Poprzednia część

 

 

Chancellor

Notatki podróżnego J.R. Kazallon

(Rozdział XLV-LVII)

 

Ilustracje G. Riou

"Opiekun Domowy",1876

chan001.jpg (92256 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

XLV.

 

16 stycznia. Leżymy rozciągnięci na żaglach. Załoga przepływającego okrętu, mogłaby sądzić że to cmentarz pływający.

Okropnie cierpię, nawet nie wiem czy mógłbym jeść przy zapaleniu jakie ogarnęło moje usta, język i gardło, pomimo to rzucamy wzajemnie na siebie dzikie spojrzenia.

Upał dziś jeszcze silniejszy, bo zdaje się że będzie burza. Gęsta para unosi się, ja zaś jestem przekonany że deszcz będzie padał na około byle nie na tratwę.

Patrzymy ku niebu a pan Letourneur wyciągnął ręce błagając o kroplę wody. Słuchałem czy grzmot w oddali nie zapowie nam zbliżania się burzy. Już jedenasta; chmury zasłoniły zupełnie słońce. Widocznie burza nie wybuchnie albowiem całe niebo jednostajnie pokryte chmurami.

– Deszcz! zawołał nagle Daulas.

I rzeczywiście o pół mili od tratwy widać na niebie równoległe pasy. Deszcz pada i na powierzchni oceanu błyszczą bańki wodne. Wiatr niesie chmurę ku nam aby tylko nie wyczerpała się zanim doleci do nas.

Bóg nareszcie zlitował się nad nami! Deszcz pada w wielkich kroplach jak zwykle w krótko trwałych ulewach. Spieszymy się zbierać wodę bo chmury już przecierać się zaczynają.

chan36.jpg (204812 bytes)

Kurtis ustawił rozbitą beczkę, na około zaś rozpostarliśmy żagle ażeby na większej powierzchni łapać wodę. Położyliśmy się wznak z otwartemi ustami. Woda zlewa mi twarz, usta i czuję jak wpływa mi do gardła! Co za rozkosz niewypowiedziana! Jak gdyby życie wpadało we mnie kroplami. Błona śluzowa pieści się pod dotknięciem ożywczem kropli. Oddycham zarówno jak i piję ten zbawczy napój, który przeradza całą moją istność.

Deszcz trwał 20 minut, poczem chmura rozeszła się. Powstaliśmy wszyscy lepsi! Tak lepsi! Ściskamy się za ręce, mówimy do siebie: zdaje się żeśmy już ocaleli! Bóg w miłosierdziu swojem zeszle nam inne chmury, a te przyniosą nam wodę, której nam tak długo brakowało! Zresztą nie straciliśmy wody spadającej na tratwę. Baryłka i żagle dużo jej złapały. Zachowamy więc ją troskliwie i po kropelce używać będziemy. W baryłce jest kilka garncy wody. Majtkowie wzięli się do wyciskania wody na żagle schwytanej.

– Zaczekajcie! zawołał Kurtis, trzeba zobaczyć czy to woda zdatna do picia. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Wszakże to woda deszczowa. Kurtis wycisnął w kubek blaszany trochę wody z żagla, skosztował i splunął. Z kolei i ja spróbowałem. Ależ to woda jeszcze słońsza od morskiej! Żagle tak długo wystawione na działanie bałwanów, nasiąkły solą, którą następnie woda deszczowa rozpuściła. Jestto nieszczęście nie do powetowania. Ale cóż to szkodzi! Odzyskaliśmy na nowo nadzieję. W baryłce jest kilka garncy wody, a zresztą kiedy dzisiaj deszcz padał, dla czego by jutro nie miał padać.

 

 

XLVI.

 

17 stycznia.  Po zaspokojeniu pragnienia, naturalnem następstwem rzeczy że głód zawzięcie zaczął nam dokuczać. Czyż nie ma więc środka na ujęcie jednego z tych rekinów które krążą na około tratwy. Chyba rzucić się w morze i uderzyć na te potwory z nożem w ręku w ich własnym żywiole, jak to zwykli robić Indyanie łowiący perły. Kurtis chciał probować szczęścia, aleśmy go powstrzymali. Za wiele jest rekinów, byłoby to więc narazić się bezpotrzebnie na śmierć. Zauważyłem że łatwiej jest oszukać pragnienie niż głód. Kąpiel w morzu, w ostateczności zaś lizanie jakiegokolwiek metalu już sprawia pewną ulgę, brak materyi pożywnej niczem zastąpić się nie pozwoli. Zresztą woda może zawsze spaść z deszczem, można więc zawsze mieć nadzieję że się będzie piło, ale można zwątpić zupełnie, czy będzie się jadło.

Myśmy już doszli do tego, że jedni na drugich żałośnie spoglądamy. Łatwo pojąć na jakiej pochyłości były myśli nasze i do jakiej dzikości, doprowadzić może nędza umysły wciąż jedną myślą opanowane.

Niebo znów czyste po nad nami, wiatr na chwilę ożywił się, ale teraz żagle wiszą wzdłuż masztów. Przestaliśmy uważać wiatr za motor! Gdzie jest nasza tratwa?

W którą stronę Atlantyku prądy ją zagnały? Nie wiemy, głupstwem więc byłoby pragnąć ażeby wiatr dął od zachodu raczej, niż od południa.

Jednej tylko rzeczy pragniemy od wiatru, to jest ochłody dla naszych piersi, pragniemy ażeby przyniósł odrobinę pary wodnej co zdołałaby umniejszyć upał, którym słońce w zenicie będąc, pali nas jak płomieniem.

Wieczór już nadszedł, i noc będzie zupełnie ciemna aż do północy, to jest do chwili wejścia księżyca w ostatniej kwadrze będącego. Gwiazdy zamglone nie jaśnieją takim blaskiem wspaniałym, jak podczas innych nocy. Pod wpływem jakiegoś szaleństwa, pod wrażeniem głodu zwykle pod koniec dnia wzmagającego się, rozciągnąłem się na stosie żagli i zwiesiłem głowę po nad fale, wdychając w siebie świeżą wilgoć.

Z moich towarzyszów którzy leżą w zwykłych miejscach czy który znalazł spoczynek we śnie? Nie wiem. Może żaden. Mózg mój jest pełen widziadeł. Chorobliwa drzemka która nie była ani czuwaniem ani snem opanowała mnie zupełnie. Nie wiem przez jak długi czas pozostawałem pod wpływem tej zupełnej nicości. Przypominam sobie tylko że w pewnej chwili uwagę moję zwróciło dziwne uczucie.

