Jules Verne
Chancellor
Notatki podróżnego J.R. Kazallon
(Rozdział I-XI)
Ilustracje G. Riou
"Opiekun Domowy",1876
© Andrzej Zydorczak
Charleston 27 września 1870 roku.
puściliśmy wybrzeże Bateryi dziś o trzeciej południu w czasie największego przypływu morza. Odpływ szybko oddalił nas od brzegów. Kapitan kazał rozpiąć górne i dolne żagle, a silny wiatr północny popchnął Chancellora w poprzek zatoki. Wkrótce potem okrążono fort Sumter, pozostawiając na lewo baterye strychujące. O czwartej przebyliśmy przewał, skąd silny prąd odpływu uniósł nas dalej. Do pełnego jednak morza daleko jeszcze, a drogę zagradzają ławy piasku, z wąskiemi korytami, przez które trzeba się przemknąć. Kapitan Huntly wybrał południowe przejście, po nad którem leży latarnia morska lewego skrzydła fortu Sumter. Żagle Chancellora ustawiono najdokładniej i o 7-ej wieczorem minąwszy ostatnią ławę piaszczystą, nasz sztatek wpłynął na Atlantyk.
Chancellor piękny trzymasztowiec o 900 beczkach objętości, należy do bogatego domu braci Leard w Liwerpolu, zupełnie nowy, bo parę lat temu zbudowany, jest okuty blachą miedzianą – jego zaś szkielet i dolne części masztu oprócz tylnego, są żelazne.
Po opuszczeniu zatoki zwinięto flagę angielską, pomimo to każdy marynarz rozpozna narodowość statku. Anglik przejawia się w nim od szczytu masztów do linii wodnej.
Powinienem powiedzieć, dla czego jadę na wracającym do Anglii Charlestonie.
Pomiędzy południową Karoliną a Brytanią nie ma bezpośredniej komunikacyi. Ażeby dostać się do której linii transatlantyckiej trzeba było dojechać na północ do New-Yorku lub na południe do Nowego Orleanu. Pomiędzy New-Yorkiem a starym lądem funkcyonuje kilka linij francuskich i hamburskich, z łatwością więc Scotia, Pereire lub Holsatia przeniosłyby mnie do Europy. Pomiędzy Nowym Orleanem i Europą także przebiegają statki National, Steam Navigation Co. W Charlestonie jednak chodząc po wybrzeżu, zobaczyłem Chancellora, który podobał mi się bardzo, zresztą nie wiem, jakiś instynkt nakłonił mnie do zajęcia miejsca na pokładzie tego okrętu, na bardzo przystępnych warunkach.
Podróż morska na okrętach przy pomyślnym wietrze jest prawie tak szybką jak i na statku parowym, pod wszelkiemi zaś innemi względami, przedstawia więcej dogodności. Przy początku jesieni pod tą szerokością pogoda zwykle sprzyja. Zdecydowałem się więc na Chancellora. Czy dobrze czy źle zrobiłem? Czy pożałuję kiedyś mego postanowienia? Przyszłość to pokaże.
Notatki będę prowadził dzień po dzień, w chwili więc kiedy to piszę, wiem tyle co i ty mój czytelniku, jeżeli tylko mój dziennik znajdzie kiedy czytelnika.
28 Września.Kapitan Chancellora nazywa się Jan Silas Huntly, Szkot z Dundée, lat pięćdziesiąt, opinię ma wybornego żeglarza. Średniego wzrostu z wąskiemi ramionami, małą i z przyzwyczajenia zawsze na lewo przechyloną głową.
Chociaż nie mam pretensyi być dobrym fizyognomistą, łatwo mi jednak odgadnąć charakter kapitana po kilko godzinnej znajomości.
Nie przeczę więc, że Silas Huntly jest najlepszym marynarzem, może znać wybornie swoją sztukę, ale bardzo wątpię, żeby miał być człowiekiem z charakterem silnym, energią wyprobowaną w najcięższych okolicznościach życia.
W istocie ruchy kapitana Huntly są ciężkie, i ciało jego wygląda jak gdyby znużone.
Zaniedbanie przebija się w jego niepewnem spojrzeniu, w rozbujanych rękach i niedbałem kołysaniu się z jednej nogi na drugą. To nie jest i nie może być nie tylko człowiek energiczny ale nawet uparty, zresztą ma jakiś niesłychanie dziwny wyraz twarzy, którego dotąd nie umiem sobie wytłómaczyć, będę jednak zwracać nań całą uwagę, na jaką zasługuje dowódca okrętu, ten który nazywa się naszym panem, drugim po Bogu.
Jeżeli się jednak nie mylę, to pomiędzy panem Bogiem a Huntlym, jest jeszcze na pokładzie człowiek, stworzony do odegrania ważnej roli w razie jakiego wypadku. Jest to porucznik okrętowy, którego dotąd nie wystudyowałem dostatecznie, później go dopiero opiszę.
Załogę Chancellora składają: Kapitan Huntly, porucznik Robert Kurtis, drugi porucznik Walter, bossman i czternastu majtków Anglików lub Szkotów, razem ośmnastu marynarzy, co wystarcza najzupełniej do kierowania statkiem o 900 beczkach. Zdaje się, że ci ludzie muszą znać się dobrze na rzeczy, przynajmniej tak sądzę ze zręcznych manewrów jakie robili pod komendą Kurtisa przy wyjściu z Charlestonu.
Oprócz powyższych, służba okrętowa posiada jeszcze gospodarza Hobbarta i kucharza murzyna Jynxtropa.
Passażerów jest wraz ze mną ośmiu. Dotąd nie znam nikogo, monotonia jednak życia okrętowego, codzienne drobne wypadki, bezustanne stykanie się ludzi zacieśnionych w tak małej przestrzeni i potrzeba wrodzona zamiany myśli, a wreszcie ciekawość do której tak jesteśmy skłonni, nie zaniedbuje nas zetknąć i zbliżyć. Hałas przy odjeździe, zajmowanie kajut i niezbędne urządzanie się ażeby wygodnie spędzić dwadzieścia dni podróży, oddalały nas dotąd od siebie.
Od wczoraj żaden z pasażerów nie przybył do stołu wspólnego, może być, że który z nich cierpi morską chorobę. Podobno znajdują się na pokładzie i dwie kobiety, pomieszczono je w tylnych kajutach, których okna są wycięte w tablicy okrętu.
W księdze okrętowej znalazłem listę pasażerów którą tutaj przepisuję:
Państwo Kear, Amerykanie z Buffalo, osób dwie.
Panna Herbey Angielka, dama do towarzystwa.
Pan Latourneur Francuz z Hawru wraz z synem.
Wilhelm Falsten inżenier, Anglik z Manchester.
John Ruby kupiec z Cardauff Anglik.
