Jules Verne
500 miljonów begumy
(Rozdział XVII-XX)
ilustracje Leona Benetta
Nakładem Księgarni J. Przeworskiego
Warszawa 1931
© Andrzej Zydorczak
Rozmowa wystrzałami.
łodzieńcy nie spodziewali się podobnego pytania. Więcej może zdziwiło ich ono, niż wystrzał z pistoletu, gdyby go byli usłyszeli.
Ze wszystkich przypuszczeń, jakie Marceli robił co do tego miasta, pogrążonego w letargu, jedno tylko nie przyszło mu do głowy, by żyjąca istota spytała go, poco tu przyszedł? Jego wdarcie się do fortecy Schultze’a, godziwe prawie, gdyby przypuścić, że Stahlstadt był zupełnie pusty, wyglądało zgoła inaczej, jeżeli miasto posiadało jeszcze mieszkańców. To, co w pierwszym wypadku wyglądało, jak archeologiczna ciekawość nieledwie, w drugim stawało się zbrojną napaścią i gwałtem.
Wszystkie te myśli nasunęły się Marcelemu z taką siłą, że narazie nie mógł przemówić ani słowa.
– „Wer da”? – powtórzył ów głos z pewną już niecierpliwością.
Niecierpliwość była dosyć naturalną. Przezwyciężyć tyle rozmaitych przeszkód, stojących na drodze do tych drzwi, wdzierać się na mury, wysadzać w powietrze budynki i po tem wszystkiem nie móc odpowiedzieć na proste pytanie: kto tam? Było to w istocie dosyć dziwne.
Marceli pojął natychmiast, w jak fałszywem znajduje się położeniu i odpowiedział po niemiecku:
– Przyjaciel czy nieprzyjaciel, jak chcesz. Chcę mówić z Herr Schultze’m.
Zaledwie wyrzekł te słowa, usłyszał przez uchylone drzwi wypowiedziane ze zdziwieniem:
– Ach!…
Tu Marceli ujrzał przez otwór kawałek czerwonych faworytów, najeżony wąs, ogłupiałe oko i poznał je natychmiast. Wszystko to należało do Sigimera, dawnego jego strażnika.
– Johann Schwartz! – zawołał olbrzym ze zdumieniem, połączonem z radością. – Johann Schwartz!
Niespodziewany powrót więźnia zdawał się go na tyle dziwić, na ile dziwiło go zapewne tajemnicze jego zniknięcie.
– Czy mogę pomówić z Herr Schultze’m? – powtórzył Marceli, nie mogąc się doczekać innej, niż ten wykrzyknik, odpowiedzi.
Sigimer potrząsnął głową.
– Niema rozkazu! – rzekł. – Nie wolno tu wejść bez rozkazu!
– Czy możesz przynajmniej zawiadomić Herr Schultze’a, że jestem tutaj i chcę z nim pomówić?
– Herr Schultze’a tutaj niema! Herr Schultze odjechał! – odrzekł olbrzym z odcieniem smutku.
– Ale gdzie jest? Kiedy wróci?
– Nie wiem. Rozkazu nie zmienię! Nikogo nie wpuszczę bez rozkazu!
Marceli nic więcej nie mógł wydobyć z Sigimera, który na wszystkie jego pytania odpowiadał temi przerywanemi słowami ze zwierzęcym uporem. Oktawjusz zniecierpliwił się wreszcie.
– Poco prosić o pozwolenie wejścia? – rzekł. – Daleko prościej wziąć je gwałtem!
I pchnął drzwi, próbując je wysadzić. Ale łańcuch stawił opór; z większą siłą niż Oktawjusza, przyciśnięto drzwi z drugiej strony i zamknięto je, zasuwając rygle.
– Musi ich być kilku za tą deską! – zawołał Oktawjusz, upokorzony trochę tym rezultatem.
Przyłożył oko do dziury, zrobionej świdrem i wydał okrzyk zdziwienia:
– Jest tam drugi olbrzym!
– Arminius, – odpowiedział Marceli.
I z kolei popatrzał przez otwór
– Tak! To Arminius, kolega Sigimera!
Nagle głos, który zdawał się spadać z nieba, odezwał się ponad głową Marcelego.
– „Wer da?”
Był to Arminius.
Głowa olbrzyma wystawała ponad murem, na który dostał się zapewne za pomocą drabiny.
– No! Arminius, widzisz przecież kto, – odpowiedział Marceli. – Otworzysz, czy nie?
Nie dokończył tych słów, kiedy lufa fuzji pokazała się na szczycie muru i kula gwizdnęła koło kapelusza Oktawjusza.
