Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Gwiazda południa

Powieść z ilustracjami

(Rozdział XVI-XX)

 

60 ilustracji L. Benetta

Nakład księgarni Juljana Guranowskiego

Warszawa 1895

etoile_02.jpg (35866 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XVI

Zdrada.

 

o się stać mogło z Bardikiem? Śniadanie w połowie przyrządzone stało przy wygasłem ognisku, a rzeczy leżały w porządku, nienaruszone.

Usuwało to możliwe przypuszczenie napaści zwierząt lub ludzi.

Może zabłądził, ścigając zwierzynę? Postanowiono czekać 24 godzin na możliwy powrót.

Dzień przeszedł cicho, smutnie, wieczór również. Cyprjan, któremu Lî opowiedział historję wyjęcia nabojów przez Annibala Pantalacciego, z przykrością myślał o niebezpiecznym wrogu, którego strzedz się będzie musiał we dnie i w nocy.

Pantalacci rozważał stratę dwóch przyjaciół, choć rywali. Pozostał mu teraz jeden tylko, lecz najnienawistniejszy, bo posiadał sympatję Alicji.

Milcząc, siedzieli naprzeciw siebie przy ognisku, paląc fajki i również milcząc, bez życzenia sobie dobrej nocy, udali się na spoczynek.

Lî pilnował ognia.

Następnego dnia Bardik też nie powrócił. Chętnie Cyprjan byłby jeszcze dzień jeden czekał na swego sługę, lecz Pantalacci sprzeciwiał się temu.

– Bardik pewnie umknął do swojej ojczyzny, – damy sobie radę bez niego, a czekając tu dłużej, chybiamy celu naszej wyprawy.

Chcąc niechcąc Cyprjan musiał się zgodzić i Lî zabrał się do odszukania bawołów.

Nowe rozczarowanie. Bawoły też zniknęły! jeszcze nad wieczorem widziano jak pasły się w pobliżu, a obecnie ani jednego odnaleźć nie było można!

Teraz dopiero oceniono stratę inteligentnego sługi! gdyby był obecnym, znając zwyczaje bawołów, nie omieszkałby przywiązać ich do pali.

Pierwszego dnia popasu ostrożność ta nie była konieczną, gdyż zwierzęta zmęczone nie myślały o oddaleniu się od woza. Dopiero następnego ranka, szukając smaczniejszej paszy, widocznie oddaliły się w głąb łąki.

Było to prawdziwe nieszczęście dla ekspedycji. Strata bawołów pociągała za sobą stratę wozu, który był jednocześnie mieszkaniem i fortecą wrazie potrzeby.

Położenie stawało się krytycznem; po naradzie zdecydowano się zostawić wóz i zabrać na konie tyle żywności, ile tylko mogli. Może się uda kupić bawoły u którego z władców kafrów, ofiarując w zamian fuzję i naboje.

Lî miał siąść na konia Hiltona.

Zabrano się do roboty. Wóz ukryto pod stosem gałęzi, a każdy umieścił w kieszeniach i w workach tyle żywności i nabojów, ile tylko pomieścić zdołał.

Lî mocno strapiony, że swój czerwony kuferek musi porzucić (za ciężkim był bowiem), zabrał przynajmniej sznur, którym się opasał, na kształt pasa.

Ukończywszy przygotowania, trzej jeźdźcy objęli jeszcze wzrokiem dolinę, która im tyle strat poczyniła i udali się w dalszą drogę. Droga ta, jak i poprzednia, stanowiła wązką ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta, szukające źródeł do picia.

Dwa dni podróży minęły i nasi podróżni przywykli do obchodzenia się bez woza. Pod wieczór drugiego dnia, gdy Lî przygotowywał wieczerzę pod grupą drzew, gdzie zamierzano przenocować, jakiś odległy punkt zwrócił jego uwagę i ukazał go Cyprjanowi.

etoile_43.jpg (188386 bytes)

To jest podróżny, zawołał Pantalacci, przyjrzawszy się cieniowi.

– To Matakit we własnej osobie, uzupełnił Cyprjan, pochwyciwszy lunetę, poznaję wyraźnie wózek zaprzęgnięty w strusia! To on, na pewno!

Pantalacci, przyjrzawszy się przez lunetę, potwierdził spostrzeżenie inżyniera.

– Jaka przestrzeń rozdziela go od nas? zapytał Cyprjan Pantalacciego.

– Siedem do ośmiu mil, a może i dziesięć, odpowiedział włoch.

– W każdym razie dziś już nie warto go ścigać?

– A nie warto, odparł Pantalacci, bo za pół godziny ściemni się, i możemy zbłądzić po nieznanej drodze.

– Zostawmy to więc do jutra, wyruszywszy wcześnie, możemy mieć nadzieję, iż go jutro dościgniemy.

– Takie i moje zdanie.

Wieczerzę spożyto w wesołem usposobieniu i wcześnie udano się na spoczynek, aby jutro podwójnym marszem osiągnąć cel wyprawy.

Cyprjan i chińczyk, zawinąwszy się w kołdry prędko zasnęli. Na to tylko czekał Pantalacci, aby wykonać ułożony plan.

Nizkie jego instykty nie dawały mu spokoju, wciąż przemyśliwał jak się pozbyć towarzyszy i samemu zdobyć djament. Ujrzenie Matakita przyspieszyło wykonanie jego zamiarów.

Po cichu odwiązał konia swego, zarówno jak Templara i konia chińczyka, poczem zabrał broń, trochę żywności i, prowadząc konie za cugle, porzucił bez miłosierdzia swych towarzyszy na pustyni, bez środków lokomocji.

Wysoka trawa głuszyła jego kroki; znużone całodziennym marszem konie nie stawiały oporu, nic też nie przerywało snu pozostałym.

O trzeciej zrana Lî przebudził się i, spoglądając na blednące gwiazdy, pomyślał sobie, że już pora przyrządzić kawę. Nie tracąc więc czasu, zabrał się do robienia toalety, której i w pustyni nie zaniedbywał.

A gdzie ten włoch się podział, zapytał nagle sam siebie, i koni także jakoś nie widać, prowadził dalej swe spostrzeżenia chińczyk, czyżby ten poczciwy kolega?… Z temi słowy pobiegł do palików, gdzie konie na noc były przywiązane. Naturalnie, nie zastał ich, zauważył też zniknięcie bagaży neapolitańczyka.

Ucieczka była zatem widoczną.

Człowiek, pochodzący z białej rasy, niezaniedbałby w takim wypadku czemprędzej obudzić Cyprjana i uwiadomić go o klęsce wydarzonej.

Chińczyk należał jednakże do żółtej rasy, która sądzi, że z wieścią o nieszczęściu, nigdy nie należy się spieszyć, zajmował się więc dalej przyrządzaniem kawy.

Jak to grzecznie ze strony tego łotra, że choć nas nie pozbawił żywności, kończył swój monolog.

Gdy kawa się ustała, nalał ją we dwie filiżanki, jeżeli tak nazwać można przepołowione łupiny strusiego jaja i zbliżył się do Cyprjana, który jeszcze spał mocno.

– Ojczulku, kawa gotowa, – rzekł grzecznie, trącając go zlekka w ramię.

Cyprjan otworzył oczy, przeciągnął się, powitał chińczyka uśmiechem i, nie podnosząc się, oparł się na łokciu i wypił kawę.

– Gdzie się podział Pantalacci? zapytał, zauważywszy puste jego miejsce.

– Czmychnął, odpowiedział obojętnym głosem chińczyk, jakby to było rzeczą naturalną.

– Jak to, porzucił nas?

– Tak, ojczulku, uciekł i w dodatku zabrał nam konie.

Cyprjan porwał się z ziemi, odrzucił kołdrę, którą jeszcze był owinięty i, obejrzawszy się dookoła, zrozumiał rzecz całą.

Duma jednakże nie pozwoliła mu wyjawić głośno swego oburzenia i niepokoju.

Ależ to zachwycające, niech tylko szubrawiec nie wmawia sobie, iż już wygrał sprawę. Na chwilę Cyprjan się zamyślił, poczem rzekł: nie traćmy czasu; siodła i uprząż zostawimy, weźmiemy tylko broń i żywność. Idąc pieszo, będziemy mogli obrać krótszą drogę i może tym sposobem Pantalacci nie wiele nas wyprzedzi.

Lîemu nie trzeba było dwa razy powtarzać rozkazu. W kilka minut wszystko było przygotowane i dwaj mężczyźni ruszyli w drogę.

