Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

CEZAR KASKABEL

 

(Rozdział IV-VI)

 

 

Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego

S.S.

85 ilustracji George'a Rouxa

12 dużych rycin chromotypograficznych

2 dużych map chromolitograficznych

CHICAGO. ILI.

Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego

1910

cas_(02).jpg (39262 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM II

 

 

ROZDZIAŁ IV

Od 16 listopada do 5 grudnia.

 

an Sergiusz tylko na podstawie licznych przypuszczeń przeszedł do wniosku, że rozpoznaje tę grupę wysp. O ile zdołał przy robieniu swych obserwacyj, wziął w rachubę szybkość unoszenia przez prąd, którą przeciętnie obliczał na jakich 15 mil na 24 godzin.

Archipelag ten, którego dostrzedz jednakowoż nie było można, znajduje się, wedle oznaczenia na mapach, pod 150 stopniem długości a 75 szerokości, w odległości jakich 300 mil od lądu stałego.1

Pan Sergiusz miał słuszność: około 16 listopada lodowiec był na południe od tej grupy wysp. Ale w jakiej odległości? Nawet przy pomocy instrumentów zazwyczaj używanych przez marynarzy, odległości tej nie możnaby było w przybliżeniu oznaczyć. Ponieważ tarcza słoneczna pojawiała się tylko na kilka minut przez mgły widnokręgu, przeto obserwacye nie mogłyby dać rezultatu pożądanego. Zapadała ostatecznie długa noc okolic podbiegunowych.

O tej porze niepogoda była okropną, chociaż temperatura opadała. Termometr Celsiusza stał cokolwiek pod zerem. Ale temperatura ta jeszcze nie dość była niską do doprowadzenia do spojenia lodowców rozrzuconych po morzu podbiegunowem; dalszemu płynięciu wysepki jeszcze nic nie stawało na przeszkodzie.

Jednakowoż w wyzębieniach wzdłuż krańców już dawało się dostrzegać tworzenie się tego, co żeglarze w zimie zowią lodowaceniem, kiedy pojawia się na wązkich strumykach wybrzeży. Pan Sergiusz i Jan uważnie przyglądali się tym formacyom, które niebawem rozejdą się po całem morzu. Wtedy już lód się utrwali, a położenie wędrowców zmieni się na lepsze; – przynajmniej tak się spodziewali.

W ciągu pierwszej połowy listopada śnieg nie przestawał padać nader obficie. Gnany wiatrem poziomo, gromadził się w grube masy przy wale usypanym w około „Pięknego Wędrowca”, przez co tenże wzrósł wkrótce znacznie.

Nagromadzenie się tego śniegu właściwie nie wytwarzało niebezpieczeństwa; a nawet przedstawiało pewną korzyść, gdyż chronił Kaskabelów lepiej przed mrozem. Kornelia mogła za to oszczędzać więcej parafiny i używać jej wyłącznie do gotowania, co ważną było rzeczą, gdyż skoro zabraknie tego paliwa, to możnaby się znaleźć w niemiłym kłopocie.

Przytem na szczęście temperatura pozostawała znośną wewnątrz rydwanu; wynosiła trzy do czterech stopni wyżej zera. Podniosła się nawet, kiedy śnieg otoczył „Pięknego Wędrowca,” i mogło nietyle braknąć ciepła, co powietrza, dla którego przystęp się zamykał.

Trzeba było tedy śnieg odgarniać i znowu wszyscy wzięli udział w mozolnej tej pracy.

A przedewszystkiem p. Sergiusz polecił oczyścić wązki kurytarzyk pozostawiony wewnątrz wału. Potem wyżłobiono przejście, ażeby łatwiej się wydostawać i oczywiście tak je urządzono, by było zwrócone na zachód. Tym sposobem zapobieżono temu, by je zasypał śnieg pędzony przez wiatr wschodni.

A jednak nie odwrócono zupełnie niebezpieczeństwa, jak to się wkrótce okaże.

Rozumie się, że już mieszkania nie opuszczano ani we dnie ani w nocy. Mieli oni tam schronienie bezpieczne tak przed burzą jak i mrozem, który się zwiększał, jak o tem świadczyło ciągłe opadanie termometru.

Pomimo tego p. Sergiusz i Jan nie zaprzestali robić codziennie obserwacyj w porze dnia, w której pojawiało się słabiuchne światełko dzienne na widnokręgu, gdzie słońce nie przestawało pojawiać się coraz to niżej aż do dnia przesilenia, 21 grudnia. I codziennie doznawali nowego rozczarowania w słabej nadziei, że dostrzegą jakiegoś łowcę wielorybów zimującego w okolicy, lub usiłującego przedrzeć się jeszcze do jakiego portu nad cieśniną Berynga; i nowego rozczarowania w nadziei, że ujrzą swoją wysepkę przymarzniętą do jakiegoś pola lodowego, lub może do wybrzeża sybiryjskiego. Potem obydwaj powracali do rydwanu i starali się na mapie oznaczyć prawdopodobny kierunek swego poruszania się.

Jużeśmy wspomnieli, że świeża zwierzyna przestawała się pojawiać w kuchni „Pięknego Wędrowca” od czasu wyruszenia z Portu Clarence Kornelia też nie byłaby w stanie smacznie przyrządzić żadnego w owych ptaków morskich, które tak trudno pozbawić smaku i odoru tranu. Pomimo nadzwyczajnych jej zdolności, stołownicy nie chcieliby jeść ani ptarmingów ani petreli. Jan przeto nie marnował prochu na strzelanie tych ptaków zanadto biegunowego pochodzenia.

Ilekrotnie jednakowoż na dworze straż trzymał, nigdy nie wychodził bez swojej strzelby, i pewnego popołudnia, d. 16 listopada, to mu się przydało.

Nagle usłyszany strzał i zaraz potem Jan wołał o pomoc.

Zapanowało niemałe zdumienie, i rodzaj zaniepokojenia, Pan Sergiusz, Kaskabel, Sander i Clovy wybiegli, a za nimi pobiegły też oba psy.

– Chodźcie tu! Prędzej! – wołał Jan.

I wołając tak, biegał to naprzód, to wstecz, jakoby chciał przeszkodzić jakiemu zwierzęciu w ucieczce.

– Co się stało? – zapytał się p. Kaskabel.

– Raniłem fokę i ucieknie nam, jeśli dostanie się do wody!

Było to ładne zwierzę. Ranione było w pierś i posoka śnieg broczyła, a przecież foka byłaby uciekła, gdyby p. Sergiusz i jego towarzysze nie byli nadbiegli.

Foka uderzeniem ogona obaliła na ziemię małego Sandera, ale Clovy odważnie na nią wskoczył, przytrzymał ją nie bez trudności i Jan ubił ją wystrzałem w łeb.

Nie była to zwierzyna smaczna dla stołowników Kornelii, ale dostarczyła doskonałego zapasu mięsa dla Wagrama i Marenga. Nie ma wątpliwości, że gdyby mówić umiały, to byłyby serdecznie Janowie podziękowały.

– Dlaczego właściwie zwierzęta nie mówią? – zapytał się p. Kaskabel, kiedy wszyscy usiedli w około pieca w kuchni.

– Dla tej prostej przyczyny, że za mało mają inteligencyi, ażeby mówić, – odrzekł p. Sergiusz.

– Czy pan tedy sądzisz, – zapytał się Jan, – że tylko brak inteligencyi stoi temu na przeszkodzie?

– Niezawodnie, kochany Janie, przynajmniej u zwierząt wyższego rzędu. Tak np. krtań u psa podobnie zupełnie jest zbudowana jak u człowieka. Pies przeto mógłby mówić, i tylko dlatego, że inteligencya jego nie dosyć jest wysoką, nie może on myśli swoich wyrażać słowami.

Teorya ta jednak podlega jeszcze co najmniej dyskusyi, chociaż podzielają ją nowożytni fizyologowie.

Warto zauważyć, że w umyśle p. Kaskabela stopniowo zachodziła zmiana.

Chociaż zawsze jeszcze uważał się za odpowiedzialnego za położenie ich obecne, wrodzona jego filozofia znowu brała w nim górę. Ćwicząc się przez całe życie w opieraniu się burzom, nie mógł uwierzyć trwale, by gwiazda jego pomyślna zaszła. O nie; pokryła ja tylko chmurka, to wszystko. Dotychczas jeszcze swoją drogą rodzina nie była wystawioną na zbyt srogie cierpienia fizyczne. Chociaż, gdyby niebezpieczeństwa się zwiększyły, – czego należało się obawiać, – może wytrzymałość gromadki będzie narażoną na próbę groźniejszą.

Dlatego, spoglądając w przyszłość, p. Sergiusz nie przestawał dodawać odwagi swoim towarzyszom podróży. W ciągu długich godzin bezczynnych, siedząc przy stole oświetlonym lampą, gawędził z nimi i opowiadał im o licznych przygodach w swoich podróżach po Europie i Ameryce. Jan i Kajeta, siedząc obok siebie, przysłuchiwali się z wielką dla siebie korzyścią, a na ich zapytania zawsze pouczające dawał odpowiedzi. Potem, na podstawie swojego doświadczenia, zwykł był mawiać:

– Widzicie, moi przyjaciele, nie ma powodu do rozpaczy. Bryła, na której jesteśmy, jest twardą i mocną, a że mrozy już nadchodzą, więc też nie ma obawy, ażeby popękała. A przytem płynie właśnie w tym kierunku, w którym pragnęliśmy podróżować i poruszamy się bez trudu, jakobyśmy byli na okręcie. Trochę cierpliwości, a zawiniemy bezpiecznie i zdrowo do portu.

– A któż z nas rozpacza, proszę pana? – rzekł raz do niego p. Kaskabel. – Kto poważa się rozpaczać, panie Sergiuszu? Ktokolwiek będzie rozpaczał bez mego pozwolenia, tego się zamknie o chlebie i wodzie.

– Nie mamy chleba? – zawołał Sander z filuternym usmiechem.

– A zatem o sucharze będzie zamknięty!

– Nie możemy wydostać się na dwór! – zauważył Clovy.

– Dosyć tego!… Taka moja wola!

W ciągu ostatniego tygodnia listopada, śnieg padał niesłychanie obficie. Płatki padały tak gęsto, że nikt nie poważył się krokiem wyjść na dwór, a w skutek tego o mało nie nastąpiła katastrofa.

Dnia 30go, o świcie, Clovy obudziwszy się, zadziwił się, że mu trudno było oddychać, jakoby powietrze z trudnością dostawało się do płuc.

Inni spali jeszcze w swych „apartamentach” ciężkimi, przykrym snem jakoby im groziło uduszenie.

Clovy próbował otworzyć drzwi u przodu rydwanu, ażeby odświeżyć powietrze. Ale nie był w stanie tego uczynić.

– Hallo, boss! – zawołał tak głośno, że obudzili się wszyscy mieszkańcy „Pięknego Wędrowca”

Pan Sergiusz, Kaskabel i jego dwaj synowie wyskoczyli z łóżek w jednej chwili, a Jan zawołał:

– Ależ tu duszno! Trzeba drzwi otworzyć!