– Kiedy tak, to masz odpowiedź na to! – zawołał Marceli, i podłożywszy kiszkę dynamitową pod drzwi, rozsadził je z trzaskiem.
Marceli i Oktawjusz z karabinem ręku i nożem w zębach rzucili się przez zrobiony wyłom do parku.
Koło ściany muru, porysowanego wybuchem, stała jeszcze drabina, a u stóp jej widać było ślady krwi. Ale nikt nie bronił już przejścia; olbrzymów nie było.
Przed dwoma napastnikami rozwijała się wspaniała roślinność ogrodów. Oktawjusz był zachwycony.
– Przepyszne!… – mówił. – Ale baczność!… Rozsypmy się w tyraljery!… Ci zjadacze kapusty mogli się pochować za krzakami!
Oktawjusz i Marceli rozdzielili się i idąc każdy osobno bokiem drogi, która otwierała się przed nimi, posuwali się z ostrożnością, od drzewa do drzewa, od przeszkody do przeszkody, podług zasad najpierwotniejszej strategji osobistej.
Ostrożność ta bardzo się przydała. Nie uszli nawet stu kroków, kiedy rozległ się drugi wystrzał. Kula zerwała korę z drzewa, które Marceli zaledwie opuścił.
– Bez głupstw!… Na ziemię! – rzekł Oktawjusz półgłosem.
I łącząc przykład z rozkazem, na kolanach i łokciach podpełzł do ciernistego krzaku, rosnącego koło placu, na środku którego wznosiła się Wieża Byka. Trzeci wystrzał skierowany był przeciw Marcelemu, który nie dosyć prędko poszedł za radą przyjaciela i zaledwie miał czas ukryć się za pniem palmy, kiedy padł strzał czwarty.
– Szczęście, że bydlęta strzelają, jak rekruci! – zawołał Oktawjusz do towarzysza, od którego dzieliło go ze trzydzieści kroków.
– Cyt! – odpowiedział Marceli. – Czy widzisz dym, który wychodzi z tego okna, na dole?… Tam się zaczaili zbóje!… Ale ja z nimi zagram po mojemu!
W mgnieniu oka Marceli urznął u krzaka tyczkę stosownej długości; potem zdjąwszy swój kaftan, zarzucił go na kij, na wierzchołek kija wsadził kapelusz i tak sporządziwszy niezłego manekina, ustawił go na swojem miejscu, by kapelusz i rękawy były widoczne i przypełzszy do Oktawjusza, szepnął mu na ucho:
– Zabaw ich tutaj, strzelając do okna, raz z twego miejsca, drugi raz z mego! Ja zajdę ich z tyłu!
I pozostawiwszy Oktawjusza strzelającego, ostrożnie wśliznął się w gąszcz drzew, okalających plac.
Minął kwadrans, w ciągu którego przesłano sobie ze dwadzieścia strzałów bez żadnego rezultatu.
Kaftan Marcelego był literalnie podziurawiony kulami; ale osoba jego nic na tem nie ucierpiała. Karabin Oktawjusza potrzaskał na drobne kawałki żaluzje dolnego piętra.
Naraz ogień ustał i Oktawjusz usłyszał wyraźnie przytłumiony krzyk:
– Do mnie!… Trzymam go!…
W jednej chwili Oktawjusz wyskoczył ze swego schronienia, przeleciał plac, rzucił się do okna gmachu i wpadł do salonu.
Na dywanie Marceli i Sigimer, trzymając się w objęciach, jak dwa węże, walczyli z sobą na śmierć i życie. Zaskoczony przez nieprzyjaciela, który niespodzianie otworzył drzwi, olbrzym nie mógł użyć swej broni. Ale herkulesowa jego siła czyniła zeń strasznego przeciwnika, który chociaż obalony na ziemię, nie tracił jednak nadziei zwycięstwa. Marceli, ze swej strony, okazywał siłę i giętkość niezwykłą.
Walka musiałaby się skończyć śmiercią jednego z walczących, gdyby przybycie Oktawjusza nie sprowadziło mniej tragicznych następstw. Sigimer, pochwycony za ręce i rozbrojony, został związany tak, że nie mógł się ruszyć.
– A drugi? – zapytał Oktawjusz.
Marceli wskazał na sofę w końcu pokoju, gdzie Arminius leżał cały zakrwawiony.
– Czy kula trafiła go? – spytał Oktawjusz.
– Tak, – odrzekł Marceli.
I zbliżył się do Arminiusa.
– Nie żyje! – rzekł.
– Na honor, dostało się łotrowi to tylko, na co zasłużył! – zawołał Oktawjusz.
