Juliusz Verne
CEZAR KASKABEL
(Rozdział IX-XII)
Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego
S.S.
85 ilustracji George'a Rouxa
12 dużych rycin chromotypograficznych
2 dużych map chromolitograficznych
CHICAGO. ILI.
Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego
1910
© Andrzej Zydorczak
Kajeta.
słyszawszy krzyki ludzkie, p. Kaskabel, Jan, Sander i Clovy wybiegli z rydwanu.
– To było w tej stronie! – rzekł Jan, wskazując na skraj lasu ciągnącego się nad granicą.
– Posłuchajmy jeszcze! – rzekł p. Kaskabel.
Na nic to się nie przydało. Wołanie się nie powtórzyło, a i strzały się nie odzywały więcej po dwóch pierwszych.
– Czy to wypadek jaki? – zauważył Sander.
– Bądź co bądź, – odrzekł Jan, – rzeczą jest niewątpliwą, że krzyki, któreśmy słyszeli, były rozpaczliwe i że gdzieś tu ktoś znajduje się w niebezpieczeństwie.
– Musicie iść z pomocą! – rzekła Kornelia.
– Tak jest, chłopcy, chodźcie! – powiedział p. Kaskabel, – a zabierzmy broń ze sobą!
Ostatecznie mógł to nie być wypadek. Może jaki podróżny stał się ofiarą napaści morderczej na granicy Alaski. Było przeto rzeczą rozsądną być przygotowanym na bronienie się i może obronienie kogoś.
Nie tracąc czasu, p. Kaskabel i Jan zabrali strzelby, a Sander i Clovy rewolwery i wyszli, pozostawiając „Pięknego Wędrowca” pod opieką Kornelii i obu psów.
Przez pięć lub sześć minut szli brzegiem lasu. Chwilami zatrzymywali się, nasłuchując: ale żaden hałas nie przerywał ciszy leśnej. A przecież byli pewni, że krzyki dały się słyszeć z tej strony i z niewielkiej odległości.
– Chyba że nam się przesłyszało? – powiedział p. Kaskabel.
– Nie, ojcze! – odrzekł Jan. – To być nie może! Słuchajcie tylko! Słyszycie?….
Tym razem istotnie dało się słyszeć wołanie o pomoc; nie był to głos mężczyzny, jak pierwszym razem, tylko głos kobiety lub dziecka.
Noc jeszcze była bardzo ciemna, a pod osłoną drzew nie można było nie rozróżnić w odległości kilku jardów.
Clovy zapytał się, czy nie ma iść po jednę z lamp rydwanu, p. Kaskabel jednakowoż sprzeciwił się ze względów ostrożności i istotnie może lepiej było dla nich, by ich nie widziano idących.
Teraz też wołania częściej się powtarzały i były wyraźniejsze, tak, że wskazywały kierunek.
Istotnie wydawało się, że nie będą potrzebowali daleko zapuszczać się w głąb lasu.
I rzeczywiście, pięć minut później, p. Kaskabel z towarzyszami dostali się na małą polankę w lesie. Tam dwaj mężczyźni leżeli na ziemi. Jakaś kobieta, klęcząc przy jednym z nich, trzymała jego głowę w ramionach.
Tej to kobiety krzyki słyszano: wołał ona w dyalekcie czajnuckim, który p. Kaskabel nieco rozumiał.
– Chodźcie!…. chodźcie…. Zabili ich!….
Jan zbliżył się do przerażonej kobiety zbroczonej krwią, która upływała z piersi nieszczęśliwego mężczyzny, którego usiłowała przywrócić do życia.
– Ten jeszcze oddycha! – rzekł Jan.
– A drugi? – zapytał się p. Kaskabel.
– Drugi…. ja nie wiem! – odrzekł Sander.
Pan Kaskabel pochylił się, ażeby się przekonać, czyli nie da się dostrzedz bicia serca albo oddechu z ust leżącego.
– Ten już nie żyje! – rzekł po chwili.
I było to niestety prawdą; kula przeszyła mu skroń; śmierć jego musiała być natychmiastową.
Teraz zaś, co to była za kobieta, której język zdradzał pochodzenie indyjskie? Czy była młodą, czy starą? Nie było można poznać tego w ciemności pod okryciem futrzanem jej głowy. ale czas było później o tem się przekonać; powie ona zapewne, skąd przybyła i pośród jakich okoliczności popełniono morderstwo.
Na razie najważniejszą rzeczą było zabrać do obozu mężczyznę, który jeszcze oddychał i opatrzeć jego rany, by mu może życie uratować. Co do zmarłego jego towarzysza, to powrócą nazajutrz i oddadzą mu ostatnią posługę.
Przy pomocy Jana, pan Kaskabel ranionego wziął za ramiona, podczas gdy Sander i Clovy wzięli za ramiona, podczas gdy Sander i Clovy wzięli go za nogi. Potem powiedział do kobiety:
– Pójdź za nami.
I ta, bez wahania, szła przy niesionym, starając się chustką tamować krew ciągle sączącą się z rany.
Postępowano powoli. Człowiek był ciężki a przedewszystkiem trzeba się było starać nie wstrząsać nim. Panu Kaskabelowi chodziło o to, ażeby do „Pięknego Wędrowca” przynieść człowieka żywego, a nie trupa.
W końcu po upływie dwudziestu minut, dostano się do rydwanu bez wypadku.
Kornelia i mała Napoleona oczekiwały ich z zaniepokojeniem, z obawy by ich nie napadnięto.
– Prędko, Kornelio! – zawołał p. Kaskabel. – Wody, płótna, wszystkiego, czego potrzeba do zatamowania upływu krwi, gdyż inaczej ten nieszczęśliwy straci przytomność.
– Dobrze, dobrze! – odrzekła Kornelia. – Ty wiesz, Cezarze, że znam się na tem. Nic już nie mówcie i zostawcie go mnie!
Kornelia istotnie umiała sobie doskonale poradzić w takich wypadkach i dużo już ran opatrywała w ciągu swojej karyery profesyonalnej.
Clovy rozłożył w pierwszym przedziale materac, na którym złożono ranionego i poduszkę mu podłożono po głowę. Przy świetle lampy zawieszonej u pułapu, można było teraz rozróżnić rysy twarzy już pobladłej zbliżaniem się do śmierci, jakoteż rysy Indyanki, która przy nim w lesie klęczała.
Była to młoda dziewczyna; nie miała więcej niż piętnaście lub szesnaście lat.
– Co to za dziewczyna? – zapytała się Kornelia.
– Jej to wołanie o pomoc słyszeliśmy –odrzekł Jan. – Była przy ranionym.
Ten zaś liczył zapewne około czterdziestu pięciu lat; włosy i broda jego zaczęły siwieć; był wzrostu średniego, miał sympatyczne rysy twarzy, a malowała się w nich siła charakteru pomimo przymkniętych powiek i pobladłych lic. Od czasu do czasu westchnienie mu się wyrywało z ust, ale nie wyrzekł ani słowa, z którego możnaby się domyśleć jego narodowości.
Kiedy pierś mu odkryto, Kornelia mogła dostrzedz, że miał ranę zadaną sztyletem pomiędzy trzeciem a czwartem żebrem. Czy rana była śmiertelną? Tylko chirurg mógłby to osądzić. Na każdy sposób była głęboką.
Ponieważ jednak pośród istniejących okoliczności niepodobna było sprowadzić chirurga, przeto trzeba było poprzestać na opatrzeniu rany przez Kornelię i na aplikowaniu leków znajdujących się w apteczce podróżnej.
Tyle też zrobiono i udało się zatrzymać upływ krwi, który byłby szybko doprowadził do śmierci. Później dałoby się widzieć, czyli możnaby chorego, tak bardzo widocznie osłabionego, zawieźć do najbliższego miasteczka. a do tego czasu p. Kaskabel nie chciał sobie łamać głowy nad tem, czyli pacyent był Anglosasem, czy nie.
Starannie omywszy brzegi rany zimną wodą, Kornelia nałożyła na nią płatki płótna w arnice zamoczonego, a ten opatrunek wystarczył do zatamowania krwi, której już dużo pacyent utracił od chwili zamachu na jego życie aż do przybycia do obozu.
– A teraz, Kornelio, – zapytał się p. Kaskabel, – cóż uczynimy?
– Położymy biedaka na nasze łóżko, – odrzekła Kornelia. – Będę przy nim czuwała i zmieniała opatrunek, skoro będzie potrzeba.
– Wszyscy będziemy czuwali, – rzekł Jan. – Czy mama myśli, że moglibyśmy usnąć? A przy tem trzeba mieć się na baczności, gdyż mordercy są w okolicy!
Pan Kaskabel, Jan i Clovy zanieśli ranionego do wewnętrznego oddziału i złożyli go na łózku.
Podczas kiedy Kornelia stała przy łóżku, oczekując, czy chory nie przemówi słowa, młoda Indyanka opowiedział swoje dzieje, a p. Kaskabel starał się zrozumieć jej słowa i tłómaczyć.
Była ona istotnie, jak przypuszczano, Indyanką, należącą do jednego z niezależnych szczepów w Alasce. W owej prowincyi, na północ i na południe od wielkiej rzeki Yukon która ją przepływa ze wschodu na zachód, napotkać można liczne szczepy, niektóre wędrowne, inne stale osiadłe, a między nimi Co – Yukonów, najgłówniejszy szczep może i najsroższy, potem Niwikargotów, Tananasów. Kocz - a – Kuczinów, a także, już bliżej ujścia rzeki, Pastolików, Kaweaków, Primosków, Malemutów i Indżeletów.
