwyczajnie na jedynie dla nich przeznaczonej ławeczce górnego pokładu. Rozprawiali tutaj o swej przyszłości, która zdawała się leżeć przed nimi jasna i szczęśliwa. Snuli tysiączne projekty, które miały niedługo doznać urzeczywistnienia. Rzecz jasna, że dzielili się z każdym swym pomysłem z Xarisem, którego uważali prawie za należącego do rodziny.
Zadecydowali przedewszystkiem, że zaślubiny ich odbędą się natychmiast po przybyciu na grecką ziemię. Ostateczne zlikwidowanie interesów Hadżine Elizundo nie mogło nastręczyć obecnie żadnych trudności. Misja, którą spełniała w ciągu roku, uprościła znacznie tę sprawę. Po ślubie miał Henryk d’Albaret zdać dowództwo nad korwetą kapitanowi Todrosowi i udać się ze swą młodą żoną do Francji. Mieli jednak zabawić tam niedługo i powrócić do ojczyzny Hadżine.
Właśnie tego wieczora mówili znów o tych sprawach. Lekki wietrzyk nie starczył nawet by nadąć górne żagle „Syphanty”. Zachodzące przepięknie słońce rozjaśniło horyzont a niektóre jego promienie wystrzelały w górę z poza mgły. Po przeciwnej zaś stronie ukazywały się pierwsze gwiazdy wschodu. Morze było pokryte miljonami fosforyzujących ogników. Noc zapowiadała się cudownie.
Henryk d’Albaret i Hadżine Elizundo rozkoszowali się w całej pełni wspaniałym wieczorem. Wzrok ich biegł ku tylnemu nurtowi, który korweta pozostawiała za sobą w postaci kilku białych smug. Nic nie zakłócało wielkiego milczenia, z rzadka tylko słyszano jakiś szmer w żaglach w chwilach kiedy wiotczały lub napinały się z powrotem. Młodzi ludzie patrzyli w siebie, zapominając o całym świecie. Z pięknych marzeń zbudził ich wreszcie jakiś głos wołający Henryka d’Albareta.
Przed nimi stał Xaris.
– „Panie komendancie!… zaczynał już po raz trzeci.
– Czego życzysz sobie przyjacielu! zachęcił go młody oficer widząc, że Xaris waha się z wypowiedzeniem tego, co miał na sercu.
– Mów, czego pragniesz, kochany Xarisie, rzekła Hadżine Elizundo.
– Panie komendancie, mam z panem coś do pomówienia.
– A więc, cóż takiego?
– Niechże pan słucha. Pasażerowie korwety – ci dzielni ludzie, których odwozi pan do ich ojczyzny – wpadli na pewien pomysł i polecili mi, bym go panu zakomunikował.
– A więc, zamieniam się cały w słuch, mój Xarisie.
– Panie komendancie, oni wiedzą, że pan ma się pobrać z Hadżine Elizundo…
– Tak jest, odrzekł śmiejąc się Henryk d’Albaret, nie jest to dla nikogo tajemnicą.
– A więc, ci poczciwi ludzie czuliby się jednak szczęśliwi, gdyby mogli być świadkami tego ślubu.
– Będą też nimi Xarisie, i powinni być! Żadna jeszcze narzeczona nic miała tak pięknego orszaku weselnego, jakim będzie orszak złożony z tych, których wyrwała z niewoli.
– Henryku!… rzekła młoda dziewczyna, chcąc go powstrzymać od dalszych pochwał.
– Pan komendant ma zupełną rację, oświadczył Xaris. W każdym razie muszą być pasażerowie korwety obecni przy tem i…
– Skoro przybędziemy tylko na ziemię grecką, zaproszę wszystkich, by wzięli udział w tej uroczystości.
– Bardzo pięknie, panie komendancie, ciągnął dalej Xaris. Ludzie ci jednak wpadli na jeszcze jeden pomysł.
– Czy tak dobry jak pierwszy?
– Jeszcze lepszy. Proszą pana, aby zaślubiny odbyły się tu, na pokładzie „Syphanty”. Czyż nie jest korweta unosząca ich do Grecji jakby ich ojczyzną?
– Nie mam nic przeciw temu Xarisie, odrzekł młody oficer. Sądzę, że zgadzasz się także Hadżine?
Zamiast odpowiedzi uścisnęła go młoda dziewczyna czule za rękę.
– Tak, to wspaniale! zawołał Xaris.
– Możesz donieść pasażerom „Syphanty”, że życzeniu ich stanie się zadość.
– To jest więc w porządku, panie komendancie, lecz… ciągnął Xaris z wahaniem w głosie, nie jest to jeszcze wszystko.
– Mów więc Xarisie, rzekła młoda dziewczyna.
– Ludzie ci, gdy wypowiedzieli swą pierwszą myśl a następnie drugą jeszcze lepszą, wyrazili swe trzecie życzenie, które uważają za najlepsze ze wszystkich.
– Czyż być może? wykrzyknął Henryk d’Albaret. Jeszcze trzecie! Jakież to?
– Proszą, by ślub odbył się nietylko na korwecie, lecz także na pełnem morzu i to zaraz jutro. Między nimi jest pewien sędziwy duchowny…
Xarisowi przerwał nagle okrzyk z bocianiego gniazda, majtek obserwujący morze krzyknął z wysokości reji fok-masztu:
– „Okręty od nawietrznej!”
Henryk d’Albaret powstał natychmiast i pospieszył do kapitana Todrosa, który patrzył już we wskazanym kierunku.
W odległości co najmniej sześciu mil ukazała się po stronie wschodniej flotylla złożona z tuzina może okrętów rozmaitej wielkości. Podczas gdy „Syphanta” nie mogła wskutek braku wiatru ruszyć prawie z miejsca, to flotylla poruszana ostatnimi podmuchami leciutkiej morki, które nie dochodziły nawet do korwety, posuwała się naprzód, tak, że spotkanie było nieuniknione.
Zapomocą przyniesionej mu lunety obserwował Henryk d’Albaret uważnie ruchy okrętów, i
– Kapitanie – zwrócił się do Todrosa – flotylla ta jest jeszcze zanadto oddaloną, by można było stwierdzić jej siłę, lub też domyśleć się jej zamiarów.
– Tak jest niestety, odrzekł tenże. Na dobitek noc jest bezksiężycowa i będzie zapewne bardzo ciemną. Będziemy musieli wyczekiwać ranka.
– Zapewne, odpowiedział Henryk d’Albaret, ponieważ jednak okolice te są niepewne, przeto rozkaż pan, aby straże dawały na wszystko baczenie. Równocześnie należy zarządzić co konieczne, na wypadek gdyby się owe statki do „Syphanty” zbliżyły.
Kapitan Todros wypełnił rozkazy swego zwierzchnika. Na pokładzie korwety wystawiono podwójne warty, które miały czuwać aż do świtu.