– Jesteśmy panami twierdzy! – odrzekł Marceli. – Przystąpimy teraz do starannej rewizji. Najprzód gabinet Herr Schultze’a!
Młodzi ludzie wyszli z salonu, w którym odbywała się ostatnia scena oblężenia, i udali się szeregiem pokojów, prowadzących do przybytku Stalowego Króla. Oktawjusz zachwycał się przepychem, który widział dokoła.
Marceli uśmiechał się, patrząc na niego i otwierał drzwi jedne po drugich, aż do salonu zielono-złotego.
Spodziewał się wprawdzie, że znajdzie w nim coś nowego, ale nie wyobrażał sobie nic podobnego do tego, co miał w tej chwili przed swojemi oczami. Możnaby pomyśleć, że centralne biuro poczt w Nowym Jorku albo w Paryżu zostało nagle rozbite i bezładnie przeniesione do tego salonu. Listy i pakiety odpieczętowane leżały wszędzie; na biurze, na meblach, na dywanie. Nogi grzęzły w tej zaspie. Cała korespondencja finansowa, przemysłowa i osobista Herr Schultze’a, codziennie wyjmowana z zewnętrznej puszki i znoszona przez Arminiusa i Sigimera, znajdowała się w gabinecie.
Ile zapytań, ile cierpień, niespokojnego wyczekiwania, trosk, łez, zamykało się w tych niemych kopertach pod adresem Herr Schultze’a. Ile tam było miljonów, w papierach, czekach, mandatach, skryptach różnego rodzaju!…
Wszystko to spało unieruchomione nieobecnością jedynej ręki, która miała prawo rozedrzeć koperty tak wątłe, a jednak nienaruszalne.
– Teraz, – rzekł Marceli, – trzeba odnaleźć skryte drzwi laboratorjum!
I zaczął wyjmować wszystkie książki z bibljoteki. Napróżno. Nie mógł znaleźć ukrytego przejścia, którem szedł kiedyś w towarzystwie Herr Schultze’a. Nadaremnie wstrząsał wszystkie ścianki szafy po kolei, wreszcie wziąwszy pręt z komina, powysadzał je jedną po drugiej! Napróżno pukał w mur, szukając poza nim próżni! Widocznie Herr Schultze, zaniepokojony tem, że nie on sam tylko posiadał tajemnicę ukrytych drzwi laboratorjum, zniósł je zupełnie.
Ale naturalnie, musiał zrobić inne na ich miejsce.
– Gdzie?… – pytał sam siebie Marceli. – Nie gdzieindziej, jak tutaj, bo Arminius i Sigimer tu znosili listy! W tej zatem sali Herr Schultze po moim wyjeździe przesiadywał, jak dawniej! Znam dobrze jego zwyczaje i wiem, że kazawszy zamurować jedno przejście, chciał mieć pod ręką inne, nieznane ciekawym!… Może spust znajduje się pod dywanem?…
Dywan był równo i gładko obciągnięty. Nie zważając na to, powyjmowano gwoździe i podniesiono go. Na posadzce, pomimo najściślejszego badania, nie znaleziono nic podejrzanego.
– Któż ci mówi, że drzwi znajdują się w tym pokoju? – spytał Oktawjusz.
– Jestem o tem moralnie przekonany, – rzekł Marceli, stojąc na krześle.
Miał zamiar dostać się do pająka i stamtąd kolbą fuzji zbadać środkową rozetę.
Ale zaledwie uczepił się złoconego kandelabra, kiedy ten ku jego wielkiemu zdziwieniu zaczął się opuszczać na dół. W suficie ukazał się otwór, przez który osunęła się aż do samej posadzki lekka stalowa drabinka.
Było to jakgdyby zaproszenie do wejścia.
– Chodźmy! Jesteśmy u celu! – rzekł spokojnie Marceli i wskoczył na drabinkę a za nim jego przyjaciel.
Jądro pestki.
statni stopień drabinki dotykał posadzki okrągłej i obszernej sali, nie mającej żadnego wyjścia. Sala ta byłaby pogrążona w najzupełniejszej ciemności, gdyby olśniewające białawe światło nie przedzierało się przez szybę okrągłego okna, wprawionego pośrodku dębowej posadzki. Okno to przypominało zupełnie tarczę księżyca, w chwili, kiedy ten ukazuje się na niebie w całym swym czystym, pogodnym majestacie.
Cisza zupełna panowała między murami głuchymi i ślepymi, które nie mogły ani widzieć ani słyszeć. Dwum młodym ludziom zdawało się, że znajdują się w przysionku grobowego pomnika.