Do tego ostatniego szczepu należał młoda Indyanka, a nazywała się Kajeta.
Kajeta straciła i ojca i matkę, a krewnych nie miała. W taki sposób pomiędzy krajowcami giną nie tylko całe rodziny, ale niekiedy i całe szczepy, których już później w całej Alasce znaleźć nie można.
Taki był naprzykład szczep Midland, który dawniej mieszkał na północ od Yukonu.
Kajeta, pozostawszy w ten sposób sierotą, wybrała się na południe, przez owe okolice, które nieco znała, dlatego, że przedtem je zwiedzała z wędrującymi Indyanami. Zamiarem jej było udać się do Sitki, gdzie miała nadzieję otrzymać miejsce służącej u jakiego urzędnika rosyjskiego. A z pewnością przyjętoby ją na prostą rekomendacyą jej łagodnej, miłej, uczciwej postaci. Była bardzo ładną, o mało zabarwionej czerwono kompleksyi, miała ciemne oczy z długiemi rzęsami i bujne ciemne włosy zwinięte pod czapicą futrzaną, którą miała na głowie. Miernego była wzrostu, a mimo ciężkiej odzieży wydawała się zgrabną i lekką.
Pomiędzy tymi Inyanami północnej Ameryki, jak wiadomo, wesołe i zdolne dzieci szybko się rozwijają. Mając lat dziesięć, chłopcy umieją zręcznie obchodzić się ze strzelbą i toporkiem. Mając lat piętnaście, dziewczęta wychodzą za mąż i nawet w tym już wieku bywają czułemi matkami. To też i Kajeta była rozważniejszą, miała wolę silniejszą, aniżeli to bywa w jej wieku; długa zaś podróż, w którą się wybrała, najlepszym była dowodem, jak wyrobiony miała charakter. Już od miesiąca wędrowała na południowy zachód Alaski; dostał się też do wązkiego pasa kraju w pobliżu wyspy, na której znajduje się stolica, kiedy, idąc brzegiem lasu, usłyszała dwa wystrzały, a po nich krzyki rozpaczliwe, w odległości paręset kroków.
Krzyki te właśnie usłyszeli także mieszkańcy „Pięknego Wędrowca.”
Kajeta bez namysłu wbiegła do lasu.
Niewątpliwie też jej zbliżanie się musiało spłoszyć napastników, gdyż zaledwie mogła dostrzedz dwóch mężczyzn uchodzących przez gęstwinę.
Ale zapewne nędznicy ci byliby wkrótce spostrzegli, że przestraszyło ich dziecko tylko; rzeczywiście też już powracali do polanki, ażeby obrabować swe ofiary, kiedy nadejście pana Kaskabela z towarzyszami ich przeraziło, – i tym razem nakłoniło do ucieczki.
Przy tych dwóch mężczyznach leżących na ziemi, jednym trupie, a drugim jeszcze dającym znaki życia, młoda Kajeta wołała o pomoc, a czytelnik już wie, co dalej się stało. Pierwsze wołania, które słyszał p. Kaskabel, pochodziły od napadniętych podróżnych, a drugie już od Indyanki.
Noc przeminęła Nasi przyjaciele nie mieli potrzeby odpierać napaści rozbójników; ci widocznie uciekli z miejsca swej zbrodni.
Nazajutrz Kornelia nie mogła donieść o zmianie w stanie ranionego podróżnego; nie ustała obawa o jego życie.
Ale teraz Kajeta okazała się wielce użyteczną, gdyż poszła nazbierać ziół, których antyseptyczne własności dobrze znała. Zrobiła z nich wywar, a bandaże w nich zmoczone później już nie przepuszczały ani kropelki krwi.
W ciągu rana zauważono, że raniony zaczynał oddychać swobodniej, ale dotychczas tylko westchnienia wyrywały się z ust jego, a nie wymknęły się nawet urywane wyrazy. Nie można przeto było dowiedzieć się kim był, skąd pochodził, dokąd się udawał, jakie miał interesa na granicy Alaski, pośród jakich okoliczności z towarzyszem swym byli napadnięci i kim byli jego napastnicy.
Na każdy sposób , jeżeli im chodziło o pieniądze, to ci zbrodniarze w pośpiesznej swej ucieczce przy zbliżaniu się Indyanki, musieli porzucić skarb, jakiego nie znaleźliby zapewne więcej w tych okolicach opustoszałych.
Pan Kaskabel bowiem, rozebrawszy ranionego, znalazł w skórzanym pasie ukrytym pod jego odzieżą dużo złotych monet amerykańskich i rosyjskich. Wartość ich razem wynosiła około piętnastu tysięcy franków. Pieniądze te przechowano starannie, ażeby je jak najprędzej zwrócić właścicielowi.
Co do papierów, to żadnych nie znaleziono, prócz notatnika z niewielu notatkami pisanem częścią po rosyjsku, częścią po francuzku. Nic tam nie było, co mogłoby posłużyć do identyfikowania nieznajomego.
Tegoż rana około godziny dziewiątej powiedział Jan:
– Ojcze, mamy jeszcze do spełnienia obowiązek w obec niepochowanych zwłok.
– Masz słuszność, Janie, pójdźmy. Może tez przy nim znajdziemy jakie dokumenta. Clovy, pójdź także i zabierz ze sobą kilof i rydel.
Zaopatrzeni w te narzędzia i nie zaniedbawszy zaopatrzyć się w broń także, wszyscy trzej wyszli z rydwanu i udali się do brzegu lasu tego samego, co poprzedniego wieczora.
W przeciągu kilku minut dostali się do miejsca, gdzie popełniono morderstwo.
Znaleźli jeszcze ślady obozowania obu podróżnych dnia poprzedzającego. Były wyraźne znaki ich odpoczynku, resztki ognia i popiół w którym jeszcze tliły się iskry. U stóp wysokiej jodły nagromadzoną była trawa, prawdopodobnie na posłanie dla podróżnych, i być może, że obaj już leżeli lub spali, kiedy na nich napadnięto.
Co do człowieka nieżywego, to ten zupełnie już był sztywny.
Sądząc z jego odzieży, rysów twarzy, grubych rąk, – widoczną było rzeczą, że był to służący tego, którego uratowano, a mógł liczyć około trzydziestu lat.
Jan przeszukał jego kieszenie. Nie znalazł żadnych papierów. Także pieniędzy nie było. U pasa jego wisiał rewolwer amerykańskiego wyrobu, którego biedaczysko zapewne nie miał czasu użyć.
Widocznie napaść była nagła i niespodziewana i obaj równocześnie zostali zaatakowani.
O tej porze, w około, w sąsiedztwie polanki, nie można było dostrzedz żywej duszy. Obszedłszy w około, Jan powrócił, nie dojrzawszy nikogo. Mordercy na pewno nie powrócili po swej ucieczce, gdyż byliby zabrali odzież swej ofiary, a przynajmniej jego rewolwer jeszcze wiszący u pasa.
Tymczasem Clovy wykopał grób dosyć głęboki, ażeby dzikie zwierzęta nie mogły go rozdrapać i dostać się do ciała. Zmarłego złożono w dole, Jan głośno odmówi modlitwę, poczem grób zasypano ziemią.
Pan Kaskabel, syn jego i Clovy wrócili do obozu. Tam Kajetę zostawiono przy ranionym, a Jan, jego ojciec i jego matka odbyli naradę.
– Rzeczą jest pewną, – zaczął p. Kaskabel, – że skoro wybierzemy się z powrotem do Kalifornii, to nasz chory żywy tam nie dojedzie. Mamy do przebycia setki mil. Najlepszą rzeczą byłoby dostać się jak najśpieszniej do Sitki, gdyby ci wisielce policyanci nie zabronili nam wstąpić na ich ziemię!
– Niech sobie robią, co chcą, musimy się dostać do Sitki,– rzekła rezolutnie Kornelia, – i do Sitki się udamy!
– A w jakiż sposób? Wszakże nie ujdziemy mili, a zostaniemy aresztowani!
– Wszystko jedno, Cezarze! Musimy jechać, i to śmiało! Jeżeli spotkamy strażników, to im powiemy, co się stało, a z pewnością nie odmówią temu nieszczęśliwemu tego, co nam odmówili!
Pan Kaskabel potrząsnął głową z niedowierzaniem.
– Matka ma słuszność, – rzekł Jan. – Starajmy się dostać do Sitki bez proszenia o pozwolenie, którego na nie dadzą. Byłoby to tylko stratą czasu. Zresztą. może myślą, że jesteśmy już w drodze do Sacramento i może poszli sobie w inne strony. Od dwudziestu czterech godzin żadnego z nich nie widzieliśmy.
– To prawda, – rzekł p. Kaskabel. – Nie dziwiłoby mię wcale, gdyby się okazało, że sobie poszli.
– Chyba że, – zauważył Clovy, który przyłączył się do dyskusyi.
– Tak jest, chyba że… resztę już wiemy! – rzekł p. Kaskabel.
Uwaga Jana była słuszną i może istotnie najlepiej było udać się w drogę do Sitki.
Kwadrans później, Vermont i Gladiator były zaprzęgnięte.
Odpocząwszy sowicie w czasie długiego zatrzymania się nad granicą, konie mogły w pierwszym dniu bardzo zaoczną przebyć przestrzeń. „Piękny Wędrowiec” wyruszył, a p. Kaskabel z widoczną radością opuścił terytoryum Kolumbii.
– Dzieci, – powiedział: – miejmy oczy i uszy otwarte, a ty, Janie, nie pukaj ze swej strzelby. Wcale nie ma potrzeby rozgłaszać naszej podróży!