Niewiem czy marzę, ale węch mój został uderzony zapachem którego z początku nie mogłem pokonać. Jest to jakiś zapach który dolatuje mnie z wiatrem. Nozdrza moje nadęły się, miałem ochotę zawołać: Co tak pachnie? Jakiś dziwny instynkt powstrzymał mię i w myśli szukałem nazwiska na określenie przedmiotu wydającego ten zapach. Kilka chwil upłynęło w ten sposób. Dotykalność jednak wrażenia dopomogła mi nareszcie do zdefiniowania rzeczy.

Ależ to zapach pieczonego mięsa! pomyślałem jak człowiek przypominający sobie rzecz od dawna nie widzianą. Zmysły moje nie mylą się, a jednak na tratwie… Ukląkłem, znów wciągam w siebie, a raczej węszę powietrze. Ten sam zapach ciągle mnie dolatuje. Jestem pod wiatrem a zatem przedmiot który wydaje ten zapach zdaje się na przodzie tratwy.

Ruszyłem z miejsca i pełzając jak zwierzę posuwałem się pod żaglami z kocią ostrożnością, ażeby nie obudzić uwagi którego z moich towarzyszów.

Przez kilka minut wietrzyłem w ten sposób po wszystkich kątach, powodując się jak wyżeł węchem.

Już tracę ślad, czy w skutek przycichnięcia wiatru, czy też z powodu mylnej drogi którą obrałem, kiedy znowu zapach silniej do mnie doleciał.

Nareszcie wpadłem na trop i czuję że zbliżam się do przedmiotu. Właśnie wtedy dopełznąłem do załamku po prawej stronie z przodu, i rozpoznaję że ten zapach mogła tylko wydać wędzona słonina. Nie mylę się. Wszystkie brodawki na moim języku nabrzmiały do żądzy!

chan37.jpg (191904 bytes)

Musiałem wtedy przesunąć się pod swojem płócienkiem. Nikt mnie nie widzi, ani też słyszy. Na czworakach pełznę powoli. Nareszcie wyciągnąłem rękę i ująłem przedmiot zawinięty w kawałek papieru. Szybko cofnąłem się, rozpatrując zdobycz przy świetle księżyca który zabłysnął na niebie.

To nie złudzenie. W ręku trzymam kawałek słoniny zaledwie ćwierć funta, ależ to wystarczy na zaspokojenie głodu przez cały dzień! Niosę go do ust…

Czyjaś ręka pochwyciła moję. Odwracam się, zaledwie powstrzymując się od wymysłów. Poznałem gospodarza okrętu Hobbarta.

Teraz wszystko wyjaśniło się, wyjątkowe położenie Hobbarta, jego stan zdrowia i skargi fałszywe. W czasie rozbicia statku, zdołał ocalić jakąś żywność, którą ukrył na zapas, zjadając sam podczas kiedy myśmy marli z głodu! Oh! nędznik!

Ale nie! Hobbart postąpił rozsądnie. Widzę że to jest człowiek rozumny, oszczędny, a że zachował w sekrecie przed wszystkiemi jakiś kawałek słoniny, tem lepiej dla niego i dla mnie także. Widocznie jednak różnimy się w zdaniach. Porwał mię za rękę i chce odebrać słoninę, nic jednak nie mówiąc, ażeby nie zwrócić uwagi reszty ludzi.

Mnie także własny interes nakazuje milczeć. Nie trzeba żeby inni spostrzegli się. Z pewnością by i mnie i jemu odebrali. W cichości więc walczymy z sobą; wściekłość zaś moja podwoiła się kiedy usłyszałem jak Hobbart mruczał przez zęby: mój ostatni kąsek! Jego ostatni kąsek! więc bądź co bądź muszę go mieć. Pochwyciłem za gardło mojego przeciwnika który zaczął chrapać pod uściskiem mojej ręki i wkrótce poprzestał się poruszać.

Ja zaś przytrzymując go kolanami na ziemi, zjadłem cały kawałek słoniny.

Potem puściłem Hobbarta i znów pełzając dowlokłem się do swego miejsca na tyle tratwy. Nikt mnie nie widział. Jadłem!

 

 

XLVII.

 

18-go stycznia. W dziwnym niepokoju oczekiwałem dnia. Co powie Hobbart? Zdaje się że nie ma prawa mnie zaskarżyć! Nie, to głupstwo. Gdybym opowiedział wszystko jak się stało, gdyby dowiedziano się że on w najlepsze sobie zajadał, podczas kiedyśmy marli z głodu, to nareszcie bez litości by go zamordowano…

W każdym razie chciałbym ażeby się już rozwidniło.

Głód w jednej chwili opuścił mię zupełnie, chociaż ten kawałek słoniny, ten ostatni kęsek jak go nazwał Hobbart, był taki maleńki! Pomimo to przestałem cierpieć, przyznaję się do tego z głębi serca że sumienie gryźć mię zaczęło. Dla czego nie podzieliłem się z mojemi towarzyszami? Powinienem był pamiętać o miss Herbey, Andrzeju, p. Letourneur… a ja myślałem tylko o sobie! Nakoniec zaczynało dnieć. Za chwilę dzień zupełnie zajaśnieje, albowiem w tych szerokościach nie ma prawie zaranku i zmierzchu. Nie mogłem usnąć. Przy pierwszym brzasku jutrzenki ujrzałem jakąś bryłę bezkształtną kołyszącą się w połowie masztu.

Cóż to za przedmiot? Nie mogąc go rozróżnić leżałem sobie dalej na stosie żagli. Zaledwie słońce zabłysło, rozpoznałem ciało wisielca, kołyszące się z wiatrem.

Dziwne jakieś przeczucie zerwało mnie z miejsca i przybiegłem do stóp masztu. Ten wisielec to Hobbart!

chan38.jpg (207229 bytes)

Nieszczęśliwy! i to ja! tak ja! popchnąłem go do samobójstwa! Okrzyk zgrozy wyrwał się z moich piersi. Towarzysze podnieśli się, ujrzeli ciało i rzucili się ku niemu. Jednak nie dla tego ażeby ratować tlejącą w nim może dotąd iskierkę życia…

Zresztą Hobbart już dawno nie żyje, ciało jego ostygło zupełnie.

W jednej chwili urżnięto postronek. Bosman, Daulas, Inxtrop, Falsten i inni rzucili się na trupa…

Nie! nie widziałem tego! Nie mogłem patrzeć. Nie przyjąłem udziału w tej wstrętnej uczcie! Ani miss Herbey, ani Letourneurowie nie chcieli opłacić podobną ohydą ulgi chwilowej bodaj.