– Kiedy nie dadzą się otworzyć! – odrzekł Clovy.

– A okna?

Ale że i okna i otwierały się na zewnątrz, niepodobna było ich otworzyć.

W przeciągu kilku minut odśrubowano drzwi i wtedy zrozumiano, dlaczego nie dały się otworzyć.

Kuratyrz pozostawiony wewnątrz wału w około rydwanu zapełniony był śniegiem nawianym przez wiatr, a tak samo i przejście przez wał lodowy również był zasypane.

– Czy wiatr zamienił kierunek? – zapytał się Kaskabel.

– Trudno to przypuścić, – odrzekł p. Sergiusz.

– Tyle śniegu nie napadałoby, gdyby wiatr nie obrócił się, – zauważył Jan.

– Zdaje się, że tak jest, – odrzekł p. Sergiusz. – Ale obaczmy, do czego wziąć się najprzód. Nie można dopuścić, byśmy się udusili dla braku powietrza do oddychania.

Natychmiast Jan i Clovy wzięli do ręki kilof i łopatę i zabrali się do roboty, aby oczyścić kurytarz. Ciężka to była praca; twardy śnieg zapełniał go do góry i zdawało się, że nawet pokrył rydwan.

Ażeby prędzej szła robota, zmieniali się przy pracy. Wyrzucać śniegu oczywiście nie można było na zewnątrz; wrzucono go tedy do pierwszego przedziału w rydwanie, gdzie pod wpływem wewnętrznej temperatury topniał szybko i wypływał.

Po godzinie pracy jeszcze nie zdołano przebić śniegu nagromadzonego w kurytarzu. Było niepodobieństwem odświeżać powietrze wewnątrz „Pięknego Wędrowca,” a oddychanie stawało się coraz to trudniejsze z powodu braku tlenu a nagromadzenia się kwasu węglowego.

Oddech u wszystkich stawał się coraz to cięższym i nadaremnie szukano ulgi gdziekolwiek. Kajeta i Napoleona miały uczucie duszenia się. Niewątpliwą było rzeczą, że najwięcej cierpiała pani Kaskabela. Kajeta, przezwyciężając własne cierpienie, starała się przynieść jej ulgę jakowąś. Próbowała tedy znowu otworzyć okna, ale jak już powiedzieliśmy, były one wszystkie przez śnieg zatarasowane.

– Tylko wytrwałości! – zachęcał ciągle p. Sergiusz. – Przekopaliśmy się sześć stóp w śniegu. Warstwa nie może być dużo grubszą!

Zapewne dużo grubszą nie była, jeżeli śnieg przestał padać. Ale może padał nawet i teraz jeszcze.

Janowi przyszło na myśl zrobić otwór w pokładzie śniegu tworzącym teraz dach kurytarza, a zapewne cieńszym i mniej twardym.

Istotnie robota tu szła łatwiej i prędzej, a pół godziny później, – nie było to ani minuty za wcześnie, – przez otwór wpłynęło świeże powietrze.

Natychmiast ulgę uczuli wszyscy mieszkańcy „Pięknego Wędrowca.”

– Co za rozkosz! – zawołała mała Napoleona, otwierając szeroko buzię, ażeby wciągać lepiej powietrze.

– Pyszne! – dodał Sander, oblizując się. – W tej chwili wolę to, niż powidła!

Trwało czas niejaki, nim należycie do siebie przyszła Kornelia, która już traciła przytomność.

Kiedy rozszerzono otwór, mężczyźni wdrapali się na wierzch wału lodowego. Wszystko było pokryte białą powłoką aż do najdalszych granic, dokąd okiem sięgnąć było można. Rydwan znikł zupełnie pod nagromadzonym śniegiem, który tworzył ogromną wypukłość w środku pływającej bryły.

Przy pomocy kompasu, p. Sergiusz mógł skonstatować, że wiatr dął jeszcze ciągle od wschodu i że wysepka obróciła się do połowy około własnej osi, w skutek czego teraz wyglądała zupełnie odwrotnie niż pierwej, a że otwór wyjścia zwrócił się naprzeciw wiatry, przeto też śnieg je zasypał.

Na wolnem powietrzu termometr wskazywał tylko sześć stopni niżej zera, a morze było jeszcze wolne, o ile zdołano dostrzedz pośród zupełnej ciemności. Trzeba jednakowoż zauważyć, że wysepka, pomimo że się zupełnie odwróciła, zapewne dostawszy się do jakiegoś wiru na chwilę, jeszcze zawsze płynęła w kierunku zachodnim.

cas_(56).jpg (155903 bytes)

Ażeby ubezpieczyć się przeciw możliwości powtórzenia się wypadku podobnego, który mógłby mieć skutki bardziej opłakane, p. Sergiusz uważał za potrzebne zarządzić nowe środki ostrożności. Z jego polecenia tedy zrobiono we wale drugi przekop po przeciwnej stronie pierwszego i odtąd, którędykolwiek odwróciłby się lodowiec, można było mieć pewność, że komunikacya na zewnątrz nie będzie zamkniętą. Nie zachodziła też odtąd obawa, ażeby wewnątrz rydwanu zabrakło powietrza.

– Z tem wszystkiem, – rzekł p. Kaskabel, – miejsce to jakieś zakazane i zapadły kąt świata. Nie jestem pewny, czy nawet dla fok odpowiednie, a ani się nie umyło do okolic Normandyi!

– Zupełnie z panem się zgadzam, – rzekł p. Sergiusz. – Jednakowoż musimy zastosować się do tego, co jest, skoro poradzić na to nie możemy.

– A czy ja się nie stosuję? Ba! oczywiście, że się stosuję, panie Sergiuszu, i to z wielkiem obrzydzeniem!

O nie, poczciwy Kaskabelu, nie jest to klimat Normandyi, ani nawet Szwecyi albo Norwegii, albo Finlandyi w ich porze zimowej! Jest to klimat północnego bieguna ze swymi czterema miesiącami ciemności, swem wyciem wichrów, swem ustawicznem padaniem drobnego śniegu, i grubą oponą mgły, która nie dozwala pocieszać się tem, co południowcy zowią widnokręgiem.

A jak ponurymi jeszcze były widoki w przyszłości! Kiedy zakończy się to błędne pływanie, kiedy lodowiec stanie nieruchomie, a morze zamieni się na olbrzymie pole lodowe, to co poczną? Porzucić rydwan, podróż odbywać bez niego przez kilkaset mil do wybrzeży Syberyi, – sama myśl o tem była przerażającą. Dlatego też p. Sergiusz sam siebie zapytywał, czy nie lepiej byłoby zimować w tem samem miejscu, w którem pływająca bryła się zatrzyma i korzystać aż do nadejścia pięknej pory roku, z gościnności „Pięknego Wędrowca”, którego wędrówka niestety zapewne na zawsze się skończyła! Tak jest, ostatecznie spędzić porę najgroźniejszych mrozów pośród takich okoliczności nie byłoby rzeczą niemożliwą. Nim jednakowoż temperatura się podniesie, nim pękną lody Morza Lodowatego, będą musieli opuścić swoją zimową kwaterę i przejść przez pole lodowe, które roztopi się bardzo szybko, skoro odwilż się rozpocznie.

Co do tego zresztą nic jeszcze nie nagliło i będzie czas zastanawiać się nad tą kwestyą, gdy zima będzie się kończyła. Wtedy trzeba będzie wziąć w rachubę odległość oddzielającą ich od lądu stałego Azyi, zawsze w przypuszczeniu, że będą mieli sposoby jej obliczenia. Pan Sergiusz miał nadzieję, że ta odległość niezbyt będzie znaczną, zauważywszy, że lodowiec stale płynął w kierunku zachodnim, minąwszy przylądki Kekurnoj, Czelaskoj i Baranowa, jakoteż cieśninę Długą i zatokę Kołymy.

Dlaczego nie zatrzymał się u ujścia tej ostatniej zatoki? Stamtąd byłoby stosunkowo łatwo dostać się do prowincyi Jukagirów, w której Kabaczkowa, Niżny Ołymsk i inne miasta dozwoliłyby przezimować bezpiecznie. Możnaby wysłać zaprząg reniferów na pole lodowe po „Pięknego Wędrowca” i sprowadzić go na ląd stały. Ale p. Sergiusz był pewnym, że już minęli tę zatokę tak jak ujścia rzek Czukockiej i Alazci, przy takiej chyżości płynięcia. Ażeby oznaczać kierunek tego płynięcia, nic teraz na mapie nie znajdowano, prócz szeregu owych archipelagów znanych pod nazwami Anjou, Lajchoskich i De Long, a na tych wyspach, po większej części niezamieszkanych, w jakiż sposób mieliby znaleźć środki do podróży wędrowców i przewiezienia artykułów? A przecież, jeszcze i to byłoby lepsze, niż bezsilne i bezcelowe pływanie po krańcach okolic podbiegunowych!

Listopad właśnie się zakończył. Trzydzieści dziewięć dni upłynęło od czasu, kiedy Kaskabelowie wyruszyli z Poru Clarence, ażeby przejść przez cieśninę Berynga. Gdyby nie pęknięcie pola lodowego, byliby wylądowali w Numanie już przed pięciu tygodniami, a teraz przedostawszy się do południowych prowincyj Syberyi i zatrzymawszy się w jakiem mieście, nie potrzebowaliby obawiać się niczego ze strony zimy podbiegunowej.

Pływanie ich musiało się jednakowoż wkrótce zakończyć. Mróz stopniowo się zwiększał, a termometr stale opadał.

Badając swą wyspę lodową, p. Sergiusz zauważył, że obszar jej codziennie się zwiększał, z powodu że przyczepiały się do niej liczne bryły, pomiędzy któremi przepływała; wzrosła ona przez to tak, że była o trzecią część większą, niż pierwotnie.

W ciągu nocy z 30 listopada na 1 grudnia olbrzymia bryła nadpłynęła i przyczepiła się do tylnej części lodowca; ponieważ zaś podstawa ten nowej bryły więcej zagłębiała się w wodę i prąd w skutek tego szybciej ją unosił, przeto wkrótce odwróciła po za siebie wysepkę i pociągnęła ją za sobą tak jak to czyni mały parowy holowiec ciągnący wielki statek.

cas_(57).jpg (146046 bytes)

Równocześnie zaś mróz się zwiększył, a powietrze stało się suchsze, w skutek czego niebo się rozjaśniło. Wiatr dął teraz od północnego wschodu; pomyślna to była okoliczność, gdyż pędził ku wybrzeżu sybiryjskiemu. Iskrzące gwiazdy sklepienia arktycznego rozjaśniały długie noce podbiegunowe, a często zorza północna rozświecała niezmierzoną przestrzeń jarzącymi promieniami strzelającymi w górę jak gałązki wachlarza. Teraz daleko można było sięgać wzrokiem aż w okolice odległe, u których granic dostrzegano pierwsze brzegi lądu biegunowego. Na dalekim tle jaśniejszego widnokręgu zarysowywały się ostrymi konturami owe wieczne lodowce ze sterczącymi szczytami, zaokrąglonemi grzbietami i lasami narości i wyrębień. Był to widok cudowny, a nasi podróżni chwilami zapominali o smutnem swem położeniu, spoglądając w podziwie na te zjawiska przyrody, właściwe okolicom biegunowym.

