Poprzednia część

 

 

Juliusz Verne

 

Wśród Łotyszów

 

(Rozdział XIII-XVI)

 

 

Przekład J. P.

33 ilustracje Leona Benetta

Czasopismo: Wieczory Rodzinne

Warszawa 1906

liw_(02).jpg (36521 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XIII

Powtórne śledztwo.

 

wolnienie Jerzego Sturita wywarło wrażenie olbrzymie nie tylko w Rydze, lecz i na całym obszarze prowincyi Nadbaltyckich. Sfery uboższe rzemieślnicze łotewskie wieść tę przyjęły z zapałem. Bogate mieszczaństwo niemieckie przeciwnie, nie ukrywało bynajmniej swego niezadowolenia, obawiając się przedewszystkiem, by sympatya, obudzona szlachetnym postępkiem młodego zbiega, nie przeniosła się na osobę znienawidzonego przez nich Matiasa Ozolina, co wobec zbliżających się wyborów do rady miejskiej – mogło się stać niebezpiecznem dla całego stronnictwa.

Pułkownik Ragenow udał się osobiście do cytadeli i odczytał Jerzemu ułaskawienie. Młody człowiek pośpieszył natychmiast do Ozolinów.

W domu tym, gdzie od tak dawna nie zaglądał żaden promyk szczęścia, zapanowała radość i wesele. Marta, zwykle tak spokojna i zrównoważona, nie mogła panować nad wzruszeniem.

Wkrótce nadszedł doktór Paulin, konsul Delaporte i kilku dawnych przyjaciół Jerzego. Wszyscy go witali i ściskali jak kogoś, kto cudem prawie wyrwał się z objęć śmierci. Nikt już nie myślał o strasznem oskarżeniu, które tak niedawno jeszcze zatruło spokój profesora.

– Gdyby cię nawet zasądzono – odezwał się pan Delaporte – nie zwątpiłbym o twej niewinności!

– Zasądzono Ozolina?!… Co za niedorzeczne przypuszczenie! – wykrzyknął Paulin.

– Gdyby cię zasądzono, ojcze – zawołała Marta – i ja i Jerzy i Jan poświęcilibyśmy życie dla wykrycia prawdziwego winowajcy i zrehabilitowania twego honoru!

Matias słuchał tych wynurzeń z twarzą pobladła i sercem ściśnionem. Gorzki uśmiech błąkał się po jego wargach. Wiedział, że opinia ludzka jest chwiejna i nigdy jej ufać zawiele nie można!… Nieraz w życiu widywał przykłady oskarżeń niesprawiedliwych, które sprowadzały skutki, nie dające się naprawić niczem.

Gdy już wybuchy radości ucichły i wszyscy zasiedli do kolacyi, Marta odezwała się z prostotą:

– Powiedz Jerzy, kiedy odbędzie się nasz ślub?

Naznaczono go za sześć tygodni. Jerzy wiedział, że Marta nie ma posagu, lecz dotąd Ozolin nie zwierzał się nigdy przed rodziną z kłopotów finansowych. Dziś jednak, wobec tego, że Jerzy wchodził do rodziny, wspomniał ogólnikowo o długu Johansenów i nieuniknionych z tego powodu przykrościach. Lecz Jerzy i Marta zbyt byli szczęśliwi, żeby się długo trapić tą sprawą pieniężną. Zresztą Jerzy posiadał przecież dziedzictwo po ojcu, energję i wykształcenie fachowe. Nic dziwnego zatem, że w przyszłość spoglądał śmiało, z ufnością.

Gdy tak Ozolinowie, po ciężkich przejściach kwietniowych cieszyli się szczęściem, niespodziewaniem, bankier i jego żona spędzali chwile bardzo ciężkie przy łóżku Karola. Rana była niebezpieczna i nie dawała się zagoić. Nie można było nawet chorego przewieźć do Rygi. Pan Franciszek obok troski o zdrowie syna niepokoił się jeszcze przyszłymi wyborami. Czuł, że zwycięstwo, które wydawało się tak pewne, wymyka mu się z rąk… że opinia publiczna przechyla się znowu na stronę Ozolina. Jedyną więc bronią w walce z tym groźnym przeciwnikiem politycznym było zobowiązanie pieniężne, z którego – bankier wiedział o tem dobrze – Ozolin uiścić się nie potrafi.

