Jules Verne
Piętnastoletni kapitan
(Rozdział XIII-XVI)
Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera
Nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa 1917
© Andrzej Zydorczak
TOM drugi
Wizyta Negora.
arris i Negoro skłamali mówiąc, że pani Weldon i mały Janek już nie żyją; tak oni, jak i kuzyn Benedykt znajdowali się w Kazonde. Po napadzie na mrowisko, Harris i Negoro, wziąwszy z sobą eskortę z dwunastu żołnierzy, wyprowadzili ich z obozowiska nad Coanzą.
Panią Weldon i Janka wsadzili do palankinu, zwanego w języku krajowym »kitanda«; dlaczego mieli dla nich takie względy, pani Weldon nie umiała sobie tego wytłómaczyć. Tym sposobem drogę do Kazonde odbyli prędko i bez znużenia, a kuzyn Benedykt szedł tak rzeźki, jakby go droga nie trudziła wcale.
Nie broniono mu zbaczać to na lewo, to na prawo za poszukiwaniem owadów, więc nie bardzo się uskarżał na znużenie. Przybyli do Kazonde na tydzień przed karawaną Ibn Hamisa; panią Weldon zamknięto z synkiem, a kuzyna Benedykta w zakładach Alweza.
Po opuszczeniu bagnistych okolic, mały Janek stracił febrę i czuł się już daleko silniejszym.
Nużącej podróży z karawaną ani on, ani matka nie byliby wytrzymali, ale noszeni w palankinie i nie pozbawieni pewnych starań i opieki, oboje czuli się dość zdrowi, fizycznie przynajmniej nie cierpieli zbytecznie.
O towarzyszach swej doli pani Weldon nic dotąd nie wiedziała. Wiedziała, że Herkules uciekł do lasu, ale późniejsze jego losy zupełnie były jej nieznane.
Spodziewała się, że skoro Harris i Negoro rozłączyli się z Dickiem, nie mogą mu już dokuczać; już to samo, że był białym, uchroni go od złego obchodzenia. Ubolewała tylko nad Nany, Tomem, Batym, Akteonem i Austynem; bo była pewna, że jako czarni będą narażeni na najgorsze prześladowania.
Zamknięta z synkiem i strzeżona w ciasnej izdebce, pani Weldon nie mogła dowiedzieć się o przybyciu karawany do Kazonde.
Słyszała gwar i hałas, ale nie wiedziała, co się dzieje na targowisku; nie mogła odgadnąć, że Tom i jego towarzysze zostali już sprzedani i że niebawem mają opuścić Kazonde. Nic także nie wiedziała o Dicku oraz o śmierci i pogrzebie Moini Lounga, jakoteż o tem, że biedny Dick zaliczony został do rzędu ofiar, mających być poświęconemi dla uczczenia zmarłego króla. Nieszczęśliwa pani Weldon była więc zupełnie sama z małym synkiem i na niczyją pomoc liczyć nie mogła.
Nie wiedziała też nic, jaki los ją czeka. Przez cały czas podróży z wybrzeży Coanzy do Kazonde, Harris i Negoro nie przemówili do niej ani słówka; nie pokazali się jej także od czasu przybycia, ale nie wolno jej było przekroczyć granic zakładu bogatego handlarza. Co do kuzyna Benedykta, ten, dowiedziawszy się, że nie znajduje się w Ameryce, nie troszczył się bynajmniej jakim sposobem stać się to mogło, tylko ubolewał nad tem, że przyjaciele jego w tak wielkiem znajdują się niebezpieczeństwie.
O sobie nie myślał wcale, zajęty jedynie nauką, gryzł się i martwił z powodu pani Weldon i jej synka; ile razy przemknęło mu się złowrogie przypuszczenie co do swojej osoby, pocieszał się nadzieją spodziewanej zdobyczy naukowej na ziemi zupełnie mu dotąd nieznanej.
Zajęty jedynie nauką, miał też od Alweza zostawioną wszelką swobodę, którą głównie poświęcił badaniu owada, zwanego »Idias Bigoti«, którego ukąszenia tak się senegalczycy obawiają.
Zakład cały Alweza zwany faktoryą, miał milę obwodu. Znajdowały się w nim rozmaite drzewa i krzewy, rosnące wyłącznie w Afryce; wielkie łąki, kilka strumieni, baraki i szałasy, a tam prawdopodobnie znajdowało się mnóstwo rzadkich owadów, stanowiących nieoceniony skarb dla entomologa. To też kuzyn Benedykt wyszukał już bardzo ciekawe okazy, mające służyć za podstawę do dzieła o entomologii afrykańskiej.
Jankowi także nie wzbroniono chodzić po rozległej faktoryi, ale on sam nie chciał oddalać się od matki, i pani Weldon nie lubiła puszczać go od siebie z obawy jakiego nieszczęścia. Mały Janek często bardzo wspominał ojca, którego nie widział już tak dawno; pytał kiedy do niego powrócą, zapytując jednocześnie, gdzie jest Nany, przyjaciel jego Herkules, stary Tom i inni murzyni oraz Dingo, który także ich opuścił. A gdzie się obraca mój kochany Dick? powtarzał nieustannie. Za całą odpowiedź pani Weldon przyciskała do serca chłopczyka i główkę jego obsypywała pocałunkami. Biedna matka, ukrywała przed nim łzy swoje.
Obecnie wszyscy niewolnicy Alweza byli sprzedani, a w faktoryi pozostali tylko używani do posług. Składy zapełnione były różnemi tkaninami i kością słoniową; tkaniny miały być zamienione w prowincyach środkowych, a kość słoniowa wysłana na główne targowiska stałego lądu.
Tak więc w faktoryi nie wiele teraz znajdowało się osób. Pani Weldon z synkiem zajmowała oddzielny szałas, kuzyn Benedykt drugi; ze służbą Alweza żadnych nie mieli stosunków. Jadali razem, a pożywienie ich składało się z mięsa koziego lub baraniego, z jarzyn, manioku, sarga, owoców krajowych; było więc dostateczne i posilne. Do usług pani Weldon przeznaczona młodą niewolnicę, imieniem Halima, która po swojemu szczerą okazywała jej życzliwość.
Pani Weldon rzadko widywała Alweza, zajmującego najokazalszy domek w faktoryi a Negora, mieszkającego gdzieś poza jej granicami, nie widziała dotąd wcale, co ją dziwiło i niepokoiło zarazem.
Co on zamyśla, jakie są jego względem nas zamiary? zapytywała nieraz sama siebie i nie umiała odpowiedzieć na to pytanie.
Tak upłynęło osiem dni, poprzedzających przybycie karawany, t. j. dwa dni przed pogrzebem i sześć dni następnych. Oprócz tylu cierpień panią Weldon dręczyła jeszcze myśl, jaka rozpacz ogarnia tam jej męża, że dotąd nie powróciła do niego z San Francisco.
Pan Weldon nie wiedział, że żonie jego przyszła nieszczęśliwa myśl popłynięcia na Pilgrimie, musiał więc wnosić, że wsiadła na pokład którego z okrętów stowarzyszenia. Statki te przybywały regularnie, ale na żadnym nie było ani pani Weldon z Jankiem, ani kuzyna Benedykta. Co więcej i Pilgrim dawno już powinienby stanąć w porcie, a tu żadnej nawet wiadomości o nim nie było i James Weldon musiał zaliczyć go do liczby okrętów, uważanych za zaginione bez wieści. Jakże strasznie musiał cierpieć, gdy od swoich korespondentów dowiedział się, że żona jego z synkiem znajdowała się na pokładzie Pilgrima. Co wtedy przedsięwziął, myślała, gdzie zwrócił poszukiwania? Najpewniej do wysp Oceanu Spokojnego i na wybrzeża amerykańskie, bo nie mogło mu nawet przyjść do głowy, że się mogą znajdować w Afryce.