Chyżość płynięcia zmniejszyła się, odkąd wiatr zmienił kierunek, gdyż tylko prąd już lodowce unosił. Możliwą stawało się rzeczą, że góra lodowa już nie wiele dalej popłynie na zachód, albowiem morze zaczęło marznąć pomiędzy leniwiej pływającemi krami.

Dotychczas jednakowoż ten jeszcze „młody lód,” jako go zowią łowcy wielorybów, ustępował przed najmniejszem wstrząśnieniem. Kry rozrzucone po morzu węższymi były oddzielone kanałami; wysepka nieraz uderzała o znaczne bryły, zatrzymywała się też niekiedy na kilka godzin, a potem dalej płynęła. Na każdy sposób należało oczewać wkrótce zatrzymania się zupełnego, tym razem zapewne na całą już zimę.

Dnia 3 grudnia około południa p. Sergiusz z Janem udali się do sztaby swego rozbitego okrętu. Kajeta, Napoleona i Sander poszli za nimi, a wszyscy okryci byli futrami, bo było bardzo zimno. Na stronie południowej słaby promień światła dowodził, że słońce właśnie przechodziło przez południk. Jaki bladawy pobłysk przenikający przestrzeń, pochodził niewątpliwie z jakiejś odległej zorzy północnej.

Uwagę ich zwracały na siebie różne muchy lodowców, szczególne ich kształty, wstrząśnienia ich przy spotkaniach, jakoteż „koziołki” wywracane przez niektóre, których równowaga została naruszoną w skutek ułamania się lub pęknięcia ich podstawy zanurzonej.

Nagle bryła, która holowała ich wysepkę od dni kilku, zatrzęsła się, zachwiała, zanurzyła w wodę i tonąc odłamała koniec wysepki, podczas gdy olbrzymi bałwan równocześnie wyspę oblał.

Wszyscy cofnęli się, jak mogli najśpieszniej, ale równocześnie dało się słyszeć wołanie:

cas_(58).jpg (169402 bytes)

– Na pomoc! Janie, na pomoc!

Był to głos Kajety. Cześć lodowca, na której stała, odłamała się i zaczęła odpływać.

– Kajeto! – zawołał Jan. – Kajeto!

Ale bryła odłamana, dostawszy się do innego prądu, płynęła w bok wysepki, którą chwilowo jakiś wir wstrzymał. Jeszcze chwila, – a Kajeta mogła zniknąć pośród kier odpływających.

– Kajeto! Kajeto! – wołał Jan.

– Janie! Janie! – powtórzyła biedna dziewczyna po raz ostatni.

Słysząc te krzyki, p. Kaskabel i Kornelia nadbiegli na miejsce. Stanęli przerażeni przy p. Sergiuszu, który nie widział sposobu uratowania nieszczęśliwej.

W tejże chwili, odłamana bryła chwilowo zbliżyła się na cztery do pięciu stóp do miejsca, w którem stali, Jan wyskoczył nagle jednym susem, nim zdołano go powstrzymać, i upadł obok Kajety.

– Mój synu! mój synu! – jęknęła pani Kaskabel.

O uratowaniu ich nie było mowy. W skutek wstrząśnienia spowodowanego upadkiem Jana, bryła szybko się oddaliła. Oboje wkrótce znikli pomiędzy lodowcami, i nawet ich wołania coraz to stawały się niewyraźniejsze, dopóki nie przestano ich słyszeć.

Po dwugodzinnem trwożliwem ich wyczekiwaniu, noc zapadła; p. Sergiusz, Kaskabel, Kornelia, i wszyscy musieli powrócić do obozowiska.

Jakże straszną noc spędzili mieszkańcy „Pięknego Wędrowca,” przechadzając się ciągle z kąta w kąt, pośród wycia psów! Jan i Kajeta odłączeni i uniesieni na pustej bryle lodu! Bez schroniska, bez pożywienia… straceni! Kornelia płakała; Sander i Napoleona płakali z nią. Kaskabel, zupełnie zgnębiony nowym tym ciosem, wymawiał od chwili do chwili wyrazy bez związku, których znaczenie było, że wszelkie nieszczęścia, jakie spadły na jego rodzinę, z jego pochodziły winy. Co do p. Sergiusza, to jakąż mógł dać im pociechę, kiedy sam był niepocieszony?

Następnego dnia, 4 grudnia, około godziny 8 rano, lodowiec na nowo zaczął płynąć naprzód, wydobywszy się wreszcie z wiru, w którym pozostawał przez całą noc. Kierunek jego drogi był ten sam, w którym odpłynęli Jan i Kajeta; ale ponieważ tych prąd zaczął unosić 18 godzin pierwiej, przeto należało się wyrzec nadziei, by ich zdołano doścignąć i odnaleść.

Oprócz tego na zbyt wiele niebezpieczeństw byli narażeni, by mogli ich wszystkich uniknąć; na wielki mróz, który coraz to stawał się dokuczliwszy, na głód, którego nie mieli czem zaspokoić, na nieustanne spotykanie się z lodowcami, z których najmniejszy mógł ich zmiażdżyć!

Lepiej nie silić się na opisanie zmartwienia Kaskabelów! Pomimo zwiększającego się mrozu, żadne z nich nie chciało wejść do wnętrza rydwanu, i ustawicznie wołali to Jana, to Kajetę, chociaż żadno z nich rozpaczliwych tych wołań słyszeć nie mogło.

Dzień kończył się, a położenie się nie zmieniało. Nadeszła noc, a p. Sergiusz zmusił ojca, matkę i dzieci do wejścia do wnętrza „Pięknego Wędrowca”, chociaż nikt ani na chwilę zasnąć nie mógł.

Nagle, około godziny trzeciej rano, dało się uczuć straszliwe wstrząśnienie; było ono tak gwałtowne, że rydwan o mało się nie obalił. Skąd pochodziło to wstrząśnienie? Czy jaki olbrzymi lodowiec uderzył o wysepkę i może ją rozbił?

Pan Sergiusz wybiegł na dwór.

Zorza północna rozświecała okolicę; można było rozróżnić przedmioty w promieniu pół mili w około obozowiska.

Pan Sergiusz przedewszystkiem rozglądnął się badawczo na wszystkie strony……..

Ani śladu Jana lub Kajety.

Co do wstrząśnienia, to pochodziło ono z uderzenia wysepki o pole lodowe. Dzięki dalszemu opadnięciu temperatury, – która już wynosiła 20 stopni niżej zera Celsiusza, – powierzchnia morza najzupełniej stężała. Tam, gdzie wczoraj jeszcze wszystko było w ruchu, teraz wszystko stało na miejscu nieruchomie. Wszelkie pływanie ustało.

Pan Sergiusz śpiesznie powrócił i oznajmił swym przyjaciołom o ostatecznem zatrzymaniu się ich pływającej wysepki.

– A zatem przed nami już sam lód twardy? – zapytał się zmartwiony ojciec.

– Przed nami, za nami i w około nas na wszystkie strony, – odpowiedział p. Sergiusz.

– A więc chodźmy szukać Jana i Kajety! Nie mamy minuty do stracenia!

– Chodźmy!

Kornelia i Napoleona nie chciały pozostać w „Pięknym Wędrowcu”; pozostawiono rydwan pod opieką Clovy’ego i wszyscy wyruszyli, wraz z psami, które pobiegły naprzód, ciągle węsząc w około.

Szli szybko po lodzie, który był twardy jak granit, i oczywiście podążyli w zachodnim kierunku, gdzie Wagram i Marengo, skoroby wpadły na trop swego pana, niezawodnieby go poznały. Po półgodzinnej wędrówce jednakowoż nic jeszcze nie odkryli, a musieli się zatrzymać, gdyż szybko braknie tchu, kiedy się idzie pośród temperatury tak niskiej, że powietrze wydaje się zamarzniętem.

Pole lodowe, rozciągające się na północ, na południe i na wschód, odgraniczały od strony zachodniej jakieś wzniesienia, które nie wyglądały jak lodowce. Mogły to być wzgórza jakiegoś lądu stałego lub wyspy.

Właśnie w tej chwili psy z głośnem szczekaniem rzuciły się w kierunku jakiegoś białawego wzniesienia, na którem pojawiyłiły się czarne jakieś punkta.

Ruszono natychmiast ku owym punktom, a Sander zauważył, że dwa z nich dają jakieś znaki.

– Jan! – Kajeta! – zawołał, pędząc naprzód z psami.

Byli to istotnie Jan i Kajeta, zdrowi i cali.

Ale nie byli sami. Gromada krajowców ich otaczała; byli to mieszkańcy wysp Lajchoskich.

 

 

ROZDZIAŁ V

Wyspy Lajchoskie.

tej stronie Morza Lodowatego Północnego są trzy archipelagi, znane pod wspólną nazwą Nowej Syberyi, a mianowicie wyspy De Longa, wyspy Anjou i wyspy Lajchoskie. Te ostatnie, najbliższe stałego lądu Azyi, składają się z gromady wysp położonych pomiędzy 73 a 75 stopniem północnej szerokości, a 135 i 140 stopniem wschodniej długości, na powierzchni jakich czterdziestu tysięcy mil kwadratowych. Z większych wymienimy wyspy Kotelnoj, Blinoj, Maloj i Belkowa.

Są to obszary zupełnie nieurodzajne; nie ma tam drzew ani żadnych innych płodów ziemi; zaledwie znajdują się ślady pierwotnej roślinności w ciągu nielicznych tygodni w lecie; są to też zbiorowiska kości płetwowców i mamutów, gromadzone tu od peryodu formacyi geologicznej i drzew skamieniałych lub torfowisk w nadzwyczajnej ilości: takimi są archipelagi Nowej Syberyi.

Wyspy Lajchoskie odkryto w początkach ośmnastego stulecia.

Otóż na wyspie Kotelnoj, najważniejszej i najbardziej na południe wysuniętej w tej gromadzie, wylądowali mieszkańcy „Pięknego Wędrowca” po przepłynięciu w 40 dniach przestrzeni sześciu do siedmiuset mil. Na południowy zachód, na wybrzeżu Syberyi, znajduje się obszerna zatoka Leny, do której szerokiego otworu rzeka tejże nazwy, jedna z najważniejszych w północnej Azyi, wylewa swe wody, wpływające do Morza Lodowatego.

Ten Archipelag Lajchoski stanowi ostateczne krańce ziemi w tej długości geograficznej. Po za nim, aż do nieprzebytej zapory lodu biegunowego, żaden żeglarz nie dojrzał żadnego kawałka ziemi. Piętnaście stopni na północ stamtąd znajduje się biegun północny.