Marceli zawahał się chwilę, zanim się pochylił nad błyszczącą szybą. Dosięgnął celu! Nie wątpił, że stamtąd wyjdzie owa nieprzenikniona tajemnica, po którą przyszedł do Stahlstadt’u!
Ale wahanie trwało jedną chwilę. Oktawjusz i Marceli uklękli przy szybie tak, by mogli objąć okiem wszystkie części pokoju, znajdującego się pod nimi.
Widok niespodziany a straszny uderzył ich oczy.
Szklana szyba, wypukła po obu stronach, w kształcie soczewki, ogromnie powiększała przedmioty, na które patrzano z poza niej.
Tam było tajemne laboratorjum Herr Schultze’a. Silne światło, które przedzierało się przez szybę, jakgdyby przez dioptryczny przyrząd latarni morskiej, pochodziło z podwójnej lampy elektrycznej, palącej się jeszcze pod dzwonem opróżnionym z powietrza; potężny stos Wolty nie przestał dotąd zasilać swoim prądem tego płomienia. Na środku pokoju, przy olśniewającem świetle, widać było siedzącą jak posąg nieruchomo ludzką postać, którą łamanie się soczewki powiększało do rozmiarów olbrzymich – był to niby sfinks na libijskiej pustyni
Odłamy granatu zaścielały podłogę dokoła tego widma.
Nie ma wątpliwości! Był to Herr Schultze, którego łatwo było poznać po ogromnej szczęce, po błyszczących zębach; potężny Herr Schultze zabity jedną z tych strasznych maszyn, która wybuchając, zadusiła go, a jednocześnie zmroziła strasznym chłodem.
Stalowy Król siedział przed stołem, trzymał olbrzymie pióro, wielkie, jak lanca i zdawał się pisać jeszcze! Gdyby nie osłupiałe spojrzenie rozszerzonych źrenic i nieruchome usta, możnaby sądzić, że żyje. Jak te mamuty, znajdywane w lodach stref północnych, trup ten od miesiąca był tu ukryty przed wzrokiem ludzkim. Wszystko dokoła niego było zmarzłe; odczynniki zawarte w słojach, woda w odbieralnikach, rtęć w kubku!
Marceli mimo całej okropności widoku nie mógł powstrzymać się od uczucia zadowolenia, że patrzał z zewnętrznej strony laboratorjum, bo z pewnością tak on, jak Oktawjusz zginęliby, gdyby dostali się do jego wnętrza.
Jakim sposobem nastąpił ten straszny wypadek? Marceli domyślił się tego łatwo, kiedy przypatrzywszy się szczątkom granatu, rozrzuconym po podłodze, przekonał się, że były to kawałeczki szkła. Otóż, owe zabójcze pociski Herr Schultze’a naładowane płynnym dwutlenkiem węgla, miały z powodu strasznego ciśnienia, jakie na nie gaz wywierał, wewnętrzną powłokę z owego szkła hartownego, które jest o dziesięć lub dwanaście razy mocniejsze od zwykłego szkła; wyrób ten, nowy jeszcze wówczas, ma jedną wadę; wskutek tajemniczego działania drobinkowego, pęka nagle, czasami bez widocznej przyczyny. I to właśnie musiało tutaj nastąpić. Może nawet wewnętrzne ciśnienie samo wywołało pęknięcie granatu, który był przyniesiony do laboratorjum. Dwutlenek węgla nagle uwolniony z więzów ściskających go, zamienił się w stan lotny i tem samem wywołał straszne obniżenie otaczającej temperatury.
Bądź co bądź skutek musiał być piorunujący. Herr Schultze, zaskoczony śmiercią w takiej postawie, w jakiej znajdował się w chwili wybuchu, działaniem mrozu, mającego sto stopni poniżej zera, zesztywniał natychmiast.
Jedna okoliczność zwróciła szczególną uwagę Marcelego: stalowy król ugodzony został w chwili, kiedy pisał.
Co on pisał na tym papierze, tem piórem, które trzymał jeszcze w ręku? Ciekawe byłoby poznać ostatnią myśl, ostatnie słowa, takiego człowieka.
Ale jakim sposobem dostać ten papier? Niepodobna było myśleć o stłuczeniu tej świecącej tarczy i o zejściu do laboratorjum. Dwutlenek węgla, nagromadzony pod strasznem ciśnieniem, wydostałby się na zewnątrz i udusiłby wszelką istotę żywą, którą owionąłby śmiertelny jego wyziew. Byłoby to narazić się na śmierć niechybną; niebezpieczeństwo nie odpowiadało korzyściom, jakie dałyby się osiągnąć z tego papieru.