Co do Kurtisa, nie wiem… Nie śmiałem się zapytać… Inni zaś! o! człowiek staje się niekiedy zwierzęciem drapieżnem… to okropność!

Ukryłem się pod namiotem nie chcąc widzieć! Dosyć było dla nas żeśmy słyszeli!

Andrzej Letourneur chciał się rzucić na tych kannibalów, ażeby wydrzeć te okropne szczątki! Musiałem użyć całej siły ażeby go powstrzymać.

A jednak oni byli w prawie, ci nieszczęśliwi. Hobart umarł! wszak oni nie zabili go! Czyż bosman nie powiedział kiedyś, że lepiej zjeść umarłego niżeli żywego!

Kto wie zresztą czy ta scena nie będzie prologiem do straszliwego dramatu mającego zakrwawić tratwę.

Pomimo przedstawień jakie zrobiłem Andrzejowi, nie mogłem przytłumić uczucia zgrozy, które w nim wzrosło aż do oburzenia.

Pomyśleć jednak o tem: my umrzemy z głodu a ośmiu towarzyszów unikną zapewne tej śmierci.

Hobbart dzięki zapasom jakie trzymał w ukryciu, najlepiej się trzymał z nas wszystkich.

Organizm jego nie wycieńczony głodem zachował całą jędrność tkanin. W pełnem zdrowiu, gwałtowną śmiercią przestał żyć.

W tej chwili jeden z nich podniósł głos. To cieśla Daulas. Radzi ażeby wyparować na słońcu wodę morską i zebrać sól.

– A resztę zasolimy, zakończył.

Naturalnie, odpowiedział bosman. I po wszystkiem, bez wątpienia przyjęto propozycyą cieśli, bez dyskusyi. Cisza zaległa na tratwie, widać że majtkowie usnęli.

Już nie są głodni.

 

 

XLVIII.

 

19 stycznia. Przez cały dzień dzisiejszy, taż sama temperatura, toż samo cicho. Noc nie przynosi żadnej zmiany w stanie powietrza. Nie mogłem prawie zupełnie spać. Nad ranem, usłyszałem gniewne okrzyki rozlegające się na pokładzie.

Panowie Letourneur, Miss Herbey, wstali także. Odsunąłem namiot ażeby zobaczyć co zaszło.

Bosman, Daulas i załoga są w najokropniejszej rozpaczy. Robert Kurtis dotąd siedzący na tyle tratwy dowiedziawszy się czemu unoszą się takim gniewem, chce ich uspokoić.

– Nie! nie! rzekł Daulas rzucając na około siebie wściekłym wzrokiem, musimy dowiedzieć się, kto to zrobił.

– A tak! jest tu jakiś złodziej, wszystko zniknęło, dodał bosman.

– To nie ja. Ani ja, usprawiedliwia się każdy z majtków z kolei.

Widzę biedaków jak trzęsą po wszystkich kątach, podnoszą żagle, przestawiają ławki; gniew ich rośnie w miarę przekonania się o bezowocności poszukiwań.

Bosman podszedł do mnie.

– Pan musisz znać złodzieja, rzekł.

– Nie wiem co pan przez to rozumiesz. Daulas i majtkowie zbliżyli się.

– Przeszukaliśmy całą tratwę, jeszcze tylko został namiot do zrewidowania.

– stąd nikt ani na chwilę nie wyszedł.

– Zobaczymy.

– Nie! zostawcie w spokoju tych co umierają z głodu.

– Panie Kazallon, rzekł powstrzymując się bosman, my nieoskarżamy pana. Jeżeli kto z was wziął część której niechciał wziąć wczoraj, miał do tego prawo. Ale wszystko zniknęło, rozumiesz mnie pan, wszystko.

– Poszukajmy krzyknął Saudon.

Majtkowie zbliżyli się. Nie mogłem opierać się tym biedakom zaślepionym przez głód. Strach okropny przejął mnie.

Może pan Letoueneur, nie dla siebie, ale dla syna… posunął się aż do… Jeśli to zrobił, ci szaleńcy rozedrą go na kawałki.

Spojrzałem na Kurtisa, jakby błagając go o pomoc. Stanął obok mnie, z rękami w kieszeniach, w których zwykle nosi broń.

Na usilne jednak żądanie – bosman, miss Herbey i Letournierowie wyszli z namiotu, który przetrząśnięto w najmniejszych kącikach, na szczęście jednak, napróżno.

Widocznie szczątki Hobbarta wrzucono w morze, na tratwie ich ani śladu. Któż to jednak zrobił? Spojrzałem na miss Herbey i pan Letournieur, wzrokiem odpowiadającym mi, że nie oni. Zwróciłem oczy na Andrzeja, ten odwrócił natychmiast głowę.

Nieszczęśliwy młodzieniec! Więc to on? Czy pojmuje następstwa swojego czynu?

 

 

XLIX.

 

d 20 do 22 stycznia. Przez następne dni, wszyscy którzy przyjęli udział w obrzydłej uczcie z 18 stycznia, mniej cierpieli, jako lepiej odżywieni chwilowo.

Ale miss Herbey, Letournierowie i ja! Czyż będę w stanie opisać to czego doświadczamy! Żałujemy prawie, że te szczątki zniknęły. Jeżeli jeden z nas umrze, z pewnością nie oparłbym się teraz.

Bosman, Daulas i inni jak tylko głód zaczął im dokuczać na nowo, patrzą na nas błędnemi oczami. Czyż nie mielibyśmy być dla nich pewną ofiarą?

Daleko więcej cierpimy od pragnienia, niżeli od głodu. Tak! żaden z nas nie wahałby się ani na chwilę pomiędzy szklanką wody i kawałkiem chleba. Wszyscy rozbitki pisali o tem i jest to najzupełniejszą prawdą. Od pragnienia więcej się cierpi niż do głodu i prędzej się też umiera.

I co za męczarnia, widzieć na około siebie te wodę morską, która na spojrzenie niczem się nie różni od wody słodkiej. Wieleż to razy probowłem wypić jej kilka kropli, ale wywołuje wymioty nieznośne, i wzmacnia na długo pragnienie.

Dosyć już tego! Otóż 42 dni jak opuściliśmy okręt! Czyż można się jeszcze łudzić nadzieją? Jesteśmy skazani na to, ażeby jeden po drugim umarł, najgorszą ze śmierci. Czuję, że na mózg mój padła jak gdyby ciężka zasłona. Jest to jakiś rodzaj obłąkania, które zaczyna mnie ogarniać. To obłąkanie przeraża mnie! Jak daleko ono dojdzie? Czy odzyskam kiedy wraz z siłami i rozum?…

Przyszedłem do siebie, nie wiem po wielu godzinach. Na czole mam kompresy napojone wodą morską które mis Herbey ciągle zmienia. Czuję, że wkrótce umrę.