Nasi wędrowcy zatem zostali wyrzuceni na ląd na samym końcu świata, chociaż pod szerokością niższą aniżeli szerokość Spitzbergów lub północnych krańców Ameryki.

Ale w końcu, jakkolwiek Kaskabelowie dotarli więcej na północ, aniżeli pierwotnie zamierzali, to przecież ciągle zbliżali się ku Rosyi europejskiej. Setki mil przebytych od chwili wyruszenia z Portu Clarence kosztowały ich mniej trudu, aniżeli wystawienia na niebezpieczeństwa. Przepłynięcie takiej przestrzeni pośród takich okoliczności było właściwie oszczędzeniem równie długiej podróży lądowej po okolicach w zimie niemal nieprzebytych. Nie byłoby też może powodu do użalania się, gdyby w skutek ostatniej fatalności, p. Sergiusz i jego towarzysze, nie byli popadli w ręce krajowców wysp Lajchoskich. Czy odzyskają wolność, otrzymując ją z rąk krajowców, lub znajdując ją w ucieczce? Wydawało się to rzeczą wątpliwą. Na każdy sposób dowiedzą się o tem z czasem, a skoro już będą wiedzieli, co ich czeka, to dosyć będzie czasu ułożyć plan jakiś odpowiednio do okoliczności.

Wyspę Katelnoj zamieszkuje pewien szczep fiński, liczący od trzechset pięćdziesięciu do czterechset dusz, mężczyzn, niewiast i dzieci. Krajowcy ci odrażającej powierzchowności należą do najmniej cywilizowanych mieszkańców owych okolic, nie wyjmując Czukczów, Jukagirów i Samojedów. Pogańska ich wiara jest najniższego rzędu, pomimo szlachetnych usiłowań Braci Morwaskich, którzy nigdy nie byli w stanie pokonać zabobonnych wierzeń tych Nowo-Sybiryjczyków, ani też instynktów złodziejskich i rozbójniczych.

Przemysł na archipelagu Lajchoskim polega głównie na łowieniu płetwowców, których znaczne gromady odwiedzają te strony Morza Lodowatego Północnego i na polowaniu na foki, równie tu liczne jak na wyspie Berynga w porze ciepłej.

Zima bardzo bywa ostrą w tych stronach Nowej Syberyi. Krajowcy mieszkają, a raczej zagrzebują się w głębiach nor ciemnych, drążonych pod górami śniegu. Nory te niekiedy dzielą się na izby, w których nie trudno jest utrzymać temperaturę dosyć wysoką. Paliwa dostarczają im torfowiska, których znaczne pokłady (jak już wspomnieliśmy) znajdują się na tych wyspach, nie wspominając już o kościach płetwowców, które także dają się palić.

Otwór zrobiony przez tych północnych troglodytów w pułapie ich jaskiń, służy do wypuszczania dymu z bardzo pierwotnych ich pieców. Dlatego to na pierwszy rzut oka wydaje się, że z ziemi tam dobywają się pary podobne jak z kopalń siarki.

Co do ich pożywienia, to stanowi je głównie mięso reniferów. Przeżuwacze te pasą się na wysepkach i wyspach archipelagu w wielkich trzodach. Nadto dostarcza im pożywienia mięso łosiów i mnóstwo ryb suszonych, których niezmiernie zapasy gromadzą przed nadejściem zimy. Widzimy przeto, że Nowo-Sybiryjczycy nie są narażenie na klęskę głodu.

W owym czasie panował na archipelagu Lajchoskim jeden naczelnik. Nazywał on się Czu-Czuk i miał władze nieograniczoną nad swymi poddanymi. Poddając się niewolniczo władzy absolutnej, ci krajowcy w zupełnem są przeciwieństwie do Eskimosów rosyjskiej Ameryki, którzy się rządzą niejako republikańską równością.

Co do swoich obyczajów zaś towarzyskich także najzupełniej różnią się od nich, gdyż mają dzikie instynkta i wielce są niegościnni, na co często się żalą zaglądający w tamte strony łowcy wielorybów. Szkoda poczciwych, dobrodusznych krajowców w Porcie Clarence! Jakże miano ich wkrótce wspominać z żalem!

Pewną jest rzeczą, że nic gorszego Kaskabelów spotkać nie mogło! Po katastrofie w cieśninie Berynga, dostać się właśnie na archipelag Lajchoski i w ręce stworzeń tak przebrzydłych, na to istotnie trzeba było mieć szczególne nieszczęście.

Pan Kaskabel też wcale nie ukrywał swego niezadowolenia, kiedy się ujrzał otoczonym kilkuset krajowcami, wyjącymi, wymachującymi groźnie rękami i łającymi niezrozumiale rozbitków, których nieszczęśliwa ta podróż zawiodła w ich strony.

– Czego te małpy chcą właściwie? – zawołał, opędzając się od tych, którzy zanadto do niego się zbliżali.

– Nas chcą, ojcze! – rzekł Jan.

– W szczególny też sposób witają gości! Czy mają zamiar nas pożreć?

– Nie, ale prawdopodobnie zamierzają zatrzymać nas na swej wyspie jako jeńców!

– Jako jeńców?

– Tak jest, tak jak już uczynili z dwoma marynarzami, którzy przybyli przed nami.

Jan nie miał sposobności dać więcej wyjaśnień. Kilkunastu krajowców porwało przybyszów, którzy musieli, czy to dobrowolnie, czy pod przymusem, pójść za nimi do wsi Turkiewa, stolicy archipelagu.

Tymczasem ze dwudziestu innych dzikich udało się do „Pięknego Wędrowca”, który spostrzeżono na wschodzie, gdyż mały słupek dymu dobywający się z komina zdradził jego położenie.

Kilkanaście minut później jeńcy dostali się do Turkiewa i zawiedziono ich do dosyć wielkiej jaskini wydrążonej pod śniegiem.

– To jest zapewne więzienie tej miejscowości! – zauważył p. Kaskabel, gdy ich pozostawiono samych w około ogniska roznieconego w środku jaskini.

Ale przedewszystkiem Jan i Kajeta musieli opowiedzieć swoje ostatnie przygody.

cas_(59).jpg (152128 bytes)

Bryła lodu, na której się znaleźli, płynęła w kierunku zachodnim, dostawszy się między lodowce. Jan trzymał w ramionach młodą dziewczynę, ażeby nie zsunęła się z bryły przy ustawicznych wstrząśnieniach przy stykaniu się z krami. Nie mieli czem się posilić, ani gdzie schronić przez czas może bardzo długi, ale przynajmniej byli razem. Przytuliwszy się do siebie, może mniej czuć będą głód i zimno.

Nadeszła noc. Chociaż już nie mogli się widzieć, to przecież mogli się słyszeć. Mijały godziny pośród ustawicznej trwogi i niebezpieczeństwa, że zostaną strąceni w głębiny morskie. W końcu pojawiły się blade promienie świtania i wtedy właśnie ich bryła zrosła się z polem lodowem.

Jan i Kajeta podnieśli się i szli przed siebie; jak daleko, sami nie wiedzieli, ale doszli nakoniec do wyspy Katelnoj na której oczywiście popadli w ręce krajowców.

– I powiadasz, Janie, że są jeszcze inni jeńcy? – zapytał się p. Sergiusz.

– Tak jest, panie Sergiuszu.

– Czy ich widziałeś?

– Panie Sergiuszu, – rzekła Kajeta, – mogłam zrozumieć tych ludzi, bo mówią po rosyjsku; mówili oni o dwóch marynarzach, których we wsi trzymają w niewoli.

Rzeczywiście język północnych szczepów Syberyi bardzo jest podobny do rosyjskiego, a p. Sergiusz był w stanie rozmówić się, z mieszkańcami tych wysp. Ale czegoż można było się spodziewać od tych rozbójników, którzy, wyparci z więcej zaludnionych okolic nad ujściami rzek, znaleźli bezpieczne siedziby w odległych archipelagach Nowej Syberyi, gdzie nie potrzebowali się obawiać niczego ze strony władz rosyjskich.

Zły humor Kaskabela jednakowoż dochodził do najwyższego stopnia, odkąd mu odebrano swobodę wychodzenia i przychodzenia, którędy mu się podobało. Powtarzał sobie i nie bez słusznych powodów, że „Piękny Wędrowiec” zostanie obrabowany, splądrowany, zniszczony może przez tych łotrów. Istotnie może nie opłaciło się nawet, że wydobył się z kataklizmu w cieśninie Berynga, ażeby dostać się w szpony tego „robactwa biegunowego.”

– Ależ Cezarze, – mawiała do niego Kornelia, – uspokój się! I na cóż ci się przyda złościć się? Ostatecznie mogłoby nas przecież spotkać coś gorszego!

– Coś gorszego, Kornelio?

– Naturalnie, Cezarze! Cóżbyś powiedział, gdybyśmy nie znaleźli Jana i Kajety? Otóż są, obydwoje i my wszyscy także zostaliśmy przy życiu! Tylko pomyśl o niebezpieczeństwach, na jakie byliśmy narażeni, a przecie ich uniknęliśmy! Ależ to prawie cudem nazwać można i myślę że zamiast rzucać się jak szalony, powinienbyś dzięki składać Opatrzności….

– To też czynię, Kornelio, z głębi serca dziękuję Opatrzności. Ale równocześnie nie szkodzi przeklinać dyabła, który nas widłami rzucił w szpony tych potworów! Ależ to nie ludzkie istoty, tylko zwierzęta!

Zresztą Kaskabel miał słuszność, a Kornelia również. Nikogo z mieszkańców „Pięknego Wędrowca” nie brakowało. Jak wyruszyli razem z Portu Clarence, tak też razem znaleźli się w tym Turkiewie.

– Tak, jesteśmy razem w kreciej morze lub w dziurze śmierdziela, co wolisz, – mruczał Kaskabel, – jaskinia, w jakiej najnędzniejszy niedźwiedź nie chciałby zamieszkać!

– Ale ba!. . A gdzie Clovy? – zapytał się Sander.

Istotnie co się stało z tym biedakiem, pod którego opieką rydwan pozostawiono? Czy może narażając życie, próbował bronić własności swego pana? Czy znajdował się już w ręku tych dzikich?

A teraz, gdy Sander przypomniał Clovy’ego:

– A Dżako! – rzekła Kornelia.

– A John Bull! – rzekła Napoleona.

– A psy nasze! – dodał Jan.

Rozumie się, że przedewszystkiem niepokojono się o Clovy’ego. Małpa, papuga, jakoteż Wagram i Marengo oczywiście na dalszym były planie.

W tejże chwili usłyszano na dworze hałas. Słychać było prawdziwy grad złorzeczeń z gniewem wygłaszanych, a hałas ogólny przegłuszało szczekanie obu psów. Równocześnie prawie rozwarła się fórta dająca przystęp do jaskini, wpadły Wagram i Marengo, a za nimi zjawił się Clovy.

– Tu jestem, boss! – wołał nieborak, – chyba, może że to nie ja! Bo doprawdy nie wiem, co ze mną się stało!