Rzecz jasna, że wskutek tego niespodziewanego wypadku przesunięto decyzję w sprawie zaślubin, na których przyspieszenie Xaris tak bardzo nastawał. Na prośby Henryka udała się Hadżine z powrotem do swej kajuty.
Sen uciekał tej nocy z oczu żeglarzy. Bliskość tajemniczej flotylli budziła łatwo zrozumiały niepokój. W miarę możności obserwowano bacznie ruchy okrętów. Około dziewiątej wieczorem spadła jednak gęsta mgła zasłaniając widok w zupełności.
O świcie następnego ranka okrywały jeszcze zwały mgły wschodni horyzont, a ponieważ nie było ani śladu wiatru, przeto mgły ustąpiły dopiero około godziny dziesiątej. Do owej chwili nie zauważono nic podejrzanego. Skoro jednak mgła opadła, ujrzano flotyllę nie dalej jak na cztery mile od korwety. Zbliżyła się więc do „Syphanty” o dwie mile; to, że zbliżyła się tylko na tę odległość, należało przypisać panującej mgle, która utrudniała jej manewry. Ujrzano na raz dwanaście statków płynących w jednej linji, posuwających się zwolna naprzód przy pomocy długich wioseł. Korweta natomiast spoczywała ciągle w tem samem miejscu, gdyż z powodu swej wielkości nie mogła użyć wioseł.
Była bezsilną i musiała nieruchomo oczekiwać wypadków.
W każdym razie nikt już1 nie mógł mieć wątpliwości co do zamiarów flotylli.
„Wszak to całe mrowie podejrzanych statków! wykrzyknął kapitan Todros.
– Zapewne, odrzekł Henryk d’Albaret i to tembardziej podejrzanych, że poznaję między nimi bryg, na który polowaliśmy bezskutecznie na wodach Krety”.
Komendant „Syphanty” nie mylił się. Bryg, który zniknął w tak iście cudowny sposób poza cyplem Scarpanto, płynął teraz na czele flotylli, starając się nie odłączać od reszty statków.
Tymczasem zerwał się lekki wiatr wschodu. Dopomógł on flotylli w zbliżeniu się do korwety. Natomiast do korwety wiatr nie doszedł, albowiem ustał w odległości dwu może sążni.
Henryk d’Albaret odjął nagle lunetę od oka i zawołał:
„Gotować się do walki!”
Dojrzał właśnie podłużną chmurę dymu wykwitającą na przedniej części brygu, podczas gdy na wierzchołku masztu ukazała się flaga a głuchy grzmot dział dobiegł do korwety.
Flaga była czarna z dużą krwawo-czerwoną literą „S” w środku.
Była to bandera korsarza Sacratifa.
Rozdział XIV
Sacratif.
lotylla ta, składająca się z dwunastu statków wypłynęła dnia poprzedniego z kryjówek Scarpanto. Ruchy jej świadczyły dobitnie, że chce albo zaatakować korwetę od przodu, albo też otoczyć dookoła i zmusić ją do walki w niekorzystnych dla niej warunkach. Walka ta była nieunikniona, albowiem wiatr ustał zupełnie; Henryk d’Albaret nie byłby jednak wycofał się z walki, nawet gdyby miał po temu sposobność. Bandera „Syphanty”, o ile nie chciała utracić swej czci, nie mogła umknąć przed banderą piratów archipelagu.
Pomiędzy statkami korsarskimi znajdowały się cztery brygi, z których każdy miał szesnaście do osiemnastu dział. Pozostałe ośm żaglowców miały mniejszą pojemność, jednak wszystkie uzbrojone były w lekkie działa. Były tam „saiki” z dwoma masztami, „senale” o masztach prosto w górę się wznoszących, następnie feluki i przysposobione do walki sakolewy.
Oficerowie korwety ocenili z grubsza, że będą mieli do czynienia z ponad stu paszczami armatniemi, podczas gdy korweta mogła odpowiadać z dwudziestu dwu zaledwie dział i sześciu karonad1.
Dwustu pięćdziesięciu majtków korwety miało do pokonania około ośmiuset nieprzyjaciół, szansę były więc w każdym razie nierówne. Wprawdzie wyższość artylerji „Syphanty” dawała pewne widoki powodzenia, pod warunkiem jednak, że nie dopuści się nieprzyjaciół zbyt blisko. Zadanie korwety polegało więc na utrzymaniu całej flotylli w przyzwoitej odległości i na stopniowem unieszkodliwianiu poszczególnych statków dobrze celowanemi salwami. Jednem słowem musiano się starać przedewszystkiem o to, aby nie puścić nieprzyjaciół na pokład i uniknąć walki wręcz. W walce wręcz bowiem przewaga liczebna musiałaby napewno zwyciężyć, gdyż czynnik ten ma tu jeszcze większe znaczenie aniżeli na lądzie; nie ma tu możliwości odwrotu i w razie przegranej nie pozostaje nic innego do uczynienia jak wysadzić się w powietrze lub poddać.
W godzinę po rozprószeniu się mgły przybliżyła się flotylla znacznie do korwety, która była ciągle jeszcze tak nieruchomą, jakby spoczywała na kotwicy w jakimś porcie.
Uwadze Henryka d’Albaret nie uszedł żaden ruch, żaden manewr piratów. Na pokładzie przygotowano wszystko do walki; oficerowie i załoga zajęli wyznaczone im stanowiska. Ci z pomiędzy pasażerów, którzy czuli się na siłach i prosili, by im pozwolono walczyć w szeregach marynarzy, otrzymali broń. W baterji i na pokładzie panowało przykre milczenie, przerywane od czasu do czasu kilkoma słowami, które komendant zamieniał z kapitanem Todrosem.
„Nie możemy im pozwolić na zarzucenie haków, rzekł do niego. Poczekamy jednak aż znajdą się w polu naszych strzałów i wtedy dopiero damy ognia z wszystkich dział prawego boku.
– Czy mamy strzelać tak, aby okręty zatopić, czy tylko tak, aby pozbawić je masztów?
– Będziemy się starali zatopić je!” odrzekł Henryk d’Albaret.
Był to zapewne najlepszy środek obrony przed piratami, którzy są szczególnie niebezpieczni, gdy wedrą się na pokład statku; przy tem można również było mieć nadzieję, że uda się unieszkodliwić Sacratifa, który był tak bezczelny, że wywiesił swą czarną banderę. Jeśli to uczynił, to spodziewał się widocznie, że nikt z załogi korwety nie ujdzie z życiem, aby się później chwalił, że widział na własne oczy Sacratifa.
Około pierwszej w południe znajdowała się flotylla w oddaleniu jednej mili morskiej od wiatru i zbliżała się coraz bardziej przy pomocy wioseł. „Syphanta”, której dziób zwrócony był ku północy, utrzymywała się tylko z trudem w tem położeniu. Piraci zbliżali się w ordynku bojowym – dwa brygi po środku i po jednym na każdem skrzydle.
