Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział VII-X)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM pierwszy

 

 

Rozdział VII

Przygotowania.

 

atwo zrozumieć, że widok tak olbrzymiego wieloryba, pływającego wśród tych fal czerwonawych, mógł wzbudzić w marynarzach osady gorącą chęć niepominięcia sposobności uzupełnienia ładunku.

Pani Weldon spytała kapitana, czy jemu i osadzie nie grozi niebezpieczeństwo, jeżeli w podobnych warunkach zajmą się połowem wieloryba.

– Nic nam nie zagraża – odpowiedział kapitan – ileż to razy z jedną łodzią puszczałem się na połów i wyprawa zawsze uwieńczona była pomyślnym rezultatem. Mogę panią zapewnić, iż nam, ani też pozostałym na statku nie grozi żadne niebezpieczeństwo.

Pani Weldon uspokojona, nie oponowała więcej. Kapitan Hull wydał bezzwłocznie rozkazy, dotyczące zamierzonej wyprawy. Wiedział z doświadczenia, iż pościg za wielorybem nastręcza niemałe trudności i chciał im w miarę możności zapobiedz.

Połów już przez to samo był daleko trudniejszym, iż osada Pilgrima miała wypłynąć na jednej tylko łodzi, chociaż statek posiadał wielką szalupę i trzy łodzie, jakich używa się zwykle na podobne wyprawy. Na Pilgrimie wszelako nie było dostatecznej liczby majtków, i trzeba było poprzestać na pięciu obecnych, gdyż manewrowanie łodzią przy połowie wielorybów wymaga bardzo wytrawnych i biegłych marynarzy. Jedno niewłaściwe poruszenie wiosłem, może łódź przyprawić o zgubę.

Kapitan Hull musiał więc zabrać wszystkich majtków dla obsadzenia łodzi, a zwierzchnictwo nad statkiem powierzyć Dickowi.

– Dicku – rzekł – pozostawiam cię na statku i powierzam ci dowództwo podczas mojej nieobecności, która, jak się spodziewam, nie długo potrwa.

– Dobrze, kapitanie – odrzekł nowicyusz.

Dick miał niemałą ochotę wziąć udział w łowach, ale zrozumiał, że tam silne ramię któregokolwiek z majtków więcej usług oddać może, a na statku znów nikt prócz niego nie może zastąpić kapitana.

Cała osada Pilgrima, to jest czterech majtków i sternik Howick mieli wsiąść do łodzi; majtkowie chwycili za wiosła, sternik ulokował się przy rudlu, kapitan zaś miał trzymać harpun, użyć go we właściwym czasie i czuwać nad rozwijaniem się długiej liny, przytwierdzonej do końca haka i dobić potwora włócznią, gdy znów wypłynie na powierzchnię oceanu.

Niekiedy do takich łowów używają broni palnej; za pomocą małej armatki, wyłącznie w tym celu urządzonej i ustawionej na pokładzie okrętu lub z przodu łodzi, zarzucają hak pociągający za sobą przytwierdzoną do końca jego linę lub naboje wybuchające.

Pilgrimnie posiadał podobnego przyrządu; jest on bardzo kosztowny i trudny do manewrowania, a majtkowie, zajmujący się połowem wielorybów, zazwyczaj ludzie nie zbyt postępowi, wolą posługiwać się dawnemi narzędziami, to jest hakiem i włócznią, któremi bardzo zręcznie władać umieją.

Kapitan Hull miał zatem użyć zwykłej broni do pochwycenia wieloryba, który znajdował się o pięć mil morskich od jego statku. Zdawało się, iż pogoda sprzyjać będzie wyprawie; morze było spokojne, nadające się do manewrowania łodzią, a wiatr tak ucichł, iż Pilgrim prawie nie oddali się ze swego stanowiska, podczas, gdy osada będzie zajęta połowem.

Spuszczono łódź na morze i czterech majtków zajęło w niej miejsce. Howick spuścił zaraz dwa wielkie harpuny i dwie długie ostro zakończone włócznie, oraz pięć kłębów mocnych lin, mających po sześćset stóp długości. Liny takie nie mogą być krótsze, gdyż zdarza się czasami, iż ścigany potwór głębiej jeszcze zanurza się w morzu. Wszystkie te przyrządy umieszczone zostały na przedzie łodzi, a sternik i majtkowie czekali już tylko na rozkaz odwiązania liny przytrzymującej łódź. Z przodu łodzi pozostawiono miejsce dla kapitana.

Przed opuszczeniem Pilgrima osada jego tak rozłożyła żagle, aby połowa ich działania popychała statek naprzód, a druga go cofała. W ten sposób statek nie oddalał się z miejsca. W chwili odpłynięcia kapitan rozejrzał się jeszcze po statku, aby się przekonać, czy wszystko jest w należytym porządku. Skończywszy przegląd, który wypadł korzystnie, rzekł do nowicyusza:

– Dicku, zostawiam cię na mojem miejscu, czuwaj troskliwie nad statkiem. Jeśli przypadkiem, co zdaje mi się nie nastąpi, oddalilibyśmy się zanadto, ścigając wieloryba, wskutek czego trzebaby podpłynąć dalej, Tom i jego towarzysze przyjdą ci w pomoc, musiałbyś tylko dobrze ich objaśnić, co i jak mają robić, a jestem pewny, iż będą posłuszni.

– O! tak, panie kapitanie, pan Dick może śmiało liczyć na nas – zawołał stary Tom.

– Rozkazuj pan, a wypełnimy wszystko, takbyśmy pragnęli przydać się na co – rzekł Baty.

– Co mam robić? – zapytał Herkules, zawijając rękawy swojego odzienia.

– Teraz nic jeszcze – odrzekł Dick z uśmiechem.

– Dicku – mówił kapitan – pogoda piękna, wiatr zupełnie ustał i zdaje się, iż się tak prędko nie podniesie; głównie zaś pamiętaj o tem, aby w żadnym razie nie spuszczać łodzi na morze i nie opuszczać statku. A gdyby się okazała potrzeba podpłynięcia ku nam, dam ci znać o tem przez podniesienie bandery.

– Bądź spokojny, kapitanie, nie spuszczę z oka waszej łodzi – odpowiedział Dick.

– Dobrze, chłopcze, odwagi i zimnej krwi, zostajesz drugim dowódzcą statku, umiejże godnie odpowiedzieć stopniowi, jakiego nie piastował dotąd nikt w twoim wieku.

Dick nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i zarumienił, a kapitan zrozumiał ten uśmiech i rumieniec na twarzy młodzieńca.

– Zuch chłopak! – zawołał – niezarozumiały i odważny.