Inżynier miał słuszność mówiąc, iż pieszo czasem prędzej zajść można.

Szli prosto przed siebie, nie omijając stromych urwisk, niedostępnych dla jadących konno. W południe przeszli pasmo gór do doliny, gdzie przedstawił im się niezwykle piękny widok. Pasło się tam około 20 żyraf, o długich szyjach sterczących, jak maszty do 4 metrów w górę, zabawny i wdzięczny tworząc obrazek.

– Trzeba złapać dwie, aby nam konie zazastąpiły, rzekł Lî.

– Jakto, jeździć na żyrafie? Czy kto słyszał o czemś podobnem? zawołał Cyprjan.

– Nie wiem czy kto już widział, ale pan zobaczysz, jeśli pozwolisz mi działać. Cyprjan nigdy nie uważał rzeczy za niemożliwą dlatego, że jemu była nie znaną, przyrzekł zatem swą pomoc Lîemu.

Znajdujemy się pod wiatrem od nich, co jest dla nas okolicznością bardzo korzystną, bo żyrafy mają czuły węch i byłyby nas spostrzegły. Udaj się pan na stronę przeciwną, przestrasz ich wystrzałem, aby uciekły w moją stronę. Resztę już ja załatwię.

Cyprjan oddalił się we wskazanym kierunku. Lî u wejścia do doliny pośpiesznie odwiązał swój nieodstępny sznur, przeciął go na dwie połowy, długości 30 metrów. Na jednym końcu przywiązał dość ciężki kamień, a drugi koniec przytwierdził do gałęzi, następnie owinął wolnymi końcami sznura lewą rękę i stanął za drzewem, czekając wypadków.

Po 5 minutach rozległ się strzał. Zaraz po nim szybki tentent, jak gdyby oddział zbliżającej się kawaleryi, i jak to Lî przewidział żyrafy nadbiegły do wązkiego przejścia w górach, nie czując pod wiatrem wroga.

etoile_44.jpg (230527 bytes)

Przepuściwszy koło siebie kilka pierwszych zwierząt, rzucił swe lasso na jedno z największych. Sznur świsnął w powietrzu i okręcił się parę razy o szyję zwierzęcia, które na wpół uduszone stanęło z przerażenia nieruchomo.

Lî, nie zwlekając, powtórzył swój manewr po raz drugi i również z dobrym skutkiem.

Proszę spojrzeć, zawołał do zbliżającego się Cyprjana, który, nawiasem powiedziawszy, nie bardzo wierzył w powodzenie zamiarów chińczyka. Widok, który go czekał, nie pozwalał już wątpić, że Lîemu się udało. Dwa piękne, silne i duże zwierzęta, z cienkiemi nogami i błyszczącą siartką, stały przed nim.

O ile jednakże zachwycał się wyglądem żyraf, myśl zużytkowania ich pod wierzch, wydawała mu się niewykonalną.

– Powiedz, mój przyjacielu, – rzekł do Lîego, jakże się utrzymać na ich grzbiecie, który ma spadek do 60 ctm. i w dodatku bez uzdy?

– Zostaw to mnie ojczulku, odrzekł Lî, do jutra będzie i uzda i siodło.

Przemyślny i na wszystko mający sposoby Lî, przygotował Cyprjanowi obiad, a potem zajął się tresowaniem łagodnych zresztą zwierząt.

Za pomocą zwiniętego płaszcza siadł na grzbiet jednej z żyraf i popędził na miejsce, gdzie zostawił poprzednio swe siodła i uzdy.

Nieocenionym swym sznurem nadał uzdom odpowiednią długość, siodła przystosował do grzbietu żyraf i, zapomocą bata i różnych sposobów, uczynił je na tyle posłusznemi, aby można użyć pod wierzch.

 

Rozdział XVII

Afrykański Steeple-chase.

 

aiste był to dziwny widok, gdy następnego ranka Cyprjan z Lîem dosiedli swoich zaimprowizowanych wierzchowców; bardzo wątpimy, czy inżynier zechciałby przejechać się w ten sposób przed oczami miss Watkins, na głównej ulicy w Wandergaart-Kopji.

Tu jednak, nie mając wyboru, rad był wynalazczości chińczyka, który postarał się o konia w pustyni, coś na kształt wielbłąda.

Chód strusi w rzeczy samej przypominał wielbłądów, a skutki kołysania się przyprawiły jeźdźców przez pierwsze parę godzin o nudności, podobne do objawów morskiej choroby.

Pominąwszy tę małą niedogodność, rumaki były wyborne. Chód miały szybki, a po poskromieniu pewnych objawów oporu, okazywały pojętność, i podróż szła doskonale.

Starali się też pośpiechem odzyskać czas stracony. Po trzech dniach podróży, żyrafy zaniosły jeźdźców w równinę, zroszoną dość dużą rzeką, prawdopodobnie był to dopływ Zambesi. Jej brzegów Cyprjan postanowił się trzymać, aby podług niejasnych wskazówek Lopepa dostać się do kraju króla Tonaia.

Wkrótce też uprawne pola Manioki i Taro, drogi dobrze utrzymane, chaty podobne budową do uli i masy ptactwa wskazywały, iż dojechali do kraju zaludnionego, choć zrzadka.

Liczne stada drapieżnych zwierząt, przeżuwaczy i prawdziwe chmary mniejszych i olbrzymich ptaków dowodziły, że pustynia znajduje się nieopodal.

Zachwycony rozmaitością krajobrazu, Cyprjan zapomniał prawie o celu podróży, gdy wjeżdżając na nieduży pagórek nagle stanął jak wryty w skutek niespodzianego widokiu.

Ni mniej ni więcej tylko Pantalacci we własnej osobie pędził galopem, ścigając Matakita. Odległość milowa rozdzielała tylko przeciwników.

Matakit widocznie już spostrzegł włocha i widząc, że tenże go bez namysłu poczęstuje kulą, popędził co sił strusia. Swego dawnego pana z powodu zbyt wielkiej odległości widocznie nie zauważył.

Lî i Cyprjan, widząc ten wyścig z głośnem hurra, puścili się za nimi.

Wtem biedka kafra uderzyła o kamień i dyszel pękł przy samej osadzie. Bez namysłu wyprzągnął strusia i, wskoczywszy zwinnie na grzbiet jego, popędził dalej!

etoile_45.jpg (191337 bytes)

Teraz zaczął się karkołomny steeple-chase, jaki zapewne nie odbywał się od czasu igrzysk rzymskich. Struś Matakita pędził z wyjątkową chyżością, za nim wytężał swe siły w galopie wierzchowiec Pantalacciego, a żyrafy naglone biczem nieodstawały od nich.

Żaden zwycięzca na wyścigach w Londynie lub Paryżu nie dorównałby w chyżości strusiowi i Matakit wkrótce znacznie wyprzedził Pantalacciego.

Dopadł niebawem gąszczu, złożonego z drzew fig indyjskich i zniknął z przed oczów.

W tej samej chwili dopędzający go prawie Annibal został zrzucony przez konia, który uciekł potem w pole.

– Matakit nam się wyślizgnie, zawołał Lî.

– Tak, ale ten podły włoch jest w naszej mocy, odpowiedział Cyprjan.

Po upływie pół godziny dojechali do miejsca, gdzie upadł Pantalacci.

Łotr był jeszcze w tem samem miejscu. Cyprjan przybliżył się na 100 kroków i zrozumiał przyczynę upadku jego.

W zapale gonitwy Pantalacci nie zauważył rozciągniętej na nizkich krzewach olbrzymiej sieci, ułożonej przez kafrów w celu tępienia ptactwa, niszczącego im zbiory. W tę sieć zaplątał się Annibal Pantalacci.

A była to sieć nie mała. Miała co najmniej po 5 metrów z każdej strony i kilka tysięcy różnego ptactwa już się w niej zaplątało. Między niemi też z tuzin olbrzymich gypaeten, których rozpostarte skrzydła mają rozmiar 1 1/2 metra.

Nagły upadek neapolitańczyka w świat ptasi, wprawił te ostatnie w niesłychany niepokój.

W pierwszej chwili oszołomiony swym upadkiem Pantalacci, odzyskał wnet przytomność i zaczął się wydobywać z sieci. Nie łatwe to było zadanie. Ręce i nogi uwięzły w oczka sieci i ani sposób je wyciągnąć.