Manewrowali oni w ten sposób, aby korwetę zajść od tyłu i zamknąć ją w kole, którego promień miał się następnie coraz bardziej zmniejszać. Zamierzali widocznie wziąć ją najpierw w krzyżowy ogień a następnie zdobyć szturmem pokład. Henryk d’Albaret zrozumiał ten tak niebezpieczny manewr, nie mógł mu jednak niestety zapobiec, był bowiem skazany na zupełny brak ruchu. Mogło mu się jednak jeszcze udać przerwać tę linję ogniem działowym, zanim zostanie otoczony.
Oficerowie dziwili się już nawet, dlaczego ich komendant nie wydaje swym pewnym i spokojnym głosem rozkazu do rozpoczęcia ognia.
Henryk d’Albaret nie chciał jednak ani jednego naboju nadarmo wystrzelić. Postanowił rozpocząć ogień dopiero wtedy, gdy będzie pewny, że strzały dosięgną celu. Tak upłynęło jeszcze dziesięć minut; czekali wszyscy: kanonierzy z okiem u celowników armat, oficerowie w baterji, gotowi spełnić każdy rozkaz komendanta oraz majtkowie na pokładzie, wyglądający niecierpliwie z poza osłon. Obecnie, gdy z powodu niewielkiej odległości nieprzyjaciel mógł mieć nadzieję że strzały jego będą skuteczne, można się było nawet spodziewać, że on pierwszy rozpocznie ogień.
Henryk d’Albaret milczał jeszcze ciągle. Obserwował linję statków, która zaczynała się już na końcach zakrzywiać. Brygi środkowe – jeden z nich był tym, który wywiesił banderę Sacratifa znajdowały się już conajwyżej w odległości jednej mili.
O ile komendant „Syphanty” nie spieszył się z rozpoczęciem ognia, to również i dowódcy flotylli nie zależało widocznie zbytnio na pośpiechu. Może zamierzał on popłynąć wprost do korwety i następnie poprowadzić do ataku kilkuset swoich ludzi.
Wkońcu jednak nadeszła chwila, kiedy Henryk d’Albaret nie mógł już dłużej zwlekać. Lekki podmuch, który dotarł aż do korwety, umożliwił jej wykonanie ćwierci obrotu. Gdy korweta ustawiła się już bokiem do obydwu brygów, zawołał:
„Baczność na pokładzie i w baterji!”
Na pokładzie powstał lekki szelest, niebawem jednak zapadła zupełna cisza.
„Celować w linję zanurzenia!” rozkazał Henryk d’Albaret.
Oficerowie powtórzyli rozkaz; kanonierzy wycelowali starannie w kadłuby obu brygów, podczas gdy karonady na pokładzie wzięły na cel maszty.
„Ognia!” zakomenderował Henryk d’Albaret. Wszystkie działa prawego boku zagrzmiały. Jedenaście armat i trzy karonady na pokładzie i w baterji ustawione, wyrzuciło swe śmiercionośne pociski, między którymi znajdowało się kilka kul łańcuchowych, nadających się szczególnie do niszczenia z niewielkiej odległości masztów i reji statków nieprzyjacielskich.
Gdy dym strzałów się rozwiał, można było stwierdzić dokładnie skutek strzałów. Nie był on wprawdzie zupełny, jednak dość znaczny. Jeden z dwu brygów, tworzących centrum linji nieprzyjacielskiej został silnie powyżej linji zanurzenia uszkodzony. Kilka drabinek sznurowych zostało rozdartych; fokmaszt strzaskany tuż u nasady upadł ku przodowi, łamiąc po drodze kilka części, należących do grot-masztu. Bryg był więc zmuszony do prowizorycznego przynajmniej naprawienia szkód, mógł jednak w dalszym ciągu płynąć ku korwecie. Grożące więc niebezpieczeństwo otoczenia nie zostało tem rozpoczęciem walki usunięte.
I rzeczywiście dwa brygi skrzydłowe znajdowały się już na wysokości „Syphanty”. Stąd skierowały się wprost na nią, oddawszy jednak przedtem salwę działową.
Dwie z wystrzelonych kul wyrządziły bardzo poważne szkody. Bezan-maszt został strzaskany i część jego zawaliła się z hukiem, nie naruszając jednak na szczęście ożaglowania grot-masztu. Niektóre części zapasowe i jedna z większych łodzi statku zostały również zniszczone. Najtragiczniejszem jednak było to, że poległ jeden oficer i trzech majtków a czterech zostało ranionych. Tych ostatnich zniesiono natychmiast pod pokład.
Henryk d’Albaret wydał rozkaz jak najszybszego oczyszczenia pokładu.
Kawałki lin, żagle, szczątki reji oraz wszystko, co zanieczyszczało pokład zostało w przeciągu paru minut usunięte. Można się więc już było swobodnie po pokładzie poruszać. Nie było ani chwili do stracenia. Pojedynek dział rozpoczął się znowu z większą jeszcze gwałtownością. Korweta wzięta w dwa ognie zmuszona była strzelać z obydwu boków równocześnie.
W tej chwili dała „Syphanta” nową salwę, tak dobrze tym razem wycelowaną, że dwa statki flotylli – jedna z senal i jedna saika – trafione tuż pod linją zanurzenia zatonęły w krótkim czasie, ich załoga miała ledwie czas wskoczyć do łodzi i podpłynąć do obydwu środkowych brygów, gdzie ją natychmiast wzięto na pokład.
„Hurra! Hurra!”
Tak wykrzykiwała załoga korwety po tych dwu strzałach, które przyniosły zaszczyt jej kanonierom.
„Dwa byłyby już jakby zatopione! rzekł kapitan Todros.
Tak, odparł Henryk d’Albaret, jednak ich łotrowskiej załodze udało się umknąć na brygi, a ja obawiam się wciąż jeszcze, że może przyjść do walki wręcz, w której przewaga liczebna będzie po ich stronie”.
Przez kwadrans nie ustawał obustronny grzmot dział. Zarówno statki korsarskie jak i korweta znikały od czasu do czasu w chmurach dymu i za każdym razem trzeba było czekać, aż się dym rozwieje, aby móc stwierdzić, jakie szkody strzały wyrządziły. Na pokładzie „Syphanty” były te szkody aż nazbyt dotkliwe. Wielu ludzi z załogi było zabitych, jeszcze więcej zaś ciężko ranionych. Pewien oficer Francuz padł trafiony w pierś w chwili, kiedy komendant wydawał mu dalsze rozkazy.