Pomimo, iż żadne niebezpieczeństwo nie zdawało się grozić statkowi, kapitan jednak oddalał się z żalem, choć tylko na kilka godzin. Wielkie wszakże zamiłowanie w połowie wielorybów, a nadewszystko chęć uzupełnienia ładunku nakłaniały go do korzystania z nadarzonej sposobności. Przytem morze było tak spokojne, tak sprzyjające dla wyprawy, iż ani on, ani też osada nie mogli oprzeć się pokusie.

Kapitan zwrócił się ku drabince.

– Życzę powodzenia! – rzekła do niego pani Weldon.

– Dziękuje pani!

– Tylko proszę, nie dokuczajcie zbytno biednemu wielorybowi – wołał Janek.

– Nie bój się, chłopcze – rzekł, śmiejąc się kapitan.

– Chwytajcie go powoli i delikatnie, panie kapitanie – wołał dalej chłopczyk.

– Dobrze, dobrze, Janku… włożymy rękawiczki – odpowiedział kapitan.

– Zdarza się czasami – rzekł kuzyn Benedykt – iż na grzbiecie tych ssących potworów można znaleźć jakie rzadkie i ciekawe owady.

– Czy tak? – zapytał, śmiejąc się kapitan – więc panie Benedykcie, będziesz miał zupełne prawo »studyować entomologicznie« grzbiet naszego wieloryba, gdy go umieścimy na pokładzie Pilgrima i… – zwracając się do Toma, rzekł:

– Liczę na ciebie, Tomie, i na twoich towarzyszy, że gdy złowimy wieloryba, dopomożecie nam rozebrać go i obedrzeć ze skóry.

– Jesteśmy na twoje rozkazy, kapitanie – odrzekł stary murzyn.

– Dicku, poczciwcy ci dopomogą przygotować próżne beczki, niechaj podczas naszej nieobecności ustawią je na pomoście, w ten sposób za powrotem naszym robota pójdzie prędzej.

– Dobrze, panie kapitanie!

Dodać tu musimy, iż w razie złowienia wieloryba przyciągają go do statku, mocno przywiązują do tylnego boku, a wówczas majtkowie w butach z ostrymi sztyftami stoją na jego grzbiecie i krają w równe pasy, poczynając od głowy do ogona. Pasy te dzielą się następnie na kawałki i ładują w beczki ustawione na dnie statku.

Zwykle, po skończonym połowie, statki manewrują w ten sposób, aby jak najprędzej przybić do lądu celem ukończenia rozpoczętej pracy. Osada wysiada na ląd i zajmuje się wówczas wytopieniem tłuszczu, który pod działaniem ciepła wydziela tran, zbawienny środek leczniczy w wielu chorobach. W obecnych wszakże warunkach kapitan Hull nie mógł myśleć o płynięciu w odwrotnym kierunku dla dokonania tej czynności i dopiero w Valparaiso zamierzał wytopić tłuszcz.

Nareszcie nadeszła chwila wyruszenia do miejsca, wskazującego obecność wieloryba przez kłęby pary i tryskające strumienie wody. Wieloryb pływał wciąż wśród olbrzymiej masy czerwonych skorupiaków, otwierał co chwila swą szeroką paszczę i pochłaniał tysiące tych żyjątek.

Kapitan zbiegł szybko po drabinie okrętowej i stanął na przedzie łodzi, a pani Weldon, Janek, kuzyn Benedykt, Dick, stary Tom i jego towarzysze po raz ostatni życzyli mu powodzenia. Nawet Dingo wsparł się na łapach i wychylił łeb poza otoczenie statku, jakby chciał pożegnać oddalającą się osadę. Wszyscy pozostali przeszli potem na przód okrętu, aby obserwować każdy szczegół tej zajmującej wyprawy. Łódź popychana silnie czterema wiosłami szybko oddalała się od Pilgrima.

15cap_17.jpg (169605 bytes)

– Jednem okiem patrz ciągle na statek – wołał jeszcze kapitan – a drugiego nie spuszczaj z naszej łodzi, pamiętaj o tem Dicku!

– Zastosuję się do rozkazu, kapitanie – rzekł Dick i stanął przy rudle.

Lekka łódź niebawem oddaliła się, kapitan stał na przedzie, a Dingo wsparty łapami o parapet zawył żałośnie.

Wycie to przeraziło panią Weldon.

– Dingo! – zawołała – Dingo! tak żegnasz przyjaciół? No, szczeknij, ale głośno i radośnie.

Pies jednak nie usłuchał rozkazu, smutnie zwiesił łeb, zbliżył się powoli do pani Weldon i zaczął lizać jej ręce.

– Nie porusza ogonem… – rzekł półgłosem Tom – zły to znak! zły!

W tej samej chwili Dingo wyprostował się i zawył gniewnie. Pani Weldon odwróciła się i ujrzała na przodzie okrętu Negora, który opuścił kuchnię, chcąc się zapewne przypatrzyć oddalającej się łodzi.

Dingo rzucił się ku niemu z wściekłością. Negoro pochwycił drąg do podnoszenia ciężarów i stanął w pozycyi obronnej. Pies chciał chwycić go za gardło.

– Leżeć Dingo, leżeć! – wołał Dick, biegnąc ku niemu.

Pani Weldon starała się również uspokoić psa; Dingo usłuchał niechętnie i skowycząc poszedł za Dickiem.

Negoro, nie wyrzekłszy słowa, zbladł mocno, po chwili rzucił drąg i wrócił do swej izdebki.

15cap_18.jpg (213396 bytes)

– Herkulesie – rzekł Dick – czuwaj nad tym człowiekiem.

– Słucham – odrzekł i zacisnął swoje olbrzymie pieści.

Pani Weldon i Dick zwrócili teraz całą uwagę na łódź szybko oddalającą się, która już tylko jak czarny punkcik widniała na morzu.

 

Rozdział VIII

Połów.

 

ak doświadczony poławiacz wielorybów, jakim był kapitan Hull, wiedział, że połów należy do rzeczy bardzo trudnych, i że nie należy zaniedbać żadnych środków, starał się też o ile możności wszystko przewidzieć.

W tym celu kierował łodzią w ten sposób, ażeby pod wiatr dopłynęła do wieloryba, a to z tej przyczyny, żeby żaden szelest nie zdradził jej zbliżania się.

Łódź zakreśliła długą linię krzywo narysowaną przez ławicę czerwonych skorupiaków, pośród których unosił się wieloryb; sternik chciał ją okrążyć. Był to marynarz wytrawny i odważny; kapitan więc mógł mu zupełnie zaufać.

– Steruj uważnie, Howicku – rzekł – spróbujemy niespodzianie zajść drogę wielorybowi, niech nas nie dojrzy aż do chwili, gdy już będziemy mogli zahaczyć go harpunem.