– Nie ma też obawy, by w kuchni brakło zapasów! – dodała pani Kaskabel.
Okolica na północ od Kolumbii, chociaż dosyć nierówna, łatwą jest do przebycia wozem, nawet gdy się podróżuje wzdłuż kanałów oddzielających archipelagi od wybrzeży kraju. Gór nie było widać nawet na granicy widnokręgu. Przestudyowawszy starannie mapę kraju, Jan łatwo znalazł drogę i miał nadzieję, że dostanie się do Sitki bez przewodnika.
Najważniejszą rzeczą było unikać spotkania z urzędnikami, czy to ze strażnikami nadgranicznymi, czy też z policyą krajową. Otóż w początkach podróży „Piękny Wędrowiec” najzupełniej swobodnie mógł podróż odbywać. Szczególną to było rzeczą. Zdumienie p. Kaskabela nie mniejsze było niż jego radość z tego powodu.
Kornelia przypisywała fakt ten pomyślny opiece Opatrzności, a mąż jej chętnie podzielał to zapatrywanie. Jan przypuszczał, że jakieś szczególne okoliczności wpłynęły na zmianę postępowania urzędników krajowych.
W taki sposób odbywano podróż dnia 6go i 7go czerwca i zbliżano się już do Sitki.
„Piękny Wędrowiec” mógłby był może szybciej odbywać podróż, ale Kornelia obawiała się wstrząśnień dla swego pacyenta, którym tak ona jak i Kajeta dalej się opiekowały: ona jak matka, a Indyanka jak córka. Podczas gdy widocznie nie było mu gorzej, to przecież nie można było powiedzieć, iż mu się polepszało. Szczupłe zasoby apteczki, niewielkie wiadomości obu kobiet, jak należy postępować w tak poważnym wypadku, nie mogły wystarczyć tam, gdzie lekarska porada widocznie była potrzebną. Czuła opieka nie mogła zastąpić umiejętności, – a szkoda, że tak było, gdyż żadna Siostra Miłosierdzia nie mogłaby okazać się troskliwszą. Rzeczywiście gorliwość i poświęcenie młodej Indyanki zyskały uznanie wszystkich. Wydawało się, jakoby już był członkiem rodziny. Stawał się niejako drugą córką z nieba zesłaną dla pani Kaskabel.
Dnia 7go, popołudniu, „Piękny Wędrowiec” przeprawił się w bród przez rzeczkę Stekine wpływającą do jednej z małych cieśnin pomiędzy lądem stałym a wyspą Baranowa, kilka mil od Sitki.
Wieczorem raniony był w stanie wyszeptać słów kilka”
– Mój ojciec… tam… ujrzeć go!… – wyrzekł.
Wyrazy te były powiedziane po rosyjsku; p. Kaskabel zrozumiał je doskonale.
Również powtórzył kilka razy imię : „Iwanie… Iwan!…”
Było to bez wątpienia imię nieszczęśliwego służącego, który został zamordowany przy swoim panu. Było rzeczą wielce prawdopodobną, że obaj oni byli Rosyanami.
Bądź co bądź, w obec tego, że raniony odzyskiwał już widocznie pamięć i mowę, Kaskabelowie niezawodnie wkrótce mieli się dowiedzieć o nim coś bliższego.
Tegoż dnia „Piękny Wędrowiec” dostał się do ławic wązkiego kanału, który przebyć potrzeba, ażeby się dostać na wyspę Baranowa. Trzeba było koniecznie odnieść się do któregoś z przewoźników, którzy utrzymują promy na niezliczonych tu cieśninach.
Otóż p. Kaskabel chcąc rozmówić się z krajowcami, musiałby się zdradzić ze swoją narodowością. Zachodziła obawa, że kwestya paszportów znowu zostanie poruszoną.
– Wszystko jedno, – rzekł, – na każdy sposób nasz Rosyanin musi dostać się do Sitki. Jeżeli policya nas odeśle nad granicę, to przecież swojego ziomka nie wydali; skoro zaś podjęliśmy się jego leczenia, to też musimy do tego doprowadzić, aby go postawić na nogi.
Wszystko to brzmiało bardzo rozsądnie, a przecież podróżni nasi z niepokojem oczekiwali, jakie ich oczekuje przyjęcie. Byłoby to rzeczą zanadto przykrą, teraz, kiedy już byli pod Sitką, nawracać i puszczać się w drogę do Nowego Yorku.
Podczas gdy rydwan stanął nad brzegiem kanału, Jan wyszedł, ażeby dowiedzieć się, jak dostać prom i przewoźników.
– Nasz chory zupełnie odzyskał przytomność, – rzekła Kornelia. – Mówi teraz, Cezarze, pójdź, może zrozumiesz, co powiada.
Istotnie Rosyanin otworzył oczy i spoglądał badawczo po twarzach osób, które po raz pierwszy ujrzał przy sobie. Od chwili do chwili wyrywały mu się z ust wyrazy bez związku.
Potem zaś, głosem tak cichym, iż ledwie usłyszeć było można, wymówił imię swego służącego Iwana.
– Panie, – rzekł wtedy Kaskabel, – pańskiego służącego tu nie ma, ale my jesteśmy…
Na te słowa, wyrzeczone po francuzku, raniony odpowiedział w tymże samym języku:
– Gdzie jestem?
– U ludzi, którzy się panem zaopiekowali.
– Ale w jaki kraju?
– W kraju, w którym pan nie potrzebujesz się niczego obawiać, jeżeli pan jesteś Rosyaninem…
– Rosyaninem… tak… Rosyaninem!
– Otóż jesteśmy w Alasce, w niewielkiej odległości od stolicy.
– Alaska!… – szepnął nieznajomy.
I wydawało się, jakoby jakaś trwoga malowała się na jego twarzy.
– Rosyjska posiadłość… – dodał.
– Nie! W tej chwili już posiadłość amerykańska! – zawołał Jan, który właśnie wszedł do pokoju.
I przez otwarte małe okienko „Pięknego Wędrowca” wskazał na flagę gwiaździstą Stanów Zjednoczonych powiewającą na słupie na wybrzeżu.
Rzeczywiście, prowincya Alaska przed trzema dniami przestała być posiadłością rosyjską.
Przed trzema dniami podpisano układ, na mocy którego odstąpiono ją Stanom Zjednoczonym. Odtąd Kaskabelowie nie potrzebowali się obawiać niczego ze strony urzędników rosyjskich. Byli na gruncie amerykańskim!
Sitka.
itka, ten Nowy Archangielsk, na wyspie Baranowa w środku archipelagu u wybrzeży zachodnich, jest nie tylko stolicą wyspy, ale także miastem stołecznem całej prowincyi odstąpionej właśnie Stanom Zjednoczonym. Nie było miasta większej doniosłości w tej okolicy, w której podróżnik znajduje tylko nieliczne miasteczka, a raczej wsie rozrzucone rzadko w wielkich odstępach. Stosowniej nawet byłoby te wsie osadami lub stacyami handlowemi. Po największej części należą one do kompanij amerykańskich; kilka z nich do angielskiej Hudson Bay Company. Łatwo przeto zrozumieć, że sposoby komunikowania się pomiędzy temi stacyami bywają bardzo trudne, zwłaszcza w porze niepomyślnej, pośród różnych przykrości zimy w Alasce.
Przed niewielu laty, Sitka była jeszcze mało uczęszczanem środowiskiem handlu, w którem kompania rosyjsko – amerykańska utrzymywała swe składy futer i skór.
Dzięki jednakowoż odkryciom robionym w tej prowincyi przytykającej do okolic podbiegunowych. Sitka wkrótce dość znacznie się rozwinęła, a pod nowym rządem niezawodnie stanie się miastem zamożnem, godnem nowego tego terytoryum Stanów Zjednoczonych.
W tym czasie Sitka posiadała różne budowy stanowiące charakter miasta, a mianowicie zbór luterański, budynek bardzo skromny, którego styl budowy jednakowoż nie jest pobawiony powagi; cerkiew prawosławną z jedną z owych kopuł, które tak się nie zgadzają z niebem zamglonem, tak się różniącem od nich wschodnich;. klub ogródkowy, rodzaj paryzkiego Tivoli, gdzie podróżny i gość miejscowy znajdzie restauracye, kawiarnie, wyszynki trunków i rozrywki wszelkiego rodzaju; dom klubowy, którego drzwi otwarte są tylko dla mężczyzn nieżonatych; szkołę, szpital, a na stokach otaczających wzgórz malowniczo rozrzucone pałacyki, wile i różne domki.
Na widnokręgu tego krajobrazu się wielki las drzew szpilkowych, które go otaczają we wiecznej swej zieloności, a dalej jeszcze grzbiety gór wysokich, których szczyty gubią się w obłokach, a ponad wszystkiemi, góra Edgecomb, olbrzym wyspy Crooze, na północ od wyspy Baranowa, której wierzchołek sięga ośmiu tysięcy stóp ponad powierzchnią morza.
Klimat w Sitce jest ogółem niezbyt surowy i termometr rzadko opada poniżej siedmiu lub ośmiu stopni zimna Celsiusza, chociaż przez miasto przechodzi pięćdziesiąty szósty równoleżnik; ale miasto to zasługuje na nazwę wodnistego. Na wyspie Baranowa w ogóle pada prawie zawsze deszcz albo śnieg. Nic przeto dziwnego, iż „Piękny Wędrowiec” przeprawiwszy się przez kanał wraz z mieszkańcami i sprzętami na promie, dostał się do Sitki pośród ulewy. a przecież p. Kaskabel ani myślał się skarżyć, skoro mu się udało przybyć do miasta właśnie w czasie tranzakcyi, która mu dozwoliła odbyć się bez paszportu. „W ciągu życia mojego wiewałem częste pobłyski szczęścia, ale nigdy takiego nie miałem,” – powtarzał: „Stanęliśmy u bramy, przez która przedostać się było niepodobna, aż tu naraz: trzask! otwierają się wrota przed nami właśnie kiedy było potrzeba!”