J. R. Kazallon z Londynu piszący ten dziennik.
29 września. Konnosament kapitana Huntly, to jest akt spisujący ładunek towarów na Chancellorze i warunki przewozu, brzmi jak następuje.
Bronsfield etComp.,dom komisowy. Charleston.
„Ja Jan Silas Huntly z Dundee w Szkocyi, dowodzący statkiem Chancellor, objętości 900 beczek, obecnie znajdujący się w Charleston, a przy pierwszej chwili pomyślnej, mający się pod opieką Bożą udać do Liverpool, gdzie wyładuje swoje towary, zaświadczam niniejszym, że od pp. Bronsfield et comp., komissantów handlowych w Charleston przyjąłem na rzeczony okręt i umieściłem pod pomostem 1,600 pak bawełny wartości 26,000 funtów ster., wszystko w całości i dobrym stanie, oznaczone i numerowane jak na marginesach; którą to bawełnę o ile stan morza i niebezpieczeństwa mogące mnie spotkać dozwolą, podejmuję się w dobrym stanie dowieść do Liverpol i oddać pp. Leard albo przekaz mającemu, po wypłaceniu za przeprawę 2,000 funtów sterlingów, z potrąceniem szkód według zwyczajów morskich. Poręczam niniejszy układ osobą, majątkiem i okrętem moim. Na dowód czego podpisałem trzy jednobrzmiące knosamenty, po spełnieniu których, moc tychże upada.”
Charleston 13 września 1870 r.
J. S. Huntly.
Tak więc Chancellor wiezie do Liverpol 1,700 pak bawełny. Ładunku tego z największem dopełniono staraniem, Chancellor zaś specyalnie jest zbudowany do przewozu bawełny. Paki zajmują cały spód okrętu formując zbitą massę, mały tylko kawałek miejsca pozostawiono na bagaże passażerów, nie tracąc daremnie przestrzeni, ażeby tym sposobem statek mógł zabrać pełny ładunek.
d 30 września do 6 października. Chancellor wybornie płynie, pozostawiając za sobą wstęgę piany rozrzuconej na powierzchni morza, jak biała koronka na niebieskiej materyi. Niewiele statków mogłoby się z nim wyścigać. Atlantyk jest prawie zupełnie spokojny. O ile wiem, kołysanie okrętu nikomu z podróżnych nie sprawia już przykrości. Zresztą, każdy z nas odbywał drogę morska i więcej lub mniej zna się z morzem, to też jak tylko dzwon da znak posiłku, wszystkie miejsca przy stole zawsze są zajęte. Stosunki pomiędzy passażerami zaczynają się ożywiać i życie na pokładzie przestało być monotonne. Pan Latourneur Francuz, najczęściej rozmawia ze mną. Jest to człowiek mający lat około 50, wysoki z białemi włosami i siwiejącą brodą. Zdaje się starszym nad swój wiek z powodu cierpień jakie przebył w życiu. Człowiek ten wiele przebolał i w duszy swojej nosi źródło nieustającego smutku. Nigdy się nie śmieje, zaledwie uśmiecha niekiedy i to tylko do syna. Oczy jego przez łzy patrzą na świat. Cała twarz nosi wyraz goryczy i miłości, pociągając urokiem niewysłowionej dobroci. Pan Letourneur wyrzuca sobie mimowolne nieszczęście, jakiego ojciec względem dziecka może być sprawcą. Na okręcie jest syn jego Andrzej, 20-letni młodzieniec z twarzą słodką i interesującą. Młody ten człowiek jest żyjącym portretem swojego ojca. Nieszczęściem jednak, jest kaleką od urodzenia i to właśnie jest powodem ciężkiego smutku rodzica. Kuleje biedak na skrzywionej lewej nodze, nie mogąc się ruszyć bez laski. Ojciec uwielbia to jedyne dziecko widząc w niem świat cały swój. Kalectwo syna więcej jeszcze dokucza ojcu, który stara się też wynagrodzić nieszczęście biedaka, poświęcając się bez granic. Na chwilę nawet nie opuszcza syna, śledząc najmniejsze jego życzenia i podtrzymując bez ustanku. Pan Letourneur przywiązał się do mnie i rozmawiamy z nim o Andrzeju.
– W tej chwili rozstałem się z synem pańskim. Masz pan dobre dziecko panie Letourneur. Młodzieniec ten odznacza się intelligencyą i wykształceniem.
– O tak, panie Kazallon odpowiedział Letourneur, jest to piękna dusza w słabem zamknięta ciele, dusza matki zgasłej w chwilę po jego przyjściu na świat.
– Ale i on pana kocha!
– Drogie dziecie! szepnął pan Letourneur spuszczając głowę.
– Ah! panie czy jesteś w stanie pojąć wiele cierpi ojciec, patrząc na syna kalekę, kalekę od urodzenia!
Panie Latoueneur rzekłem, nie umiecie podzielić się nieszczęściem jakie was obydwu spotkało. Żałuję szczerze pana Andrzeja, ale czyż miłość jaką pan go otacza nie wynagradza go dostatecznie. Niemoc fizyczna jest niczem, w porównaniu z cierpieniem moralnem, które pan zabiera całe dla siebie. Uważnie obserwuję Andrzeja, mogę więc zaręczyć, że rozpacz pańska więcej go boli, niż własne kalectwo.
– Wszakże ja staram się ukrywać to przed nim! zawołał p. Latourneur. Jedyną moją dążnością jest rozrywać go ciągle. Poznałem że bardzo lubi podróże, od wielu lat więc, podróżujemy razem. Zwiedziliśmy całą Europę, obecnie powracamy ze Stanów Zjednoczonych. Nie chciałem posyłać Andrzeja do szkół początkowych, sam go uczyłem, resztę dopełniają podróże. Dusza jego pędzi jak na skrzydłach inteligencyi i wyobraźni pałającej. Jest wrażliwy, raduję się myśląc, że czasami na widok cudownej natury zapomina o swojem kalectwie, ale jeżeli on zapomina, ja o tem pamiętam i wiecznie pamiętać będę! Czy sądzisz pan, że dziecko może kiedy przebaczyć ojcu i matce kalectwo z jakiem na świat go wydali?..
Rozrzewnia mię boleść tego ojca, oskarżającego się o nieszczęście, które stało się mimo jego woli. Chciałem go pocieszać, ale właśnie syn ukazał się i p. Latourneur pobiegł, ażeby mu dopomódz do wejścia na zbyt strome schodki, prowadzące na wystawkę.
Tam usiedliśmy we trzech na ławce blisko kurników, rozmawiając o obecnej podróży. P. Latourneur zarówno ze mną ma bardzo słabe wyobrażenie o zdolnościach kapitana, którego brak stanowczości i ospała powierzchniowość, przykre robi wrażenie na wszystkich. Przeciwnie p. Latourneur podobał się porucznik p. Kurtis, silnie zbudowany mężczyzna, obdarzony znakomitą siłą fizyczną, zawsze w ruchu i którego silna wola bije z każdego poruszenia!