Takie myśli niepokoiły panią Weldon, a sama cóż mogła uczynić, aby się ratować?
Uciekać było niepodobna, bo ja pilnie strzeżono, a gdyby nawet ucieczka mogła się udać, to trzebaby znów błąkać się po nieprzebytych lasach i przebyć dwieście mil drogi, aby się dostać do wybrzeży. Jednak i tego zamierzała próbować, jeśli nie zdarzy się inny środek odzyskania wolności.
W trzy dni po pogrzebie króla Kazonde, Negoro przybył do faktoryi i udał się wprost do szałasu, w którym umieszczoną była pani Weldon, zastał ją samą. Kuzyn Benedykt wyszedł na naukową wycieczkę, a mały Janek przechadzał się pod przewodnictwem Halimy.
Negoro otworzył drzwi i wszedł, nie pytając o pozwolenie.
– Pani Weldon, – rzekł, – Tom i jego towarzysze zostali sprzedani do Ouidżi.
– Niech Bóg czuwa nad nimi! – odrzekła, i łzy zrosiły jej oczy.
– Nany zmarła w drodze; Dick Sand nie żyje…
– Nany umarła! i Dick… o Boże! – zawołała, załamując dłonie.
– Tak, Dick Sand nie żyje, pani jesteś zupełnie sama w Kazonde, w mocy byłego kucharza z Pilgrima, i na nikogo liczyć nie możesz.
Negoro mówił prawdę. Stary Tom, syn jego Baty, Akteon i Austyn, właśnie w przeddzień wyszli z karawaną, nie mogąc pożegnać nawet pani Weldon, nie mając nawet tej pociechy, żeby mogli widzieć, czy żyje i gdzie się znajduje. Udali się w okolice jezior, w podróż setki mil daleką, jaką mało kto zdoła przebyć, a tembardziej z niej powrócić.
– Pand Weldon, – mówił dalej portugalczyk, – obecnie jestem kupcem, i oto co postanowiłem odnośnie do ciebie pani i do małego Janka.
Pani Weldon milczała.
– Ty, twój synek, a nawet ten niedołęga, uganiający się za robakami, przedstawiacie wartość handlową, którą postanowiłem zużytkować, to jest sprzedać was.
– Jesteśmy z rasy wolnej, odrzekła dumnie pani Weldon – i nikt nie ważyłby się nas kupić.
– Znajdzie się taki, i zapłaci mi co zechcę.
Pani Weldon smutnie pochyliła głowę; wiedziała, że w tym obmierzłym kraju wszystko jest możebne.
– Czy słyszałaś pani?
– I któż to jest ten człowiek, komu chciałbyś mnie sprzedać? – zapytała.
– Tym człowiekiem jest… James Weldon, mąż twój, pani, – odpowiedział portugalczyk.
– Mój mąż! – zawołała, nie mogąc uwierzyć temu, co słyszała.
– Tak, on, a nie kto inny, nie myślę bynajmniej oddać mu, ale dobrze sprzedać jego żonę i synka, a w dodatku i kuzyna ze wszystkimi jego robakami.
Pani Weldon zapytywała siebie, czy nie jest to jaki podstęp, ale spostrzegła, że mówi prawdę.
Zdawało się, że jeżeli chodzi o dobry zysk, można było mu zawierzyć; że nie opuści go nikczemnik, dla którego pieniądz był wszystkiem. A w tym wypadku mógł wyłudzić tak wiele.
– I kiedyż zamierzasz przywieść to do skutku? – zapytała.
– Jak najprędzej.
– Gdzie i jakim sposobem?
– Tu na miejscu. James Weldon przybędzie pewnie bez wahania do Kazonde, aby odzyskać żonę i syna?
– Ale któż zawiadomi go o tem?
– Ja sam się udam do San Francisco, aby się z nim widzieć, bo chcę sprzedać was nie tylko prędko ale i drogo… Myślę, że James Weldon nie pożałuje stu tysięcy dolarów…
– Zapewne, jeżeli będzie w możności zapłacić tak znaczną sumę, – odrzekła zimno pani Weldon.
– Tylko, że mąż mój, któremu powiesz pewnie, że jestem uwięziona w Afryce środkowej, nie uwierzy bez dowodów i na twoje tylko zapewnienie nie przybędzie do Kazonde.
– Przeciwnie, przybędzie niezwłocznie, – odparł Negoro, – jeśli oddam mu list Pani, w którym opiszesz mu smutne twoje położenie, a mnie przedstawisz jako wiernego sługę, któremu udało się zbiedz od dzikich…
– Nigdy nie napiszę takiego listu, – odrzekła zimno pani Weldon.
– Więc odmawiasz?
– Stanowczo – odpowiedziała.
Sama myśl, na jakie niebezpieczeństwa narażałby się mąż jej, przybywając do Kazonde, nikczemność portugalczyka, który mógłby się dopuścić zdrady i, wziąwszy żądany okup, zatrzymać znów i uwięzić jej męża oto powody, dla których pani Weldon w pierwszej chwili odmówiła stanowczo żądaniu Negora.
– Musisz pani napisać list taki.
– Nie napiszę… – odrzekła.
– Strzeż się pani, – krzyknął Negoro; – zastanów się, wszak nie sama tylko znajdujesz się w mojej mocy, jest tu i syn twój i potrafię…
Biednej matce zabrakło tchu w piersiach, chciała odpowiedzieć, ale głosu wydać nie mogła.
– Pani Weldon, powtarzam, zastanów się nad tem, com powiedział; daje ci tydzień czasu do namysłu, ale pamiętaj, że jeżeli po upływie ośmiu dni, nie dasz mi żądanego listu do Jamesa Weldon, gorzko tego pożałujesz.
I wyszedł, nie mówiąc już ani słowa, ale z twarzy jego można było wyczytać, iż nie cofnie się przed niczem, żeby panią Weldon zmusić do spełnienia swego żądania.
Wieści o doktorze Livingstone.
ostawszy sama, pani Weldon myślała, iż ma tydzień czasu do namysłu, zanim Negoro zgłosi się do niej po stanowczą odpowiedź; może więc rozważyć, co ma postanowić. Na jego uczciwość nie mogła liczyć, ale chciwość nikczemnika dawała wszelkę rękojmię, że skoro uważa ją za towar, który tak korzystnie sprzedać postanowił, do pewnego przynajmniej czasu strzedz ją będzie od wszelkiego niebezpieczeństwa. Wiedziała, że odebrawszy list mąż jej nie zawaha się przedsięwziąć niebezpiecznej podróży w te najgroźniejsze okolice Afryki, lecz jakąż miała pewność, że raz ściągnąwszy go do Kazonde i wziąwszy sto tysięcy dolarów, dozwolą mu potem zabrać żonę, synka i kuzyna Benedykta i odjechać? Nietylko niesumienność Alweza i Negora, ale prosty kaprys królowej Moiny mógłby tego nie dopuścić… Może uda się obmyślić, jaki inny środek powrócenia do męża, nie narażając go na tak odległą i niebezpieczną podróż… Gdyby tak oznaczyć jakieś bezpieczniejsze miejsce, skąd łatwiej mogliby dostać się do Ameryki i gdyby niecni handlarze zgodzili się na ten warunek?… Oto nad czem rozmyśliwała we dnie i w nocy.