Układ tyczący się przejścia Alaski na własność Stanów Zjednoczonych istotnie w pomyślnej dla „Pięknego Wędrowca” chwili został podpisany. A na tej ziemi już amerykańskiej teraz nie potrzeba było obawiać się owych nieużytych urzędników i owych formalności tak nieznośnych pod rosyjskim rządem.
Teraz zaś najstosowniejszą rzeczą byłoby rosyjskiego gościa oddać do szpitala w Sitce, gdzie otoczonoby go należytą opieką, lub hotelu, gdzie mógłby nim zaopiekować się lekarz. Kiedy jednakowoż zaproponował mu to p. Kaskabel, odrzekł:
– Czuję się lepiej, kochany panie. Jeżeli wam tylko nie zawadzam…
– Zawadzać! – zawołał Kornelia, – jakże pan to rozumie?
– Jesteś pan u siebie, – dodał p. Kaskabel. – I jeśli pan sądzisz…
– Sadzę, że dla mnie najlepiejby było nie opuszczać tych, którzy mię uratowali, którzy z takiem poświęceniem…
– Dobrze już dobrze! – odrzekł Kaskabel. – Ale na każdy sposób trzebaby bez zwłoki zawezwać lekarza.
– Czy nie mógłby przyjść tutaj?
– Ależ i owszem i biegnę wyszukać panu najlepszego w mieście.
„Piękny Wędrowiec” zatrzymał się u wejścia do miasta, u końca drogi wysadzonej drzewami, a wiodącej do lasu. Doktor Harry, którego polecono p. Kaskabelowi, odwiedził Rosyanina.
Zbadawszy dokładnie ranę, lekarz orzekł, iż nie jest cale niebezpieczną, gdyż sztylet ześliznął się po żebrze. Żaden szlachetny organ nie został naruszony, a dzięki okładom z zimnej wody i sokom ziół nazbieranych przez młodą Indyankę, proces leczenie już rozpoczęty, zakończy się za dni kilka i dozwoli niebawem pacyentowi podnieść się z łóżka. Stanowczo miał się już lepiej i mógł otrzymać nieco pożywienia. ale nie ma wątpliwości że gdyby Kajeta nie była się nim zaopiekowała, gdyby pani Kaskabel nie była zatamowała upływu krwi, to byłby umarł kilka godzin po zamachu, którego stał się ofiarą.
Doktor Harry dodał też, że wedle jego mniemania sprawcami zamachu morderczego byli jacyż ludzie należący do szajki Karnowa, jeżeli nie sam Karnów, o którego bytności donoszono we wschodniej części prowincyi. Ten Karnow był zbrodniarzem rosyjskiego lub raczej sybiryjskiego pochodzenia, który stał na czele zgrai dezerterów z armii rosyjskiej tak licznych w rosyjskich posiadłościach w Azyi i Ameryce.
Nadaremnie policya rozsyłała za nim najlepszych swych „węszycieli.” Nadaremnie nałożono nagrodę na jego głowę. Łotry ci, których obawiano się w całej okolicy, dotychczas unikali rąk sprawiedliwości. Ciągle jeszcze liczne rozboje, kradzieże, morderstwa szerzyły postrach w około, zwłaszcza w południowej części terytoryum. Podróżni, kupcy, agenci kompanii futer byli ciągle narażeni na niebezpieczeństwa i świeżą tę zbrodnię znowu niezawodnie szajka Karnowa miała na sumieniu.
Odchodząc, dr. Harry zupełnie uspokoił rodzinę co do stanu zdrowia ich gościa.
W czasie swej podróży do Sitki, p. Kaskabel zawsze myślał o tem, iż spocznie tam przez dni kilka. Trupa jego nie zasłużyła na taki odpoczynek po przebyciu dwóch tysięcy stu mil od chwili wyruszenia swego ze Sierry Nevada. Przytem miał nadzieję, że zasili swą kasę, dając w tem mieście parę przedstawień.
– Chłopcy, tu nie jesteśmy więcej na ziemi angielskiej, – powiedział: – jesteśmy w Ameryce, a w obec Amerykanów wolno nam się popisać!
Pan Kaskabel nadto był przekonany, że nazwisko jego rodziny znane było ze swej sławy u ludności Alaski, – i że rozgłosiło się już w Sitce:
– Kaskabelowie do nas zawitali!
Plany te wprawdzie w parę dni później, po rozmowie Rosyanina z jego gospodarzem, nieco zostały zmodyfikowane, ale nie wyrzeczono się kilkudniowego odpoczynku koniecznie potrzebnego po trudach podróży. Rosyanin ten, – wedle wyobrażenia Kornelii musiał to być co najmniej książę, –dowiedział się teraz, kim byli ci poczciwi ludzie, którzy nim się zaopiekowali; ubogimi wędrownymi artystami, podróżującymi po Ameryce. Przedstawiono mu wszystkich członków rodziny, jakoteż młodą Indyankę, której życie swe zawdzięczał.
Pewnego wieczora, gdy wszyscy zasiedli ze stołem, opowiedział im też swoje dzieje swoje dzieje, przynajmniej o tyle, o ile ich to mogło interesować. Mówił po francuzku zupełnie biegle, tak jakby to był jego język rodowity, i tylko r wymawiał cokolwiek ostrzej, co wymowie moskiewskiej nadaje charakter równocześnie dźwięczny i męzki, nie pozbawiony oryginalnego dla ucha uroku.
Zresztą, to, co opowiadał, bardzo byle zwykle. Nie bardzo awanturniczego, nie też romantycznego w tem nie było.
Nazywał się Sergiusz Wasiljewicz, – i odtąd za jego zezwoleniem Kaskabelowie nazywali go już tylko „panem Sergiuszem”. Z całej jego rodziny żył jeszcze tylko ojciec i mieszkał w dobrach gubernii permskiej, niedaleko miasta gubernialnego. Pan Sergiusz, lubiąc podróżować i mając upodobanie geograficznych poszukiwaniach i odkryciach, wyjechał był z Rosyi przed trzema laty. Zwiedził okolice nad zatoką Hudson i wybierał się w podróż naukową po Alasce od dorzecza Yukonu do Morza Biegunowego, kiedy na niego napadnięto pośród okoliczności następujących:
Służący jego Iwan i on właśnie rozłożyli swe małe obozowisko nad granicą wieczorem d. 4 czerwca, kiedy nagle na nich napadnięto, gdy właśnie usnęli. Napastników było dwóch. Oni ocknąwszy się zerwali się chcieli się bronić. Ale było zapóźno: nieszczęśliwy Iwan został na miejscu zabity, raniony kulą w głowę.
– Poczciwy to był człowiek i wierny sługa! – rzekł pan Sergiusz. – Byliśmy nierozłącznymi przez lat dziesięć, a on byłby dla mnie wszystko uczynił; opłakuję, w nim nie tyle sługę, co przyjaciela!
Rzekłszy to, p. Sergiusz nie próbował ukryć swego wzruszenia, i ilekrotnie wspominał Iwana, wilgotne jego oczy świadczyły, jak szczerze ubolewał nad jego stratą.
Potem dodał, że on sam, pchnięty nożem w pierś, stracił przytomność i już nic więcej nie pamiętał aż do czasu, kiedy przyszedł do siebie, ale nie będąc, jeszcze w stanie wyrazić swej wdzięczności, zrozumiał, że znajduje się między poczciwymi ludźmi, którzy nim się zaopiekowali.
Kiedy p. Kaskabel powiedział mu, że napaść tę przypisują Karnowowi lub jego szajce, pan Sergiusz nie zdziwił się, gdyż słyszał już o tem, iż ludzie ci broją nad granicą.
– Otóż widzicie, – powiedział w końcu, – że troje dzieje nie są bardzo zajmujące i wasze muszą być ciekawsze. Podróż moja miała się zakończyć zwiedzeniem Alaski. Stamtąd miałem powrócić do Rosyi, do dóbr mojego ojca, i już więcej go nie opuszczać. Mówmy więc o was; a najprzód pozwólcie mi zapytać się, dlaczego wy, jako Francuzi, znaleźliście się tak daleko od kraju w tej stronie Ameryki?
– Czyż sztukmistrze nie tułają się po całym świecie, panie Sergiuszu? – odrzekł Kaskabel.
– To prawdy, ale przecież dziwnem mi się wydaje, iż tak daleko jesteście od Francyi.
– Janie, – rzekł p. Kaskabel do najstarszego syna swojego, – opowiedz p. Sergiuszowi, dlaczego znaleźliśmy się tutaj i którędy powracamy do Europy.
Jan opowiedział o wszystkiem, co się wydarzyło mieszkańcom „Pięknego Wędrowca” od chwili wyjazdu ze Sacramento, a ażeby także i Kajeta zrozumiała, mówił po angielsku i pan Sergiusz dawał objaśnienie w dyalekcie czajnuckim. Młoda Indyanka słuchała z największą uwagą. Dowiedziała się tym sposobem, co to była za rodzina Kaskabelów, do której tak szczerze się przywiązała. Dowiedziała się, jak tę rodzinę obrabowano z całego majątku, kiedy przebywano wąwóz Sierry Nevady w drodze do wybrzeży Atlantyku i dlaczego, z braku pieniędzy ludzie ci zmuszeni do zmienienia swych planów starali się od swój osiągnąć drogą na zachód, nie mogąc podróżować we wschodnim kierunku.
