Juliusz Verne
Wśród Łotyszów
(Rozdział IV-VIII)
Przekład J. P.
33 ilustracje Leona Benetta
Czasopismo: Wieczory Rodzinne
Warszawa 1906
© Andrzej Zydorczak
Rozdział V
Szynk „Pod Złamanym Hakiem”.
łaścicielem szynku był niejaki Kroff, Łotysz z urodzenia, człowiek około czterdziestopięcioletni, barczysty z twarzą czerwoną i gęstą, rudą czupryną. W promieniu od dwu do trzech wiorst nie było żadnej wioski ani osady. Już ojciec Kroffa założył w tym odludnym zakątku zajazd, do którego z rzadka tylko zaglądali podróżni ze stron dalszych. Zwykłą klientelę stanowili wieśniacy okoliczni, oraz drwale i węglarze z sąsiednich lasów. Nazwa „pod złamanym hakiem” pochodziła prawdopodobnie, stąd, że szyld wyobrażał jakiś zygzak na krwisto czerwonem polu.
Kroff ojciec cieszył się bardzo złą opinią, jako oszust i kłusownik. Stąd przypuszczano powszechnie, że zostawił synowi niezłą spuściznę. Młody Kroff prowadził życie odosobnione. Bardzo mało ukazywał się w Parnawie. W chwilach wolnych od gości najchętniej zajmował się swym ogródkiem. Nie trzymał żadnego posługacza ani służącej. Wszystkie roboty wykonywał sam. Nie interesował się ludźmi wcale, a na zapytania odpowiadał krótko.
Parterowy domek z trzech stron otoczony był ogrodem. Drzwi wejściowe otwierały się do izby szynkowej z jednem oknem w głębi, na prawo i lewo znajdowały się pokoje gościnne, wychodzące na drogę. Sypialnia Kroffa przylegała do ogrodu.
Mocne, grube drzwi i okienice zamykały się od wewnątrz na rygle. Szynk otwarty był zazwyczaj do dziesiątej wieczorem. W obecnej chwili znajdowało się tam około pół tuzina klijentów; dzięki wódce wszyscy byli w pysznych humorach.
Nieduży ogród łączył się z lasem jodłowym. W ogrodzie Kroff uprawiał jarzyny niezbędne do użytku domowego. Prócz tego rosły tam jeszcze maliny, trochę karłowatych wiśni i kilka jabłoni.
Wśród zwykłych klijentów szynku wyróżniało się dwu. Siedzieli nieco na osobności, rozmawiając półgłosem i popijając wódkę. Był to podoficer Eck i jeden z jego agentów. Eck wracał z wyprawy bardzo niezadowolony. Pomimo gorliwych poszukiwań nad Parnawą nie mógł odnaleźć zwłok zbiega. Przewidywał wymówki ze strony majora Verdera. Przytem dotknięta była jego miłość własna.
– Nie ulega wątpliwości – mówił do swego pomocnika – że zbieg ten utonął.
– Naturalnie, potwierdził agent.
– A jednak dowodów materyalnych nie mamy żadnych… Zresztą, cóż nam po trupie!.. Nie moglibyśmy go przecież wyprawić ponownie za Ural. Należało tego złodzieja pojmać żywcem.
– Powetujemy to sobie innym razem, panie Eck, pocieszał agent, który częste niepowodzenia swego zawodu przyjmował ze spokojem filozoficznym. Śnieżyca tymczasem szalała z coraz większą wściekłością. Wicher poruszał gwałtownie okienicami, huczał w kominie, łamał drzewa w sąsiednim borze.
– Te drwale będą jutro mieli dzień bajeczny – zauważył jeden z włościan. Nie nadążą ze zbieraniem pni i gałęzi.
– Wspaniały czas dla zbiegów i kontrabandzistów – dorzucił agent.
– Tak wspaniały… powtórzył Eck – to nie racya jednak, abyśmy im ułatwiali zadanie… Wiadomo, że szajki złodziejskie kursują w okolicy. Niedawno popełniono kradzież w Tarwarcie i zabójstwo w Karkusie… Gościniec miedzy Rygą i Parnawą także nie jest bezpieczny. A to dlatego, że zniesiono karę śmierci… przestępców skazują na Syberyę!.. stamtąd zaś ucieczka niezbyt trudna, inna rzecz była gdy groził stryczek!.. lecz dziś szubienice obalono, podobnie jak hak na szyldzie Kroffa.
– To się musi zmienić – zauważył agent.
– I jaknajprędzej – potwierdził Eck. A teraz w drogę! Dziś jeszcze muszę się spotkać w Parnawie z naczelnikiem piątego oddziału.
Uderzył ręką o stół.
Kroff nadbiegł niezwłocznie.
– Ile?. . zapytał Eck, wyciągając z kieszeni trochę drobnej monety.
– Pan sam wiesz o tem, panie naczelniku. Mam jedną ceną dla wszystkich…
– Nawet dla tych, którzy nie maja pasportu?
– Nie jestem policyantem – odparł opryskliwie Kroff.
– To wielka szkoda! Wszyscy szynkarze powinniby być policyantami… Wtedy w kraju byłoby spokojniej… ale strzeż się Kroffie, jeżeli drzwi twoje będą otwarte dla wszystkich zbiegów, pewnego poranku zamkną ci budę.
– Szynkuję wódkę tym, co mi płacą, nie pytając ani skąd przychodzą, ani dokąd idą.
– No, no nie udawaj tylko głupca, Kroffie, bo pożałujesz…
Tymczasem dobranoc i dowidzenia!
Zapłacił za wódkę, poczem obaj wstali od stołu i skierowali się ku drzwiom. Inni goście poszli za ich przykładem, znajdując, widocznie, że pora już spóźniona.
Nagle drzwi otworzyły się z hałasem. Na progu ukazało się dwu ludzi. Był to Poch z nieznajomym. Kantarowicz kulał silnie i opierał się o ramię towarzysza, który zwrócił się niezwłocznie do szynkarza ze słowami:
– Powóz nasz złamał się o paręset kroków stąd… konduktor i pocztylion udali się konno do Parnawy… Wrócą zaledwie jutro rano… Chcielibyśmy tu przenocować…
Czy macie pokoje wolne?…
– Tak – odparł Kroff.
Życzę sobie mieć pokój osobny, i o ile możności, wygodne łóżko – wtrącił Poch.
– Dobrze – odparł Kroff. Czy jesteś pan chory?
– Nic wielkiego. Stłukłem nogę.
– Drugi pokój zamawiam dla siebie – rzucił nieznajomy.
Eck przysłuchiwał się uważnie. Głos tego człowieka wydał mu się znajomym.
– Kto to jest?– rzekł do siebie, – przysiągłbym że…
Ciekawość policyanta była podniecona. Postanowił się przekonać, o ile przypuszczenia jego są słuszne. Tymczasem Poch zasiadł przy stoliku, na którym położył pugilares, zawsze przytwierdzony do pasa.
– Jestem głodny – zwrócił się do Kroffa – czy macie co do zjedzenia?
– Zaraz przyniosę kolacyę – pośpieszył z odpowiednią oberżysta.
– Proszę, jaknajprędzej – dodał Poch.
Podoficer zbliżył się do stolika.
– Jak to szczęśliwie, panie Poch – zwrócił się do kantorowicza, że odniosłeś pan tylko lekkie stłuczenie…
– A, zawołał kantorowicz, to pan, panie naczelniku!
– Dzień dobry, a raczej dobry wieczór!
– Dobry wieczór, panie Poch!
– Cóż pan tu robisz?
– Służba, jak zawsze. Ale cóż pańska noga?
– Do jutra przejdzie.
Kroff tymczasem przyniósł chleb, słoninę i filiżankę herbaty. Poczem zwrócił się do nieznajomego:
– A panu co podać?
– Nie jestem głodny, odparł zapytany, otulając się szczelniej burką. Proszę wskażcie mi mój pokój… Chciałbym się położyć coprędzej, bardzo możliwe bowiem, że nie będę czekał na powrót konduktora, ale jutro o świcie pójdę pieszo do Parnawy… wstanę o czwartej…
– Jak się panu podoba, –odparł szynkarz.
Z temi słowy odprowadził gościa do pokoju na lewo. Podczas tej rozmowy jednak kaptur, osłaniający twarz nieznajomego, rozchylił się nieco. Chwila ta wystarczyła podoficerowi.
– Tak – szepnął sobie – nie omyliłem się… to on… dlaczego jednak chce stąd wyruszyć o świcie?.. Dokąd tak spieszy?..
Agentom policyjnym rzeczy najnaturalniejsze wydają się często niezwykłemi.
Eck w dalszym ciągu łamał głowę nad rozstrzygnięciem trapiącej go zagadki. Postanowił wybadać Pocha.
Kantorowicz z zapałem spożywał zimne mięso.
– Czy ten podróżny jechał z panem całą drogę?
– Tak… i słowa od niego wyciągnąć nie mogłem…
– Nie wiesz pan przypadkiem, dokąd jedzie?