Istotnie, opinia ogółu w obecnej chwili głosiła niewinność profesora. Podejrzenia skierowały się przeciwko szynkarzowi.

Przeszłość tego człowieka była dosyć niepewna.

Odznaczał się zawsze skrytością i chciwością. Z ludźmi nie żył wcale. Po rodzicach, odziedziczył jakąś fortunkę – nikt dobrze nie wiedział ile. Żył oszczędnie, zbierając grosz do grosza.

Sędzia Kerstorf odrazu powziął przeciwko niemu pewne uprzedzenie. Zdawało mu się, iż Kroff umyślnie usiłuje skierować posądzenia w stronę nieznajomego podróżnego. Któż mógł zaręczyć, że nie szynkarz porobił rysy na ścianie zewnętrznej, że nie on ustawił przy piecu zgięty pogrzebacz?!… Czasu miał przecież dosyć, nietylko w nocy, lecz i po odejściu Ozolina. Mógł zachować wszelkie ostrożności i obmyśleć program działania…

Bądź co bądź interwencya Sturita, odciągając podejrzenia od Ozolina, pogorszyła znacznie położenie Kroffa. Nadzór policyjny nad szynkiem wzmocniono. Kroff nie wydalał się ani na krok, dwa razy tylko wzywano go do kancelaryi sędziego na badanie. Pokoje gościnne, gdzie nocował Poch i Ozolin, zamknięto na zamek; klucze zabrał ze sobą major Verder.

Kroff rozpowiadał, gdzie mógł i komu mógł, że śledztwo wstępuje na drogę fałszywą, że istotnym winowajcą jest profesor Ozolin, zatem główna uwaga policyi powinna być skierowaną na niego. Tymczasem władze pozostawiają profesorowi swobodę zupełną, prześladując niesłusznie jego, biednego szynkarza, na którym od pierwszej chwili żadne nie zaciężyło posądzenie. Nieprzyjaciele Ozolina popierali Kroffa, ubolewając nad pobłażliwością i stronnością sędziego. Łotysze znowu, w których oczach Ozolin stał po nad wszystkiemi podejrzeniami i zasługiwał na szacunek najgłębszy, zrzucali winę morderstwa na szynkarza, znajdując, że śledztwo prowadzone jest nieudolnie… oburzali się, że Ozolin dotąd się znajduje pod zarzutem tak strasznego oskarżenia. Wobec tego nie można było nawet marzyć o spokoju w mieście, zanim prawdziwy winowajca wykryty nie zostanie.

Sprawa tajemniczego morderstwa stanowiła nieustanny temat rozmowy między Jerzym a doktorem Paulinem. Obaj rozumieli, że tylko uwięzienie i skazanie prawdziwego mordercy zamknie usta nieprzyjaciołom profesora i zetrze cień z uczciwego dotąd nazwiska. Matias zachowywał dziwną, niezrozumiałą prawie obojętność.

O śmierci Pocha i niesłusznem oskarżeniu, którego padł ofiarą nie mówił z nikim, ani z dziećmi, ani z przyjaciółmi. Nie interesował się zupełnie tem, jak sprawa stoi i czy policya wpadła wreszcie na trop mordercy.

Pod naciskiem opinii publicznej Łotyszów Kerstorf i Ragenow postanowili zarządzić „pod złamanym hakiem” śledztwo powtórne.

Śledztwo naznaczono na dzień 28-go maja.

W dniu tym sędzia Kerstorff, major Verder, podoficer Eck przybyli raniutko do szynku „pod złamanym hakiem”.

Agenci policyjni, ustawieni przed drzwiami, oświadczyli przedstawicielom władzy, że pomimo najściślejszego nadzoru, nic podejrzanego zauważyć nie zdołali.

Kroff podbiegł skwapliwie do Kerstorfa:

– Panie sędzio – rzekł – nie tajno mi, iż nieprzyjaciele moi, przyczynili się do śledztwa powtórnego. Mam nadzieję jednakże, że tym razem odjedziesz pan, przekonany najzupełniej o mojej niewinności…

– Zobaczymy – odparł Kerstorf. – A tymczasem, panowie, przystąpmy do naszej czynności…

– Zaczniemy, prawdopodobnie, od pokoju gdzie nocował profesor Ozolin – zapytał Kroff.

– Nie – odparł sędzia krótko.