Dnia 22-go okropna scena. Murzyn Ynxtrop nagle zwaryował i zaczął przebiegać po tratwie wydając z piersi jakiś rodzaj wycia.

Robert Kurtis napróżno stara się powstrzymać go! Rzuca się ażeby na pozreć! Trzeba się bronić przeciw napaściom tego drapieżnego zwierzęcia. Ynxtrop wywija kawałem lewaru, od którego uderzeń trudno się uchronić.

Nagle, przez zwrot niespodziany, jak zwykle w atakach mózgowych, wściekłość jego zwróciła się przeciw niemu samemu.

chan39.jpg (184442 bytes)

Rozdziera się zębami, paznogciami i rzuca nam krwią w twarz wołając: Pijcie! pijcie! – Przez kilka minut wił się w ten sposób zbliżając ciągle ku przodowi tratwy i wołając: Pijcie! pijcie! Raptem wskoczył w morze.

Bosman, Falsten i Daulus, rzucili się na przód tratwy, aby pochwycić ciało, na morzu jednak widać już było tylko krwawą plamę, w pośród której potworne rekiny wydzierały sobie wzajemnie okropną pastwę.

 

 

L.

 

22 i 23 stycz. Pozostało nam jednaście osób na statku, i zdaje mi się że nie możliwem ażeby teraz codzień liczba nie miała się zmniejszać. Koniec dramatu, jakikolwiek ma być, zbliża się. Za ośm dni, albo przybijemy do lądu, albo okręt ocali rozbitków.

W przeciwnym razie, nie pozostanie z nas ani jeden przy życiu.

23. Niebo zmieniło się. Wiatr silnie dmie od północo-wschodu. Żagiel nadęty silnie, a wyraźny ślad pozostaje za tratwą widocznie posuwającą się. Kapitan powiada że przebiegamy 3 mile na godzinę.

Robert Kurtis i Flasten najlepiej z nas trzymają się. Pomimo niezrównanej chudości, znoszą do zadziwienia mężnie niedostatek. Co się zrobiło z miss Herbey, trudno powiedzieć. Pozostała już tylko dusza, ale silna jeszcze, życie zaś całe zbiegło się w oczach błyszczących silnie. Ona już należy do nieba, ale nie do ziemi.

Ale jeden z najenergiczniejszych, ludzi jakich znałem, bosman, jest złamany! Poznać go niepodobna. Nie poruszony siedzi w jednym z kątów tratwy, nie wznosi głowy, długie ręce kościste wiszą mu niedbale, a jabłka kolan przecierają zużyte spodnie.

Ten znów żyje wyłącznie w ciele, i doszedł już do tego stopnia nieruchomości, że częstokroć myślę iż już zasnął.

Na tratwie cisza zupeła. Jęki, słowa, krzyki, wszystko się przerwało. Na dzień wszyscy razem 10 słów nie przemawiamy. Zresztą w skutek wyschnięcia języka i podniebienia, mowa nasza stała się zupełnie niezrozumiałą. Na tratwie są tylko widziadła, larwy nie mające w sobie nic ludzkiego.

 

 

LI.

 

24 stycznia.  Gdzie jesteśmy? W którą okolicę Atlantyku tratwa została zapędzoną. Pytałem o to Kurtisa, ale on odpowiedział mi niewyraźnie. Sądzi jednak że zbliżamy się ku ziemi, a to podług notatek, w których zapisywał ciągle kierunek wiatru. Dziś cisza zupełna, na morzu jednak silna fala, dowodząca że gdzieś na wschodzie była zapewnie burza. Tratwa psuć się zaczyna. Kurtis, Falsten, cieśla starają się o ile im sił pozostało utrzymać w spojeniu rozpadające się cząstki. Po co się tem trudnią? Niech się rozpadną te deski. Niech nas Ocean już pochłonie. Po co walczyć z nim o te nędzne życie!

Męczarnie nasze dobiegły najwyższego kresu jaki człowiek wytrzymać może. Dalej już nie posuną się. Upał okropny, niebo leje na nas roztropiony ołów.

Pot zlewa nas tak że łachmany są zupełnie na nas mokre, pragnienie wzmaga się od tego. Nie – już nie mogę opisywać więcej tego co czuję! Kiedy chcę określić wszystko co cierpimy – słów mi brakuje.

Ostatni środek ochłodzenia się którego używaliśmy, został nam teraz zupełnie wzbronionym. Ani myśleć nawet o kąpieli, od czasu śmierci Ynxtropa – rekinów całe stada krążą naokoło tratwy.

Probowałem dziś trochę dostać trochę wody przez parowanie nad ogniem, ale pomimo całej cierpliwości, doszedłem tylko do zwilżenia szmatki płóciennej, przyczem kubek blaszany, zniszczony poprzednio roztopił się do reszty, musiałem zaniechać całej roboty.

Falsten także upadł zupełnie na siłach, przeżyje nas zaledwie o parę dni.

Chociaż podnoszę głowę nie mogę go zobaczyć: Czy się położył pod żaglami, a może już umarł. Jeden tylko Kurtis stoi na przodzie tratwy i patrzy!… Nie mogę sobie wyobrazić jakim sposobem ten człowiek może spodziewać się jeszcze?… Poszedłem na tył tratwy. Tutaj będę oczekiwał śmierci. Im prędzej tem lepiej. Nie wiem ile godzin upłynęło…

Nagle usłyszałem wybuch wesołego śmiechu. Pewno znów kto zwaryował.

Łąka, Łąka! drzewa zielone! karczemka pod drzewami! Prędko! prędko! proszę wódki! mięsa i wody po dukacie kropla! Zapłacę bo mam złoto, mam! mam!

Biedny marzycielu! Za wszystko złoto banku, nie dostałbyś teraz kropli wody.

Flaypol, który dostał obłędu, woła:

Ziemia, ziemia tam jest!

Słowa te mogłyby zgalwanizować umarłego. Zrobiłem bolesne wysilenie i wstałem. Nie ma ziemi nigdzie! Flaypol chodzi sobie po tratwie i śmieje się. Śpiewa i robi jakieś sygnały ku wymarzonemu lądowi.