– Nie!… przypuszczam, że do Rewla .. Gdyby Broks był tutaj mógłby panu powiedzieć coś więcej.
– Och, sprawa ta nie obchodzi mnie wcale – odparł spiesznie Eck.
Kroff przysłuchiwał się rozmowie z miną obojętną. Chodził po izbie, odbierał nakrycia, odprowadzał do drzwi odchodzących wieśniaków. Podoficer nie odstępował Pocha.
– Jedziesz pan do Parnawy?… pytał.
– Nie, do Rewla.
– Na koszt firmy Johansenów?
– Oczywiście – odparł Poch i ruchem instynktowym zbliżył do siebie leżący na stole pugilares.
– Ten wypadek w podróży opóźni pański powrót do Rygi przynajmniej o godzin dwanaście.
– Tak o godzin dwanaście, jeżeli Broks dotrzyma obietnicy i stawi się tutaj jutro rano… Za cztery dni będę więc w Rydze, zjawię się na sam ślub…
– Z zacną Zofią Adelin – dokończył Eck. Wiem o tem…
– Naturalnie… pan wiesz przecież wszystko…
– Nie… nie wszystko… teraz naprzykład, nie wiem, gdzie się udaje pański towarzysz podróży… Jeżeli jednak wychodzi raniutko i nie czeka na karetkę, to ma zamiar widocznie, zatrzymać się w Parnawie…
– Bardzo być może – odparł Poch, życzę mu szczęśliwej podróży… A pan, panie Eck, nocujesz tutaj?
– Nie, spieszę do Parnawy, mam tam spotkanie umówione… Dobranoc panu… i pilnuj pan swego pugilaresu!
– Strzegę go, jak oka w głowie – zaśmiał się kantorowicz dobrodusznie.
– Komu w drogę, temu czas!, zwrócił się Eck do swego pomocnika. – Musimy starannie zapiąć płaszcze, bo wiatr przenika do szpiku kości. Dobranoc, panie Poch!
– Dobranoc, panie Eck!
Policyanci wyszli, a Kroff zaryglował drzwi od wewnątrz i zamknął na dwa spusty, klucz zaś schował do kieszeni. Nie spodziewał się już więcej gości.
Poch tymczasem zaspokoił apetyt i marzył tylko o łóżku. Nie chciało mu się jednak powstać z miejsca. W pokoju było pełno dymu. Kroff, stojąc przed piecem machał serwetą z takim hałasem, jakby trzaskał z bicza. Przy bladem, migającem świetle łojówki wszystkie przedmioty, ustawione w izbie, nabierały kształtów fantastycznych.
Na dworze szalała śnieżyca. Stuk okienic nie ustawał ani na chwilę.
– Ktoś się dobija do drzwi – zauważył Poch.
– Niema nikogo – odparł Kroff. To tylko wicher. Ja się już przyzwyczaiłem. W zimie zdarzają się noce jeszcze straszniejsze…
Było już około dziewiątej. Poch ociężale podniósł się z krzesła, wziął ze stołu pugilares i świecę z rąk Kroffa, poczem skierował się na prawo do swego pokoju.
Kroff stał w pośród izby i zapalał dużą latarnię.
– A wy się jeszcze nie udacie na spoczynek – zwrócił się do niego kantorowicz.
– Owszem, wpierw jednak, muszę obejrzeć gospodarkę.
– Jakto?
– Zobaczę, czy wszystkie kury są na grzędzie. Zrana czasem się ich nie mogę doliczyć…
– Rozumiem – rzekł Poch. Lisy…
– Lisy i wilki zakradają się tu często. Okno mego pokoju wychodzi na ogród. Czatuję niekiedy na tych rabusiów. Nie przerażaj się pan zatem, jeżeli w nocy usłyszysz wystrzał z fuzyi…
– Nawet wystrzał armatni mnie nie zbudzi – odparł Poch. Śpię doskonale. Proszę was, nie budźcie mnie wcześnie. Nie wstanę, zanim karetka naprawiona nie będzie. Niech sobie mój towarzysz podróży zrywa się o świcie, jeżeli ma do tego ochotę… Ja nie myślę…
– Dobrze – odparł Kroff. Nikt pana nie obudzi… będę uważał, ażeby towarzysz pański, odchodząc, nie zrobił jakiego hałasu.
Poch ziewał szeroko, wszedł do swego pokoju i zamknął drzwi na klucz.
Kroff został w izbie. Postawił latarnię na stole i jako człowiek porządny, zaczął sprzątać talerze, filiżankę, imbryk. Nigdy żadnej roboty nie odkładał do jutra. Poczem otworzył drzwi od podwórka i rozejrzał się wokoło.
Jeden rzut oka uspokoił go zupełnie. Nigdzie nie dostrzegł żadnych cieni ruchomych, zdradzających obecność wilka lub lisa. Wobec tego nie chciał się wystawiać na wściekłe podmuchy wichru i wrócił do izby. Dorzucił kilka kawałków torfu do pieca, przeszedł mimo pokoju, gdzie chrapał Poch, już w śnie głębokim pogrążony, i udał się do swej sypialni. W parę minut później w całym domu zapanowała cisza i ciemność. Na dworze tylko wył i huczał wicher, łamiąc jodły w sąsiednim borze, a deszcz ulewny z głuchym jękiem uderzał o ściany i dach szynku „pod złamanym hakiem”.
Nazajutrz trochę przed czwartą, Kroff z latarką w ręku wszedł do izby.
Prawie równocześnie we drzwiach ukazał się nieznajomy.
Podobnie, jak poprzedniego wieczora otulony był burką. Kapiszon zasłaniał mu połowę twarzy.
– Już pan gotów do podróży – zdziwił się Kroff.
– Już – odparł nieznajomy. Ile winien jestem za nocleg?
– Rubla – mruknął oberżysta.
– Oto pieniądze. A teraz proszę otworzyć mi drzwi.
– Zaraz – odpowiedział Kroff, przy świetle latarki oglądając otrzymaną monetę.
Skierował się do drzwi i miał już je otworzyć, gdy nagle zwrócił się do gościa:
– A możebyś pan chciał zakąsić przed drogą?
– Dziękuję. Nie.
– W takim razie kieliszek wódki?
– Powiedziałem już, że nic chcę nic. Proszę otworzyć prędzej.
– Jak nie, to nie.
Z temi słowy odsunął rygle. Klucz zgrzytnął w zamku. Drzwi się otworzyły.
Na dworze było jeszcze ciemno. Deszcz ustał, lecz wicher był równie silny, jak dnia poprzedniego.
Nieznajomy staranniej jeszcze otulił się burką, i nie mówiąc słowa wyszedł z pośpiechem. Po chwili znikł w ciemności. Kroff zaryglował okute żelazem drzwi swego szynku.
Rozdział VI
Niemcy i Łotysze.
domu Johansenów pierwsze śniadanie podawano zwykle o godzinie dziewiątej. Obaj bracia chlubili się zawsze porządkiem i systematycznością, nietylko w interesach bankierskich, lecz i w życiu codziennem. Za nic w świecie nie odstąpiliby od przepisów, uświęconych zwyczajem. Godziny posiłków, wizyt, przyjęć, snu i wstawania nie zmieniały się nigdy. Dnia tego jednak samowar nie chciał się jeszcze zagotować pomimo, iż dziewiąta dochodziła. Dlaczego? Było to winą lokaja Trankla, który niestety, nieraz grzeszył niedbalstwem.
Równocześnie z uderzeniem godziny dziewiątej pan Franciszek Johansen, jego żona, brat i córka Greta weszli do jadalni. Na widok pustych filiżanek wszystkie oblicza się przeciągnęły.
– Trankel, dlaczego herbata nie nalana? – zapytał pan Franciszek surowo?
– Przepraszam pana… wyjąkał zmieszany! winowajca, ale… zapomniałem…
– Nie pierwszy to raz zapominasz o swych obowiązkach.. ciągnął bankier tonem karcącym.
Pani Johansenowa i brat młodszy skinęli głowami na znak, że uważają naganę za najzupełniej słuszną. Poczem usunęli się w stronę fajansowego kominka, z którego buchały wesołe płomienie.
Trankel milczał ze spuszczonemi oczami. Mina jego wzbudzała politowanie.
Bankier wyjął z kieszeni notatnik i nakreślił w nim słów parę. Poczem wygłosił uroczyście:
– Za karę wytrącam ci połowę pensyi miesięcznej. A teraz pośpiesz się z herbatą i idź zaraz do majora Verdera po odpowiedź na list, który zaniosłeś wczoraj.
Trankel nie odrzekł ani słowa, pokornie pocałował swego pana w rękę i znikł za drzwiami.
W parę chwil później samowar kipiał już na stole, a niedbały lokaj spieszył do ratusza.
Rodzina Johansenów należała do najpierwszych wśród burżuazyi ryskiej. Burżuazya ta, podobnie, jak cała arystokracya w prowincyach nadbaltyckich, jest pochodzenia niemieckiego i ślepo przywiązana do tradycyi germańskich. Od chwili osiedlenia się w tym kraju, t. j. od XIII wieku, nic się nie wynarodowiła. Ryga, dawniejsza stolica Kawalerów Mieczowych, założona w 1196 r. przez Bartolda, o dwie mile od ujścia Dźwiny, jest miastem handlowem i przemysłowem.