Zwróciwszy swój dom na kołach ku zachodowi słońca, przewędrowali Kalifornię, Oregon, terytoryum Washington, Kolumbię i zatrzymali się nad granicą Alaski. Znalazłszy się tam, nie mogli iść dalej z powodu surowych zarządzeń władz moskiewskich, ale było to wydarzenie szczęśliwe, gdyż w skutek tego mogli przyjść z pomocą p. Sergiuszowi. Tym tedy sposobem gromadka sztukmistrzów, francuzka z pochodzenia, a normandzka przez swego naczelnika, znalazła się teraz w Sitce, kiedy przyłączenie Alaski do Stanów Zjednoczonych otworzyło im szeroko bramy tej obecnie amerykańskiej posiadłości.
Pan Sergiusz z największą uwagą przysłuchiwał się opowiadaniom młodego człowieka, a kiedy usłyszał, że p. Kaskabel zamierza dostać się do Europy przez Syberyę, wyrwał mu się lekki okrzyk zdumienia, którego podówczas na razie nie zrozumiano.
– A zatem, przyjaciele moi, – powiedział, kiedy Jan skończył opowiadanie, – zamierzacie dążyć do cieśniny Berynga, skoro wyjedziecie ze Sitki?
– Nie inaczej, – odrzekł Jan, – i przyjechać przez cieśninę, kiedy będzie zamarznięta.
– Podróż, którą macie przed sobą, jest długą i uciążliwą, panie Kaskabel.
– Długa, o tak, panie Sergiusz! Uciążliwą także bez wątpienia. Ale cóż robić? Nie mamy do wyboru innej. Zresztą wędrowni artyści nie lękają się trudów, a myśmy przyzwyczajeni do nich.
– Przypuszczam, że pośród tych okoliczności nie spodziewacie się dostać do Rosyi w tym roku?
– Nie, – odrzekł Jan, – bo cieśnina nie zamarznie przed początkiem października.
– Na każdy sposób, – powtórzył pan Sergiusz – i śmiałe to i zuchwałe przedsięwzięcie.
– Być może, – odparł p. Kaskabel, – ale nie mamy innej drogi wyjścia. Panie Sergiuszu, tęsknimy za krajem! Pragniemy dostać się do Francyi i jechać musimy! A ponieważ przejeżdżać będziemy przez Perm i Niżny Nowgorod w czasie jarmarków, –no, to rodzina Kaskabelów postara się o to, ażeby się nie powstydzić!
– Bardzo dobrze, ale jakież macie zasoby?
– Zarobiliśmy trochę pieniędzy po drodze, a i w Sitce zamierzam dać parę przedstawień. Właśnie teraz panuje tu nastrój wesoły z powodu zmiany i mniemam, że mieszkańcy Sitki zainteresują się produkcyami Kaskabelów.
– Moje przyjaciele, – rzekł p. Sergiusz, – jakąż sprawiłoby mi przyjemność podzielić się z wami moja kiesą, gdyby mnie nie obrabowano.
– Ależ pan nie zostałeś obrabowany, panie Sergiuszu! – zawołał Kornelia.
– Ani pół rubla pana nie zabrano! – dodał Kaskabel.
I przyniósł pas, w którym pieniądze p. Sergiusza były nienaruszone.
– A zatem, moi przyjaciele, bądźcie tak dobrzy przyjąć…
– O tem nie ma mowy, panie Sergiuszu! – odrzekł p. Kaskabel. – Nie chcę, ażebyś pan był narażony na trudności, uwalniając nas od naszych!
– Więc nie chcecie podzielić się ze mną?
– Za nic w świecie!
– Hm, hm, co Francuzi! – rzekł p. Sergiusz, podając mu rękę.
– Niech żyje Rosya! – zawołał młody Sander.
– I niech żyje Francya! – odpowiedział p. Sergiusz.
Z pewnością to po raz pierwszy wzniesiono równocześnie takie okrzyki w tym dalekim zakątku Ameryki!
– A teraz już dosyć tej rozmowy naraz, – rzekła Kornelia, – doktor kazał panu zachowywać jak największy spokój, a pacyenci powinni słuchać swoich lekarzy.
– Będę posłuszny, pani Kaskabel, – odrzekł p. Sergiusz. – Mam jednakowoż jeszcze o coś się zapytać, a raczej prosić o coś.
– Słuchamy pana.
– Właściwie mam prosić was o łaskę.
– O łaskę?
– Skoro udajecie się do cieśniny Berynga, to czy pozwolicie mi towarzyszyć wam do tego miejsca?
– Towarzyszyć nam?
– Tak! to uzupełni moje badania w Alasce na zachodzie.
– A naszą odpowiedzią na pańskie życzenie jest: z największą przyjemnością, panie Sergiuszu! – zawołał Kaskabel.
– Pod jednym warunkiem, – dodała Kornelia.
– Pod jakim warunkiem?
– Ażebyś pan uczynił wszystko, co potrzeba, do przyjścia do zdrowia bez wymówek.
– A także pod warunkiem, że jako współpodróżny poniosę część wydatków?
– To już zostawiamy panu do woli, panie Sergiuszu! – odpowiedział Kaskabel.
Stanął tedy układ zadowalniający dla stron obu. „Menażer” trupy trupy jednakowoż sądził, że nie należy się wyrzec zamiaru dania kilku przedstawień na głównym placu Sitki, – przedstawień, które przysporzą i sławy i zysku. W całej prowincyi odbywały się uroczystości z powodu anneksyi, a „Piękny Wędrowiec” nie mógł był wybrać do pojawienia się pory sposobniejszej. Rozumie się, że p. Kaskabel uwiadomił władze i morderczym zamachu, którego ofiarą stał się gość jego i wydano rozporządzenia do tem energiczniejszego ścigania szajki Karnowa wzdłuż granicy Alaski.
Dnia 17 czerwca p. Sergiusz byś w stanie po raz pierwszych wyjść na świeże powietrze. Czuł się o wiele lepiej i rana jego była uleczoną dzięki staraniom dra Harry.
Wtedy to zaznajomił się z żywym inwentarzem trupy; oba psy zbliżyły się i tarły się o jego nogi, Dżako powitał go zapytaniem: „Lepiej panu, panie Sergiuszu?”, którego do Sander nauczył, a John Bull produkował się przed nim najwymyślniejszymi swymi grymasami. Nawet oba stare konie, Vermont i Gladiator, wesołem rżeniem mu dziękowały za kawałki cukru, które im dawał. Pan Sergiusz stał się teraz członkiem rodziny tak jak Kajeta. Zauważył on już poważne usposobienie, zamiłowanie do nauki i dążenie do czegoś wyższego u najstarszego syna rodziny. Sander i Napoleona zachwycali go wdziękiem zgrabnej postaci. Clovy bawił go niewinnemi niedorzecznostkami. Co do pp. Kaskabelów, to już dawno ocenił domowe ich zalety.
Zaiste między serca szlachetne tu się dostał.
Tymczasem robiono skrzętnie przygotowania do wyruszenia z tego miasta. Należało nie pominąć niczego, co było potrzebne do powiedzenia się też podróży tysiąćpięćsetmilowej ze Sitki do cieśniny Berynga. W kraju tym prawie nieznanym wprawdzie nie groziły im wielkie niebezpieczeństwa, ani ze strony dzikich zwierząt ani też ze strony Indyan czy to wędrownych, czy osiadłych, i łatwą było rzeczą zatrzymywać się na stacyach handlowych zajmowanych przez agentów kompanij futer. Ważną jednakowoż było rzeczą zaopatrzyć się w codzienne potrzeby życia w kraju nie posiadającym niemal żadnych zasobów oprócz zwierzyny.
Trzeba była naradzić się nad wszystkimi tymi szczegółami z p. Sergiuszem.
– Najprzód, – rzekł Kaskabel, – ważną jest rzeczą, że nie będziemy podróżowali w brzydkiej porze roku.
– To szczęście, – odrzekł p. Sergiusz, – gdyż zimy w Alasce w pobliżu koła biegunowego bywają naprawdę niemiłosierne.
– A potem nie będziemy błądzili na oślep, – dodał Jan, – p. Sergiusz musi być uczonym geografem.
– O, – odrzekł p. Sergiusz, – w kraju sobie nieznanym geografowi często trudno jest znaleźć drogę. ale skoro przy pomocy map swoich mój przyjaciel Jan dotychczas umiał się oryentować, to teraz naradzając się we dwójce, damy obie radę. Zresztą mam myśl, którą wam kiedyś wam wyjawię.
Jeżeli p. Sergiusz miał myśl, to musiała ona być doskonałą i chętnie mu pozostawiono czas, aby dojrzała, nim ją w życie wprowadzi.
Ponieważ teraz nie brakła pieniędzy, przeto p. Kaskabel uzupełnił swoje zapasy mąki, tłuszczu, ryżu, tytoniu, szczególnie herbaty, której dużo się konsumuje w Alasce; zaopatrzył się również w szynki, konserwy mięsne, suchary i pewną ilość konserwowanych ptormiganów (kun leśnych), ze składów kompanii rosyjsko-amerykańskiej. Nie zabraknie im niezawodnie wody u dopływów Yukonu, ale smak jej tylko poprawić było można dodając cokolwiek cukru i wódki u Rosyan ulubionej, zakupiono zatem także dosyć cukru i wódki. Co do opału, to chociaż można było liczyć na lasy, zabrano do „Pięknego Wędrowca” tonę dobrego węgla z Vancouveru; tonę tylko, a nie więcej, bo nie można było zanadto obciążać wagonu.