– Słucham kapitanie – odparł sternik – będę tak manewrował, abyśmy zawsze płynęli pod wiatr.

– Dobrze – powiedział kapitan; a wy chłopcy, sprawujcie się jak można najspokojniej – dodał, zwracając się do majtków.

Zręcznie kierowana łódź zbliżyła się do ławicy skorupiaków. Wiosła tylne jeszcze tonęły w czystej, zielonawej wodzie, podczas gdy przednie, poruszając płyn czerwony, zdawały się jakby krwią zbroczone.

– Wino i woda! – zawołał jeden z majtków.

– Tak jest, ale wino i woda tego rodzaju, że ich pić nie można. Chłopcy! milczenie, i cicho poruszać wiosłami!

Łódź sunęła cicho po zgęszczonej wodzie, jakby po warstwie oliwy; wieloryb ani się ruszył i zdawało się, iż jej dotąd nie spostrzegł.

Kapitan widział, iż wciąż oddalają się od Pilgrima, który w miarę odległości wydawał się coraz mniejszym. Nagłe zmniejszenie się przedmiotów na morzu, dziwne robi wrażenie; zdaje się, jakbyśmy patrzyli przez przeciwny koniec lunety. To optyczne złudzenie prawdopodobnie stąd wynika, iż na niezmierzonych obszarach brak punktów porównania. Tak też i Pilgrim malał widocznie i zdawał się więcej oddalonym, niż był w rzeczywistości.

W pół godziny po opuszczeniu statku, łódź podpłynęła dość blizko wieloryba i należało teraz posuwać się, jak można najciszej i próbować, czy się nie uda zahaczyć go, zanim dostrzeże grożące mu niebezpieczeństwo.

– Poruszajcie wiosłami wolniej! – rzekł cicho kapitan.

– Zdaje mi się – mówił Howick – iż nas poczuł i mniej gwałtownie oddycha, niż przed chwilą.

– Cicho! cicho! – rzekł znowuż kapitan.

15cap_19.jpg (170148 bytes)

Po upływie pięciu minut łódź znajdowała się już tylko o jakie sto dwadzieścia sążni od wieloryba.

Howick manewrował, aby się zbliżyć z lewej strony, unikając o ile możności przysunięcia się tak, ażeby wieloryb mógł ich dosięgnąć olbrzymim ogonem, którego jedno uderzenie wystarczyłoby do roztrzaskania łodzi.

Kapitan Hull stał na przodzie łodzi, trzymając w ręku harpun, którym miał zadać pierwszy cios. Tuż obok niego zanurzono w ogromnym cebrze jedną z zabranych pięciu lin, do której miano potem dowiązywać inne, jeśliby wieloryb zanurzał się w bardzo wielkiej głębokości.

– Czyście gotowi? – zapytał kapitan.

– Tak jest – odparł sternik.

– Zatrzymaj więc łódź!

Sternik bezzwłocznie rozkaz wykonał i łódź zatrzymała się o jakie dziesięć stóp od wieloryba, który ani się poruszył. Jeśli się uda zaskoczyć znienacka śpiącego potwora, o wiele łatwiej go złowić i nie raz bywa, że w takim wypadku, pierwszy zadany cios staje się śmiertelnym.

– Zadziwia mnie ta nieruchomość – pomyślał sobie kapitan; – ta bestya pewnie nie śpi… a jednak… coś w tem jest…

Tak samo myślał Howick, ale obecnie nie było już czasu namyślać się, należało działać.

Kapitan trzymał harpun w środku drąga i machnął nim kilka razy, aby się przekonać, iż celnie trafi, potem z całej siły rzucił hak.

– Cofnąć się! – zawołał.

Sternik, spełniając rozkaz, odpłynął nieco wstecz, aby uniknąć uderzenia w łódź ogonem wieloryba.

Okrzyk starszego majtka w tej chwili wytłómaczył przyczynę trzymania się wieloryba nieruchomie przez tak długi czas na powierzchni wody.

Wieloryb! – zawołał – a przy nim drugi malutki, mający jednak dwadzieścia stóp długości.

Kapitan zrozumiał odrazu, iż połów tym razem będzie bardzo trudnym. Wbrew jednak obawom ogólnym, potwór nie rzucił się zaraz na łódź, nie potrzeba więc było nagle uciekać, a tem samem odcinać liny, przymocowanej do harpuna. Wieloryb wraz ze swoim małym zanurzył się nieco, zakreślając linię krzywą, potem rzucił się raptownie i zaczął płynąć nadzwyczajnie szybko. Kapitan i sternik mieli jednak czas, aby mu się przypatrzyć i ocenić.

Potwór ten należał do największych; od głowy do ogona miał co najmniej 80 stóp długości; skóra jego brunatno-żółtawa była nakrapiana w liczne ciemne centki.

Jakże byłoby im żal wyrzec się tak bogatej zdobyczy.

Puszczono się za nim w pogoń; łódź mknęła prędko po powierzchni fal, a sternik umiał ją utrzymać prosto, pomimo strasznego kołysania się bałwanów.

Kapitan nie spuszczał z oka wieloryba i jednocześnie wołał na Howicka:

– Baczność, Hiwicku, czuwaj nad łodzią!

Łódź nie mogła tak szybko płynąć jak wieloryb, a lina przywiązana do harpuna odwijała się tak nagle, iż należało pospiesznie dowiązać drugą, a po upływie pięciu minut trzecią, która zapadała pod wodę.

Widocznie wieloryb niezbyt był tknięty tkwiącym w nim haczykiem, gdyż płynął, nie zatrzymując się i znać było, iż coraz głębiej zapuszczał się w morze.

– Do licha! – zawołał kapitan – pochłonie nam wszystkie pięć lin.

– Ale, co gorzej, zmusza nas coraz bardziej oddalać się od Pilgrima – dodał sternik.

– Musi przecież wypłynąć, aby odetchnąć nad wodą – rzekł kapitan – przecież nie jest rybą i koniecznem mu jest powietrze.

Lina wciąż spiesznie się rozwijała, dowiązano już trzecią i czwartą, co bardzo niepokoiło majtków.

– Do pioruna! – zaklął kapitan – nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego.

Nareszcie przyszła kolej i na piątą linę; ta rozwinęła się do połowy, zaczynając osuwać się daleko wolniej.

– Nakoniec! – zawołał kapitan – lina nie tak naprężona, widać już zmęczył się.

W tej chwili Pilgrim znajdował się o pięć mil od łodzi, pod wiatr. Kapitan wywiesił wysoko banderę, dając tym sposobem znać, aby statek się zbliżył.

Dick zrozumiał to i zaraz z pomocą murzynów, przedsięwziął odpowiednie kroki, ale wiatr był bardzo słaby i nieprzyjazny, skutkiem czego statek, albo wcale, albo z wielką trudnością, mógłby dopłynąć do łodzi.