– Mamy zupełnie to samo uczucie, – rzekł boss, podając mu rękę.

– A nasz „Piękny Wędrowiec”? – zapytała Kornelia z drżeniem.

– „Piękny Wędrowiec”? – odrzekł Clovy. – Otóż ci panowie na dworze wydobyli go ze śniegu, przyprzęgli się do niego jak woły i przywieźli go do wsi.

– A Dżako? – zapytała Kornelia.

– Dżaka również.

– A John Bull? – dodała Napoleona.

– Także i Johna Bulla.

Właściwie też, skoro już Kaskabelów zatrzymywano w Turkiewie, to było też lepiej, że i rydwan tam się znajdował, choć był narażony na splądrowanie.

Tymczasem głód im się dawał uczuwać, a nie było znaku, ażeby krajowcy chcieli zatroszczyć się o nakarmienie swych jeńców. Wielkie jeszcze szczęście było, że rozważny Clovy zapełnił był swe kieszenie i z głębin ich wyjął kilka puszek z prezerwami, które wystarczyły na pierwszy posiłek. Potem wszyscy owinęli się w swe futra i spali jak mogli w atmosferze przesyconej dymem z płomienia torfowego.

Dnia następnego, 6 grudnia, p. Sergiusz i jego towarzyszy wyprowadzono z jaskini i z wielką rozkoszą powoli wciągali powietrze świeże, chociaż mróz był bardzo ostry.

cas_(60).jpg (163272 bytes)

Przyprowadzono ich przed oblicze Czu-Czuka.

Osobistość ta o twarzy przebiegłej, której zewnętrzna postać nie miała w sobie nic ujmującego, zajmowała mieszkanie wydrążone w ziemi, większe i wygodniejsze od jaskiń jego poddanych. Wykopano je u stóp wysokiej, ponurej, śniegiem pokrytej skały, której szczyt był nieco podobny do łba niedźwiedzie.

Czu-Czuk mógł mieć około pięćdziesięciu lat. Twarz jego gładka, w której jarzyły się małe oczka jak para żarzących węgiełków, zezwierzęcona była, jeżeli mi wolno użyć tego wyrazu, ostrymi kłami wystającymi z warg. Siedząc na kupie futer, odziany w skóry reniferowe, w butach ze skór fok i we futrzanej czapie na głowie, leniwie głową poruszał na dół i do góry.

– Co to za okaz podstępnego starego łotra! – mruknął pod nosem p. Kaskabel.

Obok niego stało parę dygnitarzy szczepu. Na dworze wałęsało się kilkadziesiąt krajowców ubranych podobnie jak ich naczelnik; którzy z nich byli mężczyznami, a którzy kobietami, jeńcy rozeznać nie mogli, gdyż moda nowosybiryjska nie uwzględniała różnicy płci.

Najprzód tedy Czu-Czuk, zwróciwszy się do p. Sergiusza, którego narodowość niezawodnie odgadł, przemówił do niego zrozumiale po rosyjsku.

– Kto wy jesteście?

– Poddany cara! – odrzekł p. Sergiusz, sądząc, że wymienienie tego mocarza może zrobi jakie wrażenie na tym króliku archipelagu.

– A tamci? – zapytał się dalej Czu-Czuk, wskazując na członków rodziny Kaskabelów.

– To Francuzi.

– Francuzi? – powtórzył naczelnik.

Zdawało się, że nigdy nie słyszał o narodzie lub szczepie tego rodzaju.

– Rozumie się, że Francuzi!. . Francuzi z Francyim ty stary łajdaku! – zawołał p. Kaskabel.

Ale było to powiedziane w najczystszej francuzczyźnie i ze swobodą człowieka, który wie doskonale, że go nie zrozumieją.

– A ta? – zapytał się królik, zwracając się ku Kajecie, albowiem nie uszło jego uwagi, że młoda dziewczyna do innej rasy należy.

– Indyanka! – odrzekł p. Sergiusz.

Potem odbyła się bardziej ożywiona rozmowa pomiędzy nim a Czu-Czukiem; ważniejsze jej ustępy tłomaczył p. Sergiusz swym towarzyszom.

Wynikiem całej dyskusyi było, że przybysze mają się uważać za jeńców, i że pozostaną na wyspie Kotelnoj tak długo, dopóki nie zapłacą w pieniądzach rosyjskich 3000 rubli okupu.

– Niechże ten syn Wielkiej Niedźwiedzicy powie, skąd mamy wziąć te pieniądze! – zawołał Kaskabel. – Nie ma wątpliwości, że szelmy te pokradli wszystko, co zostało z pańskich pieniędzy, panie Sergiuszu!

Król dał znak i przybyszów wyprowadzono. Dozwolono im przechadzać się po wiosce, pod warunkiem, że jej nie opuszczą, i od pierwszego dnia spostrzegli że są pilnie strzeżeni. O tej porze roku zresztą pośród zimy, byłoby dla nich rzeczą niemożliwą uciec w nadziei dostania się do stałego lądu. Cała trupa udał się prosto do „Pięknego Wędrowca”. Mnóstwo krajowców było około niego zgromadzonych i zdumiewało się nad Johnem Bullem, który ich bawił najkomiczniejszemi swemi wykrzywieniami. Nigdy oni przedtem małpy nie widzieli i prawdopodobnie wyobrażali sobie, że ta istota czwororęka czerwonowłosa należy do rodzaju ludzkiego.

– Ależ oni sami do niego należą! – zauważyła Kornelia.

– O tak, należą, ale hańbę mu przynoszą! – dodał jej mąż.

Potem zaś poprawił się:

– O, na honor! – zawołał; – bardzo się myliłem, kiedym tych dzikich nazwał małpami! Nie mogą oni z niemi się równać pod żadnym względem i jak najmocniej przepraszam się za moją omyłkę, kochanie Johnie Bullu.

John Bull zaś w odpowiedzi, tylne ręce wzniósł nad głowę. Kiedy zaś jeden z krajowców chciał go wziąć za rękę, ugryzł go w palec tak mocno, że krew wytrysła.

– To, to, to, Johnie Bullu! Gdyż ich! Gryź, co masz siły! – wołał Sander.

Ale mogło to mieć koniec niemiły dla małpki, i może byłaby drogo zapłaciła za swój figiel, gdyby uwagi dzikich nie zwróciło na siebie pojawienie się Dżaka; właśnie otworzono klatkę i on wyszedł krokiem pompatycznym wschodniego mocarza.

Papug nie znano tak jak małp na tych archipelagach Nowej Syberyi. Nikt jeszcze nie widział ptaka tego rodzaju, o tak żywem zabarwieniu pierza, z oczyma okrągłemi, wyglądającemi jak szkiełka okularów i dziobem jak haczyk zakrzywionym.

Któż jednak opisze zdumienie, jakie zapanowało, gdy z dzioba tego wyszły wyrazy ludzkiej jakieś mowy! A sypały się jedne za drugimi, dopóki nie wyczerpał się cały zapas gadatliwego ptaka ku osłupieniu krajowców. Ptak, który gada! I niektórzy z zabobonniejszych rzucali się na ziemię, jakoby wyrazy te wyrzekły jakie z ich bałwanów. Kaskabel zaś nie zaniedbał zachęcać ptaka jeszcze bardziej.

– Dobrze, mój Dżako! – mówił, skrobiąc go po czubie. – Tylko dalej! Gadaj wszystko, co tylko chcesz! Powiedz głupcom, aby szli do piekła!

Ptak też zawołał: „Idźcie do piekła”! i to głosem tak przenikliwym, że krajowcy rozbiegli się, uciekając z oznakami największego przestrachu.

I pomimo przykrości swego położenie, cała trupa serdecznych wybuchła śmiechem.

– No, no, – rzekł jej naczelnik, odzyskując cokolwiek dawnego swojego humoru, – chybaby dyabeł wdał się w to, ażebyśmy nie mieli dać sobie rady a tą trzodą dwunożnego bydła!

Pozostawiono jeńców samych sobie, a że się wydarzyło, iż Czu-Czuk pozostawił „Pięknego Wędrowca” do ich dyspozycyi, przeto weszli do swojego mieszkania. Niewątpliwie Nowo-Syberyjczycy uważał je za gorsze od swoich nor podziemnych.

Okazało się, że z rydwanu pozabierano tylko niektóre przedmioty mniejszej wartości ale wszelką resztę pieniędzy p. Sergiusza zabrano. Cezar Kaskabel powziął jednakowoż stanowczo zamiar nie pozostawienia ich tutaj nawet w formie okupu.

Było zdarzeniem istotnie szczęśliwem, iż mogli znaleźć się znowu w swym saloniku, w jadalnym swym pokoiku i innych izdebkach „Pięknego Wędrowca”, zamiast dusić się w nędznych murach Turkiewa. Prawie nic też nie brakowało. Pościel; narzędzia, puszki z prezerwami widocznie „nie przypadały do, gustu dam i panów tej miejscowości”. Tak więc, gdyby mieli czekać miesiące całe na sposobność do ucieczki z wyspy Kotelnoj, przezimowanie w tem miejscu nie przedstawiało się w barwach ponurych.

Ponieważ naszym wędrowcom dozwolono swobodnie przechadzać się, gdzie im się podobało, przeto p. Sergiusz i jego towarzysze postanowili porozumieć się z obu marynarzami którzy prawdopodobnie po rozbiciu się jakiegoś statku dostali się na tę wyspę. Może ci zdecydują się z nimi współdziałać i ułożyć jakiś plan oszukania czujności Czu-Czuka, ażeby ujść z wyspy, skoro nadarzą się pomyślne okoliczności.

Resztę dnia spędzono na robieniu porządku wewnątrz małego mieszkania. Nie było to tak łatwo bo wszystko było poprzewracane, a Kornelia, która tak przestrzegała ładu w gospodarstwie, mruczała ustawicznie. Kajeta, Napoleona i Clovy, pracowali ja mrówki aż do chwili nocnego spoczynku.

Trzeba tu zaraz zaznaczyć, że p. Kaskabel od chwili, w której postanowił spłatać jakiegoś figla Jego Mości panu Czu Czukowi, odzyskiwał znacznie humor stracony przez ostatnie wydarzenia. „Ryszard stał się napowrót sam sobą”.

Następnego dnia poszedł z p. Sergiuszem szukać obu marynarzy, którzy prawdopodobnie cieszyli się także wolnością. I okazało się rzeczywiście, że ich trzymano w więzieniu; spotkano się u wejścia do jaskini przez nich zajmowanej na drugim końcu wsi, a krajowi stróże bezpieczeństwa wcale się nie sprzeciwiali i nie przeszkadzali ich rozmowie.