Równocześnie dodatkowy tapczan wstawiono do salonu, który p. Sergiusz uważał za wystarczający dla siebie i zaopatrzono go w dostateczną pościel. Nie zapomniano o oczach i owych skórkach zajęczych tak obficie używanych przez Indyan w porze zimowej. W końcu na wypadek, gdyby po drodze miano robić jakie zakupna, p. Sergiusz zaopatrzył się w owe szklane błyskotki, materye bawełniane, tanie nożyki i nożyczki, które zastępują monetę w handlu zamiennym kupców z krajowcami.
Ponieważ można było liczyć na to, że napotka się zwierzynę i drobną i grubą, gdyż w owych okolicach dużo jest jeleni, zajęcy, kuropatw, gęsi i innego ptactwa, przeto zakupiono też dosyć prochu i śrótu. P. Sergiusz nawet znalazł dwie strzelby i karabin, które uzupełniły arsenał „Pięknego Wędrowca.” Był on celnym strzelcem i z przyjemnością będzie polował z przyjacielem swym Janem.
Nie należało również zapominać, że szajka Karnych może gdzie grasowała w okolicach Sitki, że należało być przygotowanym na jej napaść i w danym razie przyjąć ją tak, jak na to zasługiwała.
– Co do tego rodzaju gości, – zauważył pan Kaskabel, – to nie zasługują oni na inne powitanie, niż kulę w pierś.
– Chyba że nadarzy się sposobność ich kulą w łeb – dodał Clovy nie bez słuszności.
Słowem, dzięki handlowi prowadzonemu przez stolicę Alaski z różnemi miastami z Kolumbii i portach na Oceanie Spokojnym, p. Segiusz i towarzysze jego mogli zakupić, nie płacąc cen zbyt wygórowanych, wszystko co im się wydawało potrzebnem w długiej podróży przez kraj dość pusty.
Przygotowania te pokończono dopiero w przedostatnim tygodniem czerwca i postanowiono wyruszyć 26go. Ponieważ nie mogli marzyć o przebyciu przez cieśninę Berynga, nim najzupełniej zamarznie, przeto mieli przed sobą dosyć czasu. Trzeba było jednak brać w rachubę możliwe zwłoki i nie przewidziane przeszkody i lepiej było przybyć za wcześnie, aniżeli za późno. W Port Clarence, na samem wybrzeżu cieśniny, mieli odpocząć i oczekiwać chwili sposobnej do przeprowadzenia się na wybrzeże Azyi.
Cóż tymczasem porabiała młoda Indyanka? Rzecz bardzo prosta: pomagała pani Kaskabel z wielką sprawnością w przygotowaniach do podróży. Poczciwa ta kobieta pokochała dziewczynę jak matka, kochała ją już jak Napoleonę i z każdym dniem więcej się przywiązywała do długiej swej córki. Każdy też sprzyjał serdecznie Kajecie i nie ma wątpliwości, że biedna dziewczyna tak była szczęśliwą, jak nigdy być nie mogła pomiędzy wędrownymi szczepami, pod namiotami Indyan. Każdy doznawał smutku na myśl, iż zbliża się czas rozłączenia się rodziny z Kajetą. Ponieważ jednak była samotną na świecie, to czyż nie powinna była pozostać w Sitce, skoro opuściła swych ziomków w wyraźnym celu przybycia do tego miasta i wstąpienia do służby, chociażby pośród przykrych warunków?
– Z tem wszystkiem, – mawiał nieraz p. Kaskabel, – jeżeliby miluchna ta Kajeta, o mało nie powiedziałem „moja” Kajetka, miała zamiłowanie do tańca, kto to wie, czy nie należałoby jej zrobić propozycyą? Czy nie byłaby to śliczna tancerka? A jakże zgrabnie wyglądałaby na koniu, gdyby chciała wystąpić w cyrku! Założę się, że jechałaby jak centaur!
P. Kaskabel wierzył bowiem w to świecie, że centaury znakomicie jeździli konno i byłoby niebezpieczną rzeczą z nim sprzeczać się o to.
Widząc Jana wstrząsającego głową, gdy ojciec jego tak się wyrażał, p. Sergiusz zrozumiał dobrze, iż poważny, milczący młodzieniec nie podzielał wcale ojcowskich zapatrywań na akrobatyczne prodykcye lub inne rozkosze życia wędrownego artysty.
W ogóle dużo myślano o Kajecie, o tem co z nią się stanie i jakie ją czeka życie w Sitce a niebardzo przyjemne to były myśli, – kiedy w przeddzień wyjazdu p. Sergiusz wziął ją za rękę i przeddzień wyjazdu p. Sergiusz wziął ją za rękę i przedstawił ją całej rodzinie zgromadzonej, mówiąc:
– Moi przyjaciele; nie miałem córki, ale teraz mam ją: mam córkę przybraną! Kajeta zgodziła się na to, aby mię uważała za ojca i proszę was o mały kącik dla niej w „Pięknym Wędrowcu”!
Okrzyki powszechne radości były odpowiedzią na to oznajmienie i uściski posypały się na „kochaną Kajetkę”. A radość, z jaką ona ze swej strony przyjęta propozycyą, wprost nie da się opisać.
– Masz pan dobre serce, panie Sergiuszu! – zawołał Kaskabel nie bez wzruszenia.
– Dlaczegoż, mój przyjacielu? Czyż pan zapomniałeś, co Kajeta dla mnie uczyniła? Czy nie jest rzeczą naturalną, by została moją córką, skoro ja jej zawdzięczam życie?
– A zatem, podzielmy się! – rzekł Kaskabel. – Jeśli pan jesteś jej ojcem, panie Sergiuszu, to ja będę jej wujem!
Ze Sitki do Fortu Yukonu.
nia 26 czerwca o świcie „rydwan Kaskabelów podniósł kotwicę” wedle jednej z ulubionych przenośni kapitana. Miało się później okazać, czyli, – uzupełniając przenośnię barwnem wyrażeniem się nieśmiertelnego Prudhomme’a – statek nie będzie żeglował po wulkanie. Zresztą nie było w tem nic niemożliwego, – najprzód pod przenośnią, gdyż trudy podróży będą niemałe, – a potem i w dosłownem znaczeniu gdyż na północnem wybrzeżu Morza Berynga nie brak wygasłych wulkanów.
„Piękny Wędrowiec” przeto wyjechał ze stolicy Alaski pośród wielu i to hałaśliwych życzeń bezpiecznej podróży, który towarzyszyły jego wyruszeniu. Pochodziły one od licznych przyjaciół, których oklaski i ruble Kaskabelowie nazbierali w czasie swego pobytu u bram Sitki.
Wyraz „bram” jest ściślejszy, aniżeli może komuby się wydawało. Miasto bowiem jest otoczone palisadami mocno zbudowanemi z bardzo nielicznymi otworami, przez które niełatwo jest się przedostać.
Powodem tego jest, że władze rosyjskie musiały bronić się przed napływem Indyan szczepu Kaloszów, którzy zazwyczaj przybywają i osiedlają się pomiędzy rzekami Stekine a Czilkut w sąsiedztwie Nowego Archangielska. Tam to stoją zazwyczaj porozrzucane ich chaty wyglądające bardzo prymitywnej; niskie drzwi prowadzą do okrągłej izby, niekiedy przedzielonej na dwie części, a jeden otwór zrobiony u góry dozwala światła dostawać się do wnętrza, a dym z ogniska wypuszcza na zewnątrz. Gromada takich chat tworzy przedmieście, przedmieście „extra muros” miasta Sitki. Po zachodzie słońca żadnemu Indyaninowi nie wolno pozostawać w mieście; ograniczenie to zupełnie usprawiedliwione z powodu częstych niemiłych zajść pomiędzy czerwonoskóremi a blademi twarzami.
Poza Sitką, „Piękny Wędrowiec” musiał przebyć najprzód kilka cieśnin na odpowiednio urządzonych promach, ażeby dostać się do ostatniej kończyny wyziębionej w kanał Lynn przechodzącej.
Stamtąd już droga prowadziła po stałym lądzie.
Plan podróży starannie wystudyowali p. Sergiusz i Jan na wielkich mapach, które można było łatwo dostać w lokalu klubowym. Przy tej sposobności korzystano również ze znajomości kraju Kajety, a ta przy wrodzonych swych zdolnościach z łatwością zrozumiała linie i rysunki na mapie jej przedłużonej. Wyrażała się w połowie po indyjsku a w połowie po rosyjsku. Chodziło o to, ażeby znaleźć, jeżeli nie najkrótszą, to przynajmniej najwygodniejszą drogę do Portu Clarence, położonego na wschodniem wybrzeżu cieśniny. Postanowiono tedy udać się prostą drogą do wielkiej rzeki Yukon na wysokości fortu, który nosi nazwę ważnej tej rzeki. Był to punkt położony mniej więcej we środku podróży, około siedmset pięćdziesiąt mil od Sitki. Tym sposobem mogliby wyminąć trudności, któreby ich oczekiwały nad wybrzeżem, gdzie napotyka się dość liczne góry. Dolina Yukonu rozciąga się szeroko a gładko pomiędzy poszarpanymi łańcuchami Gór Zachodnich a Skalistych, oddzielających Alaskę od doliny Mackenzie i terytoryum Nowej Brytanii.
Dlatego więc w kilka dni po wyruszeniu Kaskabelowie ujrzeli na południowy zachód ostatnie zarysy nierównych wybrzeży, na których wznoszą się do niezmiernej wysokości góra Pięknej Pogody i góra Eljasza.