Należała niegdyś do Związku Hanzeatyckiego. Wysokie domy, strome dachy, gotyckie frontony, ciasne nieregularne ulice, nadają jej charakter miast staroniemieckich. Tylko nowsze dzielnice, tak zwane przedmieścia, zbudowane są w stylu nowożytnym. Do najciekawszych zabytków właściwej Rygi należą: kościół katedralny w cytadeli, kościół św Piotra z piękną dzwonnicą, mającą 440 stóp wysokości, Wielki i Mały Ratusz, pomnik kawalerów mieczowych, znajdujący się po drugiej stronie rynku. Pomnik ten najeżony chorągiewkami, żałośnie skrzypiącemi na wietrze, ma wygląd raczej dziwaczny niż artystyczny.
W rynku znajduje się dom bankierski Johansenów, zbudowany w stylu nowożytnym. Firma to bardzo solidna, cieszy się ogromnym kredytem i ma stosunki ze wszystkiemi pierwszorzędnymi bankami Państwa.
W rodzinie Johansenów z dawien dawna panuje wielka jedność i wzajemne uznanie. Obaj bracia występują zawsze zgodnie. Starszy kieruje operacyami finansowemi firmy. Do młodszego należy kontrola biur i kasy.
Pani Johansenowa, urodzona we Frankfurcie, dumna jest ze swego pochodzenia; to tylko, co niemieckie, ma w jej oczach wartość.
Z dwojga dzieci starszy syn dwudziestodwuletni, Karol odbywa studya uniwersyteckie w Dorpacie. Młodsza córka Greta uczy się w domu.
Franciszek Johansen ma już lat czterdzieści pięć, jest głównym dyrektorem banku, członkiem rady miejskiej i jednym z najzaciętszych obrońców tradycyi germańskich. Z oburzeniem spogląda na wszystkich Łotyszów, dążących do zdobycia udziału w administracyi i wywalczenia sobie równych praw z przedstawicielami wielkiej niemieckiej ojczyzny.
Łotysze stanowią rdzenną ludność kraju, a jednak z dawien dawna zepchnięci zostali na stanowisko podrzędne. Zajmowali się wyłącznie uprawą roli zachowali swój język i dawne zwyczaje. W ostatnich czasach obudził się wśród nich ruch narodowościowy, który się szerzy z szybkością niezwykłą, ogarniając masy coraz szersze.
Wśród patryotów łotewskich energją, zdolnościami, zapałem wyróżniał się Matias Ozolin. On stał się przywódcą partyi narodowej, która na przyszłych wyborach do rady miejskiej chciała koniecznie przeprowadzić jego kandydaturę. Sam fakt, że ubogi profesor bez majątku i znaczenia wystąpił jako przeciwnik potężnego bankiera był już bardzo znamienny. Johansenowie jednak nie ulękli się walki, tembardziej, że w rękach swych mieli środek potężny, mogący niezawodnie zmiażdżyć Ozolina. Za sześć tygodni przypadał termin spłaty wekslu. Suma długu – jak na ubogiego profesora – była olbrzymia: 18000 rubli! Ozolinowi tych pieniędzy z pewnością nie pożyczy nikt, a dom bankierski prolongaty nie udzieli. Idzie tu przecież o pokonanie przeciwnika politycznego! Niewypłacalny dłużnik ścigany przez prawo cywilne i wyrzucony na bruk nie może się ubiegać o najwyższą godność w mieście.
Obok Niemców i Łotyszów znajdują się jeszcze w kraju Nadbaltyckim Rosyanie. Aczkolwiek faworyzowani przez rząd, stanowią oni żywioł mniejszy liczebnie; starają się o ile możności wypierać Niemców z zajmowanych urzędów.
Szefem policyi był w owym czasie pułkownik Ragenow, Rosyanin gorliwy patryota, wrogo usposobiony względem wszystkiego co niemieckie i łotewskie. Śmiały, przedsiębiorczy, policyant z powołania, nie cofał się przed żadną przeszkodą i bez skrupułu uciekał się do środków surowych, byle tylko osiągnąć cel zamierzony.
Pomocnikiem jego był major Verder, zacięty Niemiec lecz służbista gorliwy. Gorliwość ta jednak zwracała się wyłącznie przeciwko Łotyszom. Współrodaków swoich osłaniał przy każdej sposobności.
Prawą ręką majora Verdera był nasz znajomy, podoficer Eck, bardzo oddany swemu zawodowi i niechętnie usposobiony względem Rosyan i Łotyszów.
Trankel z miną zbiedzoną szedł ulicami Rygi, minął pałac gubernatorski, rynek, gdzie się sprzedaje wszelkiego rodzaju tandeta i zatrzymał się koło jakiegoś kiosku dla wypicia gorącej herbaty z rumem, którą mu zaproponował szynkarz wędrowny; gapił się czas jakiś na praczki, niosące kosze z bielizną, wyminął konwój żołnierzy, prowadzący więźniów, wreszcie stanął przed ratuszem.
Powitano go tutaj jak dobrego znajomego.
– A, dzień dobry, Trankel, jakże się miewasz? – rzekł jeden z policyantów. – Cóż to się stało, że tak często zaglądasz do nas?
– Przysłano mnie, – odparł Trankel z westchnieniem.
– Któż cię przysłał?
– Mój pan, bankier Franciszek Johansen.
– Chcesz się pewnie zobaczyć z majorem Verderem?
– Oczywiście… jeżeli można.
– Właśnie, przed chwilą wszedł do kancelaryi. Zaczekaj chwilę, oznajmię mu o twem przybyciu.
Z temi słowami opuścił Trankla i wrócił po chwili, dając mu znak ażeby wszedł do gabinetu pomocnika policmajstra.
Trankel zatrzymał się u drzwi i zapukał lekko.
– Wejdź! – usłyszał w odpowiedzi.
Major Verder siedział przed biurkiem i przerzucał stosy papierów. Na widok Trankla podniósł głowę.
– Czego chcesz? – zapytał.
– Przyszedłem po odpowiedź na list, doręczony wczoraj.
– Ach, to od bankiera Johansena.
– Tak jest.
– Zaczekaj!
Zaczął znowu przerzucać papiery. Trankel stał o parę kroków w postawie pełnej uszanowania.
Nagle u drzwi kancelaryi rozległ się jakiś hałas.
– Major Verder… Gdzie major Verder?.. wołał ktoś głosem zdyszanym.
Major otworzył drzwi i stanął na progu.
– Co się stało? – zapytał żywo.
Agent policyjny podał mu depeszę, mówiąc:
– Popełniono zbrodnię…
– Kiedy?
– Nocy dzisiejszej.
– Jaką zbrodnię?…
– Morderstwo…
– Gdzie?
– Na drodze do Parnawy… w szynku „pod złamanym hakiem".
– Kto jest ofiarą?…
– Inkasent z banku Johansenów!
– Jakto? Poch?… Czy to być może?… Biedny Poch!… wołał Trankel, wysuwając głowę z kancelaryi.
– Czy znane są motywy zbrodni?… badał major.
– Kradzież. W pokoju bowiem zamordowanego znaleziono pusty pugilares.
– Co zawierał?…
– Niewiadomo, panie majorze. Można jednak rozpytać w banku.
– Depesza o tem nie mówi.
Major zwrócił się do skupionych dokoła agentów.
– Ty… pójdziesz do sędziego Kerstorfa.
– Słucham, panie majorze!
– A ty biegnij do doktora Paulina!
– Słucham, panie majorze!
– Powiedźcie, że będę na nich czekał w banku Johansenów.
Agenci puścili się pędem, a w parę chwil później i sam major Verder udał się do banku.
Trankel pośpieszył do domu, zapominając o swem strapieniu osobistem.
Śledztwo.
parę godzin później traktem parnawskim mknął szybko powóz Johansenów, zaprzężony trójką pocztowych rumaków, które zmieniano na każdej stacyi.
W powozie siedzał bankier, major Verder, doktor Paulin, sędzia śledczy Kerstorf i pisarz. Dwaj agenci umieścili się na koźle.
Sędzia Kerstorf, człowiek około pięćdziesięcioletni, odznaczał się wielką bezstronnością i sprytem. Skryty i małomówny zawsze, dnia tego nie odzywał się wcale.
Rozmowę – zresztą dosyć urywaną – podtrzymywał tylko bankier i major.
Franciszek Johansen ubolewał nieustannie nad śmiercią ulubionego urzędnika, którego cenił wysoko za gorliwość, akuratność i wypróbowaną uczciwość. Ze współczuciem odzywał się o biednej Zofii, której długie narzeczeństwo zakończyć się miało tak tragicznie.
– Nieszczęśliwy Poch – mówił – zamiast do ołtarza, poprowadzimy go na cmentarz!