– Czyżbyś pan miał zamiar przetrząsnąć cały dom? – zapytał Verder.

– Tak jest, panie majorze.

– Jabym sądził, że wystarczy pokój Ozolina… Zresztą, jak pan sobie życzy!

Uwaga powyższa dowodziła, że major nie wątpił ani na chwilę o winie profesora. Był to umysł tego rodzaju, że gdy raz sobie coś wbił w głowę, nic już przekonania jego zachwiać nie mogło.

– Prowadź nas! – zwrócił się sędzia do Kroffa.

Kroff spełnił rozkaz z pośpiechem, który usposobił dlań wszystkich jaknajprzychylniej.

liw_(27).jpg (181626 bytes)

Przetrząśnięto najstaranniej dom, od piwnicy do poddasza, wreszcie cały ogródek, wszystkie klomby i grzędy. Sędzia i major oglądali bacznie grunt dokoła płota i pod drzewami. W wielu miejscach kazali nawet rozkopywać ziemię, przypuszczając, że właśnie w ogrodzie Kroff mógł ukryć zrabowane banknoty.

Lecz wszędzie poszukiwania okazały się daremne. W szafie znaleziono kilkaset rubli, lecz były tam trzy, dziesięcio i dwudziesto pięciorublówki, jednem słowem asygnaty niższej wartości, niż te, które zawierał pugilares Pocha.

Major Verder odprowadził sędziego na stronę i rzekł półgłosem:

– Pamiętaj pan, że od owej chwili Kroff nie oddalał się z szynku bez agentów…

– Wiem o tem, – odparł Kerstorf, – lecz pamiętam również, iż zanim agenci przybyli Kroff pozostał kilka godzin zupełnie sam.

– Ostatecznie jednak dotąd nie znaleźliśmy zgoła nic, coby choć trochę oskarżało szynkarza.

– Istotnie… lecz śledztwo nie ukończone… Masz pan klucze od pokojów gościnnych?…

– Tak, panie sędzio.

Udali się najpierw do pokoju inkasenta major z hałasem otworzył drzwi.

Po odsunięciu okiennic oczom ich ukazał się widok okropny, wstrętny.

Pokój nie sprzątany był wcale. Łóżko rozrzucone, wszędzie pełno kurzu i pajęczyn!… Od łóżka do samego progu ciągnęła się struga skrzepłej krwi, lecz najmniejszego śladu mordercy.

Na rozkaz Kerstrofa zamknięto znowu okiennice.

Wszyscy wrócili do izby restauracyjnej.

– Idźmy teraz do pokoju, gdzie nocował Ozolin – odezwał się sędzia.

Najpierw obejrzano starannie drzwi od zewnątrz, lecz nie zauważono nic, coby pozwalało przypuszczać, że ktoś od pokoju tego usiłował się dostać. Zresztą agenci potwierdzili, że Kroff nie wchodził tam ani razu.

Podoficer Eck odsunął rygle okiennic i okno otworzył na oścież. Wesołe światło majowe, zalało pokój. Od czasu ostatniego śledztwa nie zaszła tutaj zmiana najmniejsza. W głębi stało łóżko, obok niego prosty, drewniany stolik. Na stoliku żelazny lichtarz z kawałkiem niedopalonej świecy.

W jednym rogu mieściło się słomiane krzesło, w drugim drewniany stołek. Na prawo od łóżka znajdowała się szafa, zamknięta na kłódkę. Na kominku widać było nieco popiołu.

Przeszukano z największą dokładnością łóżko i szafę; nie znaleziono nic… najmniejszego skrawka papieru.

Oglądano bacznie ustawiony w kącie pogrzebacz, który przechodził z rąk do rąk. Stwierdzono ponownie, że haczyk jest skrzywiony. Skrzywienie to mogło nastąpić przy wyłamywaniu okiennicy, lecz równie dobrze mógł być skrzywiony dawniej. Okiennice wogóle były zaopatrzone tak źle, że można je było wyłamać przy pomocy zwykłego kija.

Co do rysów na ścianie zewnętrznej trudno było odgadnąć, w jaki sposób i kiedy powstały.

Sędzia zbliżył się do kominka:

– Czy nieznajomy kazał palić w piecu? – zapytał Kroffa.

– Nie.

– Czy podczas pierwszego śledztwa przetrząsaliśmy popiół?

– Zdaje mi się, że nie – odezwał się major.