Z wściekłością szarpał siecią na wszystkie strony, odrywając ją z pali, któremi była do ziemi przymocowaną.

Ptaki również biły skrzydłami, starając się wydobyć na wolność.

Nie małe było upokorzenie Pantalacciego, gdy Lî zbliżył się na żyrafiie i z ironicznym śmiechem począł przyglądać się jego wysiłkom. Złośliwy chińczyk nie miał nic pilniejszego do roboty, jak zejść pospiesznie z żyrafy, odjąć część sieci z palików i okręcić nią szamoczącego się włocha. W tej chwili natura dopomogła zemście chińczyka, silny wiatr, zerwawszy się, dął z niesłychaną siłą i szamotał siecią na wszystkie strony.

Nagle stał się wypadek nieoczekiwany. Wicher, ptactwo i rzucanie się Pantalacciego, oderwały sieć z przytrzymujących ją pali i uniosły w powietrze na 80 metrów w górę. Siła wiatru i ptaków była tak znaczną, że 100 kilogramowy ciężar ciała Pantalacciego nie mógł stawić oporu.

Z ogłuszającym wrzaskiem, drobne ptactwo umknęło z więzów; duże, zaplątawszy swe pazury w oczka sieci, nie tak łatwo mogły się uwolnić.

Zmęczone gypaeteny okazały nagle ochotę opuszczenia się na ziemię. Poplątana, miejscami rozerwana, sieć opuściła się wraz z niemi na krzewy skąd, spocząwszy parę sekund, z większą jeszcze siłą uniosły się napowrót w powietrze.

Ze drżeniem widział Cyprjan jak nieszczęśliwy Pantalacci, porwany wichrem i wysiłkiem olbrzymich ptaków, został uniesiony na 150 stóp w górę.

etoile_46.jpg (204546 bytes)

Naraz pękło kilka oczek pod ciężarem włocha. Nieszczęśliwy uczepił się sznurów i zawisnął na rękach.

Po kilku minutach ręce jego rozwarły się i runął na ziemię jak bezwładny ciężar.

Pozbawiona ciężaru sieć podniosła się jeszcze na kilka metrów w górę; następnie spadła, gdy gypaeteny, uwolniwszy swe pazury, uniosły się w górę.

Gdy Cyprjan nadbiegł z pomocą, nieprzyjaciel jego już nie żył. Zginął w tak marny sposób.

Pozostał więc Cyprjan sam jeden z czterech rywali, którzy udali się do Transwaalu w jednakim celu.

 

Rozdział XVIII

Gadający struś.

 

o strasznej katastrofie, jaka spotkała neapolitańczyka, Cyprjan i Lî oddalili się czemprędzej od miejsca przykrego wypadku. Zdecydowali się udać na północ, wzdłuż zarośli. Po upływie godziny dosięgli łożyska wyschniętej rzeki i puścili się jej korytem, jako dogodniejszem od nieprzetrzebionych zarośli.

Czekała ich jednak niemała niespodzianka. Koryto rzeki prowadziło na brzeg dość dużego stawu.

Cyprjan miał ochotę wrócić się, lecz w takim razie trzeba się było wyrzec złapania Matakita. Lî doradzał okrążenie stawu, co też przedsięwzięto. Stracono prawie trzy godziny, aby przyjść do przeciwległego brzegu przebytej drogi.

Zmęczeni i zgłodniali postanowili rozłożyć się na nocleg u stóp łańcucha niewielkich wzgórz.

Lî zabrał się do przyrządzenia wieczerzy i, podając ją, rzekł:

– Ojczulku, – mówił swym pieszczotliwym głosem, widzę, że jesteś bardzo znużony, a przytem prowiant nasz jest na wyczerpaniu, pozwól mi więc udać się do najbliższej wsi, gdzie zasięgnę potrzebnych nam wiadomości i kupię żywności.

– Chcesz mnie samego zostawić? zapytał zaniepokojony nieco w pierwszej chwili Cyprjan.

– To konieczne, ojczulku, odpowiedział chińczyk. Wsiądę na żyrafę i udam się na północ. Stolica Tonaia, o której mówił Lopepe, nie może już być bardzo stąd odległą. Przygotuję panu tam dobre przyjęcie i potem wrócimy do Gryqualandu, gdzie nie będziesz się miał powodu obawiać więcej tych łajdaków, którzy wszyscy marnie wśród drogi zginęli.

Inżynier rozważał projekt Lîego. W samej rzeczy, jeżeli miano ująć Matakita, nie rozsądnie było by opuścić okolicy, gdzie go widziano; po drugie koniecznie było trzeba odnowić zapasy żywności. Zdecydował się też, choć przykro mu było, rozstać się z chińczykiem, i pozostać 48 godzin na tem samem miejscu, oczekując jego powrotu.

Przez dwa dni można na szybko niosącej żyrafie przejechać spory kawał drogi. Lî, nie tracąc chwili czasu, pożegnał Cyprjana pocałowaniem w rękę, dosiadł żyrafy i zniknął w ciemnościach nocy.

Po raz pierwszy od czasu opuszczenia Wandergaart-Kopji, Cyprjan pozostał sam jeden na niezmierzonej pustym. Smutno mu się zrobiło i posępne myśli go opanowały. Osamotniony, bez zapasu prochu i żywności, co pocznie w tem miejscu, oddalonem o kilka set mil od cywilizowanych krajów. Ująć Matakita sprawa także niełatwa. Chociażby się znajdował o 1/2 kilometra od niego, skądże to przewidzi?

Stanowczo wyprawie niepowodziło się. Prawie każde 100 mil przebytych przypłacał jeden z uczestników życiem. On tylko pozostał. On sam. Może i jemu los przeznaczył zginąć tak marnie?

Tego rodzaju myśli trapiły Cyprjana przed zaśnięciem.

Świeżość poranka i odpoczynek nocny nadały jego myślom po przebudzeniu się więcej pogodny charakter. W oczekiwaniu powrotu chińczyka postanowił wedrzeć się na szczyt najwyższej góry. aby z jej wierzchołka zbadać kawał okolicy. Przypuszczał też, iż może mu się uda za pomocą lunety odkryć ślad Matakita, Aby to wykonać, musiał rozstać się ze swą żyrafą, bo jeszcze żaden naturalista nie odkrył u tego zwierzęcia zdolności wspinania się na strome szczyty. Cyprjan rozpoczął swe przygotowania od zdjęcia uprzęży z żyrafy. Przymocował sznur do szyi jej i uwiązał mocno do drzewa, stojącego wśród gęstej trawy. Długość sznura zapewniała zwierzęciu swobodę potrzebną do poruszania się.

Po ukończeniu tej czynności wziął Cyprjan broń na jedno ramię, koc swój na drugie i, pogłaskawszy na pożegnanie żyrafę, począł się wspinać na górę.

Wchodzenie pod górę było bardzo uciążliwe! Cały dzień mijał na wdrapywaniu się po stromych urwiskach, gładkich skałach, na okrążaniu niedostępnych cyplów. Nad wieczorem Cyprjan znajdował się w połowie góry. Trzeba było odłożyć do następnego dnia dalsze wspinanie się.

O świcie, spojrzawszy poprzednio na dół przez lunetę, czy Lî jeszcze nie wrócił, zabrał się Cyprjan do dalszej wędrówki i w południe stanął nareszcie na szczycie góry.

Srogie rozczarowanie było jego udziałem. Gęste chmury otaczały widnokrąg i zasłaniały widok okolicznych równin. Cyprjan, nie zrażając się niepowodzeniem, postanowił czekać rozejścia się chmur; niestety chmury gęstniały i pod wieczór silny deszcz zaczął padać. Zwyczajne to zjawisko niepogody, było jednakże wysoce niemiłem na nagiej przestrzeni, bez drzewa, lub skały, gdzieby się schronić można i Cyprjan w krótkim czasie po przez koc i ubranie zmoczony był do suchej nitki.

etoile_47.jpg (212623 bytes)

Położenie jego stawało się krytycznem. W tych warunkach zacząć schodzić byłoby czystem szaleństwem. Nie było rady i Cyprjan pocieszał się tylko, że nazajutrz słońce wysuszy mu mokrą odzież.

Znalazł nawet pociechę, w tym prysznicu po tak długotrwałej suszy.

O roznieceniu ognia marzyć nie było można, ani nawet o zapaleniu zapałki; Cyprjan przeto zjadł suszone mięso w stanie, w jakiem je ze ze sobą przyniósł, poczem starał się zasnąć, przytulając głowę do mokrego kamienia.