Przewidywania kapitana sprawdziły się, wieloryb wypłynął, aby odetchnąć; hak tkwił w jego grzbiecie. Dwóch majtków pochwyciło za długie włócznie, ażeby ugodzić niemi potwornego olbrzyma.

– Baczność! – zawołał kapitan – celujcie, dobrze, aby nie uderzać na próżno. Howicku pilnuj steru!

– Pilnuję, ale to mnie niepokoi, dlaczego wieloryb, który poprzednio szybko uciekał, teraz zachowuje się tak spokojnie.

– Masz słuszność, to podejrzane – odparł kapitan. Bądźmy ostrożni, ale posuwajmy się dalej.

Łódź mknęła naprzód; wieloryb obracał się na jednem miejscu; małego nie było już przy matce, może go szukała. Nagle potwór machnął ogonem i rzutem tym oddalił się o przeszło trzydzieści stóp.

– Uwaga! – krzyknął kapitan; – wieloryb zamierza rzucić się na nas.

W istocie, potwór zwrócił się frontem do łodzi i gwałtownie poruszając wielkiemi swojemi płetwami, rzucił się naprzód.

15cap_20.jpg (173671 bytes)

Howick manewrował w ten sposób, iż potwór nie mógł dosięgnąć łodzi, a kapitan i dwóch majtków starali się w najdotkliwsze miejsca ugodzić go włóczniami. Wieloryb zatrzymał się, wyrzucił w górę dwa wysokie słupy wody krwią zaczerwienionej, i znowuż z wściekłością rzucił się ku łodzi. Aby nie stracić przytomności z przerażenia, trzeba być bardzo wytrawnym marynarzem. Bałwany nagle podniosły się tak wysoko, jakby nastąpił przybór wody. Łódź przechyliła się nieco i do połowy napełniła wodą.

– Do wiader! – krzyknął kapitan.

Dwóch majtków porzuciło wiosła i zaczęło wiadrami wylewać wodę, a kapitan przeciął nieużyteczną już linę.

Wściekły wieloryb nie myślał o ratowaniu się ucieczką, lecz raczej o napaści, która zapowiadała się strasznie; ponownie rzucił się ku łodzi, która do połowy przepełniona wodą, nie mogła manewrować z poprzednią łatwością; marynarze nasi już obecnie nie o połowie potwora, ale o własnej obronie myśleć musieli.

Przepływając, wieloryb otarł się o łódź tylną płetwa i uczynił to z taką siłą, że aż Howick spadł z ławy, a wskutek kołysania włócznie ominęły go i nie ugodziły. Nie koniec na tem, Howick spadając złamał swym ciężarem wiosło. W tej chwili woda zawrzała i mały wieloryb ukazał się na powierzchni; matka niebawem go spostrzegła i rzuciła się ku niemu. Teraz walka miała się stać jeszcze groźniejsza; wieloryb musiał bić się za siebie i swoje małe.

Kapitan zwrócił się w stronę Pilgrima i gwałtownie poruszał drągiem, do którego przyczepioną była bandera.

Wszystko, co było w jego mocy, Dick wykonał już po ujrzeniu pierwszego sygnału.

Żagle były skierowane i wiatr zaczynał je nadymać, ale na nieszczęście Pilgrim nie był szrubowcem i nie mógł płynąć dość szybko. Dick nie miał też majtków, którychby mógł w drugiej łodzi wysłać na pomoc, a zresztą miał wyraźny rozkaz kapitana, aby pod żadnym pozorem nie opuszczać statku, polecił wszelako spuścić łódź i przymocować do statku, aby na wszelki wypadek kapitan i jego towarzysze mogli schronić się do niej.

W tej chwili wieloryb osłonił ciałem swem małego i zaczął atakować łódź.

– Baczność, Howicku! – zawołał kapitan.

Ale sternik był rozbrojony, zamiast długiego drąga, który stanowił jego siłę, miał teraz tylko dość krótkie wiosło. Marynarze zrozumieli, iż są zgubieni, powstali, straszny wydając okrzyk, który może dosłyszeli z Pilgrima.

Wieloryb z niesłychaną siłą uderzył ogonem w spód łodzi; gwałtownie podrzucona w górę, rozpadła się na trzy części, które wpadły w spienione fale.

15cap_21.jpg (202098 bytes)

Chociaż ciężko poranieni, możeby jeszcze nieszczęśliwi rozbitki zdołali uratować się, pływając lub chwytając szczątków łodzi, ale potwór rzucał się strasznie w ostatnich prawie drganiach przedśmiertnych i gwałtownie miotał falami, wśród których płynęli.

Przez kilka chwil widać było tylko słupy wody, rozpryskujące się na wszystkie strony, a gdy w kwadrans potem, Dick w towarzystwie kilku marynarzów przypłynął do miejsca katastrofy, nie było tam już ani śladu jakiejś żyjącej istoty; na powierzchni tylko fal krwią zabarwionych unosiły się resztki rozstrzaskanej łodzi.

 

Rozdział IX

Kapitan Dick Sand.

 

itością i zgrozą napełniły się serca przybyłych; straszna śmierć kapitana Hull i jego towarzyszy bezustannie stała im przed oczyma. Byli prawie jej świadkami, a nie mogli udzielić żadnej pomocy. Pilgrim nie był w stanie płynąć tak pospiesznie, aby ocalić rannych, ale żywych jeszcze rozbitków i zasłonić ich swojem pudłem od ciosów strasznego potwora.

Kapitan Hull i pięciu majtków znalazło śmierć w nurtach oceanu.

Gdy nareszcie bryg dopłynął do miejsca strasznego wypadku, pani Weldon padła na kolana, złożywszy ręce do modlitwy.

– Módlmy się za nich! – zawołała.

Mały Janek, zalany łzami, ukląkł przy matce, składając pobożnie rączęta. Chłopczyk zrozumiał cały ogrom nieszczęścia. Murzyni stanęli po za niemi z pochylonemi głowami i powtarzali głośno słowa modlitwy pani Weldon, polecając miłosierdziu Wszechmocnego dusze tych, którzy stanęli już przed Jego sądem.

Po ukończeniu modlitwy pani Weldon zwróciła się do obecnych i rzekła:

– A teraz, przyjaciele, błagajmy Boga, aby nam udzielił sił i odwagi w ciężkiej doli naszej.

Położenie ich w samej rzeczy było bardzo opłakane i groźne.

Statek, którym płynęli, nie miał ani dowódcy, ani osady, a znajdowali się na niezmierzonym oceanie Spokojnym, oddaleni o setki mil od lądu, na łasce burz i wichrów.