Pewna także była, iż jeśli Negoro zostawił jej osiem dni do namysłu, to zapewne dla tego, iż tyle czasu potrzeba mu było dla przygotowania się do drogi.
Czy w samej rzeczy rozłączyłby mnie z dzieckiem, jeśli nie zgodzę się na jego żądanie? pytała sama siebie…
W tej chwili Janek wbiegł do pokoju; matka pochwyciła go w objęcia i przycisnęła do siebie, jak gdyby Negoro już czyhał na niego.
– Co tobie, mamo, masz jakieś zmartwienie? – zapytał chłopczyna.
– Nie, nie, mój Janku, tylko myślałam o ojcu, któregośmy tak dawno nie widzieli.
– Ach! prawda, mamo, bardzo dawno, i ja tęsknię do niego, czy przyjedzie do nas?
– O nie… nie… nie trzeba, żeby tu przyjeżdżał…
– Więc my pojedziemy do niego?
– Tak, zapewne…
– Razem z moim przyjacielem kapitanem… i z Herkulesem i ze starym Tomem.
– Dobrze… dobrze… – odrzekła, odwracając głowę, aby nie dojrzał łez, jakie stanęły w jej oczach.
– Czy mama miała list od ojczulka?
– Nie, mój Janku.
– Więc mama napisze do niego?
– Tak… zapewne… – odpowiedziała, ściskając dziecko.
Oprócz powyższych względów, jedna jeszcze okoliczność wpływała na wahanie się pani Weldon, co do zgodzenia się na warunki Negora – może niezadługo nastręczyłaby się jej sposobność wyzwolenia z tej niewoli bez jego pomocy i wbrew jego woli; była to blada bardzo iskierka, ale zawsze migotała nadzieja.
Kilka dni przedtem dosłyszała przypadkiem parę słów z romowy, Pozwalającej jej żywić się nadzieją, że może w niedługim czasie opatrzność ześle jej nadspodziewaną pomoc.
Alwez i jakiś metys z Uidżi rozmawiali w pobliżu chatki, w której mieszkała pani Weldon i naturalnie mówili o handlu niewolnikami, jako o najważniejszej dla nich sprawie. Wyjawiali obawy, zagrażające kupczeniu ciałem ludzkiem wskutek usiłowań anglików, podejmowanych w celu zniesienia wszędzie handlu niewolnikami, a to przez nieustannie krzyżujące się statki, strzegące wybrzeży, oraz przez coraz częstsze podróże ich misyonarzy i podróżników.
Alwez dowodził, że śmiałe wycieczki tych odważnych pionierów muszą oddziaływać na ich operacye handlowe; metys podzielał jego zdanie, dodając, że wszystkich tych gości należałoby przyjmować wystrzałami.
I tak też postępowano, ale cóż kiedy na wielkie utrapienie handlarzy nie wiele to skutkowało, – zamordowali jednych przybywali drudzy i ci, wróciwszy do kraju, opowiadali, jak utrzymywał Alwez, przesadzając niesłychanie, okrucieństwa, towarzyszące handlowi niewolników.
Obydwaj utyskiwali bardzo nad tą klęską, dotykającą przeważnie targowiska Nyangwe, Uidżi, Zanzibaru i okolic zbliżonych do wielkich jezior. Zwiedzili je z kolei Speke, Grant, Livingstone, Stanley i inni, – a to istny najazd! Jeżeli mu się kresu nie położy, wkrótce Anglia i Ameryka spadną im na karki i zajmą całą okolicę.
Alwez ubolewał szczerze nad swoim kolegą, przyznając, iż w samej rzeczy dotąd okolice Afryki zachodniej mniej pod tym względem ucierpiały, to jest mniej były zwiedzane, ale plaga podróżników i tu już zaczynała dosięgać. Kazonde jakoś uniknęło jej szczęśliwie, ale Casange i Bihe, gdzie Alwez utrzymywał faktorye, mocno były zagrożone. Przypominacie sobie zapewnie czytelnicy, że już Harris mówił o niejakim Cameronie, który mógłby powziąć śmiały zamiar przebycia całej Afryki i, wszedłszy przez Zanzibar, opuścić ją przez Angolę.
Obawy handlarzy nie były bezpodstawne, gdyż w samej rzeczy w kilka lat później Cameron od południa, a Stanley od północy, zwiedzili te tak mało jeszcze znane okolice zachodniej Afryki i opisali potworne okropności, towarzyszące handlowi niewolników, występny współudział agentów cudzoziemskich i wykazali jasno na kogo spada odpowiedzialność za tak straszne zbrodnie.
Alwez i metys nie mogli jeszcze nic wiedzieć o podróży Camerona i Stanleya, wiedzieli jednak o tem, co mogło nadzwyczajnie wpłynąć na los pani Weldon, że niezadługo D-r Livingstone przybędzie do Kazonde. A przybycie słynnego tego podróżnika z liczną towarzyszącą mu eskortą, wielki wpływ, jaki posiadał w Afryce i pomoc, jakiej nie mogłyby mu odmówić władze portugalskie w Angola; wszystko to razem mogło spowodować uwolnienie pani Weldon z synkiem i kuzynem Benedyktem, wbrew woli Alweza i Negora, bez narażenia pana Weldon na utratę tak znacznej sumy, a przedewszystkiem na tak niebezpieczną podróż. Przybycie Livingstona do Kazonde było bardzo prawdopodobnem, gdyż zapewne zechce uzupełnić w ten sposób zwiedzenie całej środkowej Afryki.
Jakże bohaterskiem było życie tego śmiałego podróżnika. Był on synem kupca herbaty z Blantyre, małego miasteczka w hrabstwie Lenark. Dawid Liwingstone, urodzony 13 marca 1813 roku, dzięki niezmordowanej pracy, zdał dobrze egzaminy z teologii i medycyny.
Odbywszy nowicyat w »London Missionary Society« wylądował w Kap 1840 roku z zamiarem połączenia się w Afryce południowej z misyonarzem Moffat, z którego córką ożenił się, i znalazł w niej godną towarzyszkę. W roku 1847 przebywał w Kolobeng, który opuścił w roku 1849 wraz z żoną, trojgiem dzieci i dwoma przyjaciółmi swoimi pp. Oswell i Murray.
Przecierpiawszy straszną nędzę, głód, pragnienie, skutkiem których o mało nie postradał dzieci, po niesłychanych trudach dostał się nareszcie do kraju Makalalos, w końcu czerwca 1851 roku odkrył Zambez, poczem powrócił do Kap, aby rodzinę swoją odesłać do Anglii. Odważny podróżnik siebie samego tylko chciał narazić na nader niebezpieczną podróż, jaką przedsięwziąć zamierzał. Chciał on przebyć całą Afrykę od południa do zachodu i dostać się do San Paulo de Loanda.
Od wybrzeży jeziora Dilolo, walczyć musiał z wielkiemi trudnościami; krajowcy stawiali mu najrozmaitsze przeszkody, różne plemiona napadały na niego, towarzysze podróży buntowali się, grozili śmiercią – każdy niemal inny na jego miejscu byłby odstąpił od zamierzonej wycieczki w głąb kraju. Livingstone zagrzany miłością nauki przetrwał wszystko i w kwietniu tegoż roku dostał się na wybrzeża Coango, a w sześć dni potem przybył do Cassange, gdzie go widział Alwez.