Wrażenie słuchu, widzenia i smaku odbijają się u niego za pomocą ataku mózgowego zupełnie jak gdyby w rzeczywistości istniały. Rozmawia z nieobecnymi przyjaciółmi. Zaprasza ich do oberży w Cardiff, pod godłem Jerzego. Tam częstują się jałowcówką, wódką i wódą, szczególniej wodą która ich upaja! Widzę go jak się zatacza, chwieje, wyśpiewując pijanym głosem. Zdaje się być w najwyższym stopniu upojonym. Pod wpływem obłędu przestał cierpieć, głód i pragnienie straciły nad nim władzę. Jakżebym chciał wpaść w podobne jasnowidzenie,

Czyż biedak ma skończyć na rzuceniu się w morze jak Ynxtrop? Zapewne Falsten, bosman i Daulas pomyśleli, że gdyby Flaypol chciał się zabić, nie pozwolą na to „z własną szkodą” Wszyscy pozostali idą za nim śledząc każde poruszenie, Jeżeli Falsten chce wpaść w morze, nie dadzą go zjeść rekinom.

Nie stało się tak jednakże. W jasnowidzeniu mojem Flaypol doszedł do tego stopnia pijaństwa, że jak gdyby pod wpływem odurzenia spirytualnemi napojami, upadł jak długi na pokład i usnął snem twardym.

 

 

LII.

 

25 stycznia. Noc z 24-go na 25 była mglista i gorętsza. Ta mgła dusi mnie. Zdaje się że jedna zapałka wznieciłaby pożar w powietrzu, w materyale palnym. Tratwa stoi w miejscu, nie ulegając żadnemu ruchowi. Pytamy niekiedy samych siebie, czy ona płynie dotąd.

W nocy chciałem policzyć wielu nas pozostało na pokładzie. Zdaje mi się że jedenastu, nie mogę jednak zebrać myśli ażeby dorachować się tej liczby. Raz doszedłem do 10 to znów do 12, a jednak po śmierci Ynxtropa powinno być 11. Jutro będzie 10, bo ja umrę do jutra.

Czuję że zbliżam się do końca cierpień, bo całe życie maluje mi się we wspomnieniach. Kraj, przyjaciół, rodzinę, ujrzałem raz jeszcze w marzeniu.

Nad ranem obudziłem się, jeżeli tylko można nazwać snem chorobliwe unicestwienie w jakiem byłem pogrążony. Boże przebacz mi ale chcę już raz skończyć z tem wszystkiem.

Myśl ta wpiła się w mój mózg. Czuję jakąś ulgę, mówiąc sobie, że skończę jak tylko zechcę.

Powiedziałem o moim zamiarze Kurtisowi, z najzupełniejszą spokojnością umysłu. Kapitan kiwnął głową potakująco. Ja nie zabiję się, rzekł. Byłoby to ucieczką z placu boju,. Jeżeli śmierć nie zabierze mnie wcześniej niżeli moich towarzyszów, pozostanę na tratwie do ostatka.

Mgła ciągle w powietrzu. Płyniemy wzdłuż szarej atmosfery. Nie widać nawet powierzchni wody. Po nad Oceanem unoszą się chmury zasłaniające słońce.

Około 7-mej, zdawało mi się że słyszę krzyk ptaków nad głową. Kurtis chciwie ich słuchał.

Krzyk powtórzył się trzy razy. Za ostatnim razem zbliżyłem się i słyszę Kapitana szepcącego

„Ptaki! Więc ziemia jest gdzieś blizko nas” więc Kurtis jeszcze wierzy że ziemia egzystuje? Ja przestałem w to wierzyć. Już nie ma lądów ani wysp. Kula ziemska jest tylko płynną sferoidą, jak w drugiej formacyi.

Pomimo to czekałem z niecierpliwością na wzniesienie się mgły. Nie dla tego żebym miał łudzić myślą ujrzenia ziemi, ale gniewa mnie to że jakaś nadzieja szalona dokucza mi, i chciałbym się jej pozbyć.

chan40.jpg (178094 bytes)

Dopiero około 11-tej mgła zaczęła ustępować. Przez jej szerokie płaty widzę lazur niebios. Żywe promienie słońca kłują nas jak rozpalone żelazo. Niższe warstwy mgły trzymają się jeszcze, zasłaniając zupełnie widnokrąg.

Przez całe półgodziny mgły nas jeszcze otaczały, z trudnością opadając, bo wiatr zupełnie ustał.

Nareszcie słońce w całym blasku, oczyściło powierzchnię Oceanu, i rozjaśniło szeroką przestrzeń. Poziom ukazał się.

I dziś, jak od sześciu tygodni stanowi on linię ciągłą i kulistą, na której zlewa się niebo i woda.

Robert Kurtis obejrzał się w około, nic nie ma mówiąc: Ah! jego żałuję szczerze, bo z nas wszystkich jemu tylko nie wolno skończyć kiedy zechce. Ja umrę jutro, i jeżeli śmierć nie przyjdzie do mnie, to ja pójdę naprzeciw niej.

Co do towarzyszów, nie wiem czy jeszcze żyją, bo od wielu już dni nie widziałem się z niemi.

Noc zapadła. Nie mogłem usnąć ani na chwilę. Około drugiej pragnienie sprawiło mi tak okropne boleści że nie mogłem wstrzymać się od krzyku. Jakto! więc przed śmiercią nie mam sobie pozwolić ostatniej rozkoszy, ugasić żar co pali piersi?

Tak! Napiję się krwi mojej, w braku krwi cudzej? Wiem że to nie doprowadzi do niczego, ale przynajmniej na chwilę uspokoję boleści.

Zaledwie myśl ta przebiegła mi umysł, już ją spełniłem. Otworzyłem scyzoryk; obnażyłem ramie i silnym pociągnięciem przeciąłem sobie żyłę. Krew spływa po kropli, i gaszę w tym środku życia pragnienie.

Krew wraca we mnie i na chwilę uspokaja męczarnie; potem zatrzymała się, nie mając już siły płynąć.

Jakże trudno doczekać do jutra!

Równo ze dniem, gęsta mgła znów zacieniła okręg którego środkiem jest tratwa. Mgła pali jak kłęby ciepła buchające z ogniska.

Dziś jest ostatni dzień mojego życia. Zanim umrę chciałbym uściskać dłoń przyjaciela. Kurtis jest blisko. Zawlokłem się do niego i wziąłem za rękę.

Zrozumiał mnie, wie że to jest pożegnanie, i zdaje się że przez ostatnią iskierkę nadziei chce mnie powstrzymać.

Szkoda czasu. Chciałbym ale nie śmiem zobaczyć się jeszcze z Letonrneurami i z miss Herbey! Ta dziewczyna odgadłaby postanowienie z oczów moich! Mówiłaby o Bogu! o drugiem życiu które mnie czeka! Czeka, kiedy już nie mam odwagi! Boże mój racz przebaczyć biednemu!