Co za fatalność sprowadziła tego wieloryba na drogę, która przebywał Pilgrim! I trzebaż było, aby kapitan Hull, zwykle tak przezorny, zaryzykował życie swoje i pięciu majtków dla uzupełnienia ładunku tranu. Przytem ani jeden nie mógł być ocalony. Na domiar nieszczęścia, prócz Dicka, piętnastoletniego nowicyusza, ani jednego marynarza teraz nie było na statku. Na niego jednego spadły wszystkie obowiązki, a pani Weldon ze swym małym synkiem utrudniała jeszcze położenie.

Był wprawdzie Tom i dwóch murzynów, posłusznych na każde skinienie i chętnych do roboty, ale nie mających najmniejszego pojęcia o czynnościach majtków.

Dick stał nieruchomy, z założonemi na krzyż rękami, wpatrując się w miejsce, w którem fale pochłonęły kapitana Hull, jego nauczyciela, którego synowską ukochał miłością. Po chwili niespokojnym wzrokiem powiódł po horyzoncie, pragnąc dojrzeć jakiś okręt, którego pomocy mógłby zawezwać lub przynajmniej przeprowadzić na jego pokład panią Weldon i małego Janka. Sam pod żadnym pozorem nie opuściłby Pilgrima i uczyni wszystko, co tylko będzie w jego mocy, aby go szczęśliwie doprowadzić do portu, ale, umieściwszy panią Weldon i jej synka bezpiecznie na pokładzie innego statku, byłby spokojny o te dwie istoty, które całą duszą ukochał.

Niezmierzony ocean wszelako był zupełnie pusty; na jego powierzchni najmniejszego punkciku nie można było dojrzeć. Wokoło wszędzie tylko woda, a ponad nią obłoki. Nowicyuszowi było wiadomo, iż okręty handlowe nie zapuszczają się w te strony, a statki, przeznaczone do połowu wielorybów, jeszcze nie odpłynęły. Dick nie wiedział, co ma robić i gorące słał modły do Boga, aby go natchnął jaką zbawienną myślą.

W tej chwili Negoro ukazał się na pokładzie, był świadkiem strasznej katastrofy; ale nikt nie mógł dociec, jakie wrażenie ona na nim wywarła. Przyglądał się wszystkiemu, stojąc nieruchomy i milczał bezustannie. Śledził chciwie najdrobniejsze szczegóły, a gdyby ktoś był zwrócił wówczas na niego uwagę, zadziwiłby się, widząc, iż żaden muszkuł na jego twarzy nie zadrgał. Gdy wszyscy powtarzali za panią Weldon słowa modlitwy, on jeden stał nieruchomy, jakby nie słyszał. Teraz zwrócił się ku tyłowi statku, gdzie właśnie znajdował się Dick. Zatrzymał się o parę kroków od niego.

– Czy chcesz czego? – zapytał Dick.

– Chcę rozmówić się z kapitanem Hull, lub z Howickiem – odpowiedział zimno.

– Przecież wiesz, iż obaj zginęli w falach oceanu.

– Więc któż jest teraz dowódca statku? – zapytał hardo.

– Ja – odrzekł bez wahania Dick.

– Co! – rzekł Negoro, pogardliwie wzruszając ramionami – piętnastoletni kapitan?

– Tak jest – powiedział Dick i postąpił ku niemu.

Negoro się cofnął.

– Wiedźcie wszyscy o tem – odezwała się pani Weldon – iż odtąd Dick jest kapitanem tego statku i bądźcie pewni, iż każdego potrafi zmusić do posłuszeństwa.

Negoro mruknął coś pod nosem i oddalił się.

Dzięki powstającemu wiatrowi Pilgrim mógł posuwać się prędzej i przebył już obszerne ławy skorupiaków.

Dick zrozumiał całą odpowiedzialność, jaka wziął na siebie, lecz nie cofnął się przed nią. Spojrzał na osadę Pilgrima, widział wzrok wszystkich wlepiony w siebie, którym zdawali się mówić mu, iż może liczyć na nich, on zaś w zamian upewnił ich serdecznemi słowy, że gotów poświęcić się dla nich.

Widzimy z tego, iż Dick Sand, piętnastoletni kapitan, liczył się z siłami i powziął stanowcze postanowienie. Wiedział, iż potrafi dać sobie radę z zwykłych warunkach, ale czuł jednocześnie, iż nie jest skończonym jeszcze marynarzem; aby nim zostać, powinien był uczyć się jeszcze przez trzy lub cztery lata.

Wówczas umiałby się posługiwać narzędziem astronomicznem, sekstantem, dzięki któremu kapitan Hull sprawdzał położenie i wysokość gwiazd. Nauczyłby się poznawać na chronometrze godzinę południka z Greenwich i przez kąt godzinowy wyprowadzać długość geograficzną. Słońce byłoby wtedy codziennym jego doradcą; księżyc i planety objaśniałyby go w jakim mianowicie punkcie oceanu znajduje się statek. Błękitny firmament, na którym gwiazdy poruszają się jak wskazówki doskonałego zegaru, których regularności żadne wstrząśnienie zachwiać nie zdoła, wskazywałby mu godziny i odległości. Spostrzeżenia astronomiczne wskazywałyby mu codziennie, tak samo, jak kapitanowi, jak najściślej odległość, przebytą przez Pilgrima i jaka mu jeszcze do przebycia pozostaje. Do tej pory wszakże w tym względzie był nie kompetentny.

Pani Weldon odgadła myśli i uczucia, miotające sercem młodego nowicyusza i, chcąc dodać mu odwagi, rzekła pewnym głosem:

– Dicku, straciliśmy kapitana Hull i całą osadę; teraz los okrętu i nas wszystkich spoczywa w twoich rękach; ty nas ocalisz i Pilgrima.

– O tak, pani Weldon – odrzekł Dick – mam nadzieję, iż Wszechmocny dozwoli mi tego dokonać.

– Tom i jego towarzysze, to poczciwi ludzie, na których zawsze liczyć możesz…

– Liczę też na nich, zrobię z nich majtków i będziemy pracowali wspólnie. Dopóki pora sprzyja, łatwo manewrować… w przeciwnym razie… No, i wówczas nie ulękniemy się i przy pomocy Boskiej, ocalimy panią i małego Janka.

– A czy wiadomo ci, w jakiem położeniu znajduje się obecnie nasz statek?

– Łatwo się o tem przekonać – odpowiedział – wystarczy spojrzeć na mapę, na której kapitan oznaczył to wczoraj.

– A potrafisz nadać statkowi dobry kierunek?

– Tak, zwrócę przód statku na wschód, t. j. w stronę wybrzeży amerykańskich, do których mamy przybić.