Zabitych i ranionych znoszono pod pokład. Lekarz okrętowy i jego pomocnicy nie mogli już nadążyć z zakładaniem opatrunków i wykonywaniem operacji na ludziach ranionych albo wprost pociskami nieprzyjaciół albo też odłamkami drzewa fruwającymi nad pokładem i w baterji. Jakkolwiek między okrętami, które znajdowały się ciągle w oddaleniu połowy strzału armatniego, nie doszło jeszcze do wymiany strzałów z broni ręcznej, a lekarz nie potrzebował wyciągać ani kul ani odłamków kartaczy, to jednak mimo to rany były nie mniej ciężkie, a nieraz nawet jeszcze bardziej niebezpieczne.
Przy tej sposobności nie omieszkały kobiety pomieszczone pod pokładem wypełnić ciężkiego obowiązku samarytańskiego. Hadżine Elizundo świeciła im w tem przykładem; również i inni starali się w miarę sił pielęgnować chorych, pocieszać ich i umacniać.
Również i owa stara kobieta ze Scarpanto wyszła ze swej kryjówki. Nie bała się widoku krwi, albowiem zmienne koleje jej życia prowadziły ją przez rozmaite pola bitew. W tej ciasnej przestrzeni oświetlonej lampami pochylała się ona u wezgłowi ranionych, pomagała przy bolesnych operacjach, a gdy nowa salwa wstrząsała korwetą, najmniejsze drżenie jej oczu nie zdradzało przerażenia z powodu strasznych detonacji.
Tymczasem wybiła godzina, w której załoga „Syphanty” była zmuszona stanąć do walki wręcz z korsarzami. Ich linja zamknęła się; ziejący ogniem krąg zacieśniał się coraz bardziej, a korweta stała się celem wszystkich dział.
Broniła się ona jednak dzielnie, przynosząc zaszczyt banderze, która ciągle jeszcze na szczycie masztu powiewała. Jej artylerja szerzyła spustoszenie wśród statków flotylli pirackiej. Zniszczone zostały jeszcze dwa dalsze statki, jedna saika i jedna feluka. Jeden statek poszedł na dno, drugi podziurawiony ogniowemi kulami stał się pastwą płomieni.
Mimo to szturm był nieunikniony. Gdyby go „Syphanta” chciała uniknąć, musiałaby przedrzeć się przez linję nieprzyjacielską. Nie mogła jednak tego uczynić, ponieważ nie było wiatru, podczas gdy statki rozbójnicze poruszane wiosłami zbliżały się coraz bardziej i otaczały ją coraz ciaśniejszym pierścieniem.
Bryg z czarną banderą dał jeszcze ognia z wszystkich dział jednego boku, gdy znajdował się nie dalej jak na strzelenie z pistoletu. Jedna z kul trafiła wzmocnienia żelazne tylnego dzioba i zniszczyła ster.
Henryk d’Albaret poczynił więc przygotowania do odparcia ewentualnego ataku piratów i kazał wciągnąć sieci i liny. Z obu stron rozpoczął się teraz ogień karabinowy. Krótkie strzelby, flinty i pistolety zasypały pokład „Syphanty” gradem pocisków. Znów padło wielu ludzi z załogi, śmiertelnie ranionych. Dwadzieścia może razy groziła śmierć Henrykowi d’Albaret. Mimo to jednak pozostał nieruchomy i spokojny na swojem stanowisku, wydając rozkazy z zimną krwią, jakby komenderował salwą honorową podczas jakiejś parady okrętowej.
Walczące z sobą załogi mogły się już teraz widzieć po przez przerwy w chmurach dymu. Słyszano wściekłe przekleństwa bandytów. Nadaremnie starał się Henryk d’Albaret odnaleźć na pokładzie brygu z czarną banderą Sacratifa, którego imię przejmowało grozą cały archipelag.
Wtem bryg ten, jakoteż jeden z tych, które zamknęły były pierścień, wspomagane od tyłu przez inne statki, przybiły po obu stronach do korwety, tak, że jej spojenia zatrzeszczały pod naciskiem.
Haki chwytakowe wbiły się równocześnie w oszańcowanie i złączyły te trzy statki z sobą, Działa musiały teraz zamilknąć. Ponieważ jednak przez otwory strzelnicze „Syphanty” mógł się nieprzyjaciel łatwo wedrzeć, przeto obsługa dział pozostała na swem stanowisku, aby bronić przejścia siekierami, pistoletami i pikami. Taki był rozkaz komendanta, udzielony obsłudze w chwili, gdy oba brygi przybiły do korwety.
Naraz podniósł się ze wszystkich stron wrzask tak ogromny, że zagłuszył huk strzałów.
„Do szturmu! Do szturmu!”
Walka pierś o pierś stała się teraz straszliwą. Żądni krwi bandyci wdarli się na po-skład, nie bacząc na katapule, strzelby, wściekle ciosy siekier i nastawione ostrza lanc.
Z bocianich gniazd brygów zasypali oni pokład „Syphanty” gradem granatów ręcznych, które zniszczyły go zupełnie, mimo że załoga „Syphanty„ dzielnie im odpowiadała. Henryk d’Albaret widział się ze wszystkich stron zagrożonym. Burty jego statku, wyższe od burt brygów, zostały szturmem zdobyte. Korsarze wspinając się z reji na reję podziurawili siecie i opuścili się na pokład.
Cóż znaczyło przy tem, że kilku z nich zostało zabitych, zanim opuścili się na pokład. Nie usunęło to grożącego niebezpieczeństwa, albowiem bandytów było nieprzebrane mrowie.
Załoga korwety, która stopniała do dwustu ludzi zdolnych do walki, miała przeciw sobie blisko sześciuset nieprzyjaciół.
Brygi były bowiem pomostem, po którym przechodziły coraz nowe zastępy rozbójników, przywożonych przez inne statki flotylli. Było ich takie mnóstwo, że o skutecznym oporze nie mogło być mowy. Pokład „Syphanty” spłynął niebawem krwią. Ranni, którzy leżeli już w drgawkach przedśmiertnych, podnosił się raz jeszcze ostatkiem sił, aby wystrzelić z pistoletu lub wbić sztylet w ciało nieprzyjaciela. Wśród gęstych kłębów dymu panowało najstraszniejsze zamieszanie; jednak bandera korfijska nie znikła, dopóki choć jeden człowiek zdolny do walki pozostał przy życiu.
Xaris walczył w tem strasznem zamieszaniu jak lew. Nie ustąpił ani na krok z podwyższonego pokładu tylnego. Dwadzieścia może razy opuszczał się jego topór wściekłym ciosem na głowy korsarzy, ratując w ten sposób życie Henrykowi d’Albaret, który nie stracił w tym tumulcie głowy, mimo że wobec przewagi był bezsilny.
O czem myślał?… O poddaniu się? Nie, oficer francuski nie poddaje się korsarzom! Cóż mu jednak pozostawało w końcu uczynić? Czyż miał naśladować dzielnego Bissona, który znalazłszy się dziesięć miesięcy temu w podobnem położeniu, wysadził się w powietrze, aby nie wpaść w ręce Turków? Czy mógł mieć przynajmniej nadzieję, że wraz z korwetą wylecą w powietrze złączone z nią brygi?