Tyle przetrwawszy i przecierpiawszy dla nauki, sławny podróżnik mógł śmiało powiedzieć, że ma już prawo odpocząć na łonie rodziny, jednak nie uczynił tego i dnia 1 marca 1858 roku, odpłynął w towarzystwie brata swego Karola, kapitana Bedindfield, doktorów Kirl i Meller oraz panów Thornton i Baines, i w maju wylądował na wybrzeżach mozambickich. Niestety! nie wszyscy mieli powrócić z tej wyprawy.
Po czterech latach rozłączenia, Livingstone powitał przybywającą do niego żonę, która, odzyskawszy nieco sił, chciała znów dzielić z nim trudy i niebezpieczeństwa. Biskup Mackensie i jeden z misyonarzy pierwsi padli ofiarą klimatu, a w kwietniu pani Livingstone umarła na ręku męża. W kwietniu 1863 roku Livingstone utracił znów towarzysza podróży Thorntona i odesłał do Europy znękanych chorobą, brata swego Karola i doktora Kirk, a nareszcie w 1864 r. znów przybył do Londynu i tam wydał dzieło swoje: o »Zambezie i wpływających doń rzekach«.
28 stycznia 1866 r. przedsięwziął czwartą z kolei podróż i wylądował w Zanzibarze. Tam w sierpniu był świadkiem przerażających scen z powodu handlu niewolnikami i zabrawszy z sobą tylko kilku cipayów i murzynów, przybył do Makalaose, nad brzegami Nyassy. W sześć miesięcy później, większa część eskortujących go ludzi uciekła, i powróciwszy do Zanzibaru, rozpuściła wieść o jego zgonie.
Nie powstrzymało to śmiałego podróżnika, który postanowił zwiedzić okolice leżące między Nyassa a jeziorem Tanganyjka. W r. 1867 zachorował ciężko i miesiąc cały walczył między życiem a śmiercią. Zaledwie odzyskał siły, niezwłocznie w dalszą puścił się podróż. W r. 1869 był już tak słaby, że go nieść musiano i coraz częściej zapadał na zdrowiu, a gdy nareszcie 1871 przybył do Uidżi, był chudy jak szkielet.
Już długo przedtem wiadomości o sławnym podróżniku nie dochodziły do Europy, łatwo więc uwierzono wieści o jego śmierci, a i on sam tak był wyniszczany i osłabiony, iż nie miał nadziei odzyskania zdrowia i zobaczenia rodaków.
Wtem, w jedenaście dni po jego przybyciu do Uidżi, dnia 3 listopada, o ćwierć mili od jeziora dały się słyszeć wystrzały z ręcznej broni; Livingstone poszedł na wybrzeże i ujrzał przed sobą człowieka białego.
– Zapewnie Dr. Livingstone? – zapytał tenże, pozdrawiając go.
– Tak, – odrzekł z łagodnym uśmiechem i serdecznie uścisnęli sobie dłonie.
– Składam dzięki Bogu, że dozwolił mi odszukać pana, – rzekł przybyły.
– A ja cieszę się, że w tych stronach nieznanych mogę powitać pana.
Tym białym przybyszem był amerykanin Stanley, reporter dziennika »New-York-Herald«, którego właściciel p. Bennett wyprawił na poszukiwania Livingstona gdy rozeszła się pogłoska, że sławny uczony żyje gdzieś wśród dzikich.
Stanley bez wahania, z bohaterską prostotą przyjął powierzone sobie posłannictwo i, przetrwawszy niewysłowione trudności, kilkakrotnie o mało nie postradawszy życia, przybył nareszcie do Uidżi, gdzie znalazł Livingstona.
Niebawem zaprzyjaźnili się z sobą i razem robili wycieczki naukowe, w początkach jednak marca rozłączyli się z sobą, gdyż Stanley wracał do Ameryki.
– Kochany przyjacielu, – rzekł Livingstone, – dokonałeś zadania, któremu mało kto sprostaćby potrafił, a doskonale lepiej, niż niejeden słynny podróżnik; składam ci za to serdeczne dzięki i dozgonną zachowam wdzięczność. Niech cię Bóg prowadzi i błogosławi!
Stanley ujął go za ręce i odrzekł z uczuciem:
– Obyś jak najprędzej zdrów do nas powrócił!
– Bywaj zdrów! – rzekł Livingstone wzruszonym głosem. Stanley odpłynął i 12 lipca 1872 roku wylądował w Marsylii.
Po wyjeździe Stanleya, Livingstone nie zaprzestał naukowych wycieczek i rozeszła się wieść, że zamierza uzupełnić je zwiedzeniem nieznanych krain zachodu, dostać się do Angoli i poznać te okolice więcej od innych, gnębione straszną plagą handlu niewolnikami. Tak słyszał Alwez i kolega jego z Uidżi.
Dowiedziawszy się o tem z ich rozmowy, pani Weldon liczyła na to, że przybycie słynnego podróżnika może wrócić jej wolność; lecz właśnie w przeddzień 13 czerwca, w którym to dniu Negoro miał przybyć po list, doszła do Kazonde smutna wieść, którą Alwez i inni handlarze niewolników powitali z radością.
Doktor Livingstone rozstał się z tym światem dnia 1 maja 1873 roku.
Dnia 29 kwietnia przybył z małym swoim orszakiem do wioski Tchitambo, na południe jeziora Banguelo; był tak słaby, że przyniesiono go na noszach. Nazajutrz męczyły go straszne boleści, które dopiero w nocy ustały po zażyciu jakichś lekarstw; wtedy czuł jakby sen go ogarniał i odprawił służącego, mówiąc, że spać będzie.
Około 4-ej z rana, służący Souzi i pięciu ludzi z orszaku weszli do izdebki, zajmowanej przez Livingstona i zastali go klęczącego przy łóżku, z głową wspartą na ręku, jakby zatopionego w modlitwie.
Souzi dotknął go lekko ręką; był zupełnie zimny. Słynny podróżnik już nie żył.
W dziesięć miesięcy później wierna drużyna przeniosła zwłoki jego do Zanzibaru, a 12 kwietnia 1874 r. zostały przewiezione do Anglii i pochowane w opactwie Westminster, gdzie Anglicy chowają najsławniejszych i najwięcej zasłużonych rodaków.
Rozdział XV
Kretowisko.
zyż człowiek zagrożony zgubą nie chwyta się najsłabszej deski ratunku? Czyliż wzrok skazańca nie śledzi choćby za najsłabszą iskierką nadziei?…
W takiem położeniu znajdowała się pani Weldon; łatwo więc pojąć, co się działo w jej duszy, gdy się dowiedziała od Alweza o śmierci Livingstona. Ostatnia deska ocalenia wysunęła się jej z pod nóg, iskierka nadziei znikła jej z oczu. Tom i towarzysze jego opuścili Kazonde; o Herkulesie nic nie wiedziała, – tak więc na nikogo nie mogła liczyć i nic nie pozostawało jej, jak zgodzić się na żądanie Negora.
W dniu oznaczonym Negoro przybył. Pani Weldon nie targowała się z nim o cenę okupu, pragnęła tylko zabezpieczyć się od podejścia. Rzekła więc spokojnie:
– Skoro chcesz zrobić dobry interes, nie powinieneś stawiać warunków, niemożliwych do przyjęcia. Wszak możesz otrzymać sumę, jakiej żądasz za zwrócenie nam wolności bez narażenia męża mego na przybycie do kraju, w którym mógłby go spotkać taki los, jak mnie. Za nic w świecie nie zgodzę się na to.