Z blaskiem zorzy porannej był opanowany przez malarię.

Przekonany, że zginie, jeśli nadal pozostanie na łasce zimnego prysznicu, bo deszcz lał w dalszym ciągu, podniósł się Cyprjan z wysiłkiem i opierając się na fuzji, jak na kiju, począł schodzić z góry.

W jaki sposób dostał się na dół, nie umiałby opowiedzieć. Poślizgując się po mokrych kamieniach, staczając się po gruncie, potłuczony, bez tchu, na wpół oślepły i dręczony gogorączką, znalazł się na miejscu, gdzie uwiązał żyrafę.

Żyrafy nie było. Prawdopodobnie głodna, bo trawa koło drzewa była zjedzoną, przegryzła przytrzymujący ją sznur i, uwolniona w ten sposób, uciekła.

Nowy ten cios Cyprjan uczułby bardzo, gdyby się znajdował w warunkach normalnych. Nadmierne jednakże zmęczenie robiło go nieczułym. Miał tylko tyle siły, że zmienił prędko ubranie, na szczęście jego worek podróżny nie przepuszczał deszczu, i padł u stóp drzewa, które ocieniało równinę. Zaczął się dla niego okres na wpół sennych majaczeń, w których przestrzeń, czas i odległość mieszały się ze sobą.

Czy był dzień, czy noc? Deszcz padał czy słońce świeciło? czy umarł już, czy żyje jeszcze? podobne pytania zadawał sobie nieustannie, nie umiejąc jednakże znaleść dostatecznej odpowiedzi.

Przyjemne i szkaradne sny nasuwały się jego wyobraźni.

Paryż, szkoła górnicza, ognisko domowe, ferma Wandengaart, miss Watkins, Pantalacci, Hilton, Friedel, stada słoni, Matakit, i chmary ptactwa, zakrywające horyzont.

Wszystko, co lubiał lub nienawidził, walczyło i mieszało się w jego mózgu. Do tych majaczeń, rzeczywistość dodawała też swoje wrażenia.

Prawdziwie okropnym jest stan chorego w pustyni, wśród wrzasku szczekających szakali, krzyku tygrysów, wycia hyen. Zdawało mu się też, że słyszy huk wystrzału, po którym dziwna zapanowała cisza, po poprzedniej wrzawie.

Wkrótce ten piekielny koncert rozpoczął się na nowo i trwał aż do świtu.

Wśród tych majaczeń przeszedł by inżynier bez świadomości w stan wiecznego spoczynku, gdyby nie nadzwyczajne okoliczności, wstrzymujące naturalny bieg wypadków.

Deszcz ustał i słońce stało już dość wysoko na niebie, gdy Cyprjan, otworzywszy oczy, ze zdziwieniem spostrzegł, iż zbliżył się ku niemu duży struś.

Czy to struś Matakita, pytał sam siebie. Długonogi ptak wyręczył go w odpowiedzi, i co dziwniejsze wyrażał się po francusku.

– Nie mylę się! Cyprjan Méré! mój biedny towarzyszu, co ty tu do licha porabiasz?

Struś, mówiący jego rodzinnym językiem, struś, który znał jego imię, byłby niewątpliwie niezmiernie zadziwił człowieka przy zdrowych zmysłach; Cyprjan przyjął jednakże jako rzecz zupełnie naturalną to nadzwyczajne zjawisko. W swych gorączkowych marzeniach widział jeszcze większe cuda.

– Nie bardzo jesteś uprzejmym, panie strusiu, odpowiedział mu, jakież masz prawo mnie tykać? – mówił Cyprjan głosem urywanym, po którym tak łatwo poznać gorączkujących. Spostrzeżenie to zdawało się bardzo martwić strusia.

etoile_48.jpg (230681 bytes)

– Cyprjanie! stary druhu! chorym jesteś i samotnym w tej pustyni, – zawołał ptak i padł do stóp jego.

Było to również niezwykłem zdarzeniem, bo struś tak samo jak mówić tak i uklęknąć nie może.

Cyprjan się i temu nie dziwił i znajdował też bardzo naturalnem, iż ptak, wyjąwszy z pod lewego skrzydła skórzaną flaszkę ze świeżą wodą zmieszaną z koniakiem, przytknął mu szyjkę tejże do ust.

Zadziwił go dopiero ptak, gdy odrzucił swoje opierzenie oraz długą szyję i stanął przed nim silny mężczyzna, nikt inny, tylko jego przyjaciel Pharamond Barthes.

– No tak, to ja, zawołał Pharamond, czyś ty mnie nie poznał przy pierwszych słowach, dziwisz się mojemu przebraniu? to podstęp wojenny, którego nauczyli mnie kafry, dozwalający bezpiecznie zbliżyć się do strusi. Lecz mówmy o tobie, biedny przyjacielu. Skąd się tu wziąłeś, sam jeden i chory, nie przypuszczałem wcale, że jesteś w tym kraju i czysty przypadek pozwolił mi cię spotkać.

Cyprjan zaledwie mógł mówić i nie wiele też objaśnił swego przyjaciela.

Ten zaś widząc w jakim stanie on się znajduje, nie pytając go więcej, wziął się do ratowania chorego.

Śmiały strzelec nabrał dużo doświadczenia podczas swych wycieczek w pustyni i znał też skuteczny środek, jakiego kafry używają przeciw gorączce.

Pharamond Barthes wykopał dół w ziemi, napełnił go drzewem, wydrążył gałęź na kształt rury, aby zostawić dostęp powietrzu i podpalił drzewo. Po wypaleniu, w dół rozgrzany jak piec w piekarni, włożył Cyprjana, pozostawiając mu tylko głowę na wierzchu. Nie upłynęło 10 minut, gdy pot obfity wystąpił, a improwizowany doktor wzmocnił jeszcze jego działanie paru filiżankami gorącego napoju, sporządzonego ze znanych mu ziół leczniczych.

Cyprjan niebawem zasnął mocno.

Słońce zniżało się ku zachodowi, gdy chory obudził się i dość silnym głosem zażądał jeść. Jego przyjaciel czekał tylko na to wezwanie, aby mu ofiarować zupę z ziół i zwierzyny, pieczone kuropatwy i kieliszek koniaku.

Cyprjan po tym posiłku uczuł się znacznie lepiej i mgła osłaniająca jego mózg rozpierzchła się.

W godzinę później, Barthes również posiliwszy się upolowaną zwierzyną, opowiadał Cyprjanowi w jaki sposób znalazł się w tych stronach.

– Wiesz dobrze, mówił, do czego jestem zdolny, gdy chodzi o nowy, a nieznany mi rodzaj polowania. Od tylu tygodni tropiłem słonie, żyrafy, lwy, dzicz i ptactwo, że znudzony potrosze postanowiłem zmienić rodzaj polowania. Do tej okolicy zawędrowałem z moimi 30 bassutami, którym płacę miesięcznie po woreczku szkiełek; w ogień poszli by za mną.

Od kilku tygodni korzystam z gościnności panującego tym krajem Tonaia i, chcąc uzyskać od niego prawo polowania na obszarach będących w posiadaniu jego, pożyczyłem mu moich bassutów i 4 fuzje na wyprawę przeciw wrogowi. Naturalnie broń palna zapewniała mu zwycięztwo.

Radość z tego powodu Tonaia była wielką i zawiązaliśmy ścisłą przyjaźń pomiędzy sobą, umocniwszy ją zamianą krwi, t. j. zrobiliśmy sobie nawzajem małe ukłócia na ramieniu. Od tej pory jesteśmy związani na śmierć i życie. W jego kraju jestem obecnie zupełnie pewnym i wyruszyłem na polowanie na strusie i tygrysy.

Tygrysa zabiłem zeszłej nocy i chyba słyszałeś piekielną wrzawę, jaka temu towarzyszyła. Wyobraź sobie, że zbudowaliśmy sobie szałas i położyliśmy przed nim zabitego bawoła w nadziei, iż tygrysy znęcą się do niego podczas nocy.

Tygrys nie dał na siebie długo czekać, znęcony zapachem świeżego mięsa.

Na nieszczęście również przybiegło za węchem padliny 200-300 szakali, z tego to powstał ten koncert, który chyba i do ciebie doleciał.

– A tak, słyszałem, odpowiedział Cyprjan, przypuszczałem nawet, że danym był na cześć moją.