Czyniąc zaś to, skazywał na śmierć wszystkich rannych z „Syphanty”, jeńców których wydarł Mikołajowi Starkosowi, wszystkie kobiety i dzieci!… Poświęcał nawet Hadżine!… A czy ci, których wybuch oszczędzi, o ile im Sacratif wogóle daruje życie, unikną niewoli?
„Uważaj pan na siebie, panie komendancie!” zawołał właśnie Xaris, zasłaniając go własną piersią.
Jeszcze sekunda a Henryk d’Albaret byłby został śmiertelnie raniony; Xaris chwycił jednak oburącz pirata, który się właśnie do ciosu zamierzył i rzucił go w morze. Trzykrotnie jeszcze próbowali bandyci dotrzeć do Henryka d’Albaret, trzykrotnie jednak zabijał ich Xaris jednem uderzeniem.
Pokład korwety zaroił się tymczasem mrowiem nieprzyjaciół. Strzały stawały się coraz rzadsze. Wszędzie walczono na białą broń a okrzyki walczących zagłuszały huk strzałów.
Piraci, którzy opanowali już cały przód statku, posuwali się do stóp grot-masztu. Załoga „Syphanty” cofała się stopniowo ku podwyższonemu pokładowi tylnemu.
Było ich jeden na dziesięciu. Czy można się było skutecznie bronić? Nawet gdyby komendant d’Albaret chciał był teraz wysadzić korwetę w powietrze, nie mógłby był tego uczynić. Atakujący opanowali już wszystkie luki i otwory prowadzące do wnętrza statku. Znajdowali się już w baterji w międzypokładzie i tu teraz rozszalała dalsza walka. O dostaniu się do prochowni nie można było nawet myśleć.
Korsarze mieli wszędzie liczebną przewagę. Od tylnego pokładu „Syphanty” dzielił ich już tylko wał zabitych lub ranionych towarzyszy. Pierwsze ich szeregi, naciskane od tyłu, wdrapały się na ten wał utworzony z ludzkich ciał i gotowały się, brocząc nogami we krwi, do ataku na tylny pokład.
Stało tu w szeregu około pięćdziesięciu majtków, sześciu oficerów oraz kapitan Todros. Otoczyli oni swego komendanta, gotowi bronić go do upadłego.
Na tej ograniczonej przestrzeni rozgorzała rozpaczliwa walka. Bandera, która upadła wraz z bezan-masztem, została znów podniesiona.
Tu było ostatnie miejsce, którego honor nakazywał bronić aż do ostatniego człowieka.
Cóż jednak mogła ta mała garstki, mimo całą pogardę śmierci, zdziałać przeciw pięciu czy sześciuset korsarzom, którzy opanowali cały przedni pokład i mostek, zasypując z tamtąd obrońców gradem pocisków? Załogi innych statków flotylli zasilały stale atakujących. Liczba bandytów była więc ciągle ta sama, podczas gdy szeregi obrońców topniały coraz bardziej.
Tylny pokład podobny był do fortecy, która odparła zwycięsko niezliczone ataki, tak, że nikt nie mógłby powiedzieć, ile krwi już w jej obronie przelano. Wkońcu jednak miejsce to zostało zdobyte. Załoga „Syphanty” musiała przed wdzierającą się lawiną ustąpić aż na bak-burtę. Tam otoczono banderę i utworzono żywy wał dokoła niej. W środku stał Henryk d’Albaret, dzierżąc pistolet w jednej a sztylet w drugiej dłoni. Strzelał lub nurzał błyskające ostrze w krwi nieprzyjaciół.
Nie, komendant korwety nie podda się! Tylko przemoc zdoła go zgnieść. Chciał przynajmniej zginąć… Napróżno! Wydawało się prawie, że ci, którzy go atakowali, mieli tajemny rozkaz dostać go żywcem – rozkaz, który dwudziestu śmiałków rażonych toporem Xarisa przypłaciło życiem.
Wkońcu jednak został Henryk d’Albaret wraz z kilku oficerami, którzy pozostali przy życiu, pojmany w niewolę. Xaris i majtkowie zostali obezwładnieni. Bandera „Syphanty” nie powiewała już więcej na maszcie.
Równocześnie rozległy się ze wszystkich stron dzikie okrzyki, przekleństwa i głośne wiwaty. Okrzyki te wydawali zwycięscy, aby przywołać swego dowódcę.
„Sacratif!… Sacratif!” wołała wściekła tłuszcza.
Wtem ukazał się ich wódz za burtą korwety. Tłum rozstąpił się, czyniąc wolne przejście. Wolnym krokiem skierował się ku tylnemu pokładowi, stąpając bez zbytniego wzruszenia po trupach swych ludzi. Wszedłszy następnie oślizłemi od krwi schodami na górny pokład, podszedł ku Henrykowi d’Albaret.
Komendant „Syphanty” ujrzał wreszcie tego, którego tłum piratów powitał imieniem Sacratifa.
Był to Mikołaj Starkos.
Rozdział XV
Rozwiązanie dramatu.
alka pomiędzy korwetą a flotyllą trwała przeszło dwie i pół godziny. Po stronie atakujących było conajmniej stupięćdziesięciu rannych lub zabitych, jednak i „Syphanta” miała nie mniejsze straty. Cyfry te dowodzą, jak zacięcie walczono. Przemoc zatrjumfowała jednak wreszcie nad bohaterstwem, jakkolwiek w imię słuszności należało się zwycięstwo tej ostatniej stronie. Henryk d’Albaret, oficerowie jego, załoga i pasażerowie znajdowali się w mocy okrutnego i nieubłaganego Sacratifa.
Sacratif i Starkos byli rzeczywiście jedną i tą samą osobą. Dotychczas nie wiedział nikt o tem, że pod nazwiskiem tem ukrywał się Grek, dziecię krainy Magny, zdrajca, pozyskany dla sprawy ciemięzców. Tak, Mikołaj Starkos był dowódcą owej flotylli, która przez swe okrutne czyny była długo postrachem wszystkich mórz greckich. Był on tym, który połączył podły zawód pirata morskiego, ze wstrętnym handlem. Kupczył swymi ziomkami, którzy szczęśliwi uszli krwiożerczości Turków, sprzedając ich barbarzyńcom i niewiernym! I ten wojenny przydomek lub raczej przydomek rozbójnika należał do syna Androniki Starkos!