Po niejakim wahaniu, Negoro zgodził się na żądanie pani Weldon. Pan Weldon miał dopłynąć do Mossamedes, małego portu na południe Angoli, bardzo uczęszczanego przez handlarzy niewolników; miał wylądować wraz z Negorem, a w oznaczonym czasie agenci Alweza doprowadzą tam panią Weldon, Janka i kuzyna Benedykta.
Było to ustępstwo nader ważne. James Weldon nie będzie zmuszony odbywać niebezpiecznej podróży do Kazonde, a sama pani Weldon nie będzie narażona na niebezpieczeństwa, zwłaszcza, że własny interes Alweza wymagał, aby ich odprawił całych i zdrowych.
Tak się umówiwszy, pani Weldon napisała list do męża, mocą którego Negoro miał mu się przedstawić jako sługa wierny i pełen poświęcenia, któremu udało się uciec w celu ocalenia swej pani i zaraz nazajutrz wybrał się w drogę w towarzystwie dwudziestu czarnych.
Po oddaleniu się Negora, pani Weldon starała się urządzić na czas, jaki miała jeszcze pozostać w Kazonde. Przy najpomyślniejszych okolicznościach podróż Negora tam i napowrót zająć mogła najmniej trzy do czterech miesięcy.
Pani Weldon nie miała zamiaru uciekać z faktoryi; tak ona, jak Janek i kuzyn Benedykt byli w niej dość bezpieczni, a troskliwe starania Halimy osładzały przykrości niewoli. Zresztą Alwez nie dozwoliłby jej opuścić swego zakładu, ścisły rozciągnięty nad nią nadzór miał się sowicie opłacić wysokim okupem i dlatego handlarz nie oddalał się z Kazonde dla zwiedzenia swoich faktoryi.
Pani Weldon prowadziła i teraz tak monotonne życie, jak po przybyciu do faktoryi; miała sposobność poznać dobrze obyczaje krajowców. Jak w mieście, tak i w faktoryi kobiety pracowały ciężko. Obijanie ryżu z kory młotkiem w drewnianych moździerzach, czyszczenie i przesiewanie kukurudzy, przyrządzanie z niej zupy zwanej »mtyelle«; zbieranie sorga, otrzymywanie wonnego olejku z pestek owocu »mpafu«, przędzenie bawełny, wyrabianie tkanin z kory, wydobywanie korzeni z manioku i przysposabianie gruntu pod miejscowe produkty, robienie »kassawy«, czyli mąki, uprawianie fasoli, kawy krajowej, cebuli, ogórków, których ziarna pieką się jak kasztany, przyrządzanie fermentujących napoi z bananów »malofu«, pombe« i innych trunków; starania około zwierząt domowych, tych osobliwych krów, które dają się doić tylko w obecności ich własnych lub wypchanych cieląt, jałówek małej rasy z krótkimi rogami, z których niektóre mają garby; kóz, które w okolicach, gdzie mięso ich główne stanowi pożywienie, są ważnym przedmiotem zamiany, zarówno prawie jak niewolnicy, monetą kurs w kraju mającą, i nakoniec hodowla drobiu, wieprzów, wołów, baranów i t. d. Wszystko to przekonywa, jak ciężka praca przypada w u-dziale kobietom w tych dzikich krajach lądu afrykańskiego.
Mężczyźni przez ten czas palą tytuń lub konopie, polują na słonie i bawoły i najmują się handlarzom niewolników do urządzanych przez nich rzezi.
Podczas pobytu w faktoryi pani Weldon mogła widzieć tylko prace, będące udziałem kobiet. Zatrzymywała się niekiedy i przypatrywała, lecz zawsze niechętnie była przez nie przyjmowana. Instynkt tych nieszczęśliwych kazał im nienawidzieć białą i żadnego też w nich nie budziła współczucia. Jedna tylko Halima stanowiła wyjątek, to też, nauczywszy się kilkunastu wyrazów języka krajowców, pani Weldon mogła niekiedy pomówić z młodą niewolnicą.
Mały Janek prawie zawsze towarzyszył matce w jej przechadzkach po faktoryi, ale martwił się tem, że nie może przekroczyć jej granic. Co do kuzyna Benedykta, temu zawsze i wszędzie było dobrze, byle dużo znajdował owadów. Na szczęście napotkał w faktoryi i studyował, jak mógł najlepiej bez lupy i okularów, maleńką pszczółkę, która zakłada swoje komórki z miodem w wypróchniałych otworach drzew, i »sphexa«, znoszącego jaja w cudzych komórkach, podobnie jak kukułka znosi je w gniazda innych ptaków. Nad brzegiem rzeczułek było bardzo wiele mustyków, których ukłucia tak go potatuowały, iż prawie trudno było go poznać. Gdy pani Weldon łajała go, że daje się tak kaleczyć tym złośliwym owadom, odpowiadał, drapiąc się aż do krwi: »Taka już ich natura i wrodzona skłonność, kuzyneczko, nie można więc mieć do nich żalu«.
Nareszcie, było to 17 czerwca, kuzyn Benedykt o mało nie został najszczęśliwszym z entomologów, ale wypadek ten musimy opowiedzieć szczegółowo.
Było około jedenastej rano; upał nie do zniesienia zniewalał mieszkańców faktoryi do pozostania w chatach, i ani jednego krajowca nie widać było na ulicach Kazonde. Janek spał, pani Weldon zdrzemnęła się, siedząc przy nim.
Sam nawet kuzyn Benedykt, ulegając wpływowi podzwrotnikowej temperatury, nie wyszedł na swoje ulubione łowy i z bólem serca pozostał w swej chacie.
W tem, gdy już oczy na wpół mu się zamknęły, posłyszał brzęczenie owadów, które piętnaście lub szesnaście tysięcy razy na minutę mogą poruszać skrzydełkami. Kuzyn Benedykt miał wzrok niezmiernie krótki, ale za to słuch tak delikatny, iż rozpoznawał owady po samem ich brzęczeniu, a zdało mu się, że usłyszane było mu zupełnie nieznane.
– Co to za jeden być może? – pytał sam siebie kuzyn Benedykt.
I zaczął szukać i upatrywać go wokoło, stał i słuchał, wstrzymując oddech; promienie słońca padały tuż obok niego, dostrzegł wśród nich jakiś duży czarny punkt latający, ale rozpoznać go nie mógł. Stał jakby przykuty do miejsca, a choć inne owady kłuły go w twarz, w ręce, postanowił, że ani drgnie, aby nie odstraszyć nieznanego sobie gościa.
Nareszcie po długiem krążeniu, brzęczący owad usiadł na jego głowie, czuł, że lekko chodzi mu po włosach, przez chwilę zawładnęła nim nieprzeparta żądza złapania go ręką; zapanował jednak nad sobą.
O! nie! nie, nie! – pomyślał, mógłbym chybić lub co gorzej uszkodzić… trzeba czekać aż zejdzie niżej. O! już idzie… idzie… zstępuje niżej… czuję jego maleńkie nóżki, poruszające się po mojej głowie. Gdyby przymaszerował choćby na koniec mego nosa, może mógłbym mu się przypatrzeć i poznać do jakiego należy rodzaju, gatunku lub odmiany.