– Trzeba więc uczynić to dzisiaj!

Eck pochylił się nad kominkiem, przegarniał czas jakiś popiół, wreszcie w lewym rogu znalazł maluchny skrawek napół zwęglonego papieru.

Zaczęto go pilnie przy świetle oglądać. Można sobie łatwo wyobrazić zdumienie wszystkich obecnych, gdy w skrawku tym rozpoznano rożek banknotu! Niewątpliwie był to jeden z tych 100 rublowych biletów, które Poch wiózł do Rewla. Numer spalony był, prawdopodobnie w płomieniu świecy, na kominku bowiem ognia nie rozniecano.

liw_(28).jpg (197410 bytes)

Przy bliższem badaniu zauważono na tym skrawku plamki krwi.

Oczywiście więc, banknot spalony był ręką mordercy!

Wobec tego czyż można było wahać się dłużej?!. Któż inny, jeżeli nie podróżny, nocujący w tym pokoju, mógł to popełnić? Czyż spalony banknot nie usuwał wszelkich wątpliwości?!…

Major Verder i podoficer Eck spojrzeli na siebie porozumiewawczo, jak ludzie, którzy się nie dowiedzieli nic nowego.

Kerstorf milczał zamyślony.

Kroff nie mógł powstrzymać wybuchu zadowolenia:

– Czy nie powiedziałem, panie sędzio – zawołał – że tym razem odjedziesz pan przekonany o mojej niewinności?

Kerstorf schował do notatnika zwęglony skrawek i rzekł sucho:

– Śledztwo skończone, panowie. Możemy się wybierać w drogę!

W kwadrans później powóz toczył się wartko w stronę Rygi. W szynku pozostał tylko Kroff i strzegący go agenci.

Nazajutrz raniutko major Verder zawiadomił Franciszka Johansena o rezultacie śledztwa. Bankier tryumfował. Nie wierzył w niewinność Ozolina, i okazuje się, że miał słuszność zupełną. Numer wprawdzie był spalony, lecz nie ulegało wątpliwości, że bilet ten pochodził z seryi, którą wiózł Poch.

Sensacyjna wieść rozniosła się szybko po całem mieście. Przyjaciele Ozolina i wszyscy Łotysze byli nią zgnębieni. Przeciwnie stronnicy Johansenów nie ukrywali radości, domagając się głośno uwięzienia profesora i stawienia go przed sądem.

Jerzy Sturit dowiedział się o wszystkim od doktora Paulina. Obaj postanowili zamilczeć o tym zdarzeniu przed Ozolinem. Złe wiadomości zawsze przychodzą zawcześnie. Jerzy miał nadzieję, że zdoła ukryć przed Martą nowe niebezpieczeństwo, które groziło jej ojcu. Tego samego dnia jednak znalazł ją we łzach.

– Ojciec jest niewinny!… niewinny!… – powtarzała dziewczyna.

– Ależ, naturalnie, Marto, że niewinny. Nikt o tem nie wątpi. Pierwej czy później prawda się wykryje i wszyscy jego przyjaciele będą zawstydzeni… Nie przypuszczałem nigdy do jakiej niegodziwości posuwać się może zaciekłość polityczna!…

Sturit mówił to z przekonania, wierzył bowiem święcie, że profesor był ofiarą intryg politycznych, jako przeciwnik możnych Johansenów i przedstawiciel interesów narodowych.

Lecz wypadki szły swoim torem.

Po południu Matias Ozolin otrzymał rozkaz stawienia się w kancelaryi sędziego. Przed wyjściem z domu wstąpił do salonu, gdzie zastał Martę i Jerzego.

– Znowu wzywają mnie do Kerstorfa w tej przeklętej sprawie Pocha! Kiedyż się to wszystko skończy?! – rzekł gniewnie.

– Żądają pewnie jakichś nowych szczegółów – odezwała się Marta.

– Może pozwolisz, ojcze, bym ci towarzyszył? – zapytał Jerzy nieśmiało.

– Nie, dziękuję ci, Jerzy!

Wyszedł spiesznie i szybkim krokiem udał się do sądu.

W kancelaryi zastał Kerstorfa i pisarza.

Kerstorf wskazał profesorowi krzesło i głosem, zdradzającym pewne wzruszenie, rozpoczął badanie:

– Panie Ozolin – mówił – wczoraj w mojej obecności odbyło się powtórne śledztwo w szynku, agenci przeszukali starannie dom i ogród… oto co znaleziono w pokoju, w którym pan spędziłeś noc z 13-go na 14-ty kwietnia!