Trzymano się też ściśle ułożonego z góry podziału czasu, następstwa pracy i odpoczynku. Nie było sposobności do zwiększenie pośpiechu w drodze do cieśniny Berynga i lepiej było postępować piano, w tym celu, ażeby postępować samo. Ważną było rzeczą oszczędzać konie, których nie można było zastąpić, chyba reniferami, gdyby opadły na siłach, czego unikać trzeba było się starać wszelkiemi siłami. Wedle tego rozkładu czasu wyruszono zawsze rano o godzinie 6, potem w południe odpoczywano dwie godziny, następnie jechano do godziny 6 wieczorem, poczem już całą noc odpoczywano. Tym sposobem przebywano dziennie 15 do 18 mil.
Gdyby potrzeba było podróżować nocami, to trudne to wcale nie było, gdyż wedle wyrażenia się p. Kaskabela, słońce w Alasce nie lubiło wylegiwać się w łóżku.
– Zaledwie poszło do łóżka, a jużci wstaje! – mawiał. – Świeci ustawicznie przez dwadzieścia trzy godzin, nic za to osobno nie licząc!
Istotnie też w tej porze roku, to jest około przesilania letniego, słońce znikało 17 minut po jedenastej w nocy, a wschodziło już w minutę po jedenastej – a zatem skrywało się za widnokręgiem na 12 minut tylko. Zmrok zaś powstały po zachodzie, nie dopuszczając cieni nocnych przechodził w brzask słońca wschodzącego.
Co do temperatury, to było już gorąco, chwilami duszno. Pośród takich okoliczności byłoby rzeczą nierozsądną nie zaprzestawać pracy w czasie upału południowego. I ludziom i zwierzętom ten upał mocno się dawał we znaki. Któżby pomyślał, że w pobliżu koła biegunowego termometr może wskazywać 32 stopni ciepła Celsiusza? A przecież tak jest istotnie!
Z tem wszystkiem, chociaż podróż odbywała się bezpiecznie i bez wielkich trudności, Kornelia, mocno cierpiąc z powodu upału, skarżyła się nie bez powodu.
– Niezadługo pani tęsknić będziesz za tem, co pani teraz, co teraz wydaje się pani nie do zniesienia! – powiedział do niej pewnego dnia p. Sergiusz.
– Tęsknię za takimi opadami? Nigdy? – odrzekła.
– A przecież tak będzie, mamo, – dodał Jan. Dadzą nam się we znaki niezmierne mrozy po drugiej stronie cieśniny Berynga, kiedy podróżować będziemy przez stepy Syberyi.
– Wierzę panu, panie Sergiuszu, – odpowiadała Kaskabel. – Ale podczas gdy nie ma sposobu chronienia się przed upałem, to z mrozem walczyć można przy pomocy ognia.
– Niezawodnie, kochany przyjacielu, i przyjdzie do tego za kilka miesięcy, bo mrozy będą straszliwe, pamiętaj pan o tem?
Tymczasem, d. 3 lipca, przewinąwszy się przez przesmyki, kaniony, kapryśnie przerzynające się pomiędzy wzgórzami średniej wysokości. „Piękny Wędrowiec” nie ujrzał na swojej drodze nic innego, prócz perspektywy wydłużających się płaszczyzn pomiędzy rzadkimi lasami na swych obszarach.
W tym to dniu musieli jechać po brzegu małego jeziora, z którego wypływała rzeka Lewia, jeden z największych dopływów dolnego Yukonu.
Kajeta poznała ją i rzekła:
– Tak, to Kargut, który wpływa do naszej wielkiej rzeki.
Powiedziała Janowi, że w dyalekcie alaskańskim wyraz „kargut” znaczy tyle, co „mała rzeka”.
Ale czy w czasie tej podróży, wolnej od przeszkód i niezbyt nużącej, artyści trupy Kaskabelów nie robili ćwiczeń, ażeby zachować siłę muszkułów, zwinność członków i zgrabność palców? Owszem; i skoro tylko upały nie przeszkadzały, każdego wieczora obóz zamieniano na arenę, na której jedynymi widzami byli p. Sergiusz i Kajeta. Obydwoje podziwiali produkcye ciężko pracujących tych ludzi; Indyanka nie bez pewnego zdumienia, a p. Sergiusz z uprzejmem zajęciem.
Jedno po drugiem, p. i pani Kaskabel podnosili wyciągniętemi ramionami ciężary i przerzucali kulami żelaznemi; Sander ćwiczył się wyginaniu i wykręcaniu członków, co było jego specyalnością; Napoleona chodziła po linie rozpiętej na dwóch żerdziach i dowodziła swej zgrabności i wdzięku w tańcu, podczas gdy Clovy powtarzał swe żarty niedorzeczne w obec niewidzialnej publiczności.
Co do Jana, to ten byłby wolał zatopić się w swych książkach lub kształcić swój umysł w rozmowach z p. Sergiuszem, lub dawać lekcye Kajecie, która pod jego kierownictwem szybkie robiła postępy w języku francuzkim; ojciec jego jednakowoż wymagała, by ćwiczył się w swej zręczności jako ekwilibrysta i z posłuszeństwa rzucił w powietrze swe szkła, pierścienie, piłki, noże i kije, – podczas gdy umysł jego był zaprzątnięty innemi myślami. Biedny chłopiec!
Z jednej strony wielce był zadowolony, a mianowicie z tego, że ojciec wyrzekł się myśli zrobienia „artystki” z Kajety. Od chwili adoptowania jej przez p. Sergiusza, człowieka majętnego i wykształconego, który należał do wyższych sfer społeczeństwa, przyszłość jej była zapewnioną i to pośród okoliczności najpomyślniejszych.
Cieszył się, myśląc o tem, dobry poczciwy Jan, chociaż ból przeszywał mu serce na myśl, że Kajeta ich opuści, skoro przybędą do cieśniny Berynga. A przecież nie opuściłaby ich, gdyby przyłączyła się do trupy jako tancerka!
Pomimo tego wszystkiego, Jan zanadto szczerze jej sprzyjał, by nie radował się z tego, że stała się przybraną córką p. Sergiusza. Czyż nie pragnął on sam dla siebie zmiany swego położenia jak najgoręcej? Pod wpływem wyższych swych aspiracyi, nie znajdował powabu w życiu sztukmistrza, jakie prowadził i niejednokrotnie na placach publicznych, wstydził się licznych oklasków mu dawnych za szczególne zręczne jego produkcye!
Pewnego wieczoru, gdy przechadzał się z p. Sergiuszem, otworzył mu swe serce, zwierzył się z tajemnych swych żalów i pragnień, powiedział mu, jakie marzenia przepełniają jego umysł, do czego pragnąłby dążyć. Być może, że odbywając takie wędrówki po świecie, dając przedstawienia publiczne, zyskując sławę jako gimnastycy i akrobaci, przy pomocy kuglarzy i clown’ów, jego rodzice w końcu mogliby dojść do pewnej zamożności i wygodnego życia; on sam może nawet zdobyłby jaki mająteczek. Ale wtedy już byłoby za późno szukać karyery zaszczytniejszej.
– Nie wstydzę się bynajmniej moich rodziców, panie, – dodał jeszcze. – O nie! wcale nie! Byłbym synem niewdzięcznym, gdyby tak było! W obrębie granic swych niewdzięcznych, gdyby tak było! W obrębie granic swych zdolności uczynili wszystko, co było możliwem. Byli dobrymi dla swych dzieci. A jednak czuję, że mógłbym zostać człowiekiem! A tak, jestem skazany na to, by pozostać biednym sztukmistrzem.
– Mój przyjacielu, – rzekł do niego p. Sergiusz. – Rozumiem ciebie. Ale pozwól mi powiedzieć sobie, że jakiemukolwiek człowiek oddaje się zawodowi, nie jest bynajmniej drobnostką pełnić go uczciwie. Czy znasz ludzi więcej na szacunek zasługujących od twoich rodziców?
– Nie, panie Sergiuszu!
– A zatem pozostań dla nich z szacunkiem, z jakim ja jestem dla nich. Życzenie twoje wzniesienia się ze sfery obecnej twojej jest dowodem szlachetnych instynktów. Któż może wiedzieć jaka cię jeszcze przyszłość czeka? Miej odwagę, synu mój i licz na mnie, że ci dopomogę. Nigdy nie zapomnę, co twoja rodzina uczyniła dla mnie, o, nigdy! A może przyjdzie dzień, że będę mógł….
Kiedy to mówił, Jan spostrzegł, że czoło mu się zmarszczyło, głos zadrżał. Zdawało się, że z trwogą patrzył w przyszłość. Nastąpiło chwilowe milczenie, które młodzieniec przerwał, mówiąc:
– Kiedy zaś przybędziemy do Portu Clarence, panie Sergiuszu, to dlaczego pan nie miałbyś z nami dalej odbywać podróży? Jeżeli pan masz zamiar powrócić do Rosyi, do swego ojca….
– O tem nie ma mowy, Janie, – odrzekł p. Sergiusz. – Nie ukończyłem mych badań, które rozpocząłem w terytoryach zachodniej Ameryki…
– A Kajeta z panem zostanie?…. – zapytał się Jan, niemal szeptem.
Było tyle smutku w tem cichem zapytaniu, że p. Sergiusz głęboko czuł się wzruszony.
– Czyż może mię opuścić, – odrzekł, – skoro ją wziąłem pod moję opiekę?
– A zatem zostanie przy panu, a gdy pan wrócisz do kraju….