– Otóż nie, dzielny przyjacielu, zawołał Barthes, brzmiał on na cześć zabitego bawołu, tam w dolinie, która się otwiera po prawej stronie.

Z nastaniem dnia z olbrzymiego przeżuwacza zostały tylko kości. Pokażę ci je, ładny to preparat anatomiczny! pokażę ci również mego tygrysa, najpiękniejsze zwierzę, jakie upolowałem dotąd w Afryce. Skórę już zdjąłem z niego i powiesiłem na drzewie do suszenia.

– W jakim zaś celu tak dziwnie się przebrałeś? – zapytał go Cyprjan.

– Jak ci już mówiłem używają tego przebrania kafrowie, bo struś jest bardzo pierzchliwym i nie łatwo daje się podejść. Powiesz może, że mając fuzję mogłem strzelać do nich, ale właśnie przyszła mi ochota polować jak kafry i to mi pomogło znaleść cię w samą porę, nieprawdaż?

– Prawdziwie w samą porę, przyjacielu. Myślę, że bez twojej pomocy, byłbym już na tamtym świecie, odpowiedział Cyprjan, ściskając rękę Barthesa.

Inżynier nie leżał już obecnie w piecu, lecz na łożu z liści, które mu troskliwy przyjaciel usłał.

– Opowiedz mi teraz swoje przygody, prosił Pharamond.

Cyprjan dość już silny zgodził się na prośbę przyjaciela i opowiedział mu w krótkich zarysach wypadki zaszłe w Gryqualandzie i dlaczego podjął się ścigać Matakita. Nie pominął również ważniejszych zdarzeń podczas podróży zaszłych; potrójnej śmierci Pantalaciego, Friedla i Hiltona, zagadkowego zniknięcia Bardika i wycieczki Lîego, na którego powrót tutaj oczekiwał.

Barthes słuchał mocno zaciekawiony. Na pytanie, czy nie spotkał kafra podobnego do Bardika, odpowiedział przecząco…

– Ująłem luźno biegającego konia, może to twój? i opowiedział jednym tchem w jaki sposób koń mu wpadł w ręce.

– Przed dwoma dniami, mówił, polowałem z moimi bassutami, i na południowej stronie gór nagle wybiegł ku nam piękny siwek, ciągnąc za sobą porwaną uzdziennicę. Biedne zwierzę widocznie nie wiedziało, co z sobą zrobić. Zawołałem na nie, pokazując rękę pełną cukru.

Zbliżyło się ku mnie. Tak też je ująłem. Pyszny koń, pełen ognia i „solony”, jak najlepsza szynka.

– To mój, zawołał radośnie Cyprjan, to mój Templar!

– Naturalnie, weźmiesz go sobie, odpowiedział Barthes i to mi sprawi wielką radość, że mogę ci go oddać. A teraz, dobranoc! wyśpij się porządnie, jutro ze świtem ruszymy w drogę.

Następnego ranka chińczyk powrócił punktualnie do obozowiska, przywożąc trochę żywności. Uwiadomiony o tem, co zaszło przez Barthesa, poruczył jego opiece swego pana i wrócił po Templara, którego utratę Cyprjan tak opłakiwał.

 

Rozdział XIX

Cudowna grota.

 

ył to w samej rzeczy Templar, którego Cyprjan ujrzał po przebudzeniu następnego ranka. Przywitanie było czułe. Można było zauważyć wielką radość, jaką koń odczuwał na równi z jeźdźcem, odzyskującym swego wiernego towarzysza.

Cyprjan po śniadaniu wsiadł o własnych siłach na rumaka, Pharamond prowadził za cugle Templara i ruszono do stolicy Tonaia.

Po drodze Cyprjan opowiadał w dalszym ciągu przygody wyprawy, a gdy mówiąc o zniknięciu Matakita, mniej więcej opisał jego wygląd, Barthes zaczął się śmiać głośno.

– Aha, zdaje mi się, że będę mógł ci coś opowiedzieć o tym złodzieju, chociaż o djamencie nic niewiem.

– Co chcesz przez to powiedzieć? zapytał Cyprjan.

– A no, że moi bassutowie złapali wczoraj błąkającego się po okolicy kafra i, związawszy mu ręce i nogi, oddali do rozporządzenia Tonaia.

Zdaje mi się, że Tonaia nie będzie się pieścił z nim, gdyż bardzo obawia się szpiegów, a kafr obcego pochodzenia musi w nim budzić podejrzenie.

Dotąd biedaka oszczędzano, bo na szczęście posiada zręczność kuglarza i może pretendować do godności wróżbity.

– Teraz nie wątpię ani chwili, że to Matakit, zawołał Cyprjan.

– Tonaia ma ułożoną nie małą listę kar dla swoich wrogów, lecz powtarzam ci, rzekł Barthes, że możesz być spokojnym, co do losu twego sługi. Jego godność wróżbity ochrania go, i ręczę ci, że zastaniemy go zdrowym za naszym powrotem.

Wiadomość ta uspokoiła Cyprjana, cel jego był zatem osiągniętym.

Nie wątpił też ani na chwilę, że Matakit ma przy sobie djament p. Watkinsa i że jemu wyda go bez oporu.

Tak rozmawiali dwaj przyjaciele, przebywając równinę, którą Cyprjan poprzednio przejeżdżał na grzbiecie żyrafy. Pod wieczór dojechano do stolicy Tonaia, rozłożonej w półkole na niewielkiem wzgórzu.

etoile_49.jpg (198477 bytes)

Było to prawdziwe miasto, liczące 10-15 tysięcy mieszkańców, z pięknemi ulicami, obszernemi chatami, dobrze prezentującemi się na zewnątrz, a wewnętrzne ich urządzenie wskazywało dobrobyt. Za ukazaniem się Barthesa odsunęły się wszystkie barjery przez liczne podwórza aż do sali przyjęć ceremonialnych, gdzie zwykle przebywał Tonaia „niezwyciężony zwycięzca” w otoczeniu licznej świty oficerów i straży.

Tonaia liczył lat 40. Wzrostu był wysokiego i silnie zbudowany, ubranie jego stanowił czerwony płaszcz bez rękawów i bogato haftowany fartuch ze szklanych pereł. Na głowie miał djadem z zębów dzika, na ramionach i stopach liczne bransolety z błyszczącej miedzi. Wyraz twarzy jego był inteligentny, lecz twardy i despotyczny. Barthes, nie widziany od paru dni, został bardzo uroczyście przyjęty zarówno jak towarzyszący mu przyjaciel.

– Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi, rzekł Tonaia jak najzwyklejszy mieszczanin.

Usłyszawszy, że nowy jego gość jest cierpiącym, wyznaczył mu jedną z najpiękniejszych komnat swego zamku i kazał podać sutą wieczerzę.

Według rady Barthesa pozostawiono sprawę z Matakitem do następnego dnia.

Zdrowie Cyprjana nie pozostawiało nic do życzenia, gdy następnego dnia razem z przyjacielem udał się do króla. Cały dwór był zebrany w wielkiej sali i obaj cudzoziemcy przyłączyli się do orszaku. Pharamond dość wprawnie mówił krajowym językiem i on też prowadził pertraktacje.

– Moi bassutowie, mówił do króla, ujęli niedawno młodego kafra, którego oddali do twego rozporządzenia. Otóż, okazuje się, że jest to służący mego przyjaciela, wielkiego uczonego, Cyprjana Méré, który liczy na twoją wspaniałomyślność, że mu go wydasz. W imieniu więc jego i mojem, jako przyjaciel twój, udaję się do ciebie z tą prośbą.

Tonaia zrobił dyplomatyczną minę.

Witam u siebie wielkiego uczonego, odpowiedział, lecz co on mnie ofiaruje w zamian za więźnia?

– Doskonałą fuzję, 10 razy po 10 nabojów i woreczek ze szklannemi perłami, oświadczył Barthes.

Przychylny szmer pośród obecnych był odpowiedzią na to hojne wynagrodzenie; jeden tylko Tonaia nie zdawał się być zbyt rozczulonym.

Tonaia jest wielkim władcą, przemówił królik, prostując się w swym fotelu, i bogowie się nim opiekują. Przed miesiącem przysłali oni Barthesa z dzielnymi wojakami i bronią, aby mu pomogli zwyciężyć wrogów.

Dlatego więc, jeżeli Pharamondowi Barthes zależy natem, wrócimy służącego zdrowym i całym jego przyjacielowi.