Powróciłem na tył tratwy i po długich wysileniach stanąłem przy maszcie. Ostatni raz przebiegłem wzrokiem to nielitościwe morze, ten horyzont wiecznie jednostajny!

Gdybym teraz ujrzał ziemię lub żagiel nad falami, sądziłbym że jestem igraszką złudzenia.

Morze puste!

Już 10-ta rano. Czas skończyć. Kurcze głodowe, kolki z pragnienia wzmogły się tak że rozdzierają mi wnętrzności.

Instynkt zachowawczy zgasł we mnie. Za chwilę skończę… Boże mój! miej litość nademną!

Ktoś zaczyna mówić, poznaję głos Daulasa. Cieśla jest obok Kurtisa.

– „Kapitanie, zapytał, trzeba rzucić losy.”

Miałem już skoczyć w morze, ale wstrzymałem się. Dla czego? nie wiem, ale powróciłem na tył tratwy.

 

 

LIII.

 

16 stycznia. Projekt zrobiony. Wszyscy go słyszeli, wszyscy go zrozumieli. Od kilku dni myśl ta stale nas zajmowała ale nikt nie śmiał z nią się odezwać: Będziemy ciągnęli i podzielimy się tym czyje nazwisko wyjdzie na końcu.

A więc niech i tak będzie. Jeżeli los mnie wskaże wcale się na to żalić nie będę. Zdaje mi się że proponowano wyłączanie panny Herbey przez Andrzeja Letourneur. Jest nas jedenastu na pokładzie, każdy więc ma za sobą 10 szans a jedną przeciw sobie. Zaproponowane wyłączenie zmieniło by cały ten stosunek. Miss Herbey podzieli nasz los. Było już wpół do jedenastej; bosman którego ożywiła propozycya Daulasa, nalega ażeby ciągnienie w tej chwili zrobić. Ma najzupełniejszą racyę, zresztą żadnemu z nas nie idzie o życie. Ten kogo los wskaże przeżyje o kilka dni a może o parę godzin swoich towarzyszów. Wiemy to doskonale i dla tego nikt nie lęka się umrzeć. Bądź co bądź jednak na dzień lub dwa pozbędzie się głodu i pragnienia. Nie wiem kto, ale zdaje się że Falsten wypisał nazwiska na ćwiartkach wyciętych z karneta. Jedenaście imion rzucono. Umówiono się bez żadnych sporów że ostatnie wyciągnięte będzie ofiarą.

– Kto będzie wywołał nazwiska? Wszyscy się zawahali.

– Ja! zawołał pan Letourneur.

Człowiek ten blady, wychudły z siwemi włosami spadającemi aż na ramiona, przeraża mnie swoim spokojem.

Ach nieszczęśliwy ojcze! rozumiem cię. Wiem dla czego chcesz ciągnąć losy! Twoje poświęcenie ojcowskie posuniesz do tego stopnia!

Pan Letourneur włożył rękę w kapelusz wyjął bilet, rozwinął go i donośnym głosem przeczytał nazwisko napisane na kartce, oddając je następnie wymienionemu.

Pierwsze imie wymienione Burkego, który wydał okrzyk radości, drugi Flajpol, trzeci bosman, czwarty Falsten, piąty Robert Kurtis, szósty Sandon, połowa imion już wywołana; moje dotychczas nie wyszło, pozostało mi więc cztery szanse dobre a jedna zła. Odkąd Burke krzyknął nikt z nas nie wymówił ani słowa. Pan Letourneur ciągnie dalej swoją okropną misyę. Siódme imie miss Herbey, która nawet nie drgnęła. Ósme imie moje, tak! moje. Dziewiąte Letourneur.

– Który? pyta się bosman.

– Andrzej, odpowiedział pan Letourneur.

Andrzej usłyszawszy to, upadł bez zmysłów.

– No, ciągnijże pan dalej, ryknął cieśla Daulas, którego imię wraz z imieniem pana Letourneur, znajduje się dotąd w kapeluszu.

Daulas spogląda na swojego współzawodnika jak na ofiarę, którąby chciał pożreć. Pan Letourneur uśmiecha się prawie. Wyciągnął bilet przedostatni, powoli rozwinął, i jednostajnym głosem przeczytał: Daulas.

Ocalony cieśla odetchnął. Następnie nie czytając następnego biletu, podarł go w kawałki. Na jednym z nich, który poleciał aż w kąt tratwy wyczytałem: And…

Pan Letourneur rzucił się ku mnie, i wyrwał mi gwałtownie z rąk ten świstek, skręcił go w palcach, spojrzał na mnie poważnie i cisnął w morze…

 

 

LIV.

 

alszy ciąg 26 stycznia. Zrozumiałem dobrze; ojciec poświęcił się za syna, a nie mając nic prócz życia, chce je oddać za niego.

Zgłodniała banda nie chce dłużej czekać. Szarpania ich wnętrzności podwoiły się na widok ofiary, która jest im przeznaczoną. Pan Letourneur przestał być dla nich człowiekiem. Nic jeszcze nie przemówili, ale usta ich wyciągnęły się naprzód, zęby odkryte gotowe są do porwania gwałtownego, rozszarpią jak zęby mięsożernych z żarłocznością dzikich zwierząt. Czyż rzucą się na nieszczęśliwą ofiarę i poźrą ją żywcem.

Któż uwierzy, w tej chwili odwołano się do resztki ludzkich uczuć jakie w nich mogły pozostać. Czyż wyda się komu prawdopodobnem, że głosu tego usłuchała zgłodniała tłuszcza?

A jednak stało się tak. Jednem słowem ich wstrzymano w chwili kiedy mieli rzucić się na pana Letourneur. Bosman mający spełnić powinność rzeźnika, Daulas z siekierą w ręku, pozostali nieruchomi.

chan41.jpg (203583 bytes)

Miss Herbey zbliżyła się a raczej zawlokła.

– Moi przyjaciele, rzekła, poczekajcie choć jeden dzień, tylko jeden dzień. Jeżeli jutro ziemia się nie ukaże, jeżeli żaden okręt nie spotka się z nami, nasz biedny towarzysz padnie ofiarą.

Drgnąłem usłyszawszy te słowa. Zdaje mi się, że ta dziewczyna przemówiła proroczo, że to natchnienie z nieba ożywiło jej szlachetną duszę! Nadzieja bez granic znów spłynęła do mojego serca. Może być, że w jednem z tych widzeń nadziemskich, jakie Bóg pozwala widzieć swoim wybranym, miss Herbey zobaczyła ląd lub statek mający nas ocalić!

Tak! trzeba poczekać jeszcze jeden dzień!