– Ale przecież ta nieszczęśliwa przygoda zmienia plan naszej podróży i już nie będziemy płynęli do Valparaiso, lecz do najbliższego portu amerykańskiego.

– W rzeczy samej, to też bądź pani spokojna, niebawem dopłyniemy do wybrzeży południowych i wysadzę panią na ląd, w bezpiecznem miejscu. Zresztą, nie tracę nadziei, iż spotkamy jakiś statek około brzegów… Ach, pani Weldon, zaczyna się podnosić wiatr północno-wschodni; rozpuścimy żagle i szybko płynąć będziemy.

Dick mówił, jak marynarz pewny swego okrętu; chciał wezwać towarzyszy i zająć się skierowaniem żagli na wschód, gdy wtem pani Weldon przypomniała mu, iż powinien przedtem poznać położenie Pilgrima.

Dick poszedł po mapę i pokazał pani Weldon, iż wedle wczorajszego oznaczenia, statek znajdował się pod 43° 35’ szerokości, a pod 164° 13’ długości, a od wczoraj prawie wcale się nie posunął.

15cap_22.jpg (194914 bytes)

Pani Weldon pochyliła się nad mapą. Oczy jej wpiły się w rysunek, nakreślony farba bronzową, który przedstawiał ląd na prawo w ogromnej przestrzeni oceanu. Były to wybrzeża Ameryki południowej, ogromna zapora, rzucona w poprzek, pomiędzy ocean Atlantycki i Spokojny; ciągnąca się od przylądka Horn, aż do rzeki Kolumbii. Przyglądając się ziemi, narysowanej na mapie, pani Weldon zdawało się, iż nie trudnem będzie dostawić na ląd pasażerów Pilgrima!

Jest to zwykłe złudzenie osób nieobeznanych z mapami morskiemi.

W rzeczy samej pani Weldon zdawało się, że ziemia powinna niebawem się ukazać, tak, jak ja widziała na tym kawałku papieru!

W rzeczywistości, gdyby na środku tej mapy oznaczyć punkcikiem miejsce, zajęte przez Pilgrima, przestrzeń ta powinna była być mniejszą od najmniejszego mikroskopijnego żyjątka! Ten punkt matematyczny, o wymiarach niedostrzegalnych, byłby zanurzony w bezmiarze oceanu Spokojnego, tak, jak nim był Pilgrim w istocie!

Kapitan Dick nie podzielał złudzeń pani Weldon. Wiedział on dobrze, że do lądu bardzo daleko, że oddzielały od niego setki mil, nie tracił jednak nadziei i odwagi; pod brzemieniem przygniatającej go odpowiedzialności stał się mężczyzna.

Nadeszła chwila działania; trzeba było korzystać z podnoszącego się wiatru północno-wschodniego, przyjaznego dla żeglugi, i który, jak się zdawało, przetrwa czas jakiś. Dick przywołał Toma i jego towarzyszy.

– Moi przyjaciele – rzekł do nich – stanowicie obecnie jedyną osadę okrętu, bez pomocy waszej nie mógłbym manewrować; wprawdzie nie jesteście marynarzami, ale posiadacie dosyć siły, pomóżcie mi, a będzie można kierować statkiem; od tego zależy ocalenie nas wszystkich.

– Panie Sand – odrzekł Tom – ja i towarzysze moi jesteśmy na twoje rozkazy; zostaniemy majtkami, zrobimy wszystko, co będzie w naszej mocy, a na dobrych chęciach nam nie zbywa.

– Dobrze mówisz, Tomie – rzekła pani Weldon.

– Z obawy jakiegoś wypadku nie będę forsował żagli – powiedział Dick – wolę płynąć wolniej, a bezpieczniej; wskażę każdemu z was, co i jak macie robić przy manewrowaniu, ja zaś tylko dla niezbędnego wypoczynku na parę godzin oddalać się będę od rudla. Kilka godzin snu wystarcza, aby mnie pokrzepić. Przez ten czas musi jeden z was mnie zastąpić. Nauczę cię, Tomie, jak się steruje przy pomocy busoli, nic to trudnego, przy dobrej woli i uwadze pojmiesz niebawem.

– Jestem na rozkazy – odparł stary murzyn.

– Dobrze, nie odstępuj mnie więc przez cały dzień i zwracaj na wszystko baczną uwagę, a gdy sen mnie zmorzy, zastąpisz mnie na parę godzin.

– A ja – zawołał mały Janek – czy nie mógłbym dopomódz mojemu kochanemu Dickowi?

– Ty, mój synku – rzekła ściskając go pani Weldon – zmawiaj codzień rano i wieczór paciorek, prosząc Boga, aby nam dał pomyślny wiatr i świętą swoją otoczył opieka, a będzie to najskuteczniejsza pomoc.

– Dobrze, dobrze, mamusiu, już tak ładnie złożę raczki i ciągle będę patrzał w niebo.

– No, moi przyjaciele – zawołał Dick do murzynów – teraz trzeba nam poruszać reje celem odmienienia kierunku wiatru. Objaśnię was, jak to robić należy.

– Dobrze, panie kapitanie – odpowiedzieli wszyscy.

 

Rozdział X

Wypadek z busolą.

 

łody więc nowicyusz został kapitanem Pilgrima, i nie tracąc czasu, zaczął pełnić swoje obowiązki.

W obecnych warunkach jedyną nadzieją pasażerów było już nie dostanie się do Valparaiso, ale wylądowanie w jednym z najbliższych portów amerykańskich.

Dick starał się poznać kierunek i szybkość statku, aby wiedzieć, na co liczyć może; w tym celu trzeba było codziennie oznaczać na mapie przebytą drogę.

Pilgrimposiadał na pokładzie t. zw. »patent-lochs« z indeksami i szrubą, nadzwyczaj dokładnie wskazujący szybkość w pewnym oznaczonym czasie. Nader to pożyteczne narzędzie, dające się z łatwością użyć, mogło ono oddać wielkie usługi, a murzyni prędko nauczyli się z niem obchodzić.

Istniała wszakże poważna przeszkoda do dokładnych obliczeń, a te stanowiły prądy. Dla jej usunięcia należałoby uciec się do obserwacyi astronomicznych, a tych Dick czynić nie był w stanie, brakło mu bowiem odpowiednich wiadomości.

Pierwotnie młody kapitan miał zamiar płynąć do Nowej Zelandyi, gdyż żegluga tam trwałaby o wiele krócej, ale gdy wiatr dotąd nieprzyjazny zmienił się na przyjazny, postanowił skierować się ku Ameryce.