Jednakże, chociaż niepodobna było odebrać trupowi Herr Schultze’a tych ostatnich wierszy, jakie skreśliła jego ręka można je jednak było przeczytać przy powiększeniu, jakie sprowadziło łamanie się soczewki. Potężne promienie jej skupiały się na wszystkich przedmiotach, zawartych w laboratorjum, które silnie oświecała podwójna lampa elektryczna.
Marceli znał pismo Herr Schultze’a i po chwilowym wysiłku udało mu się przeczytać następujące dziesięć wierszy.
Jak wszystko, co pisał Herr Schultze, był to raczej rozkaz, niż instrukcja:
„Rozkaz do B. K. R. Z. przyspieszyć o dwa tygodnie wyprawę przygotowaną na Frankopolis. Natychmiast po otrzymaniu rozkazu, poczynić wskazane przezemnie kroki. Trzeba, żeby tym razem doświadczenie było zupełne i piorunujące. Nie zmienić ani na jotę tego, co postanowiłem. Chcę, żeby za dwa tygodnie Frankopolis było martwem miastem, i żeby żaden z jego mieszkańców nie pozostał przy życiu. Trzeba mi nowoczesnej Pompei. Niech to będzie zarazem postrachem dla całego świata. Nastąpi to niechybnie, jeżeli rozkazy moje będą dokładnie spełnione.
„Przyślesz mi trupy doktora Sarrasin’a i Marcelego Bruckmann’a. Chcę je widzieć i mieć.
Schultz…”
Podpis był niedokończony i brakowało mu zwykłego cyfrowego znaku.
Marceli i Oktawjusz niemi i nieruchomi stali wobec tego dziwnego widoku, jakgdyby wywołanego siłą złośliwego genjuszu; rzeczywistość, którą mieli przed sobą, zdawała się należeć do świata fantazji.
Trzeba było wreszcie porzucić tę ponurą scenę. Dwaj przyjaciele bardzo wzruszeni, opuścili salę, położoną nad laboratorjum.
Tam, w tym grobie, gdzie zapanuje najzupełniejsza ciemność, gdy tylko zgaśnie lampa dla braku prądu elektrycznego, trup Stalowego Króla pozostanie sam, wysuszony, jak jedna z tych mumij Faraonów, które po dwudziestu wiekach nie rozsypały się jeszcze w proch!…
W godzinę potem Marceli i Oktawjusz, rozwiązawszy Sigimera, który nie wiedział, co począć z odzyskaną wolnością, opuścili Stahlstadt i udali się z powrotem do Frankopolis, gdzie stanęli tegoż wieczora.
Doktór Sarrasin pracował w swoim gabinecie, kiedy dano mu znać o powrocie młodych ludzi.
– Niech wejdą, – zawołał, – niech wejdą!
Pierwsze jego słowo, wyrzeczone do nich, brzmiało:
– No i cóż?
– Doktorze, – odpowiedział Marceli, – wiadomości, jakie przynosimy ze Stahlstadt’u uspokoją cię zupełnie, uspokoją na długo. Niema już Herr Schultze’a! Herr Schultze nie żyje!
– Nie żyje! – zawołał doktór Sarrasin.
Poczciwy doktór zamyślił się na chwilę i milcząc, stał przed Marcelim.
– Moje kochane dziecko –rzekł, uspokoiwszy się, – czy uwierzysz temu, że ta wiadomość, która powinna mnie ucieszyć, bo oddala od nas wojnę, i to wojnę najniesprawiedliwszą, wojnę bez żadnego powodu! Czy uwierzysz, że wiadomość ta ścisnęła mi serce! Dlaczego ten człowiek, o tak potężnych zdolnościach, stał się naszym nieprzyjacielem? Dlaczego rzadkich umysłowych przymiotów nie poświęcił na usługi cnoty? Ile straconych sił, które stałyby się użytecznemi, gdyby można je było połączyć z naszemi siłami i dać im wspólny cel! Oto co mi przyszło na myśl, kiedyś mi powiedział „Herr Schultze nie żyje!” Ale teraz, przyjacielu, opowiedz mi, co wiesz o tym niespodzianym zgonie.
– Herr Schultze – odpowiedział Marceli – znalazł śmierć w tajemniczem swem laboratorjum, do którego przystęp był za życia jego niemożliwy. Nikt oprócz niego jednego nie wiedział o istnieniu tego laboratorjum, a zatem nikt nie mógłby dostać się doń, nawet gdyby chodziło o udzielenie mu pomocy. Padł zatem ofiarą tego niesłychanego scentralizowania wszystkich sił, które ujął w dłonie, na które nierozważnie rachował, chcąc być jedyną sprężyną całego swego dzieła. W chwili wyznaczonej przez Boga, centralizacja obróciła się przeciw niemu samemu i przeciw jego dziełu!