Majora obchodziły najwięcej szczegóły zbrodni. W jakich okolicznościach popełnione zostało morderstwo? Czy w szynku ,,pod złamanym hakiem” znajdą się jakieś wskazówki, jakieś ślady przestępcy? Czy działał on na własną rękę, czy też należał do szajki?
Doktor Paulin siedział zamyślony, nie zwracając uwagi na towarzyszy podróży. Zaprzątały go całkowicie troski osobiste. Dnia poprzedniego zaszedł do Ozolinów i, ku wielkiemu zdumieniu, Matiasa w domu nie zastał. Zaniepokojona Marta powiedziała mu, że ojciec wyjechał nagle raniutko, bez pożegnania. Po obudzeniu się znalazła kartkę lakoniczną, w której profesor donosił, że Rygę opuszcza na dni parę, nie mówiąc ani słowa, dokąd wyjeżdża. Projekt powziął widocznie wcześniej, dnia tego bowiem nie otrzymał żadnego listu, żadnej depeszy. Dlaczego jednak o projektowanej wycieczce nie wspominał przyjaciołom?… Prawda, że zawsze był skryty lecz tym razem otoczył się tajemniczością większą niż zwykle i zgoła nieumotywowaną; słusznie więc mogła zaniepokoić się córka i przyjaciele.
Dzień był suchy, nieco chłodny. Ostry północno-wschodni wiatr rozproszył chmury.
Po wczorajszej śnieżycy droga była nieszczególna i konie męczyły się strasznie, pomimo iż zmieniano je na każdej stacyi.
Podróżni nasi jechali dosyć szybko. Na jednej stacyi tylko zatrzymali się półgodziny i w nędznej oberży zjedli śniadanie. Poczem ruszyli dalej.
Po śniadaniu w powozie zapanowało milczenie zupełne. Każdy myślał o czemś innem. Major Verder niecierpliwił się ogromnie, uważając, że jadą nie dosyć prędko i co parę minut popędzał stangreta.
O piątej po południu powóz zatrzymał się na ostatniej stacyi przed Parnawą. Słońce chyliło się już ku zachodwi.
Do szynku „pod złamanym hakiem" było jeszcze wiorst dziesięć.
– Panowie – odezwał się sędzia Kerstorf – na miejsce zbrodni przyjedziemy już w nocy. Przeprowadzenie śledztwa będzie więc bardzo utrudnione. Proponowałbym zatrzymać się tutaj do rana i wyruszyć o świcie. Będzie nam z pewnością wygodniej niż u Kroffa.
– Uwaga zupełnie słuszna – podtrzymał sędziego doktór Paulin.
– Zostajemy więc – zdecydował bankier, a może major Verder ma coś przeciwko temu.
– Ja? nic zupełnie… chyba to, że opóźniamy poszukiwania – odciął się major, który pragnął stanąć jaknajprędzej „pod złamanym hakiem”.
– Ależ szynk jest już z pewnością obstawiony przez policyę – zauważył Kerstorf.
– Tak. Depesza mówi, że z Parnawy niezwłocznie wysłano agentów z rozkazem nie wpuszczania nikogo i śledzenia Kroffa.
– A zatem, wszystko w porządku – ciągnął dalej sędzia – zwłoka kilkugodzinna nie zaszkodzi sprawie.
– Tak, lecz dzięki tej zwłoce morderca zyskuje na czasie – odparł major głosem zirytowanym.
Nikt go jednak nie poparł. Wobec zbliżającej się nocy wszyscy woleli odłożyć śledztwo do jutra.
Wysiedli zatem z powozu, kazali sobie podać obiad, poczem udali się na spoczynek.
Nazajutrz zerwali się o świcie i o siódmej rano byli już „pod złamanym hakiem”.
Agenci parnawscy przyjęli ich na progu. Kroff z miną obojętną kręcił się po sali, usługując narzuconym sobie gościom, sprzątając talerze i kieliszki.
Agenci pilnowali, ażeby w szynku pozostało wszystko bez zmiany tak, jak było w dzień spełnienia zbrodni. Nie wpuszczano nikogo z okolicznych wieśniaków. Ciekawi jednak skupili się w pobliżu i przyglądali się z zajęciem przedstawicielom władzy. Znali już opowiadanie Broksa.
Około godziny siódmej rano ten, stosownie do umowy, zjawił się w szynku Kroffa wraz ze stangretem i stelmachem. Kroff zapewnił konduktora, że inkasent śpi jeszcze.
Podeszli obaj do drzwi i zapukali lekko. Żadnej odpowiedzi. Zapukali więc mocniej, raz, drugi i trzeci. Wszystko było daremnie. Wtedy wyłamali drzwi i ku wielkiemu swemu przerażeniu ujrzeli na łóżku nie zastygłego jeszcze trupa. Na ten widok Broks nie mógł się powstrzymać od łez. Biedny Poch!
Wczoraj jeszcze zapraszał go na wesele!… a jak się cieszył na dzień ślubu!… Nie namyślając się długo, Broks wskoczył na konia i popędził do Parnawy, do zarządu policyjnego, który niezwłocznie majora Verdera zawiadomił o wypadku.
Załatwiwszy niezbędne formalności konduktor wyruszył z powrotem do szynku „pod złamanym hakiem”, przypuszczając słusznie, że obecność jego może być potrzebna przy śledztwie.
***
Po przybyciu na miejsce, sędzia Kerstorf i major Verder przystąpili niezwłocznie do badania. Agenci policyjni, rozstawieni dokoła domu, bronili wstępu ciekawym.
Kroff zaprowadził przybyłych do pokoju, gdzie spełnioną została zbrodnia. Pan Johansen, z żalem głębokim patrzał na skrwawioną, zesztywniałą twarz nieszczęśliwego inkasenta, który mu był tak wierny i oddany. Serce się mu ścisnęło na myśl o rozpaczy Zofii, którą dotknął cios tak straszliwy i to na parę dni przed ślubem…
Na stoliku, tuż obok łóżka, rzucony był pusty pugilares z inicyałami braci Johansenów – bezpośrednia przyczyna śmierci biednego Pocha.
Doktor Paulin przystąpił niezwłocznie do obejrzenia zwłok. Z lewej strony piersi, mniej więcej na wysokości piątego żebra przedarta koszula odsłaniała ranę bardzo dziwnego kształtu. Nie ulegało wątpliwości, że powstała ona od uderzenia szwedzkim nożem, opatrzonym skówką ze sprężyną. Skówka ta zostawiła na ciele ślady bardzo widoczne i charakterystyczne. Uderzenie musiało być bardzo gwałtowne… śmierć nastąpiła odrazu, gdyż ostrze noża dosięgło serca.
Pobudką zbrodni była kradzież, nie ulega to wątpliwości żadnej, skoro banknoty znikły z pugilaresu. W jaki sposób jednak morderca dostał się do pokoju?… Oczywiście przez okno, wychodzące na gościniec, drzwi bowiem były zamknięte od zewnątrz. Kroff wyłamał je przecież w obecności i przy pomocy Broksa.
Kroff na zadawane pytania odpowiadał bardzo spokojnie i stanowczo.
Po dokładnem obejrzeniu ofiary i całego pokoju wszyscy udali się na podwórze, chcąc obejrzeć dom z zewnątrz. Przedewszystkiem skierowali się do okna pokoju, w którym nocował Poch. Od pierwszego rzutu oka zauważyli, że prawa okiennica była wyłamana, prawdopodobnie przy pomocy jakiegoś drąga. Haczyk żelazny był też wyrwany gwałtownie. Szczątki stłuczonej szyby leżały na ziemi. Morderca oczywiście wybił tę szybę, przesunął ramię do wnętrza pokoju i otworzył okno.
Dokoła domu widać było liczne ślady stóp, które na wilgotnej ziemi odcisnęły się doskonale. Ślady te jednak krzyżowały się ze sobą i przedstawiały kształty tak dziwaczne, że za wskazówkę dla policyi służyć nie mogły. Pochodziło to ztąd, że dnia poprzedniego, jeszcze przed przybyciem agentów, mnóstwo ciekawych krążyło dokoła szynku, czemu Kroff przeszkodzić nie mógł.
Następnie sędzia i major Verder podeszli do okna pokoju, gdzie nocował nieznajomy. Nie przedstawiał nic podejrzanego. Okiennice zamknięte były szczelnie. Przy dokładniejszych jednak oględzinach urzędnicy zauważyli w niektórych miejscach rysy na ścianie. Były to, jakby ślady butów człowieka, wykradającego się przez okno.
Postanowiono obejrzeć ten pokój z wewnątrz. Drzwi były otwarte. Na progu stał policyant. Mrok panował zupełny. Major Verder podszedł do okna, otworzył je, podniósł haczyk, przytrzymujący zawiasy okiennic, które w jednej chwili rozwarły się szeroko, wpuszczając do pokoju snop dziennego światła. Łóżko nie zasłane, na stoliku ogarek świeczki łojowej, dwa krzesła drewniane, na kominku trochę popiołu i parę niedopalonych głowni, stara szafa z pustemi szufladami – oto co ujrzeli przedstawiciele władzy. Żadnej wskazówki, prócz rysów na ścianie zewnętrznej.