Marynarze ci byli pochodzenia rosyjskiego; jeden z nich miał lat 35, drugi 40,. Mróz, niedostatek, głód, wyżłobiły zmarszczki na wydłużonych ich twarzach; odzież ich marynarską pokrywały łachmany futer; pod niestrzyżonymi włosami i bujnym zarostem twarzy trudno było rozróżnić rysy twarzy. Były to wprost wizerunki nędzy. Byli jednakowoż silnie zbudowani i muszkularni i w razie potrzeby mogliby dzielną przynieść pomoc. Ale wydawało się jakoby nie bardz opragnęli zawierać bliższą znajomość z nowymi przybyszami, o których pojawieniu się już byl powiadomieni.

Podobna położenie, wspólne pragnienie wydostania się stąd przez pomaganie sobie wzajemne, powinnoby przecież ich zbliżyć do siebie.

Pan Sergiusz rozpytywał ich się po rosyjsku. Starszy powiedział, że się nazywa Ortik, a młodszy Kirszew; potem zaś nie bez pewnego wahania, zdecydowali się opowiedzieć swe dzieje.

– Jesteśmy marynarzami z rygajskiej zatoki, – rzekł Ortik. – Przed rokiem weszliśmy na statek Seraski, który wybrał się na połów wielorybów w Morzu Północnem. Kiedy sezon się zakończył, opóźniliśmy się na nieszczęście z dopłynięciem do cieśniny Berynga; statek nasz dostał się między lodowce na północ od wysp Lajchoskich i został zgruchotany. Z załogi tylko my dwaj uratowaliśmy się. Puściliśmy się w łodzi na morze, burza nas zapędziła do tych wysp i dostaliśmy się w ręce krajowców.

– Kiedyż to się stało?

– Przed dwoma miesiącami.

– Jakże was tu przyjęli?

– Pewnie tak samo jak was, – odrzekł Ortik. Jesteśmy więźniami Czu-Czuka; wypuścić nas nie chce, chyba za okupem.

– A skądbyśmy go wzięli? – przerwał Kirszew.

– Chyba że, – powiedział w jakiś szyderczy sposób Ortik, – chyba że wy macie dosyć pieniędzy i dla nas, bo myślę, że jesteśmy ziomkami….

– Jesteśmy, – odrzekł p. Sergiusz, – ale pieniądze, jakie posiadamy, ukradli krajowcy i my równie jesteśmy bez środków, jak i wy prawdopodobnie….

– To tem prędzej! – mruknął Ortik.

Obaj potem podali kilka szczegółów o tem jak tu żyli. Na mieszkanie im wyznaczono małą ciemną jaskinię; mieszkańcy ich ciągle pilnowali, ale do pewnego stopnia dawali im wolność. Odzież ich była w łachmanach, do jedzenia mieli tylko pożywienie krajowców, a i tego nie dosyć. Sądzili też, że w miarę zbliżania się pory piękniejszej, ściślej będą strzeżeni, a wszelka sposobność ucieczki zniknie.

– Widząc, że wystarczyłoby nam porwać łódź rybacką, ażeby się dostać do lądu, z pewnością krajowcy pilnie będą się strzegli i może nas zamkną!

– Ale piękna pora nadejdzie aż za cztery do pięciu miesięcy, – rzekł p. Sergiusz, – a pozostać więźniami aż do tego czasu….

– Czyż wy macie jaki sposób do ucieczki?…. – zapytał się Ortik, przerywając.

– Na razie nie mamy. Jednakowoż byłoby rzeczą naturalną, byśmy sobie wzajemnie pomagali. Zdaje się, moi przyjaciele, że wyście dużo wycierpieli i jeżelibyśmy mogli w czem wam dopomódz. .

Obaj marynarze podziękowali p. Sergiuszowi, ale jakiejś serdeczności w tem widać nie było. Gdyby im od czasu do czasu dali coś lepszego do jedzenia, to byliby bardzo wdzięczni. To wszystko, czego im potrzeba, chyba że może zechcą im dać co do ukrycia. Zamieszkać zaś razem nie życzyliby sobie. Wolą już pozostać w swej norze, ale zarazem obiecali odwiedzać swoich gości.

Pan Sergiusz i Kaskabel, który rozumiał rozmowę, pożegnali się z marynarzami.

Chociaż ci dwaj ludzie sympatycznie nie wyglądali, to przecież nie było powodu odmówić im pomocy. Rozbitki powinni wzajemnie się wspierać i sobie pomagać.

Postanowiono tedy zrobić dla nich, co się zdoła, a gdyby się nadarzyła sposobność do ucieczki, nie zapomnieć o nich. Byli ostatecznie ziomkami p. Sergiusza i byli ludźmi.

Upłynęły dwa tygodnie i stopniowo dawały im się uczuwać przykrości ich położenia. Co rana zmuszano ich jawić się przed obliczem władcy i musieli słuchać jego nalegań zapłacenia okupu. Wpadał on przytem w gniew nieraz, groził i przysięgał na swe bożki! To nie dla siebie, tylko dla nich żądał haraczu za uwolnienie.

– Ty stary oszuście! – mawiał wtedy Kaskabel, rozumie się po francuzku. – Najprzód ty nam oddaj nasze pieniądze, a potem zobaczymy!

W ogóle widoki wcale nie były ponętne. Zachodziła obawa, że Czu-Czuk nareszcie wypełni swoje groźby.

Dzień w dzień też Kaskabel natężał swą mózgownicę, ażeby znaleźć środek spłatania figla jego godnego krajowcom. Ale nadaremnie, i błędny artysta zaczął przychodzić do przekonania, że worek jego pomysłów jest wypróżniony; pod tym workiem pomysłów zaś rozumiał swą mózgownicę. Istotnie człowiek, który powziął wielki plam, – równie zuchwały, jak teraz pożałowania godny, – powrócenia z Ameryki do Europy przez Azyę, gniewał się teraz na siebie i nazywał siebie „ostatecznym głupcem”.

– Nie, Cezarze, głupcem ty nie jesteś, – mawiała wtedy Kornelia. – Wynajdziesz ty w końcu coś doskonałego. Przyjdzie ci to na myśl, sam nie będziesz wiedział jak!

– Myślisz tak, żonusiu?

– Jestem tego pewną!

Czyż nie bywa to rzecz wzruszająca, ta niewzruszona ufność Kornelii w geniusz męża, pomimo nieszczęśliwego jego pomysłu puszczenia się w taką podróż?

Rozumie się, że p. Sergiusz wszystkim starał się dodawać otuchy. ale usiłowania jego, ażeby nakłonić Czu-Czuka do wyrzeczeni się pretensyj, było bezowocne. Ale nawet, gdyby naczelnik dzikich chciał obdarować ich wolnością, Kaskabelowie nie mogliby opuścić wyspy Kutelnoj pośród zimy, przy temperaturze wynoszącej 30 do 40 stopni niżej zera.

Zbliżyły się święta Bożego Narodzenia, które Kornelia pragnęła obchodzić „okazale”. Okazałość ta mogła polegać tylko na obiedzie staranniej przygotowanym i obfitszym, niż zazwyczaj, bo ostatecznie rodzaj potrwa musiał być ten sam, składając się z samych prezerw puszkowych. Ale że nie brakowało mąki, ryżu i cukru, przeto znakomita ta gospodyni obróciła cały swój zasób wiedzy na upieczenie olbrzymiego tortu, który niezawodnie miał doskonale się udać.

Obu rosyjskich marynarzy zaproszono na obiad; przyjęli też zaproszenie. Po raz to pierwszy przybyli do „Pięknego Wędrowca”.

Zaledwie jeden z nich, – młodszy, zwany Kirszew, – przemówił, głos jego wydał się Kajecie znajomym. Nie mogła sobie jednakowoż zdać sprawy z tego, gdzie go słyszała.

Także ani Kornelia, ani jej córeczka, ani nawet Clovy, nie czuli pociągu do tych dwóch ludzi, którzy widocznie byli żenowani w obec swoich gospodarzy.

Kiedy uczta się skończyła, p. Sergiusz na prośbę Ortika opowiedział przygody Kaskabelów w Alasce. Dodał też, jak oni go uratowali, pół umarłego, po morderczym zamachu na nim dokonanym przez jakichś ludzi Karnowa.

Gdyby na twarze marynarzy padało światło to może dostrzeżonoby, że wymienili że wymienili ze sobą szczególne spojrzenie, kiedy była mowa o tej napaści. Ale przeszło to niepostrzeżenie, a spożywszy duże kawałki tortu i zakropiwszy je należycie wódką, Ortik i Kirszew wyszli z „Pięknego Wędrowca”.

Zaledwie znaleźli się na dworze, rzekł jeden z nich:

– Otóż i spotkanie niespodziewane! Więc to był ten Rosyanin, którego mieliśmy prawie w ręku na granicy! Gdyby nie ta przeklęta Indyanka, to nie byłby się wywinął!

– I jego pas dostałby się w nasze ręce! – dodał drugi.

– Tak! Te tysiące rubli nie byłyby teraz w szponach Czu-Czuka!

A zatem ci mniemani marynarze byli właściwie zbrodniarzami należącymi do szajki Karnowa, którego brojenie szerzyło postrach w zachodniej Ameryce. Po nieudałym zamachu na p. Sergiusza, którego twarzy w ciemności nie zdołali rozeznać, dostali się do Portu Clarence. Tam parę dni później ukradli łódź i próbowali przeprawić się przez cieśninę Berynga, ale dostawszy się rozmaitych prądów, i nieraz narażeni na utonięcie, ostatecznie dopłynęli do największej wyspy archipelagu Lajchoskiego, gdzie zostali jeńcami krajowców.

 

 

ROZDZIAŁ VI

W zimowych leżach.

 

takim położeniu znajdowali się p. Sergiusz i jego towarzysze 1 stycznia 1868 roku.

Położenie to, już niepokojące z powodu, że byli jeńcami Nowo-Sybiryjczyków na wyspach Lajchoskich, skomplikowało się jeszcze przez pojawienie się Ortika i Kirszewa. Nie ma wątpliwości, że łotry te w jakiś sposób zechcą skorzystać z tego niespodziewanego spotkania. Na szczęście jeszcze, nie wiedzieli, że napadnięty przez nich na granicy Alaski podróżny był hrabią Narkinem, politycznym skazańcem zbiegłym z fortecy jakuckiej, a usiłującym dostać się do Rosyi, przyłączywszy się do wędrujących sztukmistrzów.

Gdyby o tem się dowiedzieli, to niewątpliwie skorzystaliby z tej tajemnicy, albo każąc sobie grubo zapłacić, albo też oddając go w ręce władz rosyjskich za pieniężne wynagrodzenie lub uwolnienie siebie od kary.

Ależ czyż nie zachodziła niebezpieczeństwom, że jakiś wypadek zdradzi im tajemnicę znaną dotychczas tylko Kaskabelow i jego żonie?

Tymczasem Ortik i Kirszew pozostali w odosobnieniu, chociaż byli zdecydowani przyłączyć się do trupy, skoroby się nadarzyła sposobność do odzyskania wolności.

Na razie jednakowoż, pośród najostrzejszej zimy biegunowej, widoczną było rzeczą, że myśleć o ucieczce nie było można.