Tu podał profesorowi maluchny skrawek papieru.

– Co to takiego? – zapytał Ozolin.

– To szczątek zwęglonego banknotu, znaleziony w popiele na kominku – mówił dalej Kerstorf.

– Banknotu z seryi tych, które wiózł Poch? – zapytał Ozolin.

– Tak przypuszczać należy – odparł sędzia. – I nie będę wcale ukrywał, że ten zwęglony szczątek stanowi nowy dowód, świadczący przeciwko panu…

– Przeciwko mnie? – przerwał profesor z ironią, nawet wzgardą w głosie.

Dlaczegóż to, panie sędzio? Czyż zeznania Jerzego Sturita nie wykazały dostatecznie mojej niewinności? Pókiż jeszcze prześladować mnie będziecie swemi podejrzeniami?

Kerstorf milczał, przyglądał się tylko bacznie Ozolinowi. Blada, zmęczona twarz profesora nosiła ślady ciężkich wstrząśnień moralnych.

Kerstorf spojrzał nań z pewnem współczuciem. Wiedział, że człowieka tego czekają przejścia nowe, cięższe może od poprzednich.

Matias Ozolin przesunął ręką po czole i rzekł:

– A więc ten szczątek papieru znaleziono w moim pokoju, wśród popiołów na kominku?

– Tak, panie Ozolin.

– Czy pokój po pierwszem śledztwie zamknięto na klucz?

– Tak.

– Zatem, przypuszczalnie nikt tam później nie wchodził?

– Nikt – poświadczyli to agenci.

– Niedopalony szczątek skrwawionego biletu – ciągnął z namysłem Ozolin – znaleźliście, panowie, w popiele na kominku…

– Tak – potwierdził Kerstorf.

– Jakże się to mogło zdarzyć, że skrawek ten uszedł uwagi panów w czasie pierwszego śledztwa?

– Nie umiem sobie tego wytłumaczyć i dziwię się mocno… nikt go przecież tam później położyć nie mógł… pokój zamknięto na klucz w mojej obecności…

– Jestem zdziwiony niemniej od pana – odparł Ozolin z lekką ironią. – Właściwie nie powinienem być zdziwiony, raczej zaniepokojony… przecież to mnie obwiniają o spalenie banknotu i wrzucenie tego szczątka do pieca…

– Tak jest, pana – odparł Kerstorf.

– A ponieważ – ciągnął profesor głosem coraz więcej ironicznym – spalony banknot był jednym z tych, które się znajdowały w pugilaresie Pocha, oczywiście zatem, człowiek zajmujący ten pokój – to znaczy ja – okradł i zamordował Pocha?…

– Czy pan znajduje, że w rozumowaniu powyższem jest jakakolwiek niedokładność? – zapytał Kerstorf, nie spuszczając oczu z profesora.

– Bynajmniej, panie sędzio! Wszystko się wiąże ze sobą niesłychanie logicznie… Wniosek pana zupełnie prawidłowy. Tylko… czy mi pan pozwoli rozumowaniu temu przeciwstawić swoje?…

– Słucham pana, panie Ozolin.

– Z szynku „pod złamanym hakiem” wyszedłem o czwartej rano… Czy o tej godzinie zbrodnia już była popełniona?… Tak – jeżeli mordercą… jestem ja… nie – jeżeli nim jest kto inny… Mniejsza o to… Czy możesz jednak zaręczyć, panie sędzio, że po mojem wyjściu człowiek ten, korzystając z czasu i swobody, nie urządził się w ten sposób, aby podejrzenia skierowane zostały na nieobecnego podróżnego… mógł np. ustawić w kącie skrzywiony pogrzebacz… wrzucić do pieca szczątek niedopalonego banknotu… porysować ścianę zewnętrzną…

– Ze słów pańskich wynika, że oskarżasz pan szynkarza Kroffa.

– Kroff czy nie Kroff, mniejsza o to… Poszukiwanie przestępcy nie należy do mnie… bronię tylko siebie, do czego mam prawo najzupełniejsze…

Kerstorf uderzony był spokojem i ironią Ozolina. To, co dzisiaj słyszał od niego, powtarzał sobie przedtem już wiele, wiele razy. Nie mógł uwierzyć, by człowiek tak nieposzlakowanej uczciwości popełnił tak wstrętny czyn… Skłaniał się do przypuszczenia, że sprawcą tego był Kroff, pomimo, iż oba śledztwa nie rzuciły na niego najmniejszego cienia.