I to jednak stanowiło dowód niemałej wagi:
Przeszukano następnie pokój Kroffa, podwórko i ogród, lecz nigdzie nic podejrzanego nie zauważono.
Utwierdziło to wszystkich w mniemaniu, że morderca wdarł się do pokoju inkasenta przez okno, wychodzące na gościniec.
Wreszcie sędzia Kerstorf przystąpił do badania oberżysty. Umieścił się w sali restauracyjnej za dużym stołem. Obok niego zajął miejsce pisarz, a nieco dalej, w około stołu zasiedli doktor Paulin i bankier Johansen, ciekawi zeznań szynkarza. Kroff odpowiadał jasno i bez namysłu.
– Panie sędzio – mówił głosem spokojnym, przedwczoraj wieczorem, około godziny ósmej, dwaj podróżni przybyli do mego zajazdu, żądając noclegu. Jeden z nich kulał lekko, w drodze bowiem karetka się przewróciła i stłnkł sobie nogę…
– Byłto Poch, inkasent z banku Johansenów, nieprawdaż?…
– Tak… sam mi to wkrótce powiedział, dodając przytem, że gdyby nie wypadek w podróży byłby wraz ze stangretem i konduktorem tej samej nocy pojechał do Parnawy… Co za szkoda, że się stało inaczej… Broksa tego wieczoru nie widziałem wcale… Miał przybyć zaledwie rano ze stelmachem i po naprawieniu karetki zabrać Pocha i nieznajomego
– Czy Poch nie mówił po co jedzie do Rewla? – badał sędzia.
– Nie. Kazał mi tylko podać kolacyę i zajadał z wielkim apetytem… Było już około dziesiątej, gdy poszedł do swego pokoju, który zamknął od wewnątrz na klucz i na zasuwkę.
– Co robił drugi podróżny?
– Drugi podróżny udał się natychmiast na spoczynek i nie chciał się niczem posilić. Odchodząc uprzedził mnie, że na powrót konduktora czekać nie będzie lecz wstanie o godzinie czwartej i pójdzie do Parnawy pieszo.
– Czy nie wiesz, kto to był?
– Nie, panie sędzio, I Poch nie wiedział o tem. Podczas kolacyi opowiadał mi, że w przeciągu całej podróży nie mógł wyciągnąć od swego towarzysza ani pięciu słów… Podobno cały czas siedział otulony kapturem w rogu karetki, jakgdyby nie chciał być poznanym. Ja również nie przyjrzałem mu się wcale i z pewnością nie byłbym go poznał, gdybyśmy się jeszcze spotkali.
– Kto był jeszcze w szynku, gdy przybyli obaj podróżni?
– Kilku okolicznych włościan i drwali, następnie podoficer Eck ze swym pomocnikiem.
– A, – przerwał bankier, – był Eck!… Zdaje mi się, że on znał Pocha.
– Istotnie. Rozmawiali ze sobą podczas kolacyi.
– A potem wszyscy się rozeszli?… badał dalej sędzia.
– Tak jest. Około w pół do dziewiątej – odparł Kroff. – Wtedy zaryglowałem drzwi od wewnątrz i zamknąłom je na klucz.
– Czy nie można ich było otworzyć od zewnątrz?
– Nie, panie sędzio.
– Od wewnątrz zaś mógłby otworzyć tylko ten, kto posiadał klucz?
– Tak jest.
– Z rana więc znalazłeś drzwi zamknięte?
– Tak jest. O czwartej rano nieznajomy wyszedł ze swojego pokoju, Z latarką odprowadziłem go do drzwi. Zapłacił mi rubla… Tak samo jak dnia poprzedniego kaptur zasłaniał mu twarz całkowicie… Otworzyłem drzwi, a potem zaryglowałem je znowu.
– Czy nie powiedział, dokąd się udaje?
– Nie.
– W nocy nie słyszałeś żadnego hałasu?
– Nie.
– Jak ci się zdaje, czy zbrodnia była już spełnioną, gdy nieznajomy opuszczał oberżę?
– Przypuszczam, że tak.
– Co robiłeś po odejściu nieznajomego?
– Wróciłem do swego pokoju i w ubraniu rzuciłem się na łóżko, chcąc doczekać wschodu słońca, zdaje mi się jednak, że nie usnąłem wcale…
– Mógłbyś więc usłyszeć, gdyby się coś niezwykłego działo w sypialni Pocha?
– Z pewnością. Pokój mój bowiem, aczkolwiek wychodzący na ogród, znajduje się obok pokoju gościnnego. Stanowczo, gdyby się w tym czasie rozgrywała jakaś walka między Pochem a jego mordercą, byłbym dosłyszał hałas…
– Lecz walki nie było wcale – przerwał major Verder.– Śmierć nastąpiła odrazu, od jednego uderzenia!
Według wszelkiego prawdopodobieństwa zatem przestępstwo spełnione zostało przed odejściem nieznajomego. Pewności absolutnej jednak nie było, między czwartą bowiem a piątą rano noc jest jeszcze bardzo ciemna, a wycie wichru i szalejąca śnieżyca stanowiły bardzo sprzyjające warunki dla zbrodniarza.
Kroff na wszystkie pytania odpowiadał ze spokojem najzupełniejszym. Widać było, że nawet na myśl mu nie przychodzi, iż może być posądzony o morderstwo. Zresztą wyłamana okiennica i rozbita szyba dowodziły chyba wymownie, ze złoczyńca wdarł się do pokoju Pocha od zewnątrz, zamordował inkasenta, zabrał pieniądze i umknął tą samą drogą.
– Czy pewny jesteś, – pytał dalej sędzia,– że gdyście wyłamali drzwi, Poch już nie żył?
– Najpewniejszy – odparł Kroff z pewnem wzruszeniem w głosie. – Obaj z Broksem robiliśmy wszystko, co było możliwe, aby nieszczęśliwego przywołać do życia… Lecz starania nasze były daremne… I nic dziwnego!… Takie pchnięcie w samo serce!…
– Czy nie znaleźliście przypadkiem tego noża?…
– Nie. Złoczyńca musiał go zabrać z sobą. Jakże mógł zostawiać podobny dowód?!…
– Twierdzisz więc – zaczął znowu urzędnik, że pokój Pocha zamykał się od wewnątrz?…
– Tak jest… na klucz i na zasówkę – odparł Kroff. – Poświadczyć to może i Broks, który pomagał mi przy wyłamywaniu drzwi…
– Broks następnie odjechał do Parnawy?
– Tak jest, panie sędzio… śpieszył bardzo, chcąc jak najprędzej zawiadomić policyę, która przysłała tutaj dwu agentów…
– Broks nie wrócił dotąd?…
– Nie. Ma przybyć dzisiaj rano, sądzi bowiem, że zeznania jego potrzebne będą przy śledztwie.
– Dobrze – odparł sędzia Kerstorf – możesz odejść, lecz nie oddalaj się z oberży… Musisz się stawić na każde nasze zawołanie…
– Dobrze, panie sędzio.
Kerstorf zapytał go jeszcze o imię, nazwisko, wiek, zajęcie. Odpowiedzi jego pisarz wciągnął do protokułu.
Wkrótce potem nadjechał Broks. Był to drugi świadek i zeznanie jego miało niemniejszą wagę od zeznań Kroffa. Konduktora wprowadzono do sali niezwłocznie. Po zwykłych pytaniach, odnoszących się do wieku, nazwiska i t. p. przystąpiono zaraz do badania. Broks opowiedział szczegółowo o spotkaniu z Pochem na stacyi pocztowej w Rydze, o przybyciu nieznajomego, o jego tajemniczości, o rozmowie w podróży, o wypadku z karetą i o decyzyi Pocha przenocowania w szynku „Pod złamanym hakiem”… Następnie rozwodził się szeroko nad swym powrotem z Parnawy następnego ranka, nad wyłamaniem drzwi, nad przerażeniem, jakiego doznał na widok spełnionej zbrodni… Słowa jego zgadzały się najzupełniej ze słowami Kroffa i potwierdzały ich doniosłość… Ogromny nacisk w swem opowiadaniu kładł na ten szczegół, że w drodze Poch niejednokrotnie odzywał się o wartości swego pugilaresu, pokazując go ostentacyjnie, tak że zwrócić to mogło uwagę nietylko tajemniczego nieznajomego, lecz i pocztyljonów… Broks parę razy przestrzegał przyjaciela, lecz daremnie…
– Czy nie domyślasz się, kto to ten nieznajomy?
– Nie. Nie znam go wcale. Zresztą nie mogłem mu się przyjrzeć wcale, tak był osłonięty kapturem.
– Przybył na stacyę w chwili odjazdu?
– Parę minut przedtem.
– Czy miał już miejsce zamówione?
– Nie, panie sędzio.
– Czy jechał do Rewla?
– Wziął bilet do Rewla. To jedno mogę powiedzieć.
– Czy wiedział o tem, że nazajutrz rano wrócisz ze stelmachem?