Sacratif – tak musimy go obecnie nazywać – przeniósł już dawno główny punkt swych zbrodniczych operacji, na wyspę Scarpanto. Tutaj w głębiach nieznanych i niedostępnych prawie zatok wschodniego wybrzeża znajdowały się główne stacje jego flotylli. I tutaj też przebywali jego podkomendni, rekrutujący się z łotrów najgorszego gatunku, ludzie bez czci i sumienia, posłuszni ślepo swemu dowódcy, zdecydowani na najgorsze czyny i wybryki; stanowili oni załogę flotylli złożonej z dwudziestu okrętów.
Opuściwszy na pokładzie „Karysty” wyspę Korfu, udał się Sacratif wprost na Scarpanto. Zamierzał podjąć na nowo pirackie rzemiosło, żywiąc zarazem nadzieję, że spotka na swej drodze korwetę, którą widział wyruszającą na morze, a której przeznaczenie znał doskonale. Jakkolwiek jego uwaga była głównie zwrócona na korwetę, to jednak dwie jeszcze myśli nie opuszczały go nigdy, a to odnaleźć Hadżine Elizundo i jej miljony, oraz wywrzeć swą zemstę na Henryku d’Albaret.
Flotylla rozbójników rozpoczęła więc polowanie na korwetę. Sacratifa dochodziły wprawdzie ciągle wieści o tem, jak dotkliwie dała się korweta we znaki piratom północnej części archipelagu, nie udało mu się jednak odkryć śladów okrętu. Mimo rozlicznych i uporczywych pogłosek nie brał on też zupełnie udziału w potyczce pod Lemnos, w której znalazł śmierć bohaterską kapitan Stradena. Był on natomiast tym, który zbiegł na sakolewie z portu Thasos, korzystając z tego, że korweta była zajętą bitwą. Nie wiedział też Sacratif zupełnie o tem, że korweta przeszła pod dowództwo Henryka d’Albaret i dowiedział się o tem dopiero widząc go na targu niewolników w Scarpanto.
Gdy opuścił Thasos, zarzucił Sacratif kotwicę w Syrze i odpłynął stamtąd zaledwie na czterdzieści osiem godzin przed przybyciem korwety.
Przypuszczenie więc, że sakolewa pożeglowała na Kretę, okazało się słusznem. Tu w porcie Grabuzy oczekiwał nań bryg, który miał go odwieźć do Scarpanto w celu przygotowania nowej ekspedycji. Korweta spostrzegła go krótko potem gdy wypłynął z Grabuzy i rozpoczęła natychmiast pościg. Schwytanie okazało się jednak niemożliwem, gdyż bryg posiadał znacznie większą szybkość.
Również i Sacratif poznał „Syphantę”. Z początku przyszło mu na myśl, by zawrócić, spróbować zahaczenia i dać upust swej nienawiści przez zniszczenie okrętu. Po głębszym jednak namyśle doszedł do wniosku, że znacznie korzystniejszem jest dać się ścigać, wciągnąć korwetę w pobliże Scarpanto i tam zniknąć w pierwszej lepszej dobrze sobie znanej kryjówce.
Tak się też stało. Wódz piratów zarządził potem co należało, by flotylla była w gotowości, gdyby miało przyjść przecież do ostatecznej rozprawy.
Wiemy dobrze, co następnie zaszło, dlaczego Sacratif udał się na targ do Arkassy i jak tam spostrzegł między jeńcami Hadżine Elizundo, przyczem zetknął się oko w oko z Henrykiem d’Albaret jako z komendantem korwety.
W przekonaniu, że Hadżine jest jeszcze bogatą dziedziczką miljonów Elizunda, postawił wszystko na kartę, by zdobyć ją dla siebie. Wmieszanie się jednak Henryka d’Albaret pokrzyżowało jego plany.
Zdecydowany teraz bardziej może niż kiedykolwiek zdobyć Hadżine i zamierzając zarazem wywrzeć zemstę na Henryku d’Albaret oraz zniszczyć korwetę, udał się Sacratif wraz ze Skopelem na zachodnie wybrzeże wyspy. Nie wątpił ani na chwilę, że Henryk d’Albaret zniknie jak najspieszniej ze Scarpanto, aby odwieźć jeńców do ojczyzny. Zebrał wobec tego natychmiast flotyllę i już następnego dnia wyruszył na morze. Wiele pomyślnych okoliczności złożyło się na to, że „Syphanta” wpadła wreszcie w jego moc.
Było to około trzeciej popołudniu, gdy Sacratif wstąpił na pokład „Syphanty”. Wiatr wzmógł się nieco, co umożliwiło statkom zajęcie stanowisk dokoła korwety, tak, że mogły ją w każdej chwili zasypać pociskami.
Dwa brygi czekały na dowódcę, gdyby zechciał opuścić „Syphantę”. Chwilowo nie myślał on o tem i pozostał wraz ze stu piratami na korwecie.
Sacratif nie rzekł dotychczas ani słowa do Henryka d’Albaret. Zamienił tylko parę słów ze Skopelem, który polecił jeńców, oficerów i żołnierzy sprowadzić pod pokład. Tutaj przyłączono do nich tych towarzyszy, których napadnięto w baterji lub w międzypokładzie. Wszystkich wtrącono przemocą do dolnych ubikacji okrętu i zatrzaśnięto nad nimi pokrywy luk. Jaki los czekał ich? Bezwątpienia okropna śmierć, która miała nastąpić równocześnie ze zniszczeniem „Syphanty”.
Na tylnym pokładzie pozostali tylko Henryk d’Albaret i kapitan Todros, obaj bez broni, związani i pilnie strzeżeni.
Otoczony tuzinem zdziczałych członków swej bandy, postąpił Sacratif ku nim o krok naprzód.
„Nie wiedziałem dotychczas o tem, rozpoczął, że Henryk d’Albaret dowodzi „Syphantą”. Gdybym był o tem wiedział, nie zawahałbym się ani chwili z wydaniem bitwy jeszcze na wodach Krety. A skutek byłby taki, że komendant korwety nie zjawiłby się w wogóle na targu w Scarpanto, by konkurować z innymi ludźmi.
– Gdyby Mikołaj Starkos stanął do walki z nami na wodach Krety, wisiałby już dawno na reji fokmasztu „Syphanty” brzmiała odpowiedź Henryka.
– Czyż być może? Hm, szybka sprawiedliwość…
– Tak, jedyna która nadaje się dla przywódcy piratów.
– Uważaj pan Henryku d’Albaret, huknął nań Sacratif, trzymaj pan swój język na wodzy! Kołysze się jeszcze reja na maszcie korwety i wystarczy bym dał znak…
– Daj go pan więc!
– Oficerów nie wiesza się, wmieszał się kapitan Todros, należy im się conajwyżej śmierć przez rozstrzelanie, tamtą haniebną śmierć…
– Czyż można żądać innej od tak nędznego łotra?… przerwał mu Henryk d’Albaret.
W odpowiedzi na tę ostatnią obelgę dał Sacratif znak zrozumiały aż nazbyt dobrze dla jego dzikich towarzyszy.