– A gdzie on się teraz znajduje? zapytał strzelec.

– W Świętej grocie, gdzie go strzegą we dnie i w nocy, odpowiedział Tonaia uroczyście.

Pharamond Barthes przetłómaczył tę odpowiedź Cyprjanowi i prosił króla o pozwolenie odwiedzenia więźnia wraz z przyjacielem.

Przy tych słowach nieprzyjazny szmer przebiegł wśród zebranych. Nie, żądania tych białych są bezwstydne! nikt obcy jeszcze nie przekroczył progu Świętej groty. Krążyła przepowiednia, że gdy biały człowiek pozna jej tajemnicę, państwo Tonaia rozpadnie się.

Despotyczny król nie lubiał, gdy poddani jego wyrażali swoją opinję i dlatego może postanowił postąpić wręcz przeciwnie, aby im pokazać, że nie pozwoli narzucić sobie zdania.

– Tonaia zamienił krew ze swoim sprzymierzeńcem, rzekł wyniośle i niema przed nim tajemnic. Czy ty i twój przyjaciel umiecie dotrzymać przysięgi?

Pharamond Barthes odpowiedział twierdząco.

– Dobrze zatem, ciągnął dalej król, przysięgnijcie mi nie dotknąć nic z tego, co w grocie zobaczycie i przysięgnijcie, iż po opuszczeniu groty, wykreślicie ją z pamięci waszej! przysięgnijcie nigdy nie próbować wtargnąć do niej, ani starać się odkryć jej wejścia! Nareszcie, przysięgnijcie nigdy nikomu nie powiedzieć ani słowa o tem, co tam zobaczycie!

Z ręką podniesioną powtarzał Cyprjan i Barthes słowa tej przysięgi.

etoile_50.jpg (216588 bytes)

Tonaia wydał wówczas kilka rozkazów. Dwór powstał, wojownicy uszykowali się w dwa szeregi. Kilku służących przyniosło dwa kawałki płótna dla zawiązania oczu cudzoziemcom, król siadł w palankin i, kazawszy im aby usiedli obok niego, ruszył w drogę, niesiony przez 12 kafrów w otoczeniu całego orszaku dworskiego. Droga było dość długą, trwała blizko dwie godziny. Po uderzeniach, które czuli nawet w palankinie, Cyprjan i Pharamond wnosili, że są niesieni pod górę. Z dziwnego ochłodzenia się powietrza i odgłosu kroków orszaku, można było wnosić, że wstępowano do podziemi. Wreszcie dym z łuczywa niewątpliwie pochodził od pochodni, któremi oświetlano drogę. Jeszcze pół godziny trwał pochód, poczem palankin ustawiono na ziemi. Tonaia wysiadł i rozkazał swym gościom zdjąć opaskę z oczu.

W pierwszej chwili rażeni blaskiem światła, jak to zwykle bywa, gdy funkcje wzrokowe przez czas jakiś przerwane były, Cyprjan i Pharamond przypuszczali, że są ofiarą halucynacji, tak świetne i nieoczekiwane zjawisko przedstawiło się ich oczom.

Stali oni pośrodku olbrzymiej groty, na podłodze usianej piaskiem złotym. Sklepienie podobne do gotyckich świątyń, gubiło się w zmroku. Ściany tej podziemnej budowli wyłożone były stalaktytami o nieporównanem bogactwie tonów; światło pochodni odbijało się tęczowemi kolorami. Błyskotliwe kolory, różnorodność kształtów i załamań charakteryzowały tę dziwną krystalizację.

Nie widziano tu, jak w innych grotach, jednostajnego nagromadzenia kwarcowych kolumn. Natura popuściła tu wodze fantazji i ani razu się nie powtórzyła w swych tworach. Skały ametystowe, mury z sardoniksu, ławki z rubinów, igły ze szmaragdów, kolumnady z szafirów, niezmierzonej długości, góry z akwamarinów, żyrandole z turkusów, lustra z opali, ganki z różowego gipsu i lapislazuli; wszystko co państwo minerałów posiada przejrzystego, świecącego, wyjątkowego i kosztownego, użyto jako materjał do tej cudownej budowli.

Ze świata roślinnego wybrano takie twory, na jakie się tylko mogła zdobyć najbujniejsza fantazja ludzka. Tapety z mineralnego mchu, miękkości aksamitu, przezroczyste plecionki z wierzby, zawierające kwiaty i owoce z drogich kamieni zrobione, przypominały czarodziejskie ogrody.

W głębi połyskiwała tafla jeziora, utworzona z pogrążonego w piasku jednego djamentu, długości 20 metrów. Lekkiej budowy zamki z chalcedonu, kioski i wieżyczki z berylu i topasu, unosiły się tak wysoko, iż oko, zmęczone blaskiem, nie śledziło ich końca. Snopy światła, odbite w tysiącznych pryzmach, załamujące i krzyżujące się ze wszech stron, tworzyły taką symfonię barw i blasków, że wystarczało aż nadto do zupełnego rażenia oka ludzkiego.

Cyprjan nie wątpił dłużej. Widział się przeniesionym do jednego z tych tajemniczych zagłębień, których istnienie już dawno przeczuł, a gdzie natura nagromadza i krystalizuje najdroższe kamienie, z których kopacze w najbogatszych kopalniach znajdują tylko małe odłamki.

Z początku wątpił o prawdziwości tego, co widział, przekonał się jednak, krając pierścionkiem olbrzymią ławkę z kryształów, że są to kamienie naturalne, nic pozostawiały bowiem najmniejszego śladu porysowania.

Były to zatem djamenty, rubiny i szafiry, nagromadzone w tak olbrzymich ilościach, że oceny ich możnaby dokonać tylko liczbami astronomicznemi. Leżały tu przedmioty wartości trillionow, kwadrillionów.

Czy Tonaia wiedział o posiadanym przez się olbrzymiem bogactwie, możnaby wątpić, bo i Barthes zdawał się nie przypuszczać, aby te kryształy były drogocennemi kamieniami.

Król negrów sądził się bezwątpienia tylko panem i posiadaczem dość osobliwej groty, której sekretu kazała mu strzedz prorocza przepowiednia. Potwierdzać to przypuszczenie zdawały się stosy kości ludzkich, które leżały po kątach. Czy było to miejsce grzebania gromady, lub może służyła ta grota, co jest bardzo możliwe, do obchodu straszliwych uroczystości, gdzie krew ludzka płynęła obficie przy ucztach kannibalicznych?

Barthesowi nasunęły się również podobne przypuszczenia i, nachylając się ku towarzyszowi, szepnął po cichu:

– Tonaia wprawdzie zapewnia, że podczas jego panowania podobne obchody miejsca nie miały, lecz widok tych kości nie pozwala mi ufać jego słowom.

Wskazał przytem palcem na stos olbrzymi świeżo złożonych kości, które nosiły ślady, że pokrywające je mięso było gotowane.

Wrażenie to niebawem jeszcze się wzmocniło.

Król i jego goście dotarli do końca groty gdzie widniało zagłębienie, rodzaj kapliczki przy katedrze. Mocna krata z drzewa zamykała wejście, po za którem w klatce drewnianej siedział więzień.

etoile_51.jpg (222146 bytes)

Klatka była tak małą, iż mógł on w niej siedzieć tylko skurczonym i ten przymusowy spokój miał zapewne na celu utuczenie nieszczęśliwego. Więźniem tym był Matakit!

– To ty, ty ojczulku, wykrzyknął nieszczęśliwy kafr w chwili, gdy poznał Cyprjana. Zabierz mnie stąd, uwolnij mnie! Wolę już wrócić do Gryqualandu i być tam powieszonym, jak tu w tej klatce kurzej oczekiwać strasznego zgonu, który mi zgotuje okrutny Tonaia zaczem mnie zje!

Słowa te wyjąkał tak przejmującym głosem, iż wzruszył Cyprjana.

– Dobrze Matakit, odpowiedział mu inżynier, mogę się postarać o uwolnienie twoje, ale zanim nie oddasz djamentu, nie opuścisz tej klatki.

– Oddać djament, ojczulku, zawołał Matakit, ależ ja go nie miałem nigdy, przysięgam! Mówił to z takim akcentem prawdy, iż nie można było wątpić w szczerość jego słów.

Wiemy, że Cyprjan już poprzednio niezbyt wierzył w przypisywane Matakitowi przestępstwo.