– Tak, panie sędzio.
– Pomimo to jednak opuścił szynk o czwartej rano?
– To też zdziwiłem się niepomiernie, gdy Kroff mi powiedział, że tej tajemniczej figury od paru godzin już niema…
– Jaki stąd wniosek wyprowadziłeś?
– Oczywiście ten, że miał zamiar zatrzymać się w Parnawie, a ponieważ od miasta dzieliło go zaledwie wiorst dziesięć, postanowił przebyć je pieszo…
– W takim razie to bardzo dziwne, że nie pojechał z wami w nocy – zauważył Kerstorf.
– Istotnie, panie sędzio – odparł Broks – i mnie to samo pytanie przychodziło na myśl…
Indagacya była skończona. Broks opuścił salę.
Po jego wyjściu major Verder zwrócił się do doktora Paulina:
– Możebyś pan chciał raz jeszcze zbadać zwłoki ofiary?
– Byłoby to zupełnie zbyteczne, panie majorze. Uwagi swoje wciągnąłem już do protokułu.
– Czy mogę zatem wydać rozporządzenie – odezwał się bankier, ażeby zwłoki biednego Pocha przewiezione zostały do Rygi i pogrzebane.
– Możesz pan – odparł sędzia.
– Zadanie nasze skończone. Możemy się zatem wybierać w drogę?…
– Tak– odparł major. Niestety, niema już więcej środków!…
– Przedtem jednak – przerwał sędzia – pragnąłbym raz jeszcze obejrzeć pokój nieznajomego… Może tym razem będziemy szczęśliwsi i znajdziemy jakieś wskazówki, które uszły naszej uwagi…
Po raz drugi więc udali się wszyscy do pokoju, który zajmował tajemniczy podróżny… Kroff poszedł również… Sędzia miał zamiar przeszukać starannie w popiele i w tym celu zbliżył się do pieca. Nagle wzrok jego padł na stojący w kącie żelazny pogrzebacz… Wziął go do ręki i zauważył, że haczyk był nieco skrzywiony, jak gdyby od silnego uderzenia… Czyżby więc to był ów drąg, zapomocą którego zbrodniarz wyłamał okiennicę!… Przypuszczenie powyższe miało wszelkie pozory prawdopodobieństwa… Zestawiając je z rysami na ścianie zewnętrznej łatwo można było przyjść do wniosku, że poszlaki przeciwko nieznajomemu są dosyć ciężkie. Nic dziwnego zatem, że Kerstorf odrazu sformułował w myśli akt oskarżenia i skoro się tylko znaleźli poza progiem oberży, zwrócił się do towarzyszy podróży ze słowami:
– Zbrodnię mógł popełnić albo jakiś przechodzień, albo szynkarz, albo tajemniczy podróżny…
– Otóż skrzywiony pogrzebacz i rysy na ścianie zewnętrznej usuwają wszelkie wątpliwości. Nieznajomy wiedział, że pugilares Pocha zawiera sumę bardzo znaczną. W nocy otworzył okno od swego pokoju, wyskoczył, przy pomocy pogrzebacza wyłamał okno w sypialni inkasenta, zabił śpiącego, wyjął z pod poduszki pugilares, zabrał pieniądze, poczem tą samą drogą wrócił do swego pokoju, skąd wyszedł zaledwie o czwartej rano, otuliwszy się poprzednio jaknajstaranniej kapturem. Nikt inny tylko nieznajomy jest mordercą…
Przeciwko argumentacyi tak logicznej nie protestował nikt. Kto to był jednak ten tajemniczy podróżny i gdzie się znajdował obecnie?…
– Panowie – rozległ się wreszcie donośny głos majora Verdera – rozumowanie sędziego Kerstorfa jest najzupełniej słuszne… prawdopodobnie wszystko się odbyło w ten sposób, jak nam mówił przed chwilą… Wiem jednak z doświadczenia, że sprawy kryminalne, kryją w sobie zazwyczaj dużo niespodzianek… i że nigdy się nie jest dosyć ostrożnym… Z tego powodu zamykam pokój nieznajomego, klucz zabieram ze sobą, a w oberży zostawiam dwu agentów, którym polecę ścisły nadzór nad Kroffem.
Przezorność ta zyskała uznanie ogólne, poczem major wydał odnośne rozporządzenia…
Zanim podeszły konie, bankier Johansen odprowadził sędziego nieco na stronę i rzekł:
– Mam panu jeszcze coś do zakomunikowania…
– Co mianowicie?
– Otóż zanotowałem numery biletów okradzionych… Poch miał ze sobą sto pięćdziesiąt banknotów…
– A masz pan numery! – przerwał sędzia z widocznym zadowoleniem.
– Tak, to mój zwyczaj, od którego nie odstępuję nigdy… Jak pan uważasz, możeby zawiadomić wszystkie banki prowincyonalne?
– Mojem zdaniem na razie nie czyń pan nic podobnego…– odparł Kerstorf –mógłby się o tem dowiedzieć morderca i zemknąć zagranicę… tam znalazłby zawsze jakąś miejscowość, gdzieby dane bilety mógł zmienić… Zamilczając zaś o numerach, pozostawiamy mu wszelką swobodę działania… Może w ten sposób uśpimy jego czujność… i łatwiej dostaniemy w swe ręce…
W kilka chwil później powóz unosił przybyłych w kierunku Rygi.
„Pod złamanym hakiem” prócz Kroffa pozostali jeszcze dwaj agenci, którym major nakazał surowo nie spuszczać oka z oberżysty i nie oddalać się z zajazdu pod żadnym pozorem.
W Dorpacie.1
zesnastego kwietnia, t. j. nazajutrz po śledztwie w oberży Kroffa, na dziedzińcu uniwersyteckim w Dorpacie ludno było i gwarno. Studenci w długich butach i barwnych czapeczkach przechadzali się grupami, rozprawiając ze sobą z niezwykłem ożywieniem.
– Co do mnie – mówił jeden – odpowiadam za świeżość szczupaków, złowionych dzisiejszej nocy… Kilki pochodzą z wyspy Ozylii. Zapłaciłem za nie drogo, lecz łeb urwę każdemu, ktoby wątpił, że są przewyborne… szczególniej przy kminkówce.
– A ty, Zygfrydzie?…–zwrócił się najstarszy ze studentów do młodego blondyna.
– Ja – odparł hardo zapytany – postarałem się o zwierzynę. Ostrzegam, że każdy kto skrytykuje jarząbki i cietrzewie mieć będzie do czynienia ze mną!
– Ja zaś – wtrącił trzeci – odpowiadam za doskonałość szynki i „pierogów”… Niech zginę, jeżeli ktokolwiek i kiedykolwiek spożywał lepsze! Polecam ci je specyalnie, kochany Karolu!…
– Bardzo dobrze – odezwał się Karol…–
– Uczcimy zatem święto uniwersyteckie godnie… Jeden tylko stawiam warunek, a mianowicie: wyłączyć musimy z uroczystości wszystkich Rosyan i Łotyszów…
– Za naszym siołem nie znajdzie się nigdy żaden z tych zuchwalców, którzy już zbyt wysoko zadzierają nosa! – zawołał Zygfryd.
– Potrafimy ich zepchnąć na stanowisko właściwe! – przerwał Karol. – Przedewszystkiem zaś rozprawić się należy z tym sławnym Janem, który od pewnego czasu zaczyna grać rolę przewódcy… Przeczuwam, że lada chwila dojdzie między nami do jakiegoś starcia… Nie wyjechałbym spokojnie z Dorpatu, gdybym go przedtem nie upokorzył i to w obec wszystkich Niemców, na których zdaje się spoglądać z góry!…
– Nie więcej wart i jego zacny przyjaciel Leja! – dorzucił Zygrfyd, wygrażając pięścią w stronę przechadzających się Łotyszów.
– Leja i wszyscy inni, którzy się porywają do walki z nami!…– wołał rozgorączkowany Karol.– Nic nie szkodzi!… Przekonają się wkrótce, co to jest mieć do czynienia z wielkim narodem germańskim… Zmiażdżymy ich bez litości!…
Karol, wywierający wielki wpływ na kolegów, był synem bankiera Franciszka Johansena. Za kilka miesięcy kończył studya uniwersyteckie i wracał do Rygi, gdzie miał objąć miejsce w banku ojca i stryja. Młodzieniec ten, silnie zbudowany, o śmiałym, twardym spojrzeniu i rudo blond włosach, odznaczał się charakterem energicznym, mściwym, zuchwałym i nie cofał się nigdy przed niczem.
Jan zaś był synem Matjasa Ozolina. Od paru lat zaledwie studyował prawo w uniwersytecie dorpackim.
Leja był serdecznym przyjacielem Jana, a Zygfryd Karola.