Był to rozkaz powieszenia.
Pięciu lub sześciu ludzi rzuciło się na Henryka d’Albaret, podczas gdy inni trzymali kapitana Todrosa, który usiłował rozerwać swe więzy.
Komendanta „Syphanty” zaciągnięto wśród dzikich przekleństw i wymyślań na przód okrętu.
Skręcono już u reji masztu stryczek z liny i paru tylko sekund brakowało, by fran-cuski oficer marynarki znalazł tak niezaszczytną śmierć z rąk bandytów, gdy nagle na pokładzie ukazała się Hadżine Elizundo.
Przyprowadzono ją na pokład na rozkaz Starkosa. Wiedziała ona, że ów pirat był tym niegodnym Sacratifem, potrafiła jednak wobec niego, nawet w tak strasznej chwili, zachować całą swą dumę i podziwu godny spokój.
Oczy jej szukały przedewszystkiem Henryka d’Albaret, o którym nic wiedziała, czy został przy życiu, czy też zginął z większością załogi. Nagle ujrzała,…on żył… żył, lecz groziła mu okropna śmierć…
Szybko pospieszyła ku niemu i zawołała:
Henryku! Henryku!
Piraci usiłowali odciągnąć ją, gdy Sacratif zbliżył się nagle, stanął o parę kroków przed Hadżine i Henrykiem d’Albaret. Długo patrzył drwiąco na parę kochanków.
„Hadżine Elizundo jest teraz w mocy Mikołaja Starkosa! rzekł wreszcie, krzyżując ramiona na piersiach. Mam spadkobierczynię bogatego bankiera z Korfu w mojem ręku.
– Spadkobierczynię tak, ale spadek nie!” odrzekła zimno Hadżine.
Sacratif nie mógł odrazu pojąć tej różnicy, mówił więc dalej:
„Mam nadzieję, że narzeczona Mikołaja Starkosa nie odmówi mu swej ręki, odnajdując go nawet pod nazwiskiem Sacratifa.
– Ja? zawołała Hadżine z przerażeniem.
– Tak, ty, mój gołąbku! odrzekł Sacratif jeszcze bardziej drwiącym tonem. Rozumie to dobrze, że pragniesz okazać swą wdzięczność komendantowi „Syphanty” za to, że cię wykupił, jednak to co on uczynił, chciałem uczynić ja także. Dla ciebie, nie dla innych jeńców, postawiłem na kartę cały mój majątek. Jeszcze chwila, piękna Hadżine, a zostałbym twoim panem, lub raczej twym… niewolnikiem!”
Mówiąc to, postąpił Sacratif bliżej ku Hadżine. Młoda dziewczyna przytuliła się jeszcze bardziej do Henryka.
„Nędznik! zawołała.
– Racja, jestem rzeczywiście nędzarzem, odrzekł Sacratif, lecz potrzebuję właśnie twych miljonów, aby wydobyć się z tej nędzy”.
Na to zbliżyła się Hadżine do Sacratifa.
– Mikołaju Starkosie, rzekła głosem spokojnym. Hadżine Elizundo nie posiada już majątku, któryby drażnił chciwość pańską. Cały majątek oddała na naprawę tego zła, które wyrządził jej ojciec przy zdobywaniu tych pieniędzy. Mikołaju Starkosie, Hadżine Elizundo jest obecnie biedniejszą od ostatniego z tych nieszczęśliwców, których „Syphanta” miała odwieźć do ojczyzny.
To nieoczekiwane wyjaśnienie podziałało piorunująco na Sacratifa. Zmienił swą dotychczasową postawę. Oczy jego zabłysły wzbierającą wściekłością. Liczył tak na te miljony, któreby Hadżine tak chętnie za życie Henryka d’Albaret oddała. A teraz dowiaduje się, że z tych miljonów nie posiadała ona już nic… nic!
Spoglądał raz to na Hadżine to na Henryka. Skopelo obserwował go. Znał on dobrze swego dowódcę i wiedział z góry, jaki będzie koniec wszystkiego. Pozatem otrzymał już rozkaz zniszczenia korwety i czekał tylko na ostateczny znak do wykonania tego rozkazu.
Sacratif zwrócił się do niego:
„Idź Skopelo!”
W towarzystwie swych ludzi skierował się Skopelo ku schodom prowadzącym do baterji, poczem zwrócił się do prochowni, znajdującej się w tyle „Syphanty”.
Równocześnie wydał Sacratif rozkaz innym piratom, by udali się na brygi czekające u boków „Syphanty”.
Henryk d’Albaret przewidział co się ma stać. Jego śmierć nie wystarczała widocznie Sacratifowi. Setki nieszczęśliwych miały zginąć z nim razem, by nasycić zemstę potwora.
Obydwa brygi odczepiły już haki łączące je z okrętem i odpływały zwolna, popychane uderzeniami wielu wioseł.
Na pokładzie pozostała tylko załoga kilku łodzi kołyszących się obok „Syphanty”. Ludzie ci czekali tylko na rozkaz wsiadania wraz z Sacratifem.
W tej chwili ukazał się Skopelo ze swymi ludźmi z powrotem na pokładzie.
– Wsiadać! krzyknął Skopelo.
– Tak wsiadać! powtórzył Sacratif, głosem budzącym grozę. Za parę minut nie pozostanie nic z tego przeklętego statku. O, pan nie chciałeś umrzeć śmiercią haniebną, Henryku d’Albaret! Więc dobrze, eksplozja nie oszczędzi ani jeńców ani oficerów „Syphanty”! Podziękuj mi, że pozwalam ci umrzeć w tak dobranem towarzystwie.
– Tak, tak, podziękuj mi Henryku! W ten sposób umrzemy przynajmniej razem!
– Ty masz umrzeć Hadżine? odrzekł Sacratif. Ani mi się to śniło! Musisz żyć i być moją niewolnicą… niewolnicą… czy rozumiesz?
– Niegodny łotrze!” zawołał Henryk d’Albaret.
Młoda dziewczyna przylgnęła do jego piersi. Ona… w mocy tego potwora?!
„Weźcie ją! krzyknął Sacratif.
Dwaj bandyci rzucili się na Hadżine i porwali ją ze sobą.
„A teraz, krzyknął Sacratif, mogą wszyscy zginąć razem z „Syphantą” tak… wszyscy…
– Tak… wszyscy… i matka twoja wraz z nimi!”
Był to głos owej sędziwej branki, która ukazała się nagle na pokładzie, tym razem jednak bez zasłony na twarzy.
„Moja matka”… tu na pokładzie! Wykrzyknął Sacratif.
– Twoja rodzona matka, Mikołaju, odpowiedziała Andronika, poniesie śmierć z twojej ręki!
– Precz z nią!… zabierzcie do łodzi!” ryczał Sacratif.
Kilku ludzi rzuciło się ku Andronice.