– Jeżeli zatem nie ukradłeś djamentu, to czemuż uciekłeś? – badał go dalej.

– Dlatego, odpowiedział Matakit, bo po wykazaniu niewinności moich towarzyszy, powiedziano by napewno, że to jago ukradłem, a w Gryqualandzie, wiesz pan dobrze o tem, nie robią długich ceremonji z wieszaniem kafra.

Skazują go zanim oskarżą! przestraszyłem się i uciekłem przez Transwaal, jak prawdziwy winowajca.

– No, dobrze, wierzę ci, rzekł Cyprjan, ale czy chcesz wrócić do Gryqualandu i narazić się znowuż na podejrzenie?

– Tak, wolę, niż tu zostać, rzekł biedak zdrętwiały z przerażenia.

– Bądź spokojny, mój przyjaciel postara się cię uwolnić.

Strzelec zwrócił się do Tonaia:

– Powiedz szczerze, co chcesz w zamian za tego więźnia?

Tonaia po krótkim namyśle rzekł: 4 fuzje, 10 razy po 10 nabojów do każdej i 4 woreczki szklannych pereł; to nie zadużo, nieprawdaż?

– To jest 20 razy za dużo, lecz Pharamond Barthes jest twoim przyjacielem i zrobi wszystko, aby ci swą życzliwość okazać.

Wyrzekłszy te słowa, namyślał się również przez chwilę i rzekł:

– Słuchaj Tonaia, dostaniesz, czego żądasz, ale dasz nam zato zaprząg bawołów, potrzebną żywność i straż honorową, aby wszystkich tych mężów przeprowadzić przez Transwaal.

– Zgoda, odpowiedział Tonaia, wysoce zadowolony.

Więźnia wypuszczono zaraz na wolność, i nasyciwszy jeszcze raz oczy cudami groty, pozwolili sobie Pharamond, Cyprjan i Matakit zawiązać oczy i odwieść napowrót do pałacu Tonaia, gdzie z okazji zawartej umowy miała się odbyćwielka uroczystość.

Umówiono się jeszcze, że Matakit nie zaraz powróci do Wandergaart-Kopji, tylko poczeka na wiadomości od Cyprjana.

Bieg wypadków okaże, że ostrożność ta nie była zbyteczną.

Następnego dnia Cyprjan, Pharamond, Lî i Matakit wyruszyli pod liczną strażą z powrotem do Gryqualandu.

Teraz nie można już było dłużej się łudzić że „Gwiazda Południa” była straconą i p. Watkins nie wyszle jej do Londynu, aby tam pośród najpiękniejszych klejnotów Anglji, blaskiem swym przewyższała wszystkie inne.

 

Rozdział XX

Powrót.

 

ohn Watkins nigdy nie był w gorszym humorze, jak po odjeździe czterech pretendentów w pościg za Matakitem. Każdy dzień, każdy tydzień, który mijał, odbierał mu nadzieję odzyskania swego klejnotu, oprócz tego brakowało mu zwykłego towarzystwa i tęsknił za Hiltonem, Friedlem, Pantalaccim, a nawet Cyprjanem.

Skracał sobie czas oczekiwania dzbanem dżynu, i zwiększona ilość alkoholu nie wpływała wcale łagodząco na jego charakter. Przytem niepokoił się o losy ekspedycji, bo Bardik, ujęty w niewolę przez bandę kafrów, po paru dniach powrócił na fermę i opowiedział o tragicznej śmierci Friedla i Hiltona.

Była to zła przepowiednia dla Pantalacciego i Cyprjana.

Alicja także czuła się bardzo nieszczęśliwą. Nie śpiewała już i pianino zamilkło. Nie interesowała ją też już tak bardzo trzódka strusi, nawet Dada nie bawiła jej więcej swą żarłocznością, i ptak połykał bezkarnie najróżnorodniejsze przedmioty.

Pewnego wieczora, w trzy miesiące od czasu wyruszenia ekspedycji, siedziała Alicja, haftując przy świetle lampy obok ojca, pogrążonego w swym fotelu z nieodstępnym dzbanem.

Z pochyloną nad robotą główką smutnie dumała Alicja, gdy zapukano nagle do drzwi.

– Proszę wejść, odpowiedziała zdziwiona, że ktoś ich odwiedza o tak spóźnionej porze.

etoile_52.jpg (214561 bytes)

– Oto jestem, p. Watkins, zabrzmiał głos Cyprjana.

Był to w samej rzeczy Cyprjan, lecz jaki blady, zmizerowany, z długą brodą i zniszczonem przez uciążliwą podróż ubraniem. Pomimo to oczy mu wesoło błyszczały i uśmiechały usta.

Alicja stłumiła prędko okrzyk zdziwienia i radości, wyciągnęła w milczeniu obie ręce na powitanie przyjaciela.

Rozbudzony ze swej drzemki p. Watkins. tarł sobie oczy i pytał, co nowego zaszło. Upłynęło parę minut zanim fermer zdołał zebrać myśli i, zrozumiawszy nareszcie jakiego ma gościa, zawołał:

– A djament?

– Djament, niestety, nie wrócił!

Cyprjan w krótkich słowach opowiedział, szczegóły wyprawy, śmierci towarzyszy, pobytu u Tonaia, nareszcie powrotu, zamilczając naturalnie o Matakicie. Zauważył tylko, iż jest przekonanym o jego niewinności.

etoile_53.jpg (194403 bytes)

Nie zapomniał wspomnieć o dowodach przywiązania Bardika, Lîego i przyjaźni Pharamonda Barthes. Podczas opowiadania rzucił zasłonę na zbójeckie zamiary rywali, nie mówił też, do czego był zobowiązanym przysięgą, o grocie cudownej. Tonaia, kończył Cyprjan swą opowieść, dotrzymał swych zobowiązań. W dwa dni po mojem przybyciu do stolicy, przygotowano potrzebną ilość żywności i zaprząg oraz eskortę. Pod dowództwem samego króla towarzyszyło nam 800 czarnych, obładowanych mąką i wędzonem mięsem aż do miejsca, gdzieśmy wóz zostawili. Znaleźliśmy go w dobrym stanie, pod gałęziami, któremi go przykryto.

Pożegnaliśmy naszego gościnnego gospodarza i wręczyliśmy mu zamiast przyrzeczonych czterech, pięć fuzji i spory zapas nabojów. Z takiem uzbrojeniem władca kraju pomiędzy rzekami Zambesi i Limpopo będzie niezwyciężonym.

– A dalszą podróż jakżeś pan odbył? – zapytała miss Watkins.

– Posuwaliśmy się wprawdzie powoli, lecz bez wypadków. Straż opuściła nas dopiero na granicy Transwalu, gdzie i Pharamond Barthes nas pożegnał, udając się ze swemi bassutami do Durbanu.

Po czterdziestu dniach wędrówki przez Veld, przybywam niestety bez rezultatu.

– Dlaczego więc uciekł Matakit? pytała panna Watkins, słuchając z zajęciem; śmierć zaś trzech towarzyszy Cyprjana nie zdawała się jej martwić zbytecznie.

– Ze strachu, – odparł Cyprjan.

– Czyż niema sprawiedliwości w Gryqualandzie? oburzył się fermer.

– O, często aż do zbytku, lecz nie dziwię się wcale, iż biedak, widząc wzburzone umysły, wywołane zniknięciem djamentu, wolał się na czas pewien usunąć.

– I mnie to nie dziwi, potwierdziła Alicja.

– Wkażdym razie zapewniam państwo, iż jest niewinnym i spodziewam się, że go zostawią na przyszłość w spokoju.

– Hm, mruczał p. Watkins widocznie nie przekonany, czy nie sądzisz pan, iż ten przebiegły kafr udaje tylko strach, chroniąc się przed policją?

Nie, on jest niewinny, takie jest moje przekonanie, i zdaje mi się, że je drogo opłaciłem, rzekł pewnym głosem Cyprjan.

– Ha, zostań pan przy swem przekonaniu, a ja zostanę przy swojem, zawołał p. Watkins.

Alicja przerwała nieprzyjemny obrót, jaki wzięła rozmowa.

– Ale, czy wiesz, panie Méré, że pański claim podczas twej nieobecności stał się bardzo wydajnym i wspólnik twój Tomasz Steele jest na drodze zrobienia majątku.

– Nic nie wiem, pierwszą wizytą moją było udanie się do pani – z nikim dotąd się nie widziałem.

– Zapewne pan jeszcze bez obiadu? zapytała Alicja.