Badanie trwało przeszło godzinę.

– Panie sędzio – zakończył wreszcie Ozolin – to pańska rzecz rozstrzygnąć, na którym z nas, na mnie czy też na Kroffie, cięży silniejsze podejrzenie…

O ile mnie się zdaje, każdy człowiek bezstronny oświadczy się za mną… Najsilniejszym, najbardziej obciążającym zarzutem, któryście mnie stawiali był ten, że nie chciałem wyjawić celu mej podróży… Lecz zarzut ten upadł po ukazaniu się Jerzego Sturita, który się dobrowolnie oddał w ręce sprawiedliwości, składając zeznanie wobec przedstawicieli władzy i wzburzonego tłumu…

Zeznanie jego oczyszczało mnie w zupełności… Czy sprawcą jest Kroff, czy też kto inny – nie moja to rzecz – od tego jest policya i sąd… Co do mnie – wina Kroffa nie podlega wątpliwości najlżejszej…

Szynkarz wiedział, że Poch udaje się do Rewla w interesie firmy bankierskiej Johansenów… że grubo wyładowany pugilares jego zawiera znaczne pieniądze… wiedział, że ja zamierzam wyruszyć w drogę o czwartej rano…

Na podstawie tych wszystkich wiadomości mógł obmyśleć dokładny plan swoich czynów, zatarcia śladów i zrzucenia winy na nieobecnego podróżnego… Nie wiem, kiedy stać się to mogło, przed czy po moim wyjściu z szynku… lecz nie wątpię, że skoro tylko stracił mnie z oczu, wszedł do mego pokoju, rzucił do pieca niedopalony banknot, ustawił w kącie skrzywiony pogrzebacz… Jeżeli pan ciągle trwasz w mniemaniu, że sprawcą jestem ja, oddaj mnie pod sąd… W obliczu przysięgłych głosić będę swoją niewinność i oskarżę Kroffa… Jeżeli pomimo to usłyszę wyrok potępienia, będę wiedział ile jest warta sprawiedliwość ludzka…

Urwał. W słowach jego dźwięczało tyle prawdy, że Kerstorf nie przerwał mu ani razu.

Po krótkiem milczeniu profesor zapytał:

– Panie sędzio… czy podpisujesz pan rozkaz mego uwięzienia?

– Nie, panie Ozolin – odparł Kerstorf spokojnie.

 

 

Rozdział XIV

Cios za ciosem.

 

ydobyty z pieca zwęglony szczątek banknota usuwał wszelką możliwość przypuszczania, że zbrodnię popełnił jakiś rabuś z szajki, operującej w północnych Inflantach. Oczywiście nikt inny nie mógł być posądzony tylko Kroff albo Ozolin. Badanie sądowe musiało się ograniczyć do pilnej obserwacyi obu ludzi i wydania wyroku na jednego z nich.

Wielkie było zdumienie szerszego ogółu, gdy okazało się, że pomimo powtórnego śledztwa, sędzia Kerstorf nie kazał uwięzić żadnego z przypuszczalnych przestępców. Wzburzenie ogólne potęgowała nienawiść partyjna. Łotysze z zaciętością bronili Ozolina, nietylko jako swego przywódcę lecz i dlatego, że w winę jego, istotnie uwierzyć nie mogli. Z większym jeszcze zapałem niż poprzednio głosili jego kandydaturę na przyszłych wyborach do rady miejskiej.

Niemcy znowu stanęli po stronie Kroffa.

Ciemna osobistość szynkarza nie mogła budzić szczerej sympatji – kierowała więc nimi przeważnie niechęć do Ozolina, przeciwnika Johansenów.

Bankier postanowił walczyć do upadłego. Nie szczędził grosza, hojnie opłacając swych stronników i prasę, która domagała się uwięzienia Ozolina i zarzucała władzy stronność i zbyteczną pobłażliwość! Najumiarkowańsze organy żądały uwięzienia obu podejrzanych. Dzienniki zaś łotewskie stanęły w obronie profesora. W wyższych sferach towarzyskich, w klubach, hotelach, restauracyach, w biurach i sklepach toczono spory o Kroffa i Ozolina.