Dorpat, założony w r. 1133 przez Jarosława ruskiego, dostał się następnie pod panowanie Kawalerów Mieczowych. Wkrótce jednak wybuchło powstanie Czudów estońskich, którzy przy pomocy Rusi odebrali Dorpat od Niemców. Lecz już w roku następnym 1225, biskup ryski Albert poskromił Czudów, zdobył znowu Dorpat i założył w tem mieście biskupstwo, które istniało niezależnie przez lat 314. Jest to najświetniejsza epoka w historyi Dorpatu. Biskupi nie mieszali się do zarządu wewnętrznego, poprzestając na pobieraniu daniny. Miastem rządził magistrat. Dorpat należał wtedy do związku hanzeatyckiego i był składowem miejscem towarów przywozowych i wywozowych w handlu z Rusią. Posiadał warsztaty do budowy statków. Biskupi wszczynali zatargi z sąsiadami: z Rusią, z Zakonem Krzyżackim, z biskupami Rygi. W 1481 r. wtargnął do Inflant w. ks. moskiewski Iwan Wasilewicz i zmusił biskupa dorpackiego do płacenia daniny. Zawarto rozejm 50 letni. W tym czasie zaczęła się w Inflantach szerzyć reformacya. Po krótkiej walce zaprowadzono wyznanie luterskie, ale biskup przy władzy świeckiej pozostał z warunkiem zachowania tolerancyi religijnej. Gdy upłynął termin rozejmu, car moskiewski, Iwan Groźny, wkroczył do Inflant i po 6-cio tygodniowem oblężeniu zdobył Dorpat, który pozostawał pod władzą carów przez lat 24 i utracił dawne znaczenie. Część Niemców została uprowadzona do niewoli w głąb Rosyi. Wreszcie szlachta inflancka porozumiała się z Polską. Przy pomocy wojska polskiego mieszkańcy opanowali Parnawę i Dorpat. Iwan przez zemstę spustoszył całe Inflanty. Lecz na mocy traktatu, zawartego w r. 1582 ze Stefanem Batorym, ustąpił Dorpat Polsce. Wtedy Jezuici założyli tam kolegium, a sławny ksiądz Piotr Skarga miewał kazania. W czasie wojny między Zygmuntem III-im Wazą, a Karolem IX o następstwo tronu szwedzkiego, Szwedzi zdobyli Dorpat szturmem. Odzyskał go Karol Chodkiewicz w 13 lat później. Na krótko jednak, bo już w 1625 roku zagarnął Inflanty z Dorpatem Gustaw Adolf. Dorpat pozostawał w rękach Szwedów aż do r. 1701, kiedy przeszedł pod panowanie Rosyi, za rządów cara Piotra I-go.
Największą ozdobą miasta stanowi kościół starożytny z XIII w., tak zwany Dom, zbudowany na górze tegoż nazwiska. Część jego spoczywa w gruzach, w drugiej zaś mieści się biblioteka uniwersytecka. Na górze, zasadzonej drzewami i ozdobionej alejami istnieją ślady dawnych bastjonów. Do piękniejszych gmachów należy ratusz i uniwersytet, wielki dwupiętrowy budynek ze wspaniałym frontonem i kolumnadą. W ogólności Dorpat wyglądem, językiem, obyczajami, przypomina miasta niemieckie, te zwłaszcza, które wzrost swój i cywilizacyę zawdzięczają uniwersytetom. Główny przedmiot handlu stanowi len. Do osobliwości miasta należy jeszcze ogród botaniczny.
Uniwersytet, założony przez Gustawa Adolfa w 1632 r., liczy około 900 studentów. Dzielą się oni na korporacye, względem siebie usposobione dosyć wrogo. W korporacyi łotewskiej, najmniej licznej, pierwszorzędną rolę odgrywał Jan Ozolin. On był najczęściej rozjemcą w sporach koleżeńskich, on występował jako reprezentant korporacyi w stosunkach z władzą uniwersytecką.
Tego samego dnia, gdy Niemcy z Karolem Johansenem na czele rozprawiali głośno o jutrzejszej uroczystości, w drugiej części dziedzińca zgromadzili się Łotysze.
Między nimi wyróżniał się młodzieniec może dwudziestoletni, wysoki, silnie zbudowany, o śmiałych, żywych oczach. Mały wąsik zdobił mu usta. Piękna, myśląca twarz na pierwszy rzut oka budziła szmpatję ogólną.
Był to Jan Ozolin, uderzająco podobny do siostry. Oboje nad wiek poważni i obowiązkowi odznaczali się patryotyzmem gorącym. Jan był na drugim roku prawa.
Leja pochodził z zamożnej rodziny estońkiej, zamieszkałej w Rewlu. Chociaż o rok starszy od Jana, daleko mniej umiał panować nad swą naturą żywą i gwałtowną. Lekkomyślny, zapalony do ćwiczeń sportowych, miał dobre serce i niezwykle prawy charakter. Jan mógł na niego liczyć w zupełności i niejednokrotnie powstrzymywał jego wybuchy.
– Tak! – wołał Leja – ci wstrętni Niemcy chcą nas wyłączyć od udziału w święcie uniwersyteckim… Nie przyjęli składki… uważają za ubliżenie trącić się z nami kieliszkiem… Niech się strzegą jednak… bo uczta ich może się łatwo przerwać przed końcem!…
– Postąpili niegodziwie! – przerwał Jan – przyznaję… Czyż warto jednak szukać z nimi sprzeczki?… Usunęli nas ze swego koła… bardzo pięknie!… Możemy się zebrać osobno i na własną rękę urządzić bibę… Zaręczam, że bez nich czas nam upłynie przyjemniej…
Żywy jak ogień Leja nie dał się przekonać. Pójść za radą Jana zdawało mu się ustępstwem, tchórzostwem. Unosił się coraz więcej.
– Och, wołał – wiemy dobrze, iż jesteś uosobieniem rozsądku… O twej odwadze również nikt nie wątpi… Co do mnie, rozsądnym nie jestem wcale i nawet być nim nie chcę!… Uważam, że postępowanie Karola Johansena i całej jego paczki obraża nas wszystkich i dłużej czegoś podobnego nie ścierpię…
– Zostaw Karola w spokoju… przerwał Jan – to Niemiec!… Cóż nas jego czyny i słowa obchodzić mogą?!… Za kilka miesięcy obaj wyjedziecie z Dorpatu i, prawdopodobnie, drogi wasze więcej się nie spotkają…
– To bardzo możliwe, mądry Nestorze! – odciął się Leja. – Pozazdrościć ci takiego panowania nad sobą!… Oświadczam jednak wobec wszystkich tu zgromadzonych, że nie wyjadę z Dorpatu, zanim temu przeklętemu Niemcowi nie dam dobrej nauczki!…
– Zrobisz jak zechcesz – uspakajał go Jan. – Obiecaj mi tylko że dzisiaj nie będziesz szukał zaczepki bez powodu.
– Bez powodu!… – przerwał gwałtownie Leja. – Ależ powodów mam tysiące: wstrętna, wyzywająca mina, zachowanie się pełne zuchwałości, wzrok pogardliwy, postawa pełna wyższości, którą przybiera zawsze, nawet wobec swych rodaków, uważających go za głowę korporacyi – wszystko to działa mi na nerwy i razi niesłychanie!
– Daj pokój żartom, Leja! – oświadczył Jan, biorąc przyjaciela pod rękę. – Nie bądź dzieckiem! Niema jeszcze powodu do wyzwania!… Inna rzecz, gdyby nas spotkała zniewaga bezpośrednia… o, w takim razie nie oglądałbym się na nic i na nikogo… możesz być pewnym!…
– Staniemy za tobą wszyscy!… – rozległo się naraz kilkanaście głosów.
– Wierzę ci, Janie… – odezwał się znowu Leja – niemniej dziwię się twej pobłażliwości…
– Co chcesz przez to powiedzieć?…
– Chcę powiedzieć, że oprócz powodów natury ogólniejszej, odnoszących się do spraw uniwersyteckich, masz jeszcze powody do urazy inne, czysto osobiste!…
Wszyscy zrozumieli przymówkę Leja, rywalizacya bowiem między Franciszkiem Johansenem a Matiasem Ozolinem znaną była powszechnie. Jan pobladł i zmarszczył brwi. Wzrok jego rzucał płomienie. Spojrzał z niechęcią na stojącego w pobliżu Karola, lecz na razie nie wyrzekł słowa.
– Nie mówmy o tem, Leja, – odezwał się po chwili głosem drżącym od tłumionego wzruszenia. Do naszych sporów nie plączę nigdy imienia Franciszka Johansena… Oby się i Karol trzymał zawsze tej zasady!… Gdybyś się kiedyś zapomniał…
– Jan ma słuszność!, – przerwał jeden ze studentów. Nie troszczmy się o to, co się dzieje w Rydze, a myślmy tylko o sprawach dorpackich.
– Przedewszystkiem – oświadczył Jan, nie uprzedzajmy wypadków! Zobaczymy, jak się to wszystko ułoży…
– Sądzisz zatem – przerwał inny z kolegów, że nie powinniśmy protestować wcale przeciwko zachowaniu się korporantów niemieckich wogóle, a Karola Johansena w szczególności?…
– Myślę, że powinniśmy udawać obojętność najzupełniejszą!