15cap_23.jpg (212098 bytes)

Murzyni wykonali dokładnie wskazane przez Dicka manewry; Pilgrim posuwał się teraz spiesznie, zwrócony przodem ku wschodniemu wiatrowi i trzeba było utrzymać go tylko w tym kierunku, co nie przedstawiało trudności, albowiem płynęli z pomyślnym wiatrem.

– Doskonale, moi przyjaciele – zawołał Dick – zanim dopłyniemy do lądu, staniecie się dzielnymi marynarzami.

– Będziemy się starali, aby pan kapitan był z nas zadowolony – powiedział stary Tom.

Pani Weldon pochwaliła również poczciwych murzynów.

Pilgrimmknął szybko po powierzchni morza, pozostawiając poza sobą równy szlak, co dowodziło, iż płynął spokojnie.

– Teraz jesteśmy na dobrej drodze, pani Weldon – rzekł nowicyusz – oby tylko ten przyjazny wiatr nie uległ zmianie.

Pani Weldon uścisnęła dłoń energicznego chłopca, a następnie udała się do swojej kajuty, aby się uspokoić nieco po tylu wstrząsających wzruszeniach.

Osada pozostała na pomoście statku, czuwając na przedniej jego wysokości, gotowa spełnić każdy rozkaz kapitana i utrzymać żagle odpowiednio do stanu powietrza.

Z powodu silnego i pomyślnego wiatru chwilowo wszelkie manewry były zbyteczne.

A kuzyn Benedykt cóż przez ten czas porabiał?

Przypatrywał się przez lupę stawowatemu owadowi, którego znalazł na pokładzie; był żyłkoskrzydły, pochwy skrzydłowe miał płaskie, żołądek okrągławy, rodzaj karalucha amekańskiego. Zrobił doniosłe to odkrycie w kuchni, właśnie w chwili, gdy Negoro miał zamiar go zadeptać. Kuzyn Benedykt ostremi słowy skarcił kucharza za okrucieństwo, lecz ten obojętnie wysłuchał tej bury.

Czy nasz entomolog wiedział o zmianie zaszłej na statku od chwili, gdy kapitan Hull z majtkami odpłynął za połowem owego złowrogiego wieloryba? Wiedział, był nawet na pomoście Pilgrima, gdy tenże dopłynął do miejsca strasznej katastrofy; widział też unoszące się po morzu szczątki rozbitej łodzi – i nie możemy powiedzieć, żeby go to nie zmartwiło. Nie! kuzyn Benedykt nie miał tak złego serca; uczuł litość dla nieszczęśliwych ofiar; ubolewał nad smutnem obecnie położeniem swej kuzynki, zbliżył się nawet do niej, uścisnął jej rękę i spojrzał na nią ze współczuciem, jak gdyby chciał powiedzieć: nie obawiaj się, ja jestem przy tobie i nie opuszczę ciebie i twojego synka, ale niebawem powrócił do swojej kajuty, zapewne, aby rozmyślać nad skutkami tego strasznego wypadku i wynalezieniem odpowiednich środków zaradczych.

15cap_24.jpg (198863 bytes)

Na nieszczęście spotkał na drodze owego tarakana, zabrał się więc z zapałem do badań nad znalezionym okazem, chcąc dowieść wbrew opinii wielu entomologów, że karaluchy, czyli tarakany amerykańskie, mają obyczaje zupełnie odmienne od innych; przy tych badaniach zapomniał, iż znajdował się na Pilgrimie kapitan Hull, i że tak nieszczęśliwie zginął wraz ze swoją osadą. Karaluch pochłonął całą jego uwagę. Na pokładzie tymczasem życie zaczęło toczyć się zwykłym trybem, choć wszyscy obecni nie zapomnieli jeszcze o strasznej katastrofie i tych, którzy znaleźli śmierć w nurtach oceanu.

Dick był bezustannie czynnym, chodził, doglądał, wydawał rozkazy, starał się nawet wiele rzeczy przewidywać, aby nie być zaskoczonym jakimś nieprzewidzianym wypadkiem. Murzyni byli mu ślepo posłuszni, ład doskonały panował na pokładzie, można więc było mieć nadzieję, iż podróż pójdzie pomyślnie.

Co do Negora, zdawało się, iż tenże pogodził się z losem i nie miał wcale zamiaru wyłamywać się z pod władzy nowego kapitana. Bezustannie zajęty w swojej kuchni tak samo jak dawniej nie pokazywał się prawie.

Zresztą Dick postanowił stanowczo, iż za najmniejszą oznaką nieposłuszeństwa lub niekarności każe zamknąć go w lochu i dopiero wypuścić po wylądowaniu. Na skinienie kapitana Herkules porwałby go za kark i wpakował do lochu, a że Nany umiała gotować, więc zastąpiłaby go w kuchni. Negoro widząc, iż nie jest niezbędnie potrzebny i śledzony ściśle, nie chciał się narażać.

Wiatr wciąż był pomyślny, nie potrzeba więc było dokonywać zmian w urządzeniu żagli. Pilgrim posiadał mocne maszty, zaopatrzony był we wszelkie przyrządy; przy silniejszym nawet wietrze mógł płynąć swobodnie.

Na noc zwykle zwija się nieco żagle przez przezorność, jeśliby niespodzianie wybuchła burza, ale Dick uważał, iż byłaby to zbyteczna ostrożność, ponieważ stan powietrza nie zapowiadał jakiejś groźnej zmiany, a wreszcie zamierzał całą tę noc spędzić na pokładzie i czuwać bacznie nad wszystkiem.

Z rozwiniętymi żaglami Pilgrim płynął spiesznie, a on tak gorąco pragnął, jak można najprędzej, wydostać się z tych stref odległych i pustych.

Dick nie posiadał innych narzędzi prócz busoli i »patent-lochs« do obliczania przebytej drogi. Przez cały dzień ten, co pół godziny, zarzucał »patent-lochs« i zapisywał wskazówki, dostarczane przez to narzędzie. Co do busoli, nazywanej także kompasem, tych miał na pokładzie dwie. Jedna była umieszczona w przeznaczonej na ten cel szafce; we dnie wskazówkę oświetlało światło dzienne, w nocy zaś dwie lampki umieszczone po bokach, oznaczając dokładnie kierunek, w jakim płynął statek.

Druga busola przytwierdzona była w kajucie, zajmowanej poprzednio przez kapitana Hull, który w ten sposób, nie wychodząc, mógł w każdej chwili sprawdzić, czy rozkazy jego były ściśle wykonywane i czy statek płynął we właściwym kierunku. Na każdym okręcie, przeznaczonym do dłuższych podróży, zazwyczaj znajdują się przynajmniej dwie busole i tyleż chronometrów; narzędzia te bywają porównywane ze sobą i tym sposobem można sprawdzić dokładność podawanych przez nie wskazówek.