– Nie mogło być inaczej! – odpowiedział doktór Sarrasin. – Herr Schultze opierał się na całkiem błędnej zasadzie. W istocie, czyż nie najlepszym rządem jest ten, którego naczelnika, w razie śmierci, można najłatwiej zastąpić innym i który nie zawiesza swoich czynności właśnie dlatego, że w maszynerji jego niema nic tajemniczego.
– Zobaczysz zaraz, doktorze – odpowiedział Marceli, – że to, co się stało w Stahlstadt’cie dowodzi ipse facto tego, coś teraz powiedział.
– Zastałem Herr Schultze’a siedzącego przed biurkiem, owym centralnym punktem, z którego wychodziły wszystkie rozkazy. Miasto Stalowe spełniało je, nie ważąc się roztrząsać żadnego z nich. Śmierć pozostawiła mu postawę i wszystkie pozory życia do takiego stopnia, że na chwilę zdawało mi się, iż widmo to przemówi do mnie. Ale stał się męczennikiem swego wynalazku. Jeden z tych granatów, który miał zniszczyć nasze miasto, zabił jego samego! Broń jego pękła mu w ręku, w chwili, kiedy kreślił ostatni list, dający rozkaz zagłady! Posłuchaj!
Tu Marceli przeczytał nagłos przepisane dosłownie owe straszne słowa, skreślone ręką Herr Schultze’a.
Potem dodał:
– Gdybym nawet chciał wątpić w śmierć Herr Schultze’a, toby mi najlepiej dowiodła tego okoliczność, że wszystko koło niego przestało żyć. Wszystko przestało żyć w Stahlstadt’cie! Jak w pałacu zaczarowanej księżniczki sen skleił wszystkie powieki, zawiesił życie i ruch! Paraliż pana za jednym ciosem sparaliżował sługi i rozciągnął się aż do narzędzi!
– Tak, – rzekł doktór Sarrasin, – widać w tem sprawiedliwość Bożą! Chcąc się rzucić na nas bez żadnego miłosierdzia, nadto nacisnął sprężynę i sam padł!
– Tak jest, doktorze; ale teraz nie myślmy już o przeszłości, a zajmijmy się teraźniejszością. Herr Schultze umarł; dla nas to pokój, ale jednocześnie ruina dla tego wspaniałego zakładu, który utworzył, tymczasowo zaś jest to bankructwo. Nieprzezorność, jak wszystko, co robił Stalowy król, zgotowała dziesięć przepaści pod jego krokami. Zaślepiony z jednej strony powodzeniem, z drugiej nienawiścią swą przeciw Frankopolis i tobie, doktorze, nie ubezpieczywszy się dostatecznie, przyjmował olbrzymie zamówienia od wszystkich tych którzy byli nam nieprzyjaźni. Mimo to i chociażby wypłata większej części wierzytelności nie prędko nastąpiła, sądzę, że silna dłoń może postawić Stahlstadt na nogi i obrócić ku dobremu siły, które nagromadzono w niem na złe. Herr Schultze może mieć tylko jednego spadkobiercę a tym spadkobiercą jesteś ty. Nie powinieneś dać zginąć jego dziełu. W świcie zanadto rozpowszechniła się wiara że ze zniweczenia współzawodniczącej siły odnosi się bezwarunkową korzyść. Jest to wielki błąd i zgodzisz się ze mną, jak sądzę, że z wielkiej ruiny trzeba uratować wszystko, co może posłużyć dla dobra ludzkości.
– Marceli ma słuszność – odpowiedział Oktawjusz, ściskając rękę przyjaciela, – gotów jestem służyć pod jego rozkazami, jeżeli ojciec pozwoli na to.
– Macie słuszność, moje dzieci, – odrzekł doktór Sarrasin. – Tak, Marceli, nie zabraknie nam kapitałów i dzięki tobie, znajdziemy w odrodzonym Stahlstadt’cie taki arsenał narzędzi, że nikomu odtąd nie przyjdzie na myśl zaczepiać nas! A że mając w ręku największą siłę, będziemy zarazem starali się o największą sprawiedliwość, wszystko zatem co nas otacza, musi pokochać dobrodziejstwa pokoju i sprawiedliwości. Ach! Marceli, ile pięknych marzeń! I kiedy pomyślę, że przez ciebie i z tobą będę mógł jakąś część ich dokonać, zapytuję ciebie, dlaczego… tak! dlaczego nie mam dwóch synów!… dlaczego nie jesteś bratem Oktawjusza!… Zdaje mi się, że nic nie byłoby wstanie oprzeć się nam wówczas.