– Niech i tak będzie! – zgodził się Leja bez przekonania. – Zobaczymy jednak, co na to powiedzą koledzy inni… Przecież wszyscy są wściekli… zapewniam cię, Janie…
– Dzięki tobie!…
– Mylisz się! Uprzedzam cię, że jedno spojrzenie wzgardliwe, jedno słowo niebaczne wystarczy, aby rzucić zarzewie… .
– Ba, – przerwał Jan, – lecz pożaru nie będzie, bo materyały wybuchowe zatopimy w szampanie!…
Tak przemawiał najrozważniejszy z młodych Łotyszów… Czy jednak wszyscy będą równie rozsądni?… Czy usłuchają dobrej rady?… A gdyby się nawet zachowali spokojnie, czy nie należało się obawiać prowokacyi ze strony Niemców?…
Tak samo widocznie rozumował i rektor, czas jakiś bowiem namyślał się nad tem, czy nie lepiej byłoby zabronić obchodu uroczystości dorocznej. Lecz rozporządzenie podobne wywołać mogło skutki wręcz przeciwne i przyśpieszyć wybuch. Nienawiść narodowościowa, która ogarnęła warstwy szerokie, zagnieździła się na dobre w uniwersytecie. Wszystkie umysły zajęte były politykowaniem.
Po długich namowach udało się wreszcie Janowi przekonać kolegów, że nie powinni wcale zakłócać uroczystości, o ile ostatecznie nie zmusi ich do tego zniewaga bezpośrednia lub prowokacya. Uczta miała się odbyć o godzinie czwartej po południu. Od samego rana jednak tłumy zaległy dziedziniec uniwersytecki. Wykładów dnia tego nie było. Nastrój panował ciężki, niepokojący. Każdy wyczekiwał czegoś nieprzewidzianego, jakiegoś zakazu lub wybuchu sprzeczki.
Jan i Łotysze trzymali się nieco na osobności, od czasu do czasu jednak mijali się z Niemcami. Wtedy wrogie spojrzenia krzyżowały się ze sobą, jak ostrza stali.
Katastrofa wisiała w powietrzu.
– Wreszcie rozległ się dzwonek, wzywający na ucztę. Wszyscy studenci Niemcy z Karolem na czele skierowali się do wielkiej sali amfiteatralnej, gdzie stół był zastawiony najrozmaitszymi przysmakami.
Na dziedzińcu pozostał tylko Jan Ozolin, Leja i kilkudziesięciu Łotyszów. Nic ich tu nie zatrzymywało, a jednak rozejść się do domów nie chcieli. Zdawało się, że jakaś siła magnetyczna przykuła ich do ziemi. Niektórzy przechadzali się w milczeniu, od czasu do czasu tylko zatrzymując się przed otwartemi oknami sali, skąd dochodziły ich hałaśliwe okrzyki i wiwaty.
Tak upłynęło minut dwadzieścia.
Jan sprobował raz jeszcze odwołać się do rozsądku kolegów.
– Idźmy!… – rzekł głosem stłumionym.
– Nie! – odparł Leja.
– Nie… nie… – powtórzyli za nim inni.
– Dlaczego nie chcecie odejść ze mną?
– Chcemy wysłuchać wszystkiego, co ci pijani Niemcy mówić będą, a gdyby się nam ich słowa nie spodobały, pójdziemy z tobą, ale do nich!
– Chodź, Leja – nastawał Jan – proszę ciebie!
– Zaczekaj chwilę – odparł zacięty chłopak, – a ręczę, że zmienisz zdanie!
Z sali dochodziły echa coraz większej wrzawy, szmer ochrypłych głosów, stuk szklanek i kieliszków, coraz nowe okrzyki i wiwaty. Wreszcie rozległy się dźwięki monotonnej, uroczystej pieśni, tak popularnej w uniwersytetach niemieckich:
Gaudeamus igitur,
Juvenes dum sumus!
Post jucundam juventutem,
Post molestam senectutem
Nos habebit humus!2
Nagle silny i dźwięczny głos Leja zaintonował:
„O cudna Rygo, miasto rodzinne!… Synowie twoi jęczą w niewoli… Lecz przyjdzie chwila odwetu Łotyszów… Odzyskać musimy swe zamki, swe pola. I Niemcy zatańczą przy blasku pożarów… Na gruzach swej dawnej wielkości…”
Chór przyjaciół podtrzymał śpiewaka. I rozbrzmiał szeroko ten hymn gorący, patryotyczny, jakby zagrzewając do boju niewolników przeciw odwiecznemu wrogowi…
Nagle drzwi sali rozwarły się z hałasem. Setka rozwścieczonych Niemców wyskoczyła na dziedziniec, otaczając grupę Łotyszów, w której środku stał Jan Ozolin, blady, ze wzrokiem płonącym, i już zupełnie bezsilny w obec nieprzewidzianego obrotu, jaki przybrały rzeczy.
Z głębi sali dochodził wrzask, prawie wycie biesiadników, pragnących za jaką bądź cenę tonami „Gaudeamus" zagłuszyć hymn narodowy łotewski.
Wśród ogólnego zamętu Zygfryd i Leja znaleźli się nagle naprzeciwko siebie. Oczy ich gorzały nienawiścią. To oni więc rozstrzygnąć mieli walkę dwu wrogich narodowości?! Czyż jednak towarzysze potrafią się zachować biernie?… czy rozprawa dwu jednostek nie zakończy się bójką powszechną?…
Należało się tego obawiać. Przerażony rektor wraz z kilku profesorami wybiegł na dziedzinie, pragnąc pogodzić zwaśnione obozy. Lecz wszelkie usiłowania spełzły na niczem. Słowa rozsądku przebrzmiewały bez echa. Łotysze, chociaż przedstawiali mniejszość olbrzymią, nie ustępowali ani na krok.
Nagle Zygfryd rzucił szklankę piwa w twarz Leja.
Było to hasłem do walki.
Na schodach ganku ukazał się Karol Johansen.
Koledzy się rozstąpili, a on z głową dumnie podniesioną skierował się do grupy, gdzie stał Ozolin. Był zupełnie spokojny, lecz twarz jego wyrażała tyle pogardy, tyle nienawiści, iż nikt nie wątpił, że ma zamiar rzucić przeciwnikowi jakąś krwawą obelgę.
Zapanowała cisza. W nastroju ogólnym czuć było pewność, iż spór waśniący oddawna dwie korporacye wybuchnie za chwilę w formie gwałtownego starcia przywódców.
Leja, nie myśląc już o odwecie, zagrodził drogę Karolowi.
Jan usunął przyjaciela łagodnie.
– To moja sprawa – rzekł stanowczo, wysuwając się naprzód.
Koledzy chcieli go powstrzymać.
– Odejdźcie – rzekł – nie tracąc zimnej krwi.
– Nie możesz mi przeszkodzić – wołał Leja w przystępie gniewu.
– Ja tego chcę – oświadczył Jan, głosem nie znoszącym opozycyi.
Potem, zwracając się do tłumu Niemców, zawołał:
– Jest was tutaj kilkuset, a nas tylko pięćdziesięciu… Możecie napadać… od walki się nie usuwamy… lecz pamiętajcie, że zwycięztwo wasze okupione będzie podłością…
Okrzyki wściekłości były odpowiedzią.
Karol skinął, że prosi o głos.
Nastała znowu cisza głęboka.
– Zarzuciliście nam podłość!… dobrze!… Czy znajdzie się wśród was choć jeden, co się ośmieli wystąpić do walki ze mną!…
– My wszyscy! – zawołali chórem Łotysze.
– To moja rzecz! – wykrzyknął Jan. – Karol szuka zaczepki i ja go wyzywam!…
– Ty!? – zawołał Karol z pogardą.
– Tak, ja!… Szukaj świadków. Ja już mam swoich!
– Ty… ty się chcesz bić ze mną?…
– Tak… jutro… Zresztą natychmiast, jeżeli jesteś gotów.
Pojedynki w uniwersytetach niemieckich zdarzają się bardzo często. Zwierzchność nie przywiązuje do tego zbyt wielkiej wagi, kończą się bowiem najczęściej lekkiem zadraśnięciem skóry. Tym razem jednak można się było obawiać katastrofy, wobec znanej nienawiści przeciwników.
Karol skrzyżował ręce na piersiach i wzrokiem pogardliwym zmierzył Jana od stóp do głowy.
– Ha, ha! – zaśmiał się jakimś śmiechem złowieszczym – więc masz już świadków!…
– Tak. Oto oni – odparł Jan, wskazując na Leja i stojącego obok Łotysza.
– I sądzisz, że oni zechcą być twymi sekundantami?
– Naturalnie, że chcemy! – krzyknął Leja.
– Ale ja, Karol Johansen, nie przyjmę nigdy pojedynku z Ozolinem!
– Dlaczego?
– Bo nikt się nie bije z synem mordercy!…
1. Dorpat, od lat piętnastu nazywany Jurjewem.
2. Radujmy się, dopóki młodość trwa – po wesołej młodości, po ciężkiej starości pochłonie nas ziemia.