Tak myślał i pragnął kuzyn Benedykt, ale od spiczastej jego czaszki do końca bardzo długiego nosa było daleko, a kapryśny owad mógł zwrócić się ku uszom, ku szyi, co oddaliłoby go bardzo od oczu uczonego, a co gorsza, mógł lada chwilę zerwać się i ulecieć, aby bujać w promieniach słonecznych, w których zapewnie zawsze przebywał.
Kuzyn Benedykt pomyślał sobie to wszystko; nigdy jeszcze podczas swego entomologicznego zawodu nie przeżył chwil tak wstrząsających całą jego istotę.
Owad afrykański, pospacerowawszy czas jakiś po mocno najeżonych włosach, jakby po jakim krzaku, zaczął wreszcie schodzić ku kości czołowej.
To pewna, że każdy inny na miejscu kuzyna Benedykta, byłby silnie uderzył się w czoło aby zgnieść, a przynajmniej spędzić natrętny owad. Czuć sześć łapek, łechczących skórę i ani drgnąć, przyzna każdy, iż chyba tylko entomolog zdobyć się może na podobną odwagę. Spartanin pozwalający lisowi szarpać swoje piersi, rzymianin, kryjący w ręku rozpalone węgle, nie więcej od kuzyna Benedykta mieli mocy nad sobą.
Po takich dwudziestu małych zwrotach, owad doszedł nareszcie do końca nosa; kuzyn Benedykt wahał się chwilę – krew uderzyła mu do serca. Czy owad zawróci się i przejdzie linię oczu, czy spuści się niżej?
Zszedł niżej, kuzyn Benedykt uczuł włochate jego łapki; nie skręcał ani na prawo ani na lewo, zatrzymał się na chrząstce nieco wygiętej, jakby z umysłu dla oparcia okularów. Przebył maleńki dołek, wytworzony długiem używaniem tego optycznego narzędzia, którego brak tak boleśnie dawał się uczuć biednemu entomologowi, i zatrzymał się nareszcie. Było to najlepsze miejsce, gdyż z tej odległości kuzyn Benedykt mógł skierować i wlepić oczy w nieznany owad.
– O! nieba! – zawołał, nie mogąc powstrzymać okrzyku kuzyn Benedykt, manticora tuberculosa, okaz nader rzadko napotykany w najbogatszych zbiorach, który prawie wyłącznie znajduje się w południowych okolicach Afryki.
Na nieszczęście mantikora usłyszała ten krzyk i ruszyła do odwrotu. Kuzyn Benedykt chciał ją złapać, podniósł rękę, zamknął ją prędko, ale napróżno.
Pomimo jednak tego niepowodzenia, okazał zadziwiająco zimną krew.
Wiedział, że mantikora tej rodziny raczej podlatuje i biegnie niż fruwa, przyklęknął więc i zdołał dostrzedz mniej, niż o dziesięć cali od oczu, czarny punkt, posuwający się spiesznie w promieniu padającego słońca. Postanowił więc przypatrywać się biegnącej swobodnie.
– Gdybym ją był pochwycił, – mówił, – mógłbym ją jeszcze uszkodzić. Nie, najpierw będę biegł jej śladem, nasycę się jej widokiem, a potem dopiero pochwycę.
I dalejże biedz jakby wyżeł tropiący ślad jakiś, w odległości kilku cali od ściganego owadu. Za chwilę już był poza chatą, u stóp palisady, otaczającej zakład Alweza.
Czy czasem mantikora nie wzleci wysoko po za mur, który oddzieli ją od zapalonego wielbiciela? Nie, tego nie lękał się kuzyn Benedykt, bo znał jej naturę. To też ciągle posuwał się za nią, aby nie stracić z oczu czarnego punktu, prędko sunącego po ziemi.
Dobiegłszy tuż do palisady, mantikora napotkała szeroki otwór jakby wielkiego kretowiska i bez wahania zapuściła się w tę podziemną galeryę, gdyż zazwyczaj poszukuje właśnie takich ciemnych przesmyków. Kuzyn Benedykt porwał się za głowę, zdjęty obawą, że ją straci z oczu. Wtem, o radości! zobaczył, że otwór kretowiska był przeszło dwie stopy wysoki, więc człowiek tak szczupły jak on, łatwo się przez niego przecisnąć może.
Zapuścił się więc bez namysłu, nie spostrzegłszy nawet, że tym podziemnym otworem wydostał się poza ogrodzenie zakładu. Ale co go to mogło obchodzić; on widział tylko rzadki owad, za którym gonił. Widać mantikora dość już miała tej przechadzki, bo zaczęła rozkładać szerokie skrzydełka, sposobiąc się do lotu.
Kuzyn Benedykt spostrzegł zagrażające mu niebezpieczeństwo i wyciągnął ręce, aby pochwycić owad, gdy tenże frunął!…
Kuzyn Benedykt podniósł w górę obie ręce…
Owad unosił się ponad jego głową, i dostrzegał już zaledwie czarny punkt nieokreślonej formy… a jeśli mantikora zapuści się w las, który z tej strony Kazonde roztacza się na kilka mil, i zacznie przelatywać z gałązki na gałązkę, wtedy biedny entomolog będzie musiał wyrzec się błogiej nadziei, że ją zamieści w swojem blaszanem pudle, którego najciekawszą miała być ozdobą.
Niestety! właśnie poleciała do lasu i tu spuściła się na ziemię, ale już nie biegła, tylko podskakiwała, kuzyn Benedykt znów rzucił się na kolana i dalejże gonić za nią; ona skakała, on skakał, co chwila wyciągając ręce, to na lewo, to na prawo, stosownie do tego, jak się owad obracał. Daremne usiłowania! nie mógł go pochwycić. Pokrwawił sobie ręce i kolana, a mantikora, zabrzęczawszy głośniej tuż koło jego uszu, jakby urągając, uleciała i znikła wśród gałęzi.
– A to nieszczęście, – krzyknął, załamując zakrwawione dłonie, kuzyn Benedykt.
– Uciekł! uciekł! niewdzięczny sześcionóg!… Ale nie, nie, będę go szukał, dopóki nie znajdę i nie pochwycę.
Biedak zapomniał o swoim krótkim wzroku, nie dozwalającym mu dostrzedz mantikory w pośród liści; gniew i zawiedziona nadzieja przywodziły go do rozpaczy. A najwięcej go bolało, że sam był swego nieszczęścia przyczyną, gdyby był odrazu starał się złapać owad, zamiast studyować go w swobodnym biegu, byłby teraz szczęśliwym posiadaczem pysznego okazu mantikory afrykańskiej.
Zajęty wyłącznie mantikorą, kuzyn Benedykt ani się domyślał nawet, że nieprzewidzianym sposobem odzyskał wolność; skutkiem bowiem przesunięcia się przez otwór w ziemi, wydostał się poza ogrodzenie faktoryi. Nie zdając sobie z tego sprawy, a zajęty tylko uchwyceniem mantikory, biegł i biegł, coraz bardziej zapuszczając się w las, nie wiedząc co robi, gdzie biegnie, jak wróci i czy wróci, narażając się na napaść dzikiego zwierza lub dzikiego krajowca.
Wtem, gdy wpadł w gęstwinę, wysunęła się z niej jakaś postać olbrzymia i, porywając go, jak on chciał pochwycić mantikorę, uniosła w głąb lasu.