Cóż znaczy zresztą jeden dzień w porównaniu wszystkiego cośmy dotąd przebyli.

Robert Kurtis myślał tak samo jak i ja. Przyłączyliśmy się do próśb miss Herbey. Falsten w tymże samym duchu przemówił. Błagamy na klęczkach towarzyszów wspólnej niedoli, bosmana, Daulasa i innych. Majtkowie wstrzymali się i żaden z nich nie wyrzekł ani słowa.

Bosman rzucił siekierę i wyrzekł głuchym głosem:

– Dobrze więc, jutro ze wschodem słońca.

To słowo określa wszystko. Jeżeli jutro nie ujrzymy ani ziemi ani okrętu, straszna ofiara spełnić się musi.

Każdy powrócił na swoje miejsce i resztą sił stara się panować nad swojemi boleściami. Majtkowie skryli się pod żagle. Oczy ich przestały już patrzeć z nadzieją na morze. Nic ich nie obchodzi, prócz, że jutro będą jedli!

Andrzej Letourneur odzyskał zmysły. Pierwsze jego spojrzenie było dla ojca. Następnie wzrokiem przeliczył wszystkich pasażerów… ani jednego nie brak. Na kogóż więc los padł? Gdy Andrzej stracił przytomność, dwa tylko imiona były w kapeluszu: cieśli i ojca tymczasem obydwóch widzi przed sobą. Panna Herbey poprostu wytłómaczyła, że nie ukończono ciągnienia. Andrzej nie pytał więcej. Ujął za rękę ojca. Twarz pana Letourneur zachowała zwykły spokój. Uśmiecha się, widząc, że ocalił syna, poczem ci dwaj ludzie tak silnie z sobą spojeni, usiedli na tyle tratwy i zaczęli rozmawiać po cichu.

Wmieszanie się młodej dziewczyny wywarło tak silny na mnie wpływ, że porzuciwszy myśl samobójstwa wierzę w pomoc Opatrzności. Wiara ta wpoiła się we mnie tak silnie, że śmiem twierdzić, że zbliża się koniec naszej niedoli. Gdybym widział ziemię lub okręt o parę mil od nas, nie mógłbym się zdobyć na większą spokojność. Nie dziwcie się jednak temu. W mózgu moim wycieńczonym od głodu: mrzonki z rzeczywistością mieszają się bez ładu. Mówiłem o moich przeżyciach panu Letourneur. Andrzej ma tęż samą ofiarę co i ja. Biedne dziecię, gdyby wiedział że jutro!…

Ojciec jego z powagą mnie wysłuchał i zachęcał do ufności. On także wierzy, przynajmniej tak mówi, że niebo nas ocali i nie szczędzi synowi pieszczot, niestety, już ostatnich. Później, gdy znalazłem się blisko niego, pan Letourneur nachylił się mówiąc mi do ucha:

– Polecam panu moje nieszczęśliwe dziecko. Niechaj się nigdy nie dowie… Nieskończył zdania i grube łzy spłynęły po jego twarzy. Nadzieja we mnie nie zachwiała się ani na chwilę. Patrzę bez ustanku na morze, którego pustynia nie jest w stanie zachwiać mojej wiary. Z największą pewnością jutro ujrzymy ziemię lub żagiel. Robert Kurtis, miss Herbey, Falsten, nawet bosman, nie spuszczają oczu z morza. Pomimo to noc zapadła. Usypiam przekonany, że podczas ciemności zbliży się ku nam okręt i przy brzasku dnia ujrzy nasze sygnały wzywające ratunku.

 

 

LV.

 

27 stycznia.  Nie mogłem zmrużyć powiek ani na chwilę. Słuchałem najlżejszego szmeru, plusku wody, szumu bałwanów. Zauważyłem, że na około tratwy nie ma ani jednego rekina. Co za szczęśliwa przepowiednia. Księżyc wszedł o trzy kwadranse na pierwszą, ukazując wązki sierp, a jego blask słaby nie pozwala widzieć co się na morzu dzieje. Wieleż razy w nocy zdawało mi się, że spostrzegam upragniony żagiel. Już dzień! Słońce weszło nad pustem morzem. Okropna chwila zbliża się. Nadzieje moje ulatują. Okręt nie ukazał się, ziemi także nie widać. Powróciłem do rzeczywistości i przypominam sobie że to jest właśnie chwila, w której ma się wykonać straszliwa ofiara. Nie śmiem spojrzeć na skazanego i wielokroć oczy jego zwrócą się na mnie, muszę natychmiast odwrócić swoje. Zgroza niewypowiedziana ścisnęła pierś moję, w głowie mi się, kręci jak pijanemu. Już szósta rano! Przestałem wierzyć w pomoc Opatrzności. Serce bije więcej niż sto uderzeń na minutę, całe zaś ciało mam zlane zimnym potem. Bosman i Kurtis stoją wsparci na maszcie, przebiegając oczami Ocean. Na bosmana strach patrzeć. On nie uprzedzi godziny, ale też nie pozwoli jej opóźnić. Nie mogę zgadnąć co myśli kapitan. Twarz jego jest tak blada, że wydaje się trupem z patrzącemi oczami. Majtkowie, pełzają po platformie, pożerając oczami ofiarę. Nie mogąc ustać na miejscu, uciekłem aż na przód tratwy. Bosman odwrócił się ku tyłowi tratwy, mówiąc: – Nakoniec!

Wyraz ten uderzył mię jak piorun. Majtkowie zbliżyli się ku tyłowi tratwy, cieśla w ściśniętej konwulsyjnie dłoni trzyma topór!

Panna Herbey krzyknęła przeraźliwie. Nagle Andrzej powstał.

– Jak to? mój ojciec… zawołał stłumionym głosem.

– Los padł na mnie, odpowiedział pan Letourneur.

Andrzej porwał ojca i otoczył ramionami.

– Nigdy! zawołał, mnie zabijcie raczej! Zabijcie mnie! To ja rzuciłem ciało Hobbarta w morze! Mnie! mnie! powinniście zamordować!

Nieszczęśliwy! jego słowa podwoiły wściekłość katów.

Daulas oderwał go od pana Letourneur, mówi: „dosyć tych ceremonij.”

Andrzej upadł w znak, a dwaj majtkowie skrępowali go tak, że nie mógł się ani ruszyć.

Jednocześnie Burke i Flaypol pochwyciwszy ofiarę, pociągnęli ją na przód tratwy.

Okropna ta scena odbyła się prędzej niż ją tu opisałem.

Zgroza przykuła mię do miejsca! Chciałem się rzucić pomiędzy pana Letourneur i jego katów, ale sił mi zabrakło. W tej chwili pan Letourneur odepchnął majtków, którzy już zdarli z niego część ubrania.