Sprawa familijna.
ciągu tego opowiadania może za mało mówiliśmy o osobistych sprawach naszych bohaterów. Wolno nam zatem teraz wspomnieć o tem i pomyśleć o nich dla nich samych.
Trzeba wiedzieć, że dobry doktór nie tak wyłącznie należał do istoty zbiorowej, do ludzkości, żeby wszelka jednostka miała zniknąć dla niego, nawet wtenczas, kiedy unosił się w świat ideałów. To też uderzyła go nagła bladość, jaką okryła się twarz Marcelego przy tych ostatnich słowach. Wzrok jego starał się odkryć w oczach młodzieńca tajemną przyczynę wzruszenia. Stary doktór milczał, czekając może aż Marceli przerwie to milczenie; ale Marceli wysiłkiem woli zapanował nad sobą i odzyskał zimną krew. Na twarz jego wrócił zwykły rumieniec, postawa zaś zdawała się wyczekiwać dalszego ciągu rozmowy.
Doktór Sarrasin, trochę zniecierpliwiony tem szybkiem zapanowaniem nad sobą młodzieńca, zbliżył się do niego; potem poufałym ruchem, zwykłym w zawodzie lekarza, wziął jego rękę i zatrzymał w swojej, jakgdyby rękę chorego, którego puls chciał zbadać delikatnie lub tylko może przez roztargnienie.
Marceli, nie zdając sobie sprawy z zamiarów doktora, pozwolił się ulegle trzymać za rękę i nie rzekł ani słowa.
– Mój Marceli, – rzekł mu stary jego przyjaciel, – wrócimy później do naszej rozmowy o przyszłych losach Stahlstadt’u. Ale wolno, pracując nad polepszeniem losu wszystkich ludzi, zająć się losem wszystkich tych, których kochamy, tych, którzy obchodzą nas bliżej. Otóż, zdaje mi się, że nadeszła chwila, kiedy mogę pomówić z tobą o pewnej młodej dziewczynie, której imię zaraz ci wymienię, a którą po raz dwudziesty może od roku proszono o rękę. Propozycje te pochodziły po większej części od takich ludzi, że najwybredniejszy gust mógłby zadowolić się niemi, a jednak młoda dziewczyna odpowiadała rodzicom swoim „nie” i zawsze nie!
W tej chwili Marceli nagłym ruchem uwolnił rękę swą z dłoni doktora.
Ten, czy to dlatego, że dostatecznie już zrozumiał stan swego pacjenta, czy nie zauważył, że młody człowiek odebrał mu i dłoń swą i zaufanie, mówił dalej, nie zdając się zwracać uwagi na ten wypadek.
– Ale, mówiła matka młodej osoby, powiedz nam, jaka jest przyczyna tej wciąż powtarzającej się odmowy. Wychowanie, majątek, dobre stanowisko, powierzchowność, wszystko zdaje się odpowiadać potrzebnym warunkom! Dlaczego odpowiadasz zawsze: nie, i to tak stanowczo, tak szybko, nie dając sobie nawet czasu do namysłu! Zwykle nie jesteś tak stanowczą!
Dziewczyna przemówiła wreszcie, a że ma umysł jasny i charakter prawy, przełamawszy zatem milczenie, rzekła:
– Odpowiadam „nie” z taką samą szczerością, z jaką odpowiedziałabym „tak”, gdyby serce moje wyrzekło to słowo. Zgadzam się z tobą, matko, że z partyj tych niejedna mogłaby być odpowiednią dla mnie; ale wyobrażam sobie, iż wszystkie te starania nie do mnie właściwie się odnoszą ale do najbogatszej w mieście panny na wydaniu. Myśl ta niebardzo mnie zachęca do powiedzenia „tak”; ośmielę się jeszcze dodać, ponieważ żądasz tego, że żadna z tych propozycyj nie jest tą, której czekałam.
– Jakto! – rzekła matka w osłupieniu – ty…
Nie dokończyła swoich słów, bo nie wiedziała, jak je zakończyć i w ciężkiem zmartwieniu zwróciła wzrok ku mężowi, błagając o pomoc i ratunek.
Ale ten, czy dlatego, że nie chciał mieszać się do tej sprawy, czy, że sądził, iż lepiej będzie, jeśli matka z córką porozumieją się najprzód, dość, że udał, iż nie rozumie o co chodzi, i biedne dziecko zarumienione ze wstydu i zakłopotania, a może nawet trochę z gniewu, nagle postanowiło dokończyć wyznania.