Przy tym nastroju umysłów wydawało się koniecznem wykrycie prawdziwego sprawcy, zanim oba wrogie stronnictwa spotkają się przy urnie wyborczej.

Kroff tymczasem w dalszym ciągu uprawiał swoje rzemiosło. Agenci policyjni przebywali stale „pod złamanym hakiem”. Co wieczora gromadzili się tam drwale i chłopi z sąsiednich wiosek. Kroff usługiwał gościom jak dawniej, spostrzegano jednak u niego pewien niepokój.

Pozostawienie profesora na swobodzie wytrąciło go z równowagi. Z coraz większą zaciętością oskarżał Ozolina. Unikał spojrzeń badawczych i wpadał w zaciekłość w razie nawet najlżejszej obrony profesora.

W domu tego tymczasem pomimo zbliżającego się dnia ślubu Marty i przygotowań weselnych panował nastrój smutny. Przygnębienie Matiasa odbijało się na wszystkich obecnych.

Od czasu ostatniego badania w kancelarji Kerstorfa minęło dni siedem.

Nazajutrz upływał termin spłaty Johansenom 18000 rubli. Dumni bankierzy wyczekiwali dnia tego z gorączkowym niepokojem. Albo Matias Ozolin pieniędzy tych nie posiada wcale – i w takim razie czeka go upokorzenie niechybne, nawet gdyby niewinność jego w sprawie Pocha została udowodnioną; albo też sumę żądaną wypłaci i wtedy oskarży się sam.

Wiadomo było powszechnie, że profesor utrzymywał się z lekcyi – w ten sposób zaś nie gromadzi się tysięcy, – pieniądze zatem, które mógłby złożyć w banku byłyby niewątpliwie zdobyte drogą kradzieży. W razie spłaty długu Ozolin zgubi siebie bezpowrotnie; nie uratuje go ani przeszłość bez zarzutu, ani nawet przychylność sfer rządzących.

Ranek upływał na oczekiwaniu daremnem: Ozolin nie stawił się w banku.

Po południu około godziny czwartej w mieszkaniu profesora zjawił się woźny i doręczył Jerzemu zawiadomienie bankowe.

Nieszczęściem Jerzy przeczytał je. Zrozumiał, jakie niebezpieczeństwo grozi profesorowi i postanowił ratować go. Miał przecież z dziedzictwa po ojcu 20000 rubli, które Ozolin zwrócił mu w Parnawie!

Było już około 5-ej. Bank zamykano o godzinie 6-ej.

Jerzy, nie tracąc chwili, udał się do swego pokoju, wyjął z biurka pieniądze i wyszedł na ulicę.

Zaraz na wstępie spotkał Jana i Martę, którzy wracali właśnie do domu.

– Odchodzisz, Jerzy? – zapytała Marta podając rękę narzeczonemu.

– Tak, droga Marto, nie na długo jednak. Przy obiedzie zobaczymy się.

Zawahał się chwilę… A może powiedzieć Marcie, dokąd i w jakim celu udaje się? Lecz nie! Lepiej wyznać prawdę po ślubie. Teraz Marta będzie się czuła zmieszaną, a potem, niewątpliwie wdzięczną mu będzie, że kosztem ich wspólnego dobrobytu uratował spokój ojca.

– Spiesz się, Jerzy – odezwała się serdecznie – i wracaj prędko… Przy tobie czuję się odważniejszą… Tak się zawsze boję o ojca…

– Dzisiaj jest znowu smutniejszy, więcej przygnębiony niż zwykle – zauważył Jan, a oczy jego błysnęły gniewem… – Stanowczo jest chory… Ci nędznicy doprowadzą go wkrótce do śmierci…

– Przesadzasz Janie – zaprzeczył spokojnie Jerzy. – Ojciec twój ma dużo hartu i tak łatwo nie ulegnie w walce.

– Oby się twe słowa spełniły, Jerzy! – westchnęła Marta.

Jerzy ścisnął jej dłoń i dorzucił:

– Miejmy nadzieję!… Zobaczycie, że za dni kilka wszystkie troski skończą się pomyślnie – i pożegnawszy się, szybkim krokiem podążył do banku. Kasa była jeszcze otwarta.

Jerzy zbliżył się do okienka i podał otrzymane przed godziną zawiadomienie.