W tej samej chwili rozległ się donośny krzyk na pokładzie, to zamknięta pod pokładem załoga „Syphanty” wydusiła jedną ze ścian dolnych ubikacji i wydostała się wraz z jeńcami na pokład.
– „Do mnie!… Na pomoc!…” wykrzyknął Sacratif.
Pozostali jeszcze na okręcie piraci próbowali pod dowództwem Skopela dać pomoc swemu dowódcy. Załoga korwety jednak, uzbrojona w siekiery i sztylety wybiła ich wkrótce do nogi.
Sacratif widział, że jest zgubiony, lecz że wraz z nim znajdą śmierć przynajmniej ci wszyscy, których tak bardzo nienawidził.
– „Leć więc w powietrze przeklęta korweto, zawył, leć wesoło w powietrze!
– Nasza „Syphanta”… w powietrze!… przenigdy!”
Był to Xaris. Trjumfująco trzymał w ręku płonący lont oderwany od jednej z beczek z prochem. Tygrysim skokiem rzucił się na Sacratifa i rozciągnął go jednem uderzeniem siekiery na ziemi.
Andronika krzyknęła rozpaczliwie. Wszystko to co pozostało jeszcze w sercu matki mimo zbrodniczych postępków syna, obudziło się w tej chwili. Chciała odwrócić ten cios który zgruchotał mu czaszkę…
Później widziano jak zbliżyła się do ciała syna, uklękła i pochyliła swą głowę, jakby pragnęła przesłać mu ostatnie pozdrowienie… wyszeptać może słowa przebaczenia, za chwilę padła jednak obok trupa.
Henryk d’Albaret pospieszył ku niej…
– „Nie żyje! wykrzyknął. Boże, przebacz synowi z litości nad matką!”
W międzyczasie zdołało paru piratów, którzy byli już w łodziach, dosięgnąć jednego z brygów, poczem rozniosła się wieść o śmierci Sacratifa.
Należało go pomścić. Baterje flotylli rozpoczęły na nowo ostrzeliwać „Syphantę”.
Daremne wysiłki! Henryk d’Albaret objął na nowo komendę nad korwetą.
Wszystko co żyło, około stu ludzi pozostałych z załogi rzuciło się ku ciężkim działom w baterji i do karonad na pokładzie; korweta odpowiedziała godnie na salwy rozbójników.
Jeden z brygów – ten sam, na którym wywieszono czarną flagę, trafiony pierwszą zaraz kulą w linji zanurzenia znikł pod wodą pośród straszliwych przekleństw znajdujących się na nim piratów.
„Odwagi chłopcy, bić w nich! wołał Henryk d’Albaret, uratujemy jeszcze naszą „Syphantę!”
Walka trwała jeszcze czas pewien. Piraci jednak, gdy nie stało już Sacratifa, który porywał ich w ślepej wściekłości do szalonych czynów, nie odważyli się szturmować okrętu po raz drugi. Z całej flotylli pozostało zaledwie pięć statków, Działa „Syphanty” byłyby je dosięgły i z większej odległości. Piraci jednak skorzystali z wzmagającego się właśnie wiatru i rzucili się do ucieczki.
„Niech żyje Grecja!” zawołał Henryk d’Albaret, podczas gdy na szczycie wielkiego masztu ukazała się flaga „Syphanty”.
„Niech żyje Francja!” gromko zawołała załoga, chcąc tym sposobem uczcić obydwa narody, które walczyły razem o wolność.
Była godzina piąta przed wieczorem. Jakkolwiek wszyscy byli do cna wyczerpani, nie myślał nikt o spoczynku. Należało wpierw doprowadzić do porządku korwetę. Wymieniono, gdzie zachodziła potrzeba, żagle, umocniono maszty zapomocą belek poprzecznych, zaciągnięto nowe liny, na miejsce zgruchotanego bezanmasztu umieszczono tymczasem maszt zapasowy, tak, że „Syphanta” mogła podjąć jeszcze tego samego dnia swą dalszą podróż.
Ciało Androniki złożono z wielką czcią na katafalku; Henryk d’Albaret pragnął, by śmiertelne szczątki bohaterskiej kobiety spoczęły na ziemi ojczystej.
Trupa Mikołaja Starkosa pochłonęły natomiast wody tego morza, które rozbójnik Sacratif tak długo niepokoił swymi zbrodniczymi czynami.
Dwadzieścia cztery godzin później, dnia 7. września ukazała się Egina oczom żeglarzy, korweta wpłynęła do portu wyspy po jednorocznem krążeniu na morzach archipelagu, w którymto czasie położyła wielkie zasługi około oczyszczenia tych wód z korsarzy.
Tu wydarło się z piersi pasażerów wielokrotne „hurra!”
Natychmiast po przybyciu pożegnał się Henryk d’Albaret ze swoimi oficerami i dzielną załogą. Komendę nad korwetą, którą Hadżine podarowała rządowi, zdał kapitanowi Todrosowi.
W parę dni później obchodzono uroczyście zaślubiny Hadżine Elizundo z Henrykiem d’Albaret. Uroczystości tej towarzyszyły olbrzymie tłumy publiczności, wszyscy oficerowie, załoga okrętu oraz przywróceni ojczyźnie pasażerowie „Syphanty”. Następnego dnia wyjechała młoda para wraz z nieodstępnym Xarisem do Francji, z niezłomnem postanowieniem powrotu do Grecji, skoro tylko zmiana stosunków na to pozwoli.
Tak długo niepewne morza stały się nieco spokojniejsze. Niedobitki piratów znikły a krążąca jeszcze przez czas pewien pod dowództwem kapitana Todrosa „Syphanta” nie natrafiła nigdzie na ślad czarnej flagi zatopionej wraz z Sacratifem. Nie był to już „archipelag w płomieniach”. Otworzył on wkrótce swe spokojne drogi dla handlu z Dalekim Wschodem.
Dzięki ofiarnemu bohaterstwu swych dzieci, zajęło wkrótce Królestwo Greckie należne mu miejsce wśród wolnych i niepodległych państw Europy. Dnia 22. marca 1829. podpisał sułtan układ ze sprzymierzonemi mocarstwami. 22. września, pomyślny wynik bitwy pod Patras umocnił zwycięstwo Greków. Wreszcie układem londyńskim z roku 1832. został książę Otto Bawarski wyniesiony na tron grecki. To było dowodem utworzenia królestwa Grecji.
W tym samym czasie mniejwięcej powrócili Henryk i Hadżine d’Albaret do pięknego kraju. Osiedlili się tu na stale. Żyli w skromnych warunkach życiowych. Lecz czyż był im potrzebny majątek do szczęśliwego pożycia, skoro swe szczęście odnaleźli już dawno w swych sercach?
Koniec.
1 Dawne krótkie działa okrętowe, wynalezione przez braci Carron.