Mróz tak był ostry, że para wychodząca z ust na dworze natychmiast zamieniała się w śnieg. Niekiedy termometr opadał do czterdziestu stopni zera Celsiusza. Nawet w czasie, gdy powietrze było spokojne, nie podobnaby było znieść takiej temperatury. Kornelia i Napoleona nigdy nie odważyła się wychodzić z „Pięknego Wędrowca”; nawet nie dopuszczonoby do tego. Jakże nieskończenie długimi wydawały się te dni bezsłoneczne, a raczej te noce, trwające niemal po dwadzieścia cztery godzin.

Tylko Kajeta, przyzwyczajona do zimy północno amerykańskiej, dosyć była odważną, ażeby na mróz wychodzić za drzwi; naśladowały ją też kobiety krajowe. Widywano je przy codziennych zatrudnieniach w odzieży ze skóry reniferowej, podwójnie nakładanej, owinięte w futrzane okrycia, w butach ze skór fok, i w czapkach z psiej skóry. Nie można było dojrzeć nawet koniuszków ich nosów, z czego zresztą martwić się nie było powodu.

Pan Sergiusz, Kaskabel, dwaj jego synowie i Clovy, starannie w futra owinięci, składali codziennie obowiązkową swą wizytę Czu-Czukowi; toż samo czynili obaj marynarze, których zaopatrzono w ciepłe okrycia.

Co do męzkiej ludności Nowej Syberyi, to ta śmiało stawi czoło wszelkiemu powietrzu. Urządzają oni polowania na wielkich swoich płaszczyznach lodem pokrytych; gaszą pragnienie śniegiem, a żywią się mięsem zwierząt, które zabija po drodze. Saneczki ich bardzo są lekkie; robią je z kości, żeber i szczęk wielorybów, a osadzają na biegunach, które powlekają lodem tym sposobem, iż poprostu wkładają je w wodę przed wyruszeniem. Do ich ciągnięcia posługują się reniferami które oddają im różne inne jeszcze ważne usługi. Psy ich rasy samojedzkiej, wielce podobne do wilków i równie jak one dzikie, o długich nogach a gęstych kudłach, o plamach czarnych i białych, lub żółtych i brunatnych.

Do pieszych wycieczek Nowosyberyjczycy nakładają swe długie śnieżne obuwie, czyli „ski”, jak je nazywają i na tych szybko przebiegają znaczne przestrzenie, wzdłuż cieśnin oddzielających różne wyspy archipelagu, wytykając je po „tundrach”, czyli pasach ziemi aluwialnej, zazwyczaj nagromadzonej na krańcach wybrzeży północnych.

Krajowcy wysp Lajchoskich o wiele mniej są zgrabni w wyrabianiu broni od Eskimosów Północnej Ameryki. Łuki i strzały stanowią niemal cały ich arsenał zaczepny i odporny. Co do narzędzi rybołowstwa, to posiadają harpuny, którymi atakują wieloryby i sieci, które zarzucają pod „grundami”, rodzajem tworzącego się na dnie lodu, w które dają się złowić foki.

Posługują się również oszczepami i nożami przy polowaniach na foki; sposób to polowania dość niebezpieczny, bo zwierzęta te przy spotkaniu bywają srogie.

cas_(61).jpg (140052 bytes)

Ale z dzikich zwierząt najstraszniejszem przy spotkaniu bywa biały niedźwiedź, którego niekiedy wielkie mrozy zimowe lub poszukiwanie za żerem po przymusowym długim poście, zapędzają aż do wiosek archipelagu. Trzeba przyznać, że krajowcy w takich wypadkach dowodzą prawdziwej odwagi; nigdy oni nie uciekają przed potężnym potworem, chociaż tenże bywa rozwścieczony głodem; rzucają się na niego z nożem w ręku i zazwyczaj wychodzą zwycięzko.

Przy różnych sposobnościach, Kaskabelowie bywali świadkami takich spotkań, w których biały niedźwiedź, skaleczywszy groźnie kilku mężczyzn, ulegał liczebnej przewadze swych wrogów. Wtedy cała ludność się zbierała i we wsi obchodzono wesołe święto. A co za zdobycz stanowiło mięso takiego niedźwiedzia, które widocznie było przysmakiem dla żołądków sybiryjskich! Najlepsze kąski oczywiście dostawała się na stół Czu-Czuka i do jego drewnianego koryta. Co do pokornych jego poddanych, to każdy z nich dostawał po małej cząstce z tego, co raczył im pozostawić.

W takich tedy wypadkach odbywały się obfite uczty, które nieraz kończyły się ogólnem upiciem się mieszkańców: czem? może zapytacie; – oto napojem sporządzonym z młodych latorośli wrzosów i radioli, jakoteż w soku czerwonych ożyn i żółtych tam rosnących jagód, których znaczne zapasy gromadzą w nielicznych tygodniach pory łagodnej roku.

Zresztą polowanie na niedźwiedzie bywa nie tylko niebezpieczne, ale i rzadkie; mięso reniferowe główną stanowi potrawę kuchni krajowej, a z krwi renifera robią też zupę, na której widok nasi artyści tylko wstręt uczuwali.

Jeżeliby zaś kto zapytał się, czem renifery żywią się w zimie, to wystarczy powiedzieć, że zwierzęta te umieją sobie znaleźć żywność nawet pod grubą powłoką śniegu okrywającą pola. Przytem ogromne zapasy paszy gromadzą się przed nadejściem mrozów i już to samo wystarczyłoby do wyżywienia tysięcy przeżuwaczy znajdujących się na obszarach Nowej Syberyi.

– Tysięcy! A pomyśleć tylko, że dwadzieścia z nich takiem byłoby dla nas dobrodziejstwem! – mawiał często p. Kaskabel i łamał sobie nad tem głowę, w jaki sposób dostać zaprząg w miejsce utraconych koni.

Należy jeszcze zauważyć, że mieszkańcy wysp Lajchoskich nie tylko są bałwochwalcami, ale również bardzo zabobonnymi, że przypisują wszelkie wydarzenia działaniu tych bożków, które własnemi wyrzeźbili rękami. Bałwochwalstwo to przechodzi wszelkie pojęcie, a potężny naczelnik Czu Czuk wyznawał swoją wiarę z fantastyzmem równym jak jego poddani.

Każdego dnia Czu Czuk odwiedzał świątynię, czyli raczej święte miejsce zwane Vorspuek, co oznacza „grotę modlitwy”. Bóstwa, przedstawione przez proste słupy drewniane jaskrawo pomalowane, stały w rzędzie w najdalszem zagłębieniu skalistej jaskini, a krajowcy tam przychodzili i rzucali się przed niemi na ziemię, jeden po drugim.

Żaden duch nietolerancyi nie nakazywał im ukrywać Vorspueku przed jeńcami obcymi; przeciwnie, zapraszano tychże do tej groty; tym tedy sposobem p. Sergiusz i towarzysze jego mogli zaspokoić swoją ciekawość i oglądać bałwany tych zapadłych krajów. Na wierzchołku każdego słupa zamkniętą była głowa jakiegoś potwornego ptaka z okrągłemi czerwonemi oczyma, olbrzymim szeroko rozwartym dziobem i kościanymi czubami wykrzywionemi jak rogi. Prawowierni rzucali się na ziemię u stóp tych słupów, przykładali do nich swe uszy, szeptali swe modlitwy, a chociaż bożkowie nigdy nie raczyli odpowiadać, – wierni odchodzili, przekonani, że usłyszeli jakąś odpowiedź stosowną do ich życzeń.

Kiedy Czu Czuk zamierzał jaką nową daninę nałożyć na swych poddanych, to nie omieszkał nigdy otrzymywać w taki sposób zezwolenie z nieba; a któż z jego poddanych byłby się odważył sprzeciwić się woli bogów?

Jeden dzień w tygodniu był przeznaczonym na odprawianie religijnej ceremonii ważniejszej od innych, a wtedy krajowcy z większą występowali wspaniałością. Chociażby mróz był najsroższy, chociażby śnieżne zamiecie były najgwałtowniejsze, nikt nie śmiał pozostać w domu, kiedy Czu Czuk szedł na czele procesyi do Vorpueku. A czy zgadłby kto, w jaki sposób stroili się tak mężczyźni, jak kobiety na te wielkie uroczystości od czasu zabrania nowych jeńców? Otóż oczywiście w stroje galowe trupy. Różnokolorowe trykoty z taką powagą noszone przez panią Kaskabel; suknie Kornelii, które niegdyś były nowemi; teatralne stroje dzieci; hełm Clovy’ego ze wspaniałym piórem; wszystko to nakładali krajowcy za zwykłą swą odzież.

Nie zapominali też waltornii, w którą jeden z nich dął z całej siły; trombony, z której inny dobywał niemożliwe tony, ani też bębna lub tamburynu; w ogóle wszystkie instrumenta muzyczne, jakie Kaskabel posiadał, musiały się przyczyniać do wspaniałości ceremonii.

Kaskabel w takich wypadkach piorunował na złodziei, łotrów, którzy w taki sposób rozporządzali się jego własnością, narażając instrumenta na połamanie lub popękanie.

– Ach, te łajdaki! ci nędznicy! – wołał nieraz, i p. Sergiusz nadaremnie starał się go uspokajać.

Trzeba było przyznać, że położenie jeńców mogło odbierać im wszelki humor; tak powoli, tak nudnie wlokły się dni i tygodnie. A potem, jakże ta cała awantura się skończy, jeżeli w ogóle się skończy?

Zresztą czas, którego teraz niepodobna było poświęcać na próby i ćwiczenia, – a niemało p. Kaskabel obawiał się o to, że jego artystom zesztywnieją członki, nim dostaną się do Permu, – czas ten jednakowoż nie upływał bez zatrudnienia lub korzyści.

Ażeby o ile możności nie upadano na duchu, p. Sergiusz swemi opowiadaniami lub lekcyami starał się obudzić zainteresowanie u swych przyjaciół. Wywzajemniając się, Kaskabel podjął się wyuczyć go kilka sztuczek „czernoksiężkich,” dla jego własnej przyjemności, jak powiadał, ale w rzeczywistości niejaka biegłość w tem mogłaby się kiedy przydać p. Sergiuszowi, gdyby musiał udawać członka trupy dla lepszego podejścia policyi rosyjskiej. Co do Jana, to ten starał się ile mógł, kształcić młodą Indyankę, która dokładała wszelkich sił, ażeby nauczyć się czytać i pisać pod kierownictwem swego nauczyciela.

Niechaj nikt ich nie posądzi o egoizm, jeżeli obydwoje zgadzali się ze swem położeniem bez wielkiego szemrania, skoro ich uczucia tak ogarniały całe ich dusze, że dla innych miejsca nie pozostawiały. Pan Sergiusz zauważył dobrze zwiększające się przywiązanie pomiędzy Janem a Kajetą. Czyż więc los tak zrządzał, że młody ten człowiek, tak spragniony wiedzy, tak utalentowany, nigdy nie miał zostać niczem więcej niż wędrownym sztukmistrzem, i nigdy nie miał wznieść się nad sferę, w której się urodził? Przyszłość to okaże; jakiej jednakowoż przyszłości mogli się spodziewać oni wszyscy, stawszy się jeńcami w rękach dzikiego szczepu, w ostatnich zakątkach świata?