– Przyznaję się, że tak jest w istocie, odparł Cyprjan.

– Oh, nie odejdziesz pan stąd, niezjadłszy go. Rekonwalescent, i po tak uciążliwej podróży, bez obiadu do 11-ej g. wieczorem!

Nie zważając na wymawianie się Cyprjana, Alicja wybiegła do swej spiżarni i wkrótce wróciła, niosąc na tacy kilka talerzy z zimnem mięsiwem i doskonały tort brzoskwiniowy własnej roboty. Postawiła to wszystko przed zaambarasowanym Cyprjanem i, gdy ten nie tak prędko zabrał się do jedzenia, rzekła, śmiejąc się wesoło:

– A może panu pokrajać?

Widok przysmaków wywołał także apetyt p. Watkinsa i poprosił Alicję o porcję Biltonga; (rodzaj konserwy ze strusia) Alicja zajadała migdały.

Improwizowana uczta była wyborna. Nigdy Cyprjan nie uczuwał takiego apetytu. Trzy razy nabierał tortu, wypił dwie szklanki wina i, aby ukoronować dzieło, zgodził się nawet skosztować dżyn p. Watkinsa, który, mówiąc nawiasem, drzemał już na dobre.

– Czem się pani zajmowała przez te trzy miesiące? pytał Cyprjan Alicję, obawiam się czyś pani chemji już zupełnie nie zapomniała.

– Oh, mylisz się pan, odparła z wyrzutem. Pracowałam pilnie, a nawet pozwoliłam sobie na robienie niektórych doświadczeń w laboratorjum pańskiem. Ale uspokój się pan, nic tam nie stłukłam i wszystko znajduje się w najlepszym porządku.

– Mówiąc szczerze, naukę chemji uwielbiam i nie rozumiem, jak mogłeś ją pan porzucić dla kopania lub wędrówki po Veldzie.

– Jakto, okrutna panno Alicjo, pani niewiesz dlaczego to zrobiłem?

– Nic nie wiem, odpowiedziała, rumieniąc się mocno Alicja. Ja na pańskiem miejscu, tworzyłabym djamenty, zamiast ich szukać. To lepiej odpowiada godności uczonego.

– Czy to rozkaz, którego mi pani udziela? pytał drżącym głosem Cyprjan.

– O nie, tylko prośba. Ach, panie Méré, gdybyś wiedział, jak czułam się nieszczęśliwą, widząc cię narażonym na tyle niebezpieczeństw i wysiłków! nie znałam wprawdzie szczegółów, ale sobie całość wyobrażałam.

Czyż mężczyzna, mówiłam sobie, tak wykształcony, tak zdolny, ma być narażonym na śmierć marną w pustyni od ukąszenia żmiji lub łapy tygrysa? prawdziwą to było zbrodnią pozwolić panu wyjechać! a czyż nie miałam słuszności? Czyż nie jest to cud, że pan żywym i całym powrócił do nas? A bez przyjaciela swego Pharamonda, którego, oby nieba zato wynagrodziły… – niedokończyła zdania, lecz dwie duże łzy błyszczące w jej źrenicach, wyrażały jasno myśl niedokończoną.

Cyprjan był bardzo wzruszonym.

– Te dwie łzy, rzekł – są mi cenniejsze nad wszelkie djamenty na świecie i dla nich poddałbym się daleko jeszcze większym niebezpieczeństwom.

Było już po północy, gdy Cyprjan, pożegnawszy się z p. Alicją, wrócił do swego mieszkania. Zastał tam pakiet listów, które mu miss Watkins starannie ułożyła na biurku. Trzymał listy w ręku, nie mając odwagi otworzyć ich. Co mogą zawierać? czynnie przynoszą one wiadomości o jakiem nieszczęściu? Co porabia ojciec… matka i mała siostrzyczka, Joanna?

Boże, co wszystko mogło zajść przez te trzy miesiące!

Przebiegłszy nareszcie oczyma treść listów i wyczytując z nich tylko pomyślne wiadomości, Cyprjan odetchnął swobodnie.

Jego przełożeni winszowali mu pomysłowej teorji powstawania djamentu i pozwalali zostać w Gryqualandzie jeszcze pół roku, jeżeli uważał to za potrzebne dla nauki.

Wypadki układały się po jego myśli i Cyprjan zasnął tak zadowolonym, jak mu się to dawno nie zdarzyło.

Dzień następny zeszedł inżynierowi na odwiedzeniu znajomych. Był u Tomasza Steele, który go przyjął bardzo serdecznie, w rozmowie postanowili, że Lî i Bardik będą na nowo pracowali w kopalni. Cyprjan chciał im odstąpić część jej, aby sobie mogli uzbierać trochę grosza. On sam nie myślał więcej pracować w kopalni, doszedł bowiem do przekonania, że to nie jego zadanie.

Zbyt był uczciwym, aby łamać słowo dane Tonai i zużytkować wiadomości posiadane o cudownej grocie; istnienie jej utwierdziło go jednakże w prawdziwości teoryi krystalizowania się djamentów, i z tem większem zapałem zamierzał przystąpić do nowych prób.

Podjął więc na nowo życie swe dawniejsze w laboratorjum a zapał jego zwiększyły jeszcze zachęcające słowa miss Alicji.

Pan Watkins od czasu zniknięcia djamentu ani słowem nie wspomniał o obietnicy związku Cyprjana z Alicją. Można jednak było przypuścić, że, jeśli się uda młodemu inżynierowi stworzyć kamień, wartości milionowej, przypomni sobie o danem przyrzeczeniu.

Zabrał się tedy z zapałem do nowej próby; postarał się o rurę, dającą rękojmię trwałości, powtórzył poprzednie doświadczenie i poruczył Bardikowi utrzymać ogień w piecu w równej mierze.

Potem zabrał się do drugiej pracy, którą chciał ukończyć przed powrotem do Paryża.

Chodziło mu mianowicie o pomiary obniżenia poziomu doliny w stronie północno-wschodniej.

Obniżenie tu przypisywał działaniu wód w epoce formowania się tu djamentów.

etoile_54.jpg (183890 bytes)

Przez sześć dni zajmował się tą pracą z drobiazgową akuratnością. Wnosił pomiary na plany i porównywał z mapą kupioną w Kimberley. Dziwna jednak rzecz, że obliczenia te, pomimo kilkakrotnych sprawdzań nie były zgodne. Doszedł do przekonania, że plan musiał być źle ułożony. Pewny ścisłości swych narzędzi mierniczych, zauważył Cyprjan, iż na mapie angielskiej oznaczony punkt północny posuniętym był dość znacznie na północo-wschód, skutkiem tego naturalnie wszystkie inne linie były skrzywione.

Aha, już wiem, skąd ten błąd powstał, zawołał inżynier. Osły koronne, którzy stworzyli to arcydzieło, zapomnieli o zboczeniu igły magnesowej. A tu wynosi ona nie mniej jak 29° na zachód. Z tego wniosek, że linie jej szerokości i długości powinny być przesunięte o 29° z zachodu na wschód.

Trzeba przypuścić, że do zrobienia tej mapy, Anglja nie przysłała tu swych najlepszych geometrów.

Dobrze. Errare humanum est! Niechaj ten potępi tych geometrów, kto w swojem życiu ani razu się nie pomylił.

W drodze do domu spotkał starego Wandergaarta i opowiedział mu o dziwnym rezultacie swoich pomiarów. Trzeba będzie, dodał, zrobić sprostowanie we wszystkich mapach tego kraju.

– Czy to prawda, co mi pan mówisz? pytał dziwnie wzruszonym głosem, szlifierz.

– Naturalnie!

– Czy byłbyś pan w stanie udowodnić fakt ten przed odpowiednią władzą?

– Przed dziesięcioma władzami, jeżeli zajdzie potrzeba.

– A nikt nie będzie mógł panu dowieść fałszu?

– Chyba nie, bo dość jest wskazać na przyczynę omyłki. Nie brać w rachubę odchylenia igły magnesowej jest tak rażącym błędem.

Jacobus Wandergaart pożegnał wkrótce Cyprjana bez zwrócenia uwagi tegoż, jak dziwnie wzruszyła go wiadomość o tem, że mapy miejscowe są tak błędnie ułożone.

Po paru dniach Cyprjan, przechodząc koło domku Wandergaarta, zauważył na drzwiach napis:

„W drodze – za interesami!”

Poprzednia częśćNastępna cześć