Rozdział XVI
Mgannga.
dy dnia tego kuzyn nie przybył o zwykłej godzinie, wielki niepokój ogarnął panią Weldon; nie mogła pojąć, co się z nim stało. Ani przypuszczała, żeby mógł uciec z tak obwarowanej faktoryi, a potem znała dobrze swego kuzyna i wiedziała, iż gdyby nawet kto chciał wrócić mu wolność z warunkiem pozostawienia zbiorów, on bez wahania by odmówił. A pudełko stało nienaruszone w jego izdebce, ze wszystkiem, co udało mu się zebrać od czasu pobytu na lądzie. Nie podobna więc było przypuszczać, że dobrowolnie opuścił swe entomologiczne skarby.
A przecież nie było go w zakładzie Alweza.
Przez cały dzień pani Weldon, a nawet mały Janek i Halima szukali go daremnie.
Wtedy pani Weldon powzięła niepokojące podejrzenie, że chyba kuzyn Benedykt uprowadzony został z polecenia Alweza, ale w jakimże celu?
Czyżby go kazał zamknąć w wielkich barakach, przy placu targowym? Lecz, cóżby miał w tem za widoki, skoro w umowie zawartej z Negorem, zastrzeżone było wyraźnie, że i kuzyn Benedykt miał być razem z nią i Jankiem odstawiony do Mossamedes, aby za wypłacony okup wydani byli panu Weldon.
Gdyby pani Weldon mogła była widzieć jakim gniewem uniósł się Alwez, dowiedziawszy się o zniknięciu więźnia, byłaby przekonana, że stało się to wbrew jego woli. Lecz z drugiej strony, jeżeli kuzyn Benedykt uciekł dobrowolnie, dlaczegóżby zamiar ten ukrywał przed nią?
Alwez rozkazał przedsięwziąć jak najtroskliwsze poszukiwania, i te doprowadziły do wykrycia owego ogromnego kretowiska, z pomocą którego z faktoryi można było dostać się do lasu, i wtedy handlarz niewolników nie wątpił już, że łapacz robaków wydostał się tym otworem. Łatwo pojąć, jaka złość go ogarnęła, gdy pomyślał, że ta ucieczka będzie przypisana jego niedozorowi i zmniejszy część przypadającego dlań zysku.
– Niedołęga ten nie wiele był wart, – myślał sobie, – a jednak przyjdzie mi drogo opłacić jego ucieczkę. O! gdybym mógł go schwytać!…
Ale najstaranniejsze poszukiwania tak w obrębie faktoryi, jak i pewnej części lasu, nie doprowadziły na ślad zbiega. Pani Weldon straciła nadzieję odzyskania swego kuzyna, a Alwez swego więźnia.
Ponieważ nie można przypuszczać, iżby kuzyn Benedykt zawiązał z kim stosunki poza granicami faktoryi, trzeba więc było wnosić, że wypadkiem odkrył to kretowisko i uciekł, zapominając o tych, których zostawił, jak gdyby nie wiedział, że żyją na świecie.
To też pani Weldon nie miała najmniejszego żalu do nieszczęsnego entomologa.
– Biedak, co się z nim teraz stanie? – myślała sobie.
Ma się rozumieć, że tego samego dnia Alwez kazał zasypać kretowisko i podwoił ostrożność i nadzór nad jeńcami.
Pani Weldon coraz bardziej osamotniona, pozostała już tylko z synkiem i wiodła dalej swe jednostajne, smutne życie.
Wtem nastąpiła nader rzadka w tej epoce zmiana atmosfery. Około 19 czerwca zaczęły padać deszcze, chmury pokryły niebo, wielkie ulewy zalewały Kazonde.
Dla pani Weldon była to jedna przykrość więcej, ponieważ musiała zaniechać przechadzek po faktoryi, ale dla krajowców ulewne te deszcze straszną stawały się plagą. Nizkie grunty, na których zbiory już dojrzały, zostały zupełnie zalane.
Głód zagrażał mieszkańcom, pozbawionym nagle produktów rolnych, trwoga ogarnęła wszystkich, a ani królowa Moina, ani jej ministrowie nie wiedzieli jak złemu zaradzić.
Nie pozostawało nic innego, jak uciec się do czarowników, ale nie podrzędnych, którzy zajmują się leczeniem chorych przez czary i zaklęcia lub przepowiadaniem przyszłości. Szło tu o klęskę publiczną, trzeba więc było zażądać pomocy od najznakomitszych, posiadających władze sprowadzania lub powstrzymywania deszczów. Udano się do nich; daremnie, – wszelkie czary nic nie skutkowały.
Daremnie wywodzili swe monotonne śpiewy; poruszali podwójnemi dzwonkami, uciekali się do amuletów, a zwłaszcza do rodzaju rogu napełnionego błotem i korą drzew; wymawiali czarodziejskie zaklęcia, podczas których jednocześnie rzucali w twarz najpierwszych dygnitarzy dworu kulki z błota; wszystko to nie zdołało odegnać złych duchów, powodujących tworzenie się chmur.
Coraz straszniejsze klęski zagrażały ludności, gdy wtem Królowa Moina powzięła myśl sprowadzenia Mgannga, przebywającego wówczas na północy Angoli.
Był to pierwszorzędny czarownik, dokonywający cudów, w które tem więcej wierzono, że nikt się o tem nie przekonał i nie widział, ponieważ po raz pierwszy pojawił się w tych stronach. Podziwiano i głoszono cudowną jego moc pod wzlgędem zaklinania deszczów.
Rano dnia 25 czerwca, sławny czarownik głośno zwiastował swe przybycie do Kazonde, mocno wydzwaniając dzwonkami. Udał się wprost na wielki plac, gdzie tłumy krajowców podążyły za nim.
Niebo nie było tak zachmurzone, wiatr zdawał się zapowiadać zmianę kierunku, a że nastąpiło to jednocześnie z przybyciem Mgannga całą więc ludność nadzwyczaj korzystnie usposobiło dla niego.
Był to murzyn czystej krwi, nadzwyczaj okazały i, jak się zdawało, musiał być nadzwyczajnie silny. Już sama jego postawa imponowała dzikim tłumom.
Zazwyczaj, przebywając wsie i miasta, czarownicy zbierają się po trzech, czterech lub pięciu, i towarzyszy im jeszcze pewna liczba pomocników i posługaczy, słynny Mgannga przybył sam, widać więc ufał swej sile. Na piersiach jego pomalowane były białe gzy-gzaki i pasy, niższą część ciała pokrywała szeroka spódnica z tkaniny, wyrobionej z trawy, na szyi miał naszyjnik z ptasich główek, na głowie rodzaj skórzanego kasku, zdobnego paciorkami, ponad biodrami pas mosiężny, od którego spadały setki dzwonków.
Trzymał w ręku rodzaj kosza, którego dno stanowiła wielka tykwa, napełniona skorupkami i muszlami, amuletami różnego rodzaju, małymi drewnianymi bożkami i wielkim zapasem kulek z błota, niezbędnych do wszelkich zaklęć i czarów, dokonywanych w środkowej Afryce.
Niebawem zebrany lud poznał, że Mgannga jest niemową, co zwiększyło jeszcze okazywane mu poszanowanie. Wydawał tylko jakieś nizkie, przytłumione gardłowe dźwięki, bez żadnego znaczenia, uchodzące za najlepsze właśnie czary.
Mgannga zaczął od tego, iż obszedł wielkie targowisko, wykonywając jakiś rodzaj poważnego tańca, przy którym wszystkie jego dzwonki dzwoniły nieustannie; tłum szedł za nim, naśladując jego ruchy. Wtem, nagłym zwrotem czarownik zwrócił się ku rezydencyi królewskiej, przechodząc przez główną ulic Kazonde.