Kasjer odpowiedział, że w sprawie tej wypłaty powinien się zwrócić osobiście do pryncypała. Woźny zaprowadził Jerzego do gabinetu braci Johansenów.

– Jerzy Sturit! – zawołał starszy brat, rzuciwszy okiem na bilet wizytowy, który mu podał woźny – pewnie przychodzi w imieniu Matiasa Ozolina prosić o prolongatę…

– Ani na godzinę – przerwał bankier Franciszek. – Jutro rozpoczniemy kroki sądowe!

W tej chwili Jerzy wszedł do gabinetu.

– Panowie – odezwał się – przybywam w sprawie Matiasa Ozolina… dzisiaj wypada termin wniesienia do banku 18000 rubli.

– Istotnie – odparł Franciszek Johansen – … które Matias Ozolin – ciągnął dalej Jerzy – zobowiązał się wypłacić dla pokrycia długu, zaciągniętego niegdyś przez jego ojca…

– Tak jest – odparł bankier – muszę jednak uprzedzić pana, że prolongaty udzielić nie możemy…

– Nikt jej od panów nie żąda – rzucił dumnie Jerzy.

– Tak? – zapytał starszy brat ze zdumieniem. – Właściwie jednak powinni byliśmy otrzymać te pieniądze dziś przed południem…

– Otrzymujecie je panowie przed 6-tą wieczor… I mam nadzieję, że zwłoka ta nie wpłynie ujemnie na sprawy firmy… prawdopodobnie bank z tego powodu wypłat nie zawiesi…

– Panie! – przerwał gwałtownie Franciszek, podrażniony ironią Jerzego. – Przynosisz pan więc 18000 rubli?

– Nieinaczej – odparł Jerzy, rzucając na stół paczkę banknotów. – Proszę o weksle!

Bracia Johansenowie, niemniej zdziwieni jak podrażnieni milczeli. Franciszek podszedł do kasy ogniotrwałej, otworzył ją, wyjął pugilares i zaczął go przerzucać. Po krótkiej chwili podał Sturitowi żądany dokument.

Jerzy przyjrzał się bacznie podpisowi Ozolina. Poczem położył na stół paczkę banknotów.

– Zechciejcie panowie przerachować! – rzucił wyniośle.

Bankier Franciszek pobladł i drżącą ręką przerzucał banknoty. Nagle oczy jego zabłysły tryumfem. Głosem tchnącym jakąś dziką radością i nienawiścią zawołał:

liw_(29).jpg (172057 bytes)

– O, panie Sturit, te banknoty są skradzione!

– Skradzione?!…

– Tak. Skradzione z pugilaresu nieszczęsnego Pocha!

– To być nie może! Bilety te doręczył mi Matias Ozolin w Parnawie… Stanowią depozyt, powierzony mu przez mego ojca…

– A w takim razie wszystko się tłumaczy jasno – zdecydował bankier. – Matias Ozolin roztrwonił powierzony mu depozyt… nie mógł go zwrócić prawdziwemu właścicielowi… skorzystał więc z nadarzonej okazyi i…

Jerzy cofnął się o parę kroków, zasłaniając rękami oczy.

– Zanotowaliśmy numery banknotów wręczonych Pochowi – dodał bankier – oto ich wykaz!

Z temi słowy wyjął z bocznej kieszonki arkusz papieru, zapełniony cyframi.

– Panie… panie – jąkał Jerzy, zmiażdżony tym ciosem niespodziewanym.

– Niestety, tak jest – powtórzył bankier. Ponieważ otrzymałeś pan te banknoty od Matiasa Ozolina, jest to dowód najlepszy, że nikt inny tylko on okradł naszego inkasenta Pocha.

Jerzy Sturit na odpowiedź się nie zdobył. W głowie mu szumiało… nogi się uginały. Zrozumiał, że Matias Ozolin zgubiony jest bez ratunku… teraz wszyscy uwierzą, że profesor roztrwonił powierzony mu przez Michała Sturita depozyt… po otrzymaniu od Jerzego listu z żądaniem pieniędzy pojechał do Parnawy błagać go o przebaczenie za nadużycie zaufania… W drodze traf go zetknął z Pochem… umyślił więc skorzystać z nadarzonej sposobności… dla zdobycia potrzebnej mu sumy i skradzione banknoty oddał synowi przyjaciela