Nie było też oznaki, by jaka zmiana miała nastąpić w zamysłach Czu Czuka. Domagał się koniecznie okupu, nim wypuści swych jeńców, a nie było nadziei, by skąd pomoc miała nadejść. Co do pieniędzy, których chciwy naczelnik żądał, to skądże mieli je dostać?

cas_(62).jpg (179376 bytes)

To prawda, że Kaskabelowie posiadali skarb, o którym sami nie wiedzieli. Była to bryłka złota Sandera, sławna owa bryła, która w jego oczach miała wartość nieocenioną. Jeżeli nie było nikogo w pobliżu, to wyciągał ją z kryjówki, wpatrywał się w nią, tarł nią i wygładzał. Rozumie się, że chętnie byłby ją oddał, ażeby wykupić trupę z rąk Czu Czuka, ale ten niezawodnie nie byłby przyjął bryły złota w formie kawałka kamienia w miejsce gotówki. Dlatego też Sander wytrwał w postanowieniu utrzymania tajemnicy, dopóki nie dostaną się do Europy, będąc pewnym, że tam nie będzie miał żadnej trudności w zamienieniu bryły na monetę i że tym sposobem ojciec jego odzyska dziesięciokrotnie owych dwa tysiące dolarów, które mu w Ameryce skradziono!

Byłoby to wszystko bardzo pięknie, gdyby tylko zdołano dokonać tej podróży do Europy. Na nieszczęście, na teraz nie było mowy nawet o możliwości wybrania się w tę podróż. A myśl o tem świdrowała także w głowach obu złoczyńców, których los postawił na drodze Kaskabelów.

Pewnego dnia, – było to 23 stycznia. – Ortik przyszedł do „Pięknego Wędrowca” w jednym celu pogawędzenia o tej sprawie z mieszkańcami rydwanu, a przedewszystkiem w celu dowiedzenia się, co zamierzają czynić na wypadek, gdyby Czu Czuk pozwolił im opuścić wyspę Kotelnoj.

– Panie Sergiuszu, – rozpoczął, – kiedyście wyruszali z Porta Clarence, to zamierzaliście spędzić zimę w Syberyi?

– Tak, – odrzekł p. Sergiusz, – ułożyliśmy się, że będziemy się starali dostać do jakiegoś przyzwoitego miasta i czekać aż do wiosny. Dlaczego pytacie się o to, Ortiku?

– Bo chciałbym wiedzieć, czy jeszcze zawsze chcecie obrać tę samą drogę, rozumie się, jeżeli ci przeklęci dzicy nas wypuszczą.

– Wcale nie; byłoby to niepotrzebnem przedłużaniem naszej podróży i tak już dość długiej. Myślę, że lepiej byłoby zdążać wprost do granicy rosyjskiej i wyszukać jakie przejście w wąwozach Uralu.

– W północnym łańcuchu gór?

– Zapewne, bo on nam teraz najbliższy.

– A czy pozostawilibyście tu wasz wóz?

Pan Kaskabel widocznie zrozumiał to pytanie.

– „Pięknego Wędrowca” to zostawić! – zawołał. – Ani mi to w głowie, bylebym dostał zaprząg. Myślę też, prędzej czy później….

– Jakto, czy masz pan jakiś pomysł? – zapytał się p. Sergiusz.

– Dotychczas ani cienia pomysłu! Ale Kornelia ciągle mu powiada, że mi coś przyjdzie do głowy, a słowa Kornelii nigdy nie zawiodły. Pyszna to kobieta, a ona mnie zna, powiadam panu!

Kaskabel znowu stawał się sobą, zaczął ufać w swą szczęśliwą gwiazdę, i nie wątpił, że czterej Francuzi i trzej Rosyanie przecież potrafią zyskać przewagę nad takim Czu Czukiem!

Pan Sergiusz powiedział Ortikowi o zamiarze p. Kaskabela co do „Pięknego Wędrowca”.

– Ażeby jednakowoż wóz ten zabrać, – powiedział marynarz, widocznie przykładający wielką wagę do tej sprawy, – musicie mieć zaprząg reniferów.

– Naturalnie.

– A czy myślicie, że wam go da Czu Czuk?

– Myślę, że p. Kaskabel znajdzie sposób, aby go do tego nakłonić.

– A zatem będziecie się starali dostać do wybrzeży Syberyi przez pole lodowe?

– Rozumie się.

– W takim razie musicie się starać wydostać, nim zaczną pękać lody, to jest, zanim upłyną trzy miesiące.

– Wiem o tem.

– Ale czy możecie do tego doprowadzić?

– Może nareszcie krajowcy zgodzą się, aby nas wypuścić.

– Myślę że nie, panie Sergiuszu, dopóki nie macie pieniędzy, ażeby im okup zapłacić.

– Chyba, że się głupców zmusi do tego! – zawołał pan Kaskabel, któremu przetłómaczono właśnie tę część rozmowy.

– Zmusi się? Kto ich zmusi? – zapytał się Jan.

– Okoliczności.

– Okoliczności, ojcze?

– Tak, okoliczności; – odrzekł doświadczony sztukmistrz. – Widzicie: okoliczności, to grunt!

cas_(63).jpg (173638 bytes)

I podrapał się w głowę i o mało sobie włosów nie wyrywał; ale ani „cień pomysłu” wedle jego wyrażenia, nie przychodził mu do głowy.

– Słuchajcie mię, moi przyjaciele, – rzekł p. Sergiusz, – ważną jest rzeczą, byśmy się przygotowali na wypadek, gdyby krajowcy nie chcieli nam dać wolności. – Czy nie moglibyśmy spróbować obejść się bez ich pozwolenia, gdyby nie chcieli?

– Moglibyśmy, – odrzekł Jan; – ale w takim razie musielibyśmy zostawić tu „Pięknego Wędrowca”.

– Nie mów mi tego! – zawołał Kaskabel. – Nie mów mi tego, bo mi pęknie serce!

– Tylko niech ojciec pomyśli….

– Nie chcę, nie chcę o tem słyszeć! „Piękny Wędrowiec” to nasze mieszkanie! To dach, pod którym to mogłeś się urodzić, Janie! I ty chciałbyś ażebym go pozostawił na łasce tych ziemnowodnych potworów! tych morsów!

– Mój drogi panie Kaskabelu, – rzekł p. Sergiusz, – zrobimy, co zdołamy, ażeby nakłonić krajowców do wypuszczenia nas. ale że jest wszelkie prawdopodobieństwo, iż nam odmówią, przeto pozostaje nam tylko ucieczka; jeżeli zaś kiedykolwiek uda nam się omylić czujność naszych stróżów, to może się to stać tylko kosztem….

– Własności rodziny Kaskabel! – zawołał żałośnie Kaskabel. A gdyby te wyrazy zawierały tyle r, ile w nich jest spółgłosek, to nie mogłyby z większą dosadnością wyjść z ust jego.

– Ojcze, – rzekł Jan, – byłby może jeszcze inny sposób….

– Jaki?

– Czy nie mógłby kto z nas spróbować uciec na ląd stały i uwiadomić władze? Ja byłbym gotów natychmiast wyruszyć, panie Sergiuszu.

– Na to nie pozwolę – przerwała Kaskabel.

– Nie, to na nic się nie przyda, – dodał Ortik a wahaniem, gdy mu powiedziano, co Jan proponuje.

Pan Kaskabel i marynarz zgadzali się na tym punkcie, ale podczas gdy pierwszy myślał o niebezpieczeństwie, na jakie byłby narażony hrabia Narkin, gdyby miał do czynienia z policyą rosyjską, ostatni ze względu na siebie samego nie życzył sobie znaleźć się w obec władz rosyjskich.

Co do pana Sergiusza, to ten z innego punktu zapatrywał się na propozycyę Jana i powiedział:

– Uznaję ja szlachetne twe pobudki, dzielny młodzieńcze i dziękuję ci, że chcesz się za nas poświęcić, ale poświęcenie twoje byłoby nadaremne. O tej porze roku, pośród zimy podbiegunowej, puszczanie się przez pole lodowe, ażeby przebyć trzysta mil dzielących tę wyspę od lądu stałego, byłoby nierozsądkiem! Naraziłbyś się na pewną zgubę, kochany Janie! Nie, moi przyjaciele, nie rozłączajmy się a jeżeli w jaki sposób uda nam się wydostać z wysp Lajchoskich, to ruszajmy wszyscy razem!

– Oto rada najlepsza! – dodał Kaskabel; – Jan musi mi przyrzec, że nie pod tym względem nie uczyni bez mego pozwolenia!

– Przyrzekam, ojcze.

– A jeżeli powiadam, że wyruszymy razem, – mówił dalej pan Sergiusz, zwracając się do Ortika, – to myślę, że Kirszew i wy wyruszycie z nami. Nie pozostawimy was w rękach krajowców.

– Dziękuję panu, – odrzekł Ortik. – Kirszew i ja możemy wam się przydać w podróży przez Syberyą. Jeżeli na teraz nic nie da się zrobić, to musimy starać się wyruszyć, nim lody będą pękały, skoro tylko wielkie mrozy się zakończą.

Po tych słowach Ortik odszedł.

– Tak, – rzekł p. Sergiusz; – musimy być gotowi….

– Gotowi będziemy, – przerwał Kaskabel. – Ale w jaki sposób? Niech mię wilk połknie, jeżeli wiem.

I istotnie, kwestya opuszczenia Czu Czuka, czy to za jego pozwoleniem, czy bez tegoż, była teraz najgłówniejszą. Ujść czujności krajowców wydawało się co najmniej rzeczą bardzo trudną. O nakłonieniu naczelnika, do złagodzenia warunków, zaledwie można było marzyć. Pozostała tylko jedna alternatywa: podejść go. Cezar Kaskabel powtarzał to sobie dwadzieścia razy dziennie; ani chwili nie przestawał natężać mózgu w tym kierunku; radby był nieraz „głowę swą rozłożyć na kawałeczki”, jak się wyrażał, i zbadać jej wszystkie kąciki i kryjówki; a jednak, nadchodził koniec stycznia, a poszukiwanie jego na nic się nie przydały.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć

1 Autor popełnia tu widocznie błąd bardzo znaczny przy oznaczaniu wysp Ajon, nie mówiąc już o drobniejszych błędach przedtem i później popełnianych przy wzmiankach o różnych wyspach i archipelagach. Trzeba jednakowoż zauważyć, że w czasach, kiedy pisał tę powieść, mapy zapewne mniej byłby dokładne, niż dzisiaj. Przy tłómaczeniu trzymamy się ściśle tekstu, gdyż w razie przeciwnym musielibyśmy nieraz całe długie ustępy zmieniać, na odpowiedzialność autora. Wyspy Ajon znajdują się bardzo blizko wybrzeża. – Przyp. tłómacza.