– Mój przyjaciel, – brzmiała odpowiedź, – planów moich jeszcze nie ułożyłem ostatecznie. To wszystko, co ci na razie mogę powiedzieć. Kiedy przybędziemy do Portu Clarence, obaczymy. Może zrobię twojemu ojcu pewną propozycyą, a od jego odpowiedzi będzie zapewne zależało….
Jan dostrzegł znowu wahanie się, które już raz zauważył w mówieniu swego towarzystwa. Tym razem już zamilkł, czując, że nie ma prawa wdzierać się w zaufanie. Ale od tej rozmowy zawiązała się pomiędzy obydwoma nić serdecznej symapatyi. Pan Sergiusz odkrył dobre, szlachetne, zaufania godne uczucia w tym szczerym, otwartym młodzieńcu. Począł go tedy pouczać, być mu przewodnikiem w studyach, do których taki miał pociąg. Państwo Kaskabel zaś z wdzięcznością śledzili, co gość ich czynił dla ich syna.
Jan nie zaniedbał też swoich obowiązków myśliwego. Lubił bardzo polowanie, p. Sergiusz towarzyszył mu prawie zawsze, a pomiędzy dwoma strzałami tyle można było wymienić zdań! Była też obfitość zwierzyny w tych płaszczyznach. Zajęcy było tyle, że wystarczyłoby dla całej karawany. A użytecznymi były nie tylko na żywienie się nimi.
– Zwierzątka te skaczące, to nie tylko smaczne kąski i potrawki, ale także okrycia i zarękawki i kołnierze i kołdry! – zauważył pewnego dnia p. Kaskebel.
– Masz pan słuszność, – odrzekł p. Sergiusz, – a figurując jako zapasy żywności w śpiżarni, równocześnie bardzo pożyteczne miejsce zająć mogą w garderobie. Nie możemy nagromadzić zapasów zbyt dużych na przetrwanie ostrego klimatu w Syberyi.
Gromadzili tedy znaczne zapasy skór, a konserwowane mięso zachowywali na porę, kiedy sroższa zima wygoni zwierzynę z okolic podbiegunowych.
Co do tego, to jeśli myśliwi dostarczyli przepiórki albo zająca, Kornelia nie wahała się włożyć do garnku kruku lub wrony na sposób indyjski, a i wtedy jeszcze zupa bywała znakomitą.
Zdarzało się także, że p. Sergiusz lub Jan dobywali ze swej torby myśliwskiej przepysznego cietrzewia i łatwo sobie wyobrazić, jak wspaniale upieczony ptak taki przedstawiał się na stole.
Nie było tedy obawy niedostatku pożywienia na pokładzie „Pięknego Wędrowca” na razie; swoją drogą jednak przebywał on teraz najłagodniejszą część swojej podróży.
Jedyną przykrością, dodać potrzeba, – a nawet źródłem dotkliwych cierpień i bólu, – były ustawicznie prześladowania ze strony rojów komarów czyli moskitów. Odkąd p. Kaskabel nie znajdował się na ziemi brytyjskiej, miłemi ma one nie były. A niewątpliwie rozmnażałyby się one do nieskończoności, gdyby nadzwyczajnych ich ilości nie pochłaniały jaskółki. Ale w niedługim już czasie jaskółki. Ale w niedługim już czasie jaskółki odlecieć miały na południe, gdyż krótkim bywa ich pobyt w pobliżu koła podbiegunowego.
Dnia 9 lipca, „Piękny Wędrowiec” dostał się do spływu dwóch rzek, jednej wpadającej do drugiej. Była to rzeka Lewis wpadająca do rzeki Yukon w miejscu, gdzie lewy brzeg tejże mocno się rozszerza. Jak zauważyła Kajeta, rzeka ta w górnym swym biegu nosi także nazwę rzeki Pelly. Od ujścia rzeki Lewis zwraca swój bieg w kierunku północno – zachodnim, a potem skręca się na zachód, ażeby w końcu wtoczyć swe wody w obszerne wygięcie Morza Berynga.
U ujścia rzeki Lewis stoi wojskowy posterunek, fort Selkirk, mniej ważny aniżeli fort Yukon, który stoi jakich trzysta mil w górę rzeki na prawym jej brzegu.
Odkąd wyjechano ze Sitki, młoda Indyanka wędrowcom oddała ważne usługi, wiodąc ich z przedziwną dokładnością. Już raz w ciągu swojego życia wędrownego przechodziła przez te płaszczyzny w dorzeczu wielkiej rzeki Alaski. Zapytywana przez p. Sergiusza, w jaki sposób spędziła swe lata dziecinne, opowiadała o trudach poniesionych, kiedy szczepy Indżeletów wędrowały z jednego miejsca na drugie w dolinie Yukonu, i w jaki sposób szczep jej się rozproszył, a rodzice i krewni poginęli. A potem opowiadała, jak pozostawszy rama na świecie postanowiła udać się do Sitki, aby poszukać służby u jakiego urzędnika lub agenta w Sitce. Jan kilkakrotnie prosił ją o opowiedzenie szczegółów tych jej przejść różnych i za każdym razem słuchał jej z wielkiem wzruszeniem.
W pobliżu fortu Selkirka napotkano też Indyan wałęsających się nad brzegami Yukonu, a szczególniej „Brzozowców”, tak zwanych wedle objaśnienia Kajety z powodu tułania się pomiędzy brzegami. Trzeba widzieć tułania się pomiędzy brzozami. Trzeba wiedzieć, te brzozy bardzo liczne napotyka się pomiędzy świerkami, jodłami Duglasa i klonami, w które Alaska tak obfituje.
Fort Selkirk, zajęty przez pewnych agentów kompanii rosyjsko – amerykańskiej, jest właściwie głównie magazynem futer i skór, do którego przybywają handlarze z nad wybrzeży, ażeby robić swe zakupna w pewnych porach roku.
Agenci ci, uradowani z odwiedzin urozmaicających monotonne ich życie, serdecznie powitali mieszkańców „Pięknego Wędrowca”. Dlatego też p. Kaskabel postanowił zabawić tu dwadzieścia cztery godzin.
Postanowiono też, że rydwan w tem miejscu przeprawi się przez rzekę Yukon, ażby później nie potrzebować tego czynić może pośród okoliczności mniej pomyślnych. Łożysko tej rzeki bowiem rozszerza się, a i prąd wody się zwiększa w dalszym jej biegu na zachód.
Radził to sam p. Sergiusz przestudyowawszy mapę biegu rzeki Yukon, która przecinała ich drogę podróży w odległości jakich sześciuset mil od Portu Clarence.
Przeprawiono tedy „Pięknego Wędrowca” na brzeg przy pomocy agentów i Indyan obozujących w koło fortu Selkirk i zajmujących się wydatnem rybołostwem w rzece.
Przybycie Kaskabelów okazało się też pożytecznem, a w zamian za usługę krajowców, mogli oni oddać im usługę inną, której doniosłość znalazła uznanie.
Naczelnik szczepu bowiem był ciężko chory, – a przynajmniej sądzono, że choroba była niebezpieczną. Nie miano jednakowoż innego lekarza lub środków leczniczych, prócz tradycyjnego czarownika i guseł rozpowszechnionych w szczepów krajowych. Dlatego to od niejakiego czasu naczelnik ten leżał na otwartem powietrzu, w środku wioski, obok roznieconego ogniska utrzymywanego we dnie i w nocy. Indyanie zebrani w około niego odśpiewywali ustawicznie zaklęcia do wielkiego Manitu, podczas gdy czarownik aplikował najpotężniejsze swe gusła celem wypędzenia złego ducha, który się wkręcił do ciała chorego. Ażeby zaś mieć tem lepsze powodzenie, starał się zwabić tego ducha do swego własnego ciała; ale uparty zły duch nie chciał się ruszyć z miejsca.
Na szczęście p. Sergiusz znał się cokolwiek na medycynie i poznał się na tem, jakiego środka było potrzeba naczelnikowi indyjskiemu.
Zbadawszy go, bez trudności zrozumiał, o co tu chodziło, a znalazłszy w apteczce „Pięknego Wędrowca” czego potrzebował, dał mu do zażycia silny estetyk, którego zastąpić nie mogły żadne gusła czarownika.
Nie było bowiem wątpliwości, że naczelnik ten cierpiał na skutki straszliwego obżarcia, a olbrzymie ilości herbaty, które od dwóch dni dawano mu do połykania, nic na to nie pomagały.
Naczelnik przeto nie umarł ku wielkiej radości swego szczepu, co swoją drogą Kaskabelów pozbawiło sposobności przyglądnięcia się ceremoniom pogrzebu suwerena. Właściwie nie można nazywać pogrzebem takich ceremonij indyjskich. Ciała zmarłego człowieka bowiem oni nie zagrzebują w ziemi, tylko zawieszają parę stóp nad ziemią na wolnem powietrzu. Tam, u spodu jego trumny, dla użytku na drugim świecie, składają jego fajkę, jego łuk i strzały, śnieżne obuwie i mniej więcej kosztowne futra, które nosił w zimie. I tam też, jak dziecię w kolebce, huśtają go wiatry w czasie tego snu, z którego nikt więcej się nie budzi.
Po dwudziestogodzinnym pobycie we forcie Selkirk, Kaskabelowie pożegnali się z Indyanami i agentami, unosząc miłe wspomnienia ze swego pierwszego zatrzymania się nad brzegami rzeki. Mieli teraz iść wgórę rzeki Pelly po drodze nieco nierównej, na której niemało konie się znużyły. W końcu, dnia 27 lipca, 17 dni po wyruszeniu z fortu Yukon.