– Powiedziałam ci, kochana mamo, – odrzekła, – że prośba o moją rękę, której czekam, może nie prędko nadejdzie, a nawet może nie nadejdzie wcale. Dodam jeszcze, że to opóźnienie, chociażby nawet miało być nieokreślone, nie może mnie ani dziwić, ani razić. Jestem na nieszczęście bardzo bogatą – ten, na którego czekam jest bardzo biedny i dlatego milczy i ma słuszność. Jego rzeczą jest czekać…
– A czemu nie naszą zbliżyć was oboje, – rzekła matka, chcąc może zatrzymać na ustach córki wyrazy, które bała się usłyszeć.
Wtedy wmieszał się mąż.
– Moja droga, – rzekł, biorąc swą żonę czule za ręce, – nie napróżno matka tak posłusznej córki, jak twoja, wysławia przed nią, niemal od urodzenia, pięknego i dzielnego chłopca, który należy prawie do naszej rodziny; nie napróżno mówi całemu światu o zacności jego charakteru i przyklaskuje swemu mężowi, kiedy ten zkolei wychwala przy sposobności jego niezwykłą inteligencję, kiedy mówi z rozrzewnieniem o tysiącznych dowodach poświęcenia, jakich doznał od niego. Gdyby widując i znając tego młodzieńca, którego matka jej i ojciec wyróżniali z pomiędzy wszystkich, ona także nie wyróżniła go, to powiedziałbym, że nie spełnia swoich obowiązków!
– Ach, ojcze! – zawołało dziewczę, ukrywając zmieszaną twarzyczkę na ramieniu matki, – jeżeli odgadłeś mię, to czemu zmusiłeś do mówienia!
– Czemu? – odrzekł ojciec. – Dlatego, moja pieszczotko, by mieć przyjemność słyszenia cię, by być pewniejszym, że się nie mylę, by wreszcie móc powiedzieć w swojem i w matki imieniu, że wybór serca twego zatwierdzamy z największą radością i że chcąc oszczędzić drażliwą delikatność ubogiego a dumnego młodzieńca, o którym mowa, ja mu zrobię tę propozycję – tak! ja sam, bo czytałem w sercu jego, tak jak w twojem! Bądź zatem spokojna! Przy pierwszej dobrej sposobności pozwolę sobie zapytać Marcelego, czy nie zechciałby zostać moim zięciem?…
Niespodzianie zaskoczony tem nagłem przemówieniem, Marceli wyprostował się i stanął jakgdybym pod naciskiem sprężyny. Oktawjusz ścisnął go za rękę, w chwili, kiedy doktór Sarrasin wyciągnął do niego ramiona. Młody alzatczyk był blady jak śmierć. Ale czyż nie tak wyglądają silni ludzie, kiedy do ich serca wstąpi niespodzianie szczęście!…
Rozdział XX
Zakończenie.
rankopolis, wolne od wszelkiego niepokoju, żyjące w zgodzie ze wszystkimi sąsiadami, dobrze administrowane, szczęśliwe, dzięki rozsądkowi swoich mieszkańców, rozwija się pomyślnie. Szczęście jego sprawiedliwie zasłużone, nie budzi zazdrości, a siła poskramia nawet najkłótliwszych.
Stalowe Miasto było tylko straszną fabryką, groźną maszyną zniszczenia w żelaznem ręku Herr Schultze’a; dzięki Marcelemu Bruckmannowi likwidacja jego odbyła się bez niczyjej krzywdy i Stahlstadt stało się punktem środkowym użytecznego przemysłu.
Marceli jest od roku najszczęśliwszym małżonkiem Joanny.
Co do Oktawjusza, ten stanął pod rozkazami szwagra i ze wszystkich sił swoich dopomaga mu w pracy. Siostra jego zamierza właśnie ożenić go z jedną ze swoich przyjaciółek, śliczną dziewczyną, której przymioty charakteru i zdrowy rozsądek powstrzymają go od nowych pokus.
Życzenia doktora i jego żony spełniły się zatem i możnaby powiedzieć, że stanęli u szczytu szczęścia i sławy – gdyby sława grała jaką rolę w ich zacnych dążeniach.
Można zatem już teraz zapewnić czytelników, że przyszłość należy do usiłowań doktora Sarrasin’a i Marcelego Bruckmanna i że przykład Frankopolis i Stahlstadt’u., wzorowego miasta i wzorowej fabryki, nie zginie dla przyszłych pokoleń.
KONIEC.