Jak tylko zawiadomiono królowę o przybyciu słynnego czarownika, wyszła naprzeciw niego w towarzystwie całego swojego dworu.
Mgannga skłonił się, uderzając czołem o ziemię, poczem podniósł głowę i wyprostował swą wyniosłą postać. Wzniósł ręce ku niebu, po którem przebiegały chmury i, wydatnemi ruchami naśladując ich kierunek, wskazał, że przechodząc ku zachodowi, zwracają się na wschód wirowatym ruchem, któremu żadna siła nie zdołała dotąd przeszkodzić. Potem nagłym ruchem czarownik ujął za rękę groźną królowę Kazonde, z niewymownem zdziwieniem dworu i całego tłumu. Kilku dworzan chciało się sprzeciwić temu naruszeniu dworskiej etykiety, ale silny Mgannga pochwycił za kark najbliżej stojącego i rzucił na stronę o jakie piętnaście kroków.
Królowej widocznie podobało się to dumne postąpienie czarownika, bo wykrzywiła twarz, co miało oznaczać wdzięczny uśmiech, i Mgannga pociągnął ją za sobą, biegnąc szybko, a tłum pobiegł za nimi.
Czarownik zwrócił swe kroki ku zakładowi Alweza, a doszedłszy do zamkniętych drzwi, jednem uderzeniem otworzył je i rzucił na ziemię, poczem wprowadził do wnętrza zachwyconą królowę.
Handlarz niewolników przybiegł natychmiast otoczony swoimi żołnierzami i niewolnikami, aby ukarać śmiałka, który, nie czekając otworzenia drzwi, śmiał je wyważyć, ale zobaczywszy, że działo się to w obecności królowej, nic przeciw temu nie mającej, zatrzymał się w pełnej uszanowania postawie.
Alwez zamierzał zapewne zapytać królową, czemu ma przypisać zaszczyt jej odwiedzin, ale czarownik nie dał mu na to czasu.
Rozsunął tłum i, zostawiając wokoło siebie szeroką wolną przestrzeń z coraz większem ożywieniem wykonywał swoje pantominy. Najpierw wskazał ręką chmury, zaczął je zaklinać i ostro im wygrażać, a nakoniec rozpędzać, potem, prostując nagle swą olbrzymią postać, zdawało się, że chce zatrzymać je w biegu i można było mniemać, że dzięki wzrostowi dosięgnie do nich.
Zabobonna Moina, zachwycona postępowaniem i ruchami szarlatana, sama nie wiedziała, co się z nią dzieje. Szał ją jakiś ogarnął, wydawała dziwne krzyki, machinalnie powtarzając ruchy Mgannga, dworzanie i tłum naśladowali jej przykład, i wkrótce śpiew, krzyk i wycie krajowców, zagłuszyły gardłowe dźwięki niemego czarownika.
Lecz, czy wszystko to rozpędziło chmury nadciągające od wschodu i zasłaniające słońce, czy zaklęcia i czary tego nowego czarownika wywarły jaki skutek? Gdzie tam! Właśnie, gdy już królowa i lud jej cieszyli się, iż nareszcie pokonano moc złośliwych duchów, trapiących ich takiemi ulewami, niebo, pogodniejsze nieco od rana, znów się zasępiło i duże krople deszczu spadać zaczęły na ziemię.
Niebawem nastąpił zwrot w usposobieniu dzikiej tłuszczy. Rozgniewali się na czarownika, który nie lepszy był od innych, a zmarszczone brwi królowej okazywały, że co najmniej, postrada uszy. Krajowcy ciaśniejszem otoczyli go kołem, podnieśli groźnie pieści i byliby rzucili się na niego, gdyby nieprzewidziany wypadek nie wpłynął nagle na zmianę tak nieprzychylnego usposobienia.
Mgannga, przewyższający cały tłum zajadły, wyciągnął wskazująco rękę w jedną stronę faktoryi; wszyscy odwrócili się ku niej. Zwabieni krzykiem i gwarem, pani Weldon i Janek wyszli z chaty; na nich to wskazywał czarownik, uniesiony gniewem, i jednocześnie prawą rękę podniósł ku niebu.
– A więc to oni, oni! To ta biała i jej dziecko byli przyczyną i źródłem tej klęski, oni to ściągnęli ze swego kraju deszcz, zalewający grunty Kazonde!
Królowa Moina groźnym ruchem wskazała panią Weldon; krajowcy z dzikim wyciem rzucili się ku niej. Biedna kobieta widziała się zgubioną, porwała synka i, przycisnąwszy go do piersi, stała nieruchoma jak posąg wobec rozwścieczonej tłuszczy.
Mgannga zwrócił się ku niej; rozstąpiono się przed czarownikiem, który odkrywszy przyczynę klęski, znajdzie i lekarstwo na nią.
Alwez, któremu szło o życie jeńców, mających tak znaczną przynieść korzyść, zbliżył się sam, nie wiedząc, co ma czynić.
Mgannga porwał małego Janka z objęć matki i podniósł go ku niebu, można było myśleć, że roztrzaska mu główkę dla uspokojenia gniewu bogów; pani Weldon wydała straszny krzyk i padła zemdlona.
Czarownik dał znak królowej, poczem podniósł nieszczęśliwa matkę i uniósł ja wraz z dzieckiem, a tłum z uszanowaniem rozstępował się przed nim.
Alwez nie posiadał się z gniewu; stracił już jednego jeńca, a obecnie chcą mu porwać jeszcze panią Weldon i jej synka, a tem samem pozbawić znacznego zysku, jaki mu zapewnił Negoro z otrzymanego okupu.
Chciał więc koniecznie przytrzymać panią Weldon, choćby całe Kazonde miało być zalane, lecz krajowcy z oburzeniem zwrócili się przeciw niemu, a królowa Moina rozkazała swojej gwardyi, aby go powstrzymała. Alwez tedy musiał stać spokojnie, wiedząc, jak drogo mógłby przypłacić opór, przeklinając w duszy głupotę poddanych najjaśniejszej Moiny.
Jakoż w samej rzeczy dzicy byli przekonani, że chmury rozejdą się niebawem, jak tylko oddali się sprowadzająca je przyczyna i nie wątpili, że czarownik krwią obcych przybyszów przygasi i okupi dręczącą ich plagę.
Mgannga unosił swoje ofiary tak łatwo, jakby lew parę owieczek; Janek oniemiał z przerażenia, pani Weldon zemdlała, a dzicy rozwścieczeni żądzą zemsty, biegli za nim, krzycząc i wyjąc. Wyszedł z faktoryi, przebiegł Kazonde, zapuścił się w las i uszedł z milę drogi, dając znak krajowcom, iż nie chce, aby dalej szli za nim. Jedni się zatrzymali, drudzy wrócili do miasta, a on, nie zatrzymując się ani chwili, doszedł z ciężarem swoim aż do rzeki bystro płynącej ku północy.
Tam, w głębokim zagłębieniu, stała ukryta przy wybrzeżu łódź zwana pirogiem. Mgannga zszedł do niej, złożył swój podwójny ciężar, odepchnął nogą łódź, która szybko posunęła się z biegiem wody i wtedy zawołał:
– Oto masz mój kapitanie, panią Weldon i Janka, mam zaszczyt ci ich przedstawić. Teraz płyńmy jak najspieszniej i niech niebo otworzy swe upusty, choćby miało zalać wszystkich tych okrutnych i dzikich niedołęgów.