– Wstrzymajcie się chwilę, rzekł głosem którym przebijała niepokonana energia, jedną tylko chwilę. Nie chcę wam ukraść waszej porcyi. Wszakże całego dzisiaj mnie nie zjecie!

Majtkowie wstrzymali się spoglądając w osłupieniu, pan Letourneur mówił dalej:

– Jest was dziesięciu, wszak moje dwie ręce na dziś wam wystarczą. Jutro weźmiecie resztę.

Letourneur wyciągnął dwie ręce obnażone.

– Niech i tak będzie, krzyknął okropnym głosem cieśla Daulas, i szybko jak błyskawica podniósł topór.

Kurtis nie mógł patrzeć na to dłużej. Jak także. Nie, póki żyć będziemy nie pozwolimy na podobną rzeź! Kapitan rzucił się pomiędzy majtków, ażeby im wydrzeć ofiarę. Skoczyłem między walczących, ale jeden z majtków, gwałtownie mnie popchnął, że wpadłem w morze… Zamknąłem usta, ażeby skończyć prędzej. Duszenie się jednak przezwyciężało siłę mojej woli. Przez na wpół otwarte usta wpłynęło kilka kropli wody.

Boże przedwieczny!!… Słodka woda!

 

 

LVI.

 

27 stycznia, ciąg dalszy. Piję! piję! odradzam się! życie wróciło we mnie! Nie chcę umierać.

Krzyknąłem. Usłyszano mój krzyk. Kurtis rzucił mi linę, którą pochwyciłem. Wspiąłem się znów wpadłem na tratwę.

Pierwsze moje słowa były:

– Słodka woda!

– Słodka woda! zawołał Kurtis, ziemia jest tam!

Morderstwa dotąd nie spełniono. Kurtis i Andrzej bronili dotąd Letourneura przeciw ludożercom, i w chwili kiedy mieli sami uledz przemocy usłyszano mój głos.

Walka wstrzymała się. Powtarzam ciągle:

– Woda słodka! i przechylając się po za tratwę piję chciwie wielkiemi łykami!

chan42.jpg (198041 bytes)

Miss Herbey pierwsza poszła za moim przykładem. Robert Kurtis, Falsten i inni rzucili się ku temu źródłu życia. Każdy toż samo robi. Otóż ludzie którzy przed chwilą byli drapieżnemi zwierzętami, wznoszą teraz ręce ku niebu. Majtkowie na klęczkach żegnając się wołają, że cud się zjawił. Po wściekłości nastąpiło rozrzewnienie.

Andrzej i ojciec jego, ostatni dopiero naśladowali nas!

– Ależ gdzież jesteśmy, zawołałem.

– O dwadzieścia mil niespełna od lądu! odpowiedział Robert Kurtis.

Spojrzeliśmy na niego, czy kapitan oszalał? Lądu nigdzie ani śladu, tratwa znajduje się jak zwykle w środku poziomu!

A jednak woda słodka! odkąd nic nas to nie obchodzi? Zmysły nas nie oszukały i pragnienie ugasiliśmy zupełnie.

– Tak, ziemi nie widać, ale jest tam! rzekł kapitan wskazując ręką na zachód.

– Jaka ziemia, spytał bosman.

– Ameryka! Ziemia gdzie płynie Amazonka, jedyna rzeka, której prąd jest tak silny, że osładza wodę Oceanu na dwadzieścia mil od ujścia!

 

 

LVII.

 

27 stycznia, dalszy ciąg. Robert Kurtis widocznie się nie myli. Ujście Amazonki, która wrzuca w morze 21,400 metrów kubicznych na godzinę jest jedynem miejscem na Antlantyku, gdzie moglibyśmy dostać się do słodkiej wody. Ziemia tam jest! Czujemy ją! Wiatr przynosi nam jej zapach!

chan43.jpg (200090 bytes)

W tej chwili, głoś miss Herbey wzniósł się ku niebu w pieśni dziękczynnej, do której i my przyłączyliśmy nasze błagania.

Andrzej Letourneur trzyma ojca w objęciach, na przodzie zaś tratwy wszyscy stojemy spoglądając na zachód.

W godzinę później Kurtis zawołał:Ziemia!…

 

Skończyłem nareszcie ten dziennik, w którym z dnia na dzień notowałem wypadki. Przybycie nasze na ląd potrzebowało kilka godzin, ale w paru słowach go opowiem. Tratwę około jedenastej rano naprzeciwko Maguri na wyspie Marajo napotkali litościwi rybacy którzy nas nakarmili. Następnie zaś zawieźli nas do Para, gdzie byliśmy przedmiotem najtroskliwszych starań. Tratwa przybiła pod 0º, 12’ szerokości północnej, została więc odrzucona o 15 stopni od dnia, w którym opuściliśmy okręt. Zdaje się jednak, że byliśmy daleko więcej na południe rzuceni, następnie zaś prąd Gulf-streamu uniósł nas aż do ujścia Amazonki, gdyby nie to bylibyśmy zgubieni. Z trzydziestu dwóch osób które wsiadły na Chancellora t. j. 9 pasażerów i 23 marynarzy, pozostało 5 pasażerów, i 6 marynarzy, razem osób jedenaście. Protokuł wylądowania ułożony przez władze brezylijskie podpisali: miss Herbey, J. B. Kazallon, Letourneur ojciec, Andrzej Letourneur, Falsten, bosman, Daulas, Burke, Flaypol, Sandon i Robert Kurtis kapitan.

W Para ofiarowano nam natychmiast środki powrócenia do kraju. Okręt żaglowy zawiózł nas do Kajenny, gdzie dostaniemy się do linii transatlantyckiej francuzkiej Aspinval, której parowiec „Miasto Nazaret” zawiezie nas do Europy.

Cóż dziwnego że po tylu próbach, po tylu niebezpieczeństwach, cudem prawie ocaleni, związaliśmy się wszyscy pasażerowie Chancellora najserdeczniejszą przyjaźnią. Wzajemnie wiecznie pamiętać się będziemy.

Miss Herbey chciała usunąć się od świata i poświęcić życie pielęgnowaniu tych którzy cierpią,

– Przecież i mój syn jest chory, rzekł do niej p. Letourneur.

Miss Herbey w tej chwili ma ojca w panu Letourneur a brata w Andrzeju. Niezadługo jednak w nowej rodzinie ta dzielna i piękna kobieta znajdzie szczęście na które zasługuje i którego serdeczne życzenie przesyłamy jej z daleka.

 

KONIEC.

 

 

Poprzednia część