Robert Kurtis właśnie wszedł na pomost. Po bliższem rozpatrzeniu się zostałem uderzony wyrazem siły i energii tego człowieka. Chodzi prosto z lekko zmarszczonym czołem, dumnie spoglądając na około. Oprócz energii zdaje się posiadać wiele zimnej odwagi niezbędnej marynarzowi. Ma także dobre serce i usługuje czem może młodemu Latoornerowi. Rozpatrzywszy stan nieba i żaglowanie okrętu, Kurtis zbliżył się ku nam i rozpoczął rozmowę, z czego jak uważałem młody Latourneur szczerze się uradował. Porucznik opowiedział nam niektóre szczegóły o passażerach z którymi dotąd nie zawiązaliśmy stosunków. Państwo Kear pochodzą z północnej Ameryki. Zrobili ogromny majątek na handlu naftą. Pan Kear raczej zbogacony niż bogaty, myśli wyłącznie o swoich wygodach. Kieszenie jego w których bezustanku nosi ręce, pobrzękują dźwiękiem złota. Dumny, zarozumiały z pogardą patrzy na wszystko co go otacza, jak paw zakochany w sobie. Byłoby trudnem do rozwiązania zadaniem, odgadnąć co w nim przeważa – głupota czy egoizm. Nie mogę sobie wytłómaczyć, co mogło skłonić pana Kear do odpłynięcia na pokładzie Chancellora, zwyczajnego okrętu handlowego, bez wygód zapewnionych na parowcach transatlantyckich. Pani Kear jest kobietą pospolitą, bez pretensyi, obojętną, której czterdziestka już minęła, bez wykształcenia i wciąż milcząca. Patrzy ale nie widzi; słucha ale nie słyszy. Czy myśli?… Nie ręczyłbym za to.
Jedynem zajęciem tej pani, jest posługiwanie się co chwila swoją panną do towarzystwa, miss Herbey, łagodną i spokojną Angielką, nie bez upokorzeń zarabiającą te kilka funtów, które jej daje handlarz nafty. Ta młoda osoba jest bardzo ładną blondynką z ciemno-szafirowemi oczami. Wyraz jej twarzy nie jest bezmyślnym, jaki częstokrotnie spotkać można u Angielek. Usta jej byłyby prześliczne gdyby miała czas lub okazyę uśmiechnąć się. Ale do kogo i czego miała by się uśmiechnąć biedna dziewczyna, będąca celem nieustannego dokuczania i dziwacznych kaprysów? Pomimo to, miss Herbey choć cierpi, z rezygnacyą poddaje się swojemu losowi.
Wiliam Falsten, inżynier z Manchestru z arcy angielską fiziognomią. Jako dyrektor hydraulicznych zakładów w południowej Karolinie, jedzie do Europy ażeby kupić nowo wynalezione maszyny, mianowicie odśrodkowy młyn Caila. Lat może mieć około 43 i należy do tego gatunku uczonych, którzy nic nie znają oprócz rachunku i mechaniki. W rozmowie jeżeli go zaczepisz, chwyta jak koło zębate, bez nadziei ratunku.
Pan Rubry jest to kupiec zwyczajny, niczem się nie wyróżniający. Od dwudziestu lat bezustanku sprzedaje i kupuje, a ponieważ ma zwyczaj tanio kupować a drogo sprzedawać, zrobił więc majątek, z którym sam nie wie co ma robić. Pan Ruby tak dalece zatopił się w handlu detalicznym, że zupełnie stracił władzę myślenia, zadając kłamstwo zdaniu Pascala: Człowiek jest stworzony na to ażeby myślał, jest to jego godnością i zasługą.
7 Października. Dziesięć dni temu wyjechałem z Charleston; droga odbywa się szczęśliwie i szybko. Zaznajomiłem się z porucznikiem i często z nim rozmawiam.
Dziś rano Robert Kurtis powiedział mi, że zbliżamy się do gromady wysp Bermudzkich na wysokości przylądka Hatterasa. Obserwacye wskazały 32º, 20’ szerokości północnej a 64º, 50’ długości zachodniej według południka Greenwich. Przed wieczorem zobaczymy Bermudy, mianowicie zaś na wyspę Ś-go Grzegorza.
– Jak to, zawołałem, dopływamy do Bermudów? Sądziłem, że statek wyjeżdżający z Charleston, posuwa się w kierunku więcej północnym trzymając się prądu Gulf-stream.
– Rzeczywiście panie Kazallon, jest to najzwyczajniejszy kierunek, który tym razem jednak kapitan uważał za stosowne zmienić.
– Dla czego?
– Nie wiem, z samego początku ruszyliśmy drogą wschodnią jesteśmy więc na wschodzie.
– Czyś pan mu robił jakie względem tego uwagi?
Owszem wspomniałem mu kilkakrotnie, że nie jedziemy zwyczajną drogą, na co mi odpowiedział, że sam najlepiej wie co robi.
Mówiąc to Robert Kurtis zmarszczył brwi i potarł ręką po czole, sądzę nie chce wszystkiego powiedzieć co myśli.
– Jednakże panie Kurtis dziś jest siódmego października, zbyt więc już późno na to, ażeby w tym roku szukać nowych dróg. Nie mamy ani dnia do stracenia jeżeli chcemy dojechać do Europy zanim się zerwą nawałnice.
– Tak panie Kazallon ani jednego dnia.
– Racz mi wybaczyć panie Kurtis niedyskretne pytanie, chciałbym jednak wiedzieć zdanie pańskie o kapitanie Huntly.
– Ja myślę, odrzekł porucznik, ja myślę, że to jest… mój kapitan!
Zaniepokoiła mię ta odpowiedź ostrożna. Robert Kurtis nie mylił się wcale. Około trzeciej majtek czuwający na bocianem gnieździe zawołał. „Ziemia pod wiatrem, na północo-zachód,” dotąd jednak zaledwie jak mgłę rozróżnić ją można.
Około szóstej wyszedłem na pokład z Letounerami, ażeby przypatrzeć się Bermudom.
Otoczone łańcuchem skał, wznoszą się one bardzo mało nad poziom morza.
– I to jest ten zaczarowany archipelag, ta gruppa malownicza, którą wasz poeta panie Kazallon, Tomasz Moore wychwalał w swoich odach. Już w 1643, wygnaniec Walter z zapałem opisał te wyspy, a później jeżeli się nie mylę, damy angielskie nie chciały nosić kapeluszy, jeżeli te nie były zrobione z liści bermudzkiej palmy.
– Masz racyą mój Andrzeju, Archipelag bermudzki był bardzo w modzie około 17-go wieku, dziś jednak uległ zupełnemu zapomnieniu.
– Oprócz tego panie Andrzeju, dodał Robert Kurtis, poeci unosząc się nad tym Archipelagiem, wcale nie zgadzają się z żeglarzami, bo do lądu tych rajów, których widok tak zachwycał pieśniarzy, bardzo trudno dostać się marynarzowi, z powodu skał formujących na około wieniec ukryty pod wodą i bardzo dla okrętów niebezpieczny. Co zaś do jasnego nieba, o tem także wiele możnaby powiedzieć. Sam ogon uraganów, które niszczą Antyle uderza w Bermudy, burza zaś, to jak wieloryb, ogonem najsilniej bije. Radzę więc nie dawać zbytniej wiary opisom Thomasza Moore i Waltera.
– P. Kurtis, dodał uśmiechając się Andrzej, poeci jak przysłowia, jedno drugiemu zawsze przeczy. Jeżeli Thomasz Moore i Walter unoszą się nad rozkoszą pobytu na tych wyspach, za to Schakespeare, który zapewne musiał je znać lepiej niż tamci obydwa, na nich umieścił najstraszliwsze sceny swojego dramatu „Burza!”
Anglicy odwieczni posiadacze Archipelagu trzymają na nim stacyą wojskową, która pośrednicy między Antyllami i Nową Szkocyą. Madrepory, których tu niezmierne łany, pracują nad powiększeniem tego Archipelagu, tworząc coraz nowe wyspy i z czasem łącząc je z sobą.
Oprócz nas, nikt z podróżnych nie wyszedł na pokład, ażeby zobaczyć ten ciekawy Archipelag.
Panna Herbey zaledwie się ukazała na wystawce musiała cofnąć się odwołana do kajuty lamentującym głosem pani Kear.
Od 8 do 10 października. Wiatr północno-zachodni dmie silnie.
Morze rozkołysało się i żegluga męczy coraz gorzej. Deski w podłodze trzeszczą i to mnie nudzi potężnie. Podróżni prawie cały czas siedzą pod wystawka, ja zaś wolę zostać na pokładzie pomimo ciągłego deszczyku co przenika aż do kości.
Od dwóch dni daleko prędzej płyniemy, pomimo zniżenia masztów; wiatr przelatuje od 50 do 60 mil na godzinę.
Chancellor jest ciągle w najlepszym stanie, zboczenie jednak silne ciągle pcha nas na południe.
Zachmurzone niebo nie pozwala zrobić obserwacyi astronomicznych, nie wiemy zatem na pewno gdzie jesteśmy.
Towarzysze podróży nic nie wiedzą o dziwnym i niewytłómaczonym kierunku jaki kapitan dał statkowi.
Anglja jest na północo-wschodzie, a my ciągle płyniemy na południo-wschód! Robert Kurtis nie rozumie uporu kapitana, który zamiast puszczać ciągle żagle za wiatrem, powinien je zmienić i na północo-zachodzie szukać przyjaznych prądów.
Dziś rano na wystawce spytałem Roberta Kurtis czy kapitan czasem nie zwarjował?
– Pan uważasz go ciągle, panie Kazallon, powinieneś więc lepiej wiedzieć odemnie.
– Nie wiem co myśleć o nim, ale rzeczywiście ma szczególny wyraz twarzy, i oczy z dziwnym obłędem patrzą jak u obłąkanego! Czy jeździłeś pan z nim kiedy?
– Nie panie Kazallon, po raz pierwszy teraz płynę.
– I zwracałeś pan powtórnie uwagę kapitana na zły kierunek żeglugi.
– Zwracałem; ale on znów mi odpowiedział, że wie co robi.
– Powiedz mi panie Kurtis co myślą o tem bossman i porucznik Walter?
– Myślą toż samo co pan i ja.
– No, ale gdyby kapitanowi Huntly przyszła fantazya zawieść nas do Chin.
– To pojedziemy do Chin.
– Tak, ale subordynacya ma pewne granice.
– Nie, dopóki postępowanie kapitana nie grozi niebezpieczeństwem okrętowi.
– A jeżeli naprawdę dostał pomieszania zmysłów.
– W takim razie, panie Kazallon, wiemco mi do działania pozostaje.
Przyznam się, że było to dla mnie niespodzianką, nie wchodzącą wcale w program podróży na Chancellorze.
Pogoda coraz gorsza, w tej stronie Atlantyku silne wiatry ciągle panują w jesieni.
W nocy z dnia 11 na 12, Chancellor wpłynął na morze sargaskie; tak nazywają przestrzeń wody otoczoną ciepłym prądem Gulfstreamu i pokrytą wodorostami, które Hiszpanie nazywają „Sargasso.”
Okręty Kolumba z trudnością zaledwie przebyły te ruchomą massę.
W dzień Antlantyk jak ogród, wygląda panowie Letourneur wyszli także na pokład, pomimo silnej nawałnicy, która dmąc na metalowe liny wydobywa z nich dźwięki jak z strón harfy.
Ubranie każdy zapiął jak najmocniej, chcąc je uchronić od potargania przez wiatr.
Okręt na tej łące morskiej przecina kolej szeroką, niekiedy wiatr zarzuca długie jak dzikie wino gałązki aż na liny masztowe, formując pomiędzy niemi festony zieleni.
Algi, te wstążki bez końca 300 do 400 stóp długie, obejmują maszty do samego szczytu jak płomyki czerwone.
Przez kilka godzin musieliśmy odpierać ten napad wodorostów, chwilami zaś Chancellor, cały okryty lianami, wyglądał jak krzak płynący po niezmiernej łące.
14 Października.Chancellor wypłynął nareszcie z tego roślinnego oceanu, a gwałtowność wiatru znacznie się zmniejszyła, płyniemy jednak szybko ze ściągniętymi żaglami.
Słońce dziś pięknie świeci, ale jest bardzo gorąco. Obserwacye wskazują 21º, 33’ szerokości północnej i 50º 117, długości zachodniej.
O dziesięć stopni więc spuściliśmy się na południe. Pomimo to kierunek pozostaje ciągle ten sam.
Ażeby zdać sobie sprawę z tego niepojętego uporu, kilkakrotnie rozmawiałem z kapitanem Huntly, i nie wiem co sądzić, czy ma zdrowe zmysły, czy zwaryował. W ogólności mówi zupełnie rozsądnie. Może więc jest to rodzaj maniactwa odnoszącego się tylko do rzeczy tyczących jego zawodu.
Takie zboczenia psychologicznie niejednokrotnie już widziano i mówiłem o tym Robertowi Kurtis.
Porucznik wysłuchał mnie z zimną krwią i powtórnie oświadczył, że dopóki kapitan nie naraża statku na zgubę wyraźnem szaleństwem, nie można mu odbierać władzy bez narażenia się na surową odpowiedzialność.
Wróciłem do kajuty około ósmej, następnie czytałem i myślałem z godzinę, wreszcie położyłem się spać.
W kilka godzin potem obudził mię jakiś niezwykły hałas. Na pokładzie słychać było szybkie kroki i żywą komendę. Zdaje się, że załoga miała jakąś pilną robotę. Co to jednak może znaczyć: sondować nie potrzeba, żagle ciągle pod wiatrem, nie rozumiem tego wcale.
Przez chwilę chciałem wyjść na pokład, ale hałas uspokoił się wkrótce. Kapitan Huntly także powrócił do kajuty umieszczonej na przodzie werendy, położyłem się więc i ja napowrót do łóżka.
Zapewne jakieś manewry spowodowały tę bieganinę. A jednak statek ciągle się równo kołysze, burza więc nie grozi.
Nazajutrz o 6-ej rano wyszedłem na wystawkę i obejrzałem statek. Na pozór nic się na pokładzie nie zmieniło. Chancellor pędzi z szybkością 11 mil na godzinę i wybornie się trzyma na powierzchni lekko kołyszącego się morza.
Wkrótce potem pan Letourneur wyszedł z synem na pokład. Pomogłem Andrzejowi wejść na werendę i oddychamy świeżem powietrzem silnie napojonem wonią morza.
Pytałem tych panów czy nie obudził ich w nocy hałas na pokładzie.
– Mnie, wcale nie, jednym tchem przespałem całą noc, odpowiedział Andrzej.
– W takim razie można ci powinszować twardego snu, rzekł p. Letourneur, bo ja także zbudziłem się w skutek hałasu o którym pan Kazallon mówi. Zdaje się nawet, że wołano: Żywo! żywo! do klap, do klap!
– Która mniej więcej mogła być godzina?
– Około trzeciej zapewne.
– I nie wiesz pan dla czego tak krzyczeli.
– Nie wiem panie Kazallon, ale nic ważnego nie musiało być, jeżeli nas nie wołano na pokład.
Poszedłem obejrzeć klapy znajdujące się przed i po za wielkim masztem, przez które wchodzi się na spód okrętu.
Jak zwykle są zamknięte, zauważyłem jednak, że przykryto je płótnem żaglowem, zatykając hermetycznie i ile można było.
Dla czego tak zapieczętowano te otwory nie wiem, zapewne jest jakiś powód, którego nie mogę zgadnąć.
Robert Kurtis mi wytłómaczy całą rzecz, poczekajmy więc aż przyjdzie kolej służby na niego, to zaś co zauważyłem lepiej zatrzymać przy sobie i nic nie mówić panom Letourneur.
Dzień będziemy mieli bardzo ładny, słońce wspaniale weszło, powietrze zupełnie suche.
Z przeciwnej strony nieba widać sierp księżyca mającego dziś zajść dopiero o 10-ej rano. Za trzy dni będzie ostatnia kwadra a 24 nów.
W roczniku moim zapowiadają na ten dzień wielki przepływ. Na pełnem morzu widzieć tego nie będziemy, ale na brzegach będzie to ciekawy do badania fenomen, bo nów uniesie massę wody do znacznej wysokości.
Panowie Letourneur zeszli do kajuty, ja zaś zostałem sam na wystawce czekając na porucznika.
O ósmej Kurtis zmienił Waltera.
Przed przywitaniem się ze mną, Robert rzucił okiem na pokład i czoło jego zmarszczyło się.
Potem obejrzał żaglowanie okrętu i stan nieba. Wreszcie zbliżając się do Waltera zapytał:
– Kapitan Huntly?
– Nie widziałem go dotąd.
– Co nowego?
– Nic.
Potem rozmawiali jakiś czas po cichu.
Na jedno z pytań Walter odpowiedział przeczącym ruchem głowy.
– Przyślij mi bossmana, mój Walterze, rzekł Kurtis do odchodzącego porucznika.
Bossman wkrótce się zjawił, a Robert Kurtis, zadał mu kilka pytań, na które tenże odpowiedział po cichu, kiwając przytem głową. Następnie na rozkaz porucznika warta oblała wodą płótno pokrywające klapy.
Zbliżyłem się nareszcie i witając Roberta zacząłem rozmowę o rzeczach zupełnie obojętnych. Widząc jednak, że Robert nie wspomina nic o tem co się stało, zapytałem:
– Ale! ale! Cóż to wyrabialiście dziś po nocy na pokładzie.
Robert Kurtis uważnie popatrzył na mnie.
– No tak, dzisiejszej nocy obudził mnie i pana Letourneur hałas jakiś. Co się stało?
– Nic, panie Kazallon, fałszywy ruch sternika skrzywił nagle okręt, trzeba więc było zwrócić na dawną drogę i stąd pewien ruch na pokładzie. Złe jednak naprawiono zaraz i Chancellor płynie dalej w tym samym kierunku.
Zdaje mi się że Robert Kurtis, tak zawsze prawdomówny, teraz skłamał przedemną.
d 15 do 18 października. Żegluga trwa ciągle w dawnych warunkach, wiatr dmie północno-wschodni, na okręcie nic nie zmieniło się, jak gdyby nic się nie stało.
A jednak „coś jest!” Majtkowie zbierają się po kilku szeptając, za naszem zbliżeniem rozmowa ustaje. Kilka razy pochwyciłem wyraz „klapy,” który uderzył także i pana Letourneur. Dla czego klapy są ciągle hermetycznie zamknięte, czy na spodzie okrętu co zmusza do takiej ostrożności?
Gdybyśmy mieli pod pokładem całą załogę nieprzyjacielską w niewoli, nie pilnowanoby jej z większa surowością.
15-go przechodząc na przodzie okrętu, usłyszałem jak majtek Owen, mówił do kolegów:
– Czy wiecie moi kochani, że ja nie myślę czekać do ostatka, każdy dla siebie.
– Tak, ale co zrobisz mój Owenie, zapytał kucharz Jynxtrop.
– Już ja wiem! odpowiedział marynarz. Czy to szalupy dla morsów wynaleziono?
Nic nie zrozumiałem z całej tej rozmowy, którą i tak natychmiast przerwali, widząc że się zbliżam.
Jakiś widać spisek ułożono przeciwko oficerom okrętu. Czy Robert Kurtis przewiduje jakie zaburzenia?
Majtków często należy się lękać i trzymać w karbach nieugiętej surowości.
Przez trzy dni nie zauważyłem nic nowego. Wczoraj i dziś kilka razy widziałem, że Kurtis prowadził bardzo ożywioną rozprawę z kapitanem, nie ukrywając wcale oznak niecierpliwości. Dziwi mnie takie nieumiarkowanie w człowieku umiejącym panować nad sobą.
Jak sądzę w skutek tych sprzeczek, Huntly opiera się coraz więcej przy myśli co mu zabiła ćwieka w głowę.
Oprócz tego widoczny na nim wpływ nerwowego podrażnienia, którego powodu nie znam wcale.
Panowie Letourneur wraz ze mną zauważyli podczas obiadu milczenie kapitana i niecierpliwość Kurtisa. Porucznik stara się ożywić rozmowę ciągle urywającą się. Falsten zaś i Kear, a tem bardziej Ruby wcale w niej udziału nie biorą.
Oprócz tego passażerowie zaczynają skarżyć się i nie bez racyi, na tak długą podróż.
Kear, któremu zdaje się, że żywioły powinny przed nim chylić czoła, robi odpowiedzialnym kapitana Huntly za to opóźnienie i coraz więcej go z góry traktuje.
17-go stosownie do rozkazów porucznika cały dzień oblewano pokład wodą.
Zwykle dopełniano tego rankiem, ale widać podwyższenie temperatury w skutek posunięcia się na południe, wymaga częstszego oblewania statku wodą.
Płótno którem zakryto klapy utrzymują w ciągłej wilgoci, do czego pomagają pompy znajdujące się na okręcie.
Najzbytkowniejsze goeletty jacht-klubu nie są w takiej elegancyi i czystości utrzymywane jak Chancellor.
Załoga powinnaby skarżyć się na trudy pompowania, ale nie skarży się.
W nocy z 23 na 24, upał w kajucie był nie do wytrzymania, tak, że pomimo silnych bałwanów otworzyłem okienko kajuty.
Zwrotniki dają się nam uczuć!
Z brzaskiem jutrzenki wyszedłem na pokład.
Dziwnym fenomenem wydać się może różnica temperatur wewnątrz statku i na wierzchu, tam upał nie do zniesienia, tutaj zupełny chłód, prawie zimno, słońce nie weszło jeszcze, pod wystawką zaś znów gorąco.
Majtkowie myją jak zwykle pokład, studnie wyrzucają massę wody, spływającej następnie na prawo i na lewo, stosownie do ruchów statku.
Marynarze z gołemi nogami biegają po wodzie bryzgając na wszystkie strony.
Nie wiem dla czego przyszła i mnie ochota zrobić jak oni, zrzuciłem więc obuwie i zacząłem podskakiwać w wodzie.
Ku wielkiemu zdziwieniu, pokład okrętu jest tak gorący, że nie mogłem powstrzymać się od wykrzyknienia.
Robert Kurtis usłyszał mnie, odwrócił i zbliżywszy się odpowiedział na pytanie, którego nie zdążyłem mu zadać.
– No tak! rzekł, okręt się pali!
rozumiałem teraz wszystko, narady majtków, ich niespokojność, słowa Owena, zlewanie pokładu na którym chcą utrzymać wilgoć, a nareszcie ten upał w kajutach, którego znieść już nie można.
Passażerowie nie mogą zrozumieć co znaczy ta nadzwyczajna temperatura.
Robert Kurtis zamilkł po udzieleniu mi tej ważnej wiadomości. Czekał zapewne pytań jakich z mojej strony. Muszę jednak przyznać się, że w pierwszej chwili całe ciało moje doznało drżenia ze strachu.
Najokropniejszym wypadkiem jaki w czasie żeglugi spotkać może, bez najmniejszej kwestyi jest pożar w okręcie i najodważniejszy człowiek musi zadrżeć usłyszawszy te okropne słowa „okręt się pali.”
Natychmiast jednak odzyskałem zimną krew, pytając Kurtisa od jak dawna pożar trwa?
– Od sześciu dni.
– Sześć dni, zawołałem, a więc to tej nocy…
– Tak jest, odpowiedział Robert Kurtis, kiedy taki niepokój panował w nocy na pokładzie Chancellora. Majtkowie będący na warcie spostrzegli lekki dym dobywający się przez otwory wielkiej klapy. Zawiadomiono natychmiast kapitana i mnie. Nie było najmniejszej wątpliwości. Bawełna na spodzie okrętu zapaliła się i nie było środka dostać się do samego ognia. Zrobiliśmy wszystko co można było w podobnym wypadku, to jest: zamknęliśmy klapy aby zatamować przypływ powietrza do wnętrza statku. Sądziłem, że tym sposobem zadusimy pożar w samym początku. Rzeczywiście w pierwszych dniach zdawało się, żeśmy go opanowali.
Od onegdaj jednak zauważono na nieszczęście, że ogień rozszerza się coraz więcej. Pod naszemi nogami coraz goręcej i gdyby nie ustawiczne polewanie nie można byłoby już chodzić po pokładzie. Wolę żeby pan wiedział o tem panie Kazallon i dla tegom panu wszystko powiedział.
W milczeniu słuchałem tego co mi porucznik opowiadał. Myślą objąłem całą okropność naszego położenia w obec tego wzrastającego pożaru, na ugaszenie którego siły ludzkie nie wystarczały.
– Jakim sposobem ogień powstał?
– Zapewnie panie Kazallon skutkiem zagrzania się bawełny.
– Czy to się często zdarza?
– Przeciwnie bardzo rzadko i to tylko w takim razie, jeżeli pakowano niezupełnie suchą bawełnę. Zagrzanie więc łatwo nastąpić może z powodu sprzyjających mu okoliczności t. j.: wilgoci na spodzie okrętu i braku wentylacyi. Jestem najpewniejszy że taka nie inna jest przyczyna pożaru.
– Przyczyna nie ma najmniejszego znaczenia. Czy możemy co na to poradzić panie Kurtis?
– Nie p. Kazallon. Powtarzam panu że zrobiliśmy wszystko co należało. Chciałem przedziurawić okręt pod wodą ażeby zatopić pożar, następnie zaś wylać wodę pompami; po bliższem zaś zbadaniu okazało się, że pożar objął górne paki bawełny. Trzeba by więc zalać cały spód okrętu. Kazałem także przedziurawić pokład w kilku miejscach i w nocy wlewamy tamtędy wodę ale i to nie pomaga. Tak, jedyny sposób zamknąć wszystkie otwory a wtedy dla braku tlenu pożar musi zagasnąć.
– Czy ogień rozszerza się ciągle?
– Tak. Musi być jakaś dziura przepuszczająca powietrze, której pomimo najusilniejszych starań znaleść nie można.
– Czy zdarzyło się kiedy panie Kurtis, ażeby okręt w podobnych warunkach ocalał.
– Bez wątpienia, p. Kazallon, nawet często się zdarza że okręta wiozące bawełnę przyjeżdżają do Hawru lub Liverpol z ładunkiem w części spalonym. Widocznie pożar ugaszono lub powstrzymano w czasie żeglugi. Nie jeden kapitan wjeżdża do portu na pokładzie palącym mu stopy. Wyładowania dopełniają wtedy nadzwyczajnie szybko i ocalają okręt wraz z resztą ładunku. Co do nas to inna rzecz. Powietrze którędyś się dostaje i pożar z każdą chwilą wzrasta.
– Czy nie lepiej wrócić do najbliższego lądu?
– Naturalnie panie Kazallon. Dziś właśnie rozbieraliśmy to z Walterem i bosmanem w obecności kapitana. Nawet mówiąc między nami podjąłem się zmienić dotychczasowy kierunek okrętu, w tej chwili z wiatrem południowo-wschodnim płyniemy ku brzegom.
– Czy pasażerowie wiedzą o niebezpieczeństwie jakie im grozi?
– Ale gdzież tam panie Kazallon, nawet proszę pana zatrzymać przy sobie wszystko co panu mówiłem. Przestrach kobiet i tchórzów przyczyniają się tylko do powiększenia niepokoju.
Załoga dostała rozkaz bezwarunkowego milczenia.
20-go i 21 października. W takich to warunkachChancellor płynie dalej z rozpuszczonemi wszystkiemi żaglami. Maszty gną się niekiedy grożąc pęknięciem, ale Robert Kurtis czuwa nad wszystkiem. Stojąc przy sterze ani na chwilę nie wypuszcza drąga z ręki, zręcznie wymijając fale pozwala im się unosić jeżeli to nie zagraża statkowi, i Chancellor nic nie traci ze swojej szybkości pod kierunkiem prowadzącej go ręki.
Wczoraj wszyscy pasażerowie wyszli na werendę. Zapewne zauważyli nadzwyczajny wzrost temperatury, nie wiedząc jednak o niczem są zupełnie spokojni. Nogi ich w dobrem obuwiu nie uczuły gorąca pokładu bezustannie wodą oblewanego. To działanie studni powinno byłoby zwrócić ich uwagę. Na szczęście jednak nie zajmują się tem wcale i w najzupełniejszym spokoju rozciągnięci w ławkach z przyjemnością lubują się kołysaniem okrętu. Jeden tylko pan Letourneur ze zdziwieniem spostrzegł że załoga utrzymuje statek w czystości o jakiej niesłyszano na okrętach handlowych. Zwrócił nawet na to moję uwagę co przyjąłem jak najobojętniej. A jednak ten Francuz to człowiek energiczny, mógłbym mu o wszystkiem powiedzieć, ale obiecałem Robertowi że będę milczał i dotrzymam słowa. Kiedy pomyślę o następstwach katastrofy co chwila wybuchnąć mogącej, serce moje boleśnie się ściska. Jest nas 28 osób na pokładzie, 28 ofiar, dla których płomienie nie pozostawią nawet deski ratunku! Dzisiaj była narada pomiędzy kapitanem, pomocnikami i bosmanem, narada od której zależy ocalenie Chancellora, pasażerów i załogi.
Robert Kurtis wtajemniczył mię we wszystko co tam uradzono. Kapitan Huntly upadł zupełnie na duchu co zresztą było do przewidzenia. Stracił zimną krew i energię i zdaje dowództwo Robertowi Kurtis. Wzrost pożaru w głębi okrętu nie ulega żadnej wątpliwości, tak że w koszarach załogi, na przodzie okrętu będących, nie można już wytrzymać. Ogień którego nie można opanować, prędzej czy później wybuchnie gwałtownie. Jedyny więc ratunek – szukać ocalenia na najbliższym lądzie t. j.: w Małych Antyllach i można mieć nadzieję że przy sprzyjającym wietrze dobijemy na czas do brzegów. Po przyjęciu tego zdania – Robertowi Kurtis pozostało tylko nadal utrzymać drogę od dwudziestu czterech godzin obraną. Pasażerowie nie umiejąc oryentować się na Oceanie i nie ciekawi wskazówki busoli, naturalnie nie zauważyli żadnej zmiany, a Chancellor pełnemi żaglami płynie ku Antyllom od których jeszcze 600 mil go oddziela.
Na zapytanie pana Letourneur dla czego zmieniono kierunek okrętu, Robert Kurtis odpowiedział, że nie chcąc płynąć pod wiatr zwraca się ku zachodowi, ażeby korzystać z dogodniejszego prądu. Zmiana więc kierunku Chancellora, tę jedyną wywołała uwagę. Dzisiaj 21 października położenie w niczem się nie zmieniło. Pasażerowie sądzą że podróż odbywa się w porządku i wszystko na pokładzie idzie swoim trybem. Zresztą nie widać rozszerzenia się pożaru co jest dobrym znakiem. Klapy tak hermetycznie zamknięto że nie przepuszczają nawet najmniejszego dymu któryby zdradził pożar wewnątrz płonący. Może ogień skoncentruje się na spodzie, a może zagaśnie z braku powietrza i nie objąwszy całego ładunku. Tak się przynajmniej spodziewa Robert Kurtis który przez zbytek ostrożności kazał pozakrywać otwory pomp, których rury przechodzące aż do dna okrętu mogłyby przepuszczać odrobinę powietrza. Oby niebo przybyło na nasz ratunek, bo sami w niczem sobie pomódz nie możemy.
Dzień dzisiejszy przeszedł by beż żadnego wypadku, gdyby nie pochwycone kilka słów z rozmowy z której dowiedziałem się, że położenie nasze które uważałem jako bardzo ciężkie tylko w rzeczywistości jest straszne. Siedząc na werendzie usłyszałem po cichu rozmawiających inżyniera Falsten z kupcem Ruby. Sądzili oni że nikt ich nie słyszy. Uwagę moję zwróciło parę wyrazistych gestów inżyniera, zdającego się robić żywe wymówki swojemu towarzyszowi. Mimowolnie zacząłem słuchać.
– Ależ to szaleństwo, powtarzał Falsten, jak można być do tego stopnia nieostrożnym.
– Ba! odpowiedział Ruby, nic się nie stanie.
– Ależ przeciwnie, stąd może wyniknąć największe nieszczęście.
– Niby to ja pierwszy raz tak wożę.
– Wszak dosyć jednego uderzenia ażeby spowodować wybuch.
– Pudełko jest doskonale zawinięte, panie Falsten i powtarzam panu, że nie ma się czego lękać.
– Dla czegóż nie było uprzedzić kapitana?
– Eh! dla tego, że nie byłby przyjął na okręt mojego pakunku.
Wiatr ucichł i nie słyszałem reszty rozmowy. Widocznie jednak inżynier nalegał, Ruby zaś ruszał tylko ramionami.
Po chwili znów doleciał do mnie urywek rozmowy.
– Tak, tak, wołał Falsten, trzeba dać znać kapitanowi, trzeba wrzucić to pudełko w morze, nie mam wcale ochoty być wysadzonym w powietrze!
– Być wysadzonym! Zerwałem się usłyszawszy to. Co znaczą te słowa inżyniera? o czem on mówi? Wszak on nie zna stanu Chancellora, nie wie o pożarze niszczącym ładunek! Ale jedno słowo, słowo przerażające: pikrat potassu kilkakrotnie powtórzone, nie pozwoliło mi wytrwać dłużej. W jednej chwili przyskoczyłem i porwawszy z całej siły Rubego za kołnierz krzyknąłem:
– Czy jest pikrat na okręcie?
– Tak, odrzekł Falsten, pudełko zawierające około trzydziestu funtów?
– Gdzie?
– Na spodzie z innemi towarami…
nia 21 października (dalszy ciąg). Trudno wypowiedzieć co się ze mną zrobiło, kiedy usłyszałem odpowiedź Falstena. Zaręczam jednak, że nie był to strach tylko uczucie najzupełniejszego poddania. Wydało mi się, że okoliczność ta dopełnia odpowiednio sytuacyi, sprowadzając szybsze rozwiązanie! Z najzimniejszą więc krwią poszedłem na przód statku, donieść o tem Kurtisowi.
Dowiedziawszy się, że pudło z 30-ma funtami pikratu, wystarczającego do wysadzenia góry w powietrze, znajduje się na okręcie wewnątrz spodu, w samym ognisku pożaru i że Chancellor może każdej chwili wybuchnąć, Robert Kurtis nie zmrużył nawet oczami, tylko źrenice mu się rozszerzyły i czoło sfałdowało.
– Dobre i to, powiedział, nie ma co mówić. Gdzie Ruby.
– Na wystawce.
– Choć ze mną panie Kazallon.
Poszliśmy razem na wystawkę, gdzie inżynier i kupiec jeszcze siedzieli.
Robert Kurtis przystąpił do Rubego pytając:
– Więc pan to rzeczywiście zrobiłeś?
– A no tak, cóż wielkiego, odrzekł najspokojniej Ruby, sądząc się być winnym tylko defraudacyi.
Przez chwilę zdawało mi się, że Robert Kurtis zmiażdzy tego nieszczęśliwego pasażera, nie mogącego ocenić okropnych skutków jakie pociągnąć za sobą może zwyczajna nieostrożność.
Porucznik powstrzymał się i założył w tył ręce, jakby broniąc się gwałtownej chęci porwania Rubego za gardło.
Następnie zimnym głosem zaczął wypytywać o szczegóły. Ruby potwierdza wszystko co mówiłem. Pomiędzy kuframi składającemi jego bagaże, znajduje się w pudełku około 30 funtów materyi wybuchowej.
Pasażer ten działał w tej całej sprawie z wrodzonem rasie Anglo-saksonów niedbalstwem i nierozwagą, pozwalającą wepchnąć pomiędzy ładunek okrętu pakę pikratu z taką spokojnością, z jaką Francuz położyłby zaledwie butelkę wina. Dla tego zaś nie oznaczył jakości przedmiotu, że kapitan z pewnościąby na pokład go nie przyjął.
– Zresztą nie powiesicie mnie przecież za to, i jeżeli moje pudełko robi panom jaką subiekcyę, to wyrzućcie je w morze! Moje bagaże są ubezpieczone!
Usłyszawszy taką odpowiedź nie mogłem powstrzymać gniewu, a ponieważ nie mam zimnej krwi Roberta Kurtis, rzuciłem się więc ku Rubemu zanim porucznik mógł mnie powstrzymać.
– Czy ty wiesz nędzniku, krzyknąłem, że okręt się pali. Cóż byłbym dał za to, ażeby cofnąć te kilka słów, było jednak zapóźno.
Trudno opisać jaki one skutek wywarły na Rubego. Ciało sparaliżowane tetaniczną sztywnością, włosy najeżone, oko bez miary otwarte, oddech rzężący jak u astmatyka, stracił mowę… Strach doszedł u niego do ostatnich krańców. Nagle zaczął ruszać ramionami i patrząc na pokład Chancellora, mogącego w każdej chwili wylecić w powietrze, wyskakuje z wystawki, pada, podnosi się i biega po okręcie, machając rękami jak waryat.
Nagle odzyskał mowę i z ust jego wyrywa się okropny krzyk:
– Okręt się pali! Okręt się pali!
Na ten krzyk cała załoga sądząc, że ogień wybuchnął na zewnątrz i że należy szukać ratunku w łodziach, zbiegła się na pokład.
Wszyscy pasażerowie także nadbiegli. Robert Kurtis, nadaremnie chce uspokoić obłąkanego Ruby.
Nieład dochodzi do najwyższego stopnia. Pani Kear upada bez zmysłów. Jej męża nic to nie obchodzi, odszedł pozostawiając żonę opiece panny Herbey.
Majtkowie już odwiązali sznury szalup, chcąc je spuścić na morze.
Jednocześnie powiedziałem panom Letourneur o pożarze na spodzie okrętu. Ojciec ujął syna w ramiona jak gdyby chcąc go chronić od klęski. Młodzieniec nie stracił zimnej krwi, uspokaja i przekonywa ojca, że niebezpieczeństwo nie jest jeszcze tak bliskie.
Jednocześnie Robert Kurtis przy pomocy porucznika zdołali zatrzymać załogę. Zapewnia ich, że pożar nie rozszerza się, że Ruby jest bez przytomności, że nie należy nigdy zbyt pospiesznie działać, że w danej chwili on sam także porzuci okręt. Większa część majtków usłuchała głosu kochanego i szanowanego przez nich porucznika. Szalupy więc wróciły na swoje miejsce, czego kapitan Huntly nigdy nie zdołałby dokazać. Na szczęście Ruby nic nie mówił o pikracie zamkniętym pod pomostem. Gdyby załoga wiedziała, że okręt ich jest tylko wulkanem mogącym w każdej chwili pęknąć pod ich nogami, upadliby na duchu i uciekali bądź co bądź, bez możności zatrzymania. Kurtis, Falsten i ja wiemy w jaki okropny sposób skomplikował się pożar okrętu, nikt więcej o tem wiedzieć nie będzie.
Kiedy już przywrócono porządek, wróciliśmy z Kurtisem na wystawkę do Falstena. Inżynier siedział ciągle w tem samem miejscu rozwiązując w myśli jakąś mechaniczną zagadkę. Na usilne nasze prośby przyrzekł ani słowa nie mówić o nowem niebezpieczeństwie grożącem okrętowi. Robert Kurtis podjął się zawiadomić kapitana o całej okropności naszego położenia. Poprzednio jednak należy zabezpieczyć osobę Rubego, albowiem nieszczęśliwy dostał zupełnego obłąkania zmysłów i biega ciągle po pokładzie wołając: pali się! pali się!
Porucznik wydał majtkom rozkaz ujęcia pasażera, którego wreszcie związano i zakneblowano.
W końcu przeniesiono go do kajuty i zostawiono pod strażą.
Okropna tajemnica nie wymknęła się z ust jego!