Pilgrimwięc pod tym względem dobrze był zaopatrzony, a Dick polecił wszystkim, aby troskliwie czuwali nad obu kompasami, tak niezbędnie potrzebnymi.

Na nieszczęście, w nocy z 12 na 13 lutego, podczas gdy Dick stal przy rudlu, zdarzył się przykry wypadek; busola, zawieszona w kajucie na miedzianym kołku, spadła i potłukła się, a zauważono to dopiero następnego dnia.

Nie można było wytłómaczyć, jakim sposobem stać się to mogło; w nocy wprawdzie morze było burzliwsze, trzeba więc było chyba przypuścić, iż jakieś gwałtowniejsze wstrząśnienie zrzuciło ją z gwoździa. Na nieszczęście busola spadając tak się potłukła, iż ani mowy być nie mogło o jej naprawie.

Dick bardzo ubolewał nad tym wypadkiem, musiał już tylko poprzestać na kompasie, zamkniętym w przeznaczonej na ten cel szafie. Trudno było posądzać o ten wypadek kogoś z osady, jednakże mógł on opłakane pociągnąć za sobą następstwa. Dick przedsięwziął wszelkie środki ostrożności, dotyczące zabezpieczenia pozostałego kompasu.

Dotąd, prócz powyższego zdarzenia, wszystko szło pomyślnie. Pani Weldon, widząc jak Dick jest spokojny i pewny siebie, nie niepokoiła się o synka i codziennie zrana i wieczorem w gorącej modlitwie polecała opiece Boskiej siebie, swoich i całą osadę.

Dick tak się urządził, iż całą noc sam był przy rudlu i tylko we dnie odpoczywał kilka godzin, a wtedy zastępował go Tom i syn jego Baty, którzy dzięki jego wskazówkom i radom nauczyli się nieźle sterować.

Dick często długo rozmawiał z panią Weldon i chętnie słuchał rad tej odważnej i rozumnej kobiety. Codziennie pokazywał jej na mapie drogę, jaką przebył Pilgrim, oraz oznaczał ściśle kierunek jego.

– Patrz pani – mówił nieraz – jeżeli wiatr nie ulegnie zmianie, dopłyniemy wkrótce do wybrzeży południowej Ameryki.

Nie mogę wprawdzie ręczyć za to, iż gdy statek nasz zbliży się do lądu, wtedy także znajdziemy się niedaleko od Valparaiso.

Pani Weldon nie mogła wątpić o dobrym kierunku statku, zwłaszcza, gdy sprzyjał im pomyślny wiatr północno-zachodni – jednak zdawało się jej, iż są jeszcze bardzo daleko od wybrzeży amerykańskich. A ileż to jeszcze może czekało ich niebezpieczeństw, zanim dopłyną do jakiegoś lądu w razie, gdy zajdą jakieś zmiany atmosferyczne.

Janek wesoły i nie troszczący się o nic, jak wszystkie dzieci w jego wieku, bawił się wesoło, biegał po pomoście lub igrał z Dingiem. Z początku użalał się, iż przyjaciel jego Dick tak rzadko teraz z nim się bawi, ale matka mu wytłómaczyła, iż młody nowicyusz ma obecnie tak wielkie i ważne zajęcia, iż nie ma czasu do zabawy. Janek zrozumiał i nigdy nie przeszkadzał kapitanowi Sand.

Wszystko więc szło pomyślnie na pokładzie Pilgrima. Murzyni doskonałe wywiązywali się z włożonych na nich obowiązków. Za zgodą towarzyszy stary Tom był zastępcą Dicka, gdy tenże na parę godzin udawał się na spoczynek; on czuwał z synem swoim i Austynem, zmieniali ich Herkules i Akteon pod dowództwem Dicka. Urządzono się więc tak, iż gdy jedni czuwali, drudzy odpoczywali.

Jakkolwiek w tych pustych stronach nie można prawie było obawiać się spotkania i uderzenia o inny statek, wszelako Dick nadzwyczaj troskliwie czuwał po nocach; zarówno z prawej jak i z lewej strony statku rozpalał ognie, z prawej – zielony, z lewej – czerwony, ponieważ tak nakazywała przezorność.

Noce całe spędzane przy rudlu, bardzo jednak wyczerpały młodociane siły Dicka, i niekiedy ogarniało go nieprzezwyciężone znużenie, wówczas sterował prawie instynktownie. Z dnia 13 na 14 lutego uczuł się tak zmęczonym, iż musiał iść spocząć na parę godzin, a przez ten czas Tom zajął jego miejsce.

Niebo pokryło się gęstemi chmurami, które obniżyły się nad wieczorem pod wpływem zimnego powietrza. Ciemność zapadła, i z trudem można było dojrzeć wyższe żagle. Herkules i Akteon czuwali na przodzie okrętu.

Ognie zapalone na pozycyach blade tylko rzucały światło ku tyłowi statku; promienie latarni padały na bok, tak, iż głęboka ciemność panowała na pomoście.

Nad ranem, około godziny trzeciej, stary Tom zupełnie bezwiednie uległ objawowi hypnotyzmu. Tak długo wpatrywał się w błyszczącą ściankę szafki kompasowej, iż nagle oczy jego przestały widzieć i zapadł w rodzaj snu letargicznego. Nie tylko nic nie widział, ale postradał wszelkie czucie; choćby go kto najmocniej szczypał lub kłuł, nie byłby tego poczuł.

Nie widział więc, iż cień jakiś wsunął się na pokład.

15cap_25.jpg (200498 bytes)

Był to Negoro.

Poszedłszy na tył okrętu, kucharz umieścił pod szafką kompasową jakiś ciężki przyniesiony przedmiot, poczem popatrzywszy chwilkę na błyszczącą wskazówkę busoli, odszedł niepostrzeżony.

Gdyby Dick nazajutrz spostrzegł przedmiot, który Negoro umieścił pod kompasem, odrzuciłby go natychmiast, był to bowiem kawał żelaza, oddziaływający zgubnie na wskazówkę kompasu. Igła magnesowa zbaczała i zamiast wskazywać północ magnetyczną, różniącą się nieco od północy świata, wskazywała północo-wschód. Było to zboczenie o pół kąta prostego.

Po chwili Tom ocknął się z senności i spojrzał na kompas… Sądził – i musiał tak sądzić, iż Pilgrim płynie w złym kierunku. Zakręcił więc kołem, aby przód statku skierować na wschód… tak przynajmniej myślał. Ale wskutek zboczenia igły magnesowej przód statku zwrócił się na południowo-wschód.

Tak więc, gdy byli przekonani, iż statek płynie z pomyślnym wiatrem, w pożądanym kierunku, Pilgrim zboczył z swej drogi o czterdzieści pięć stopni.

Poprzednia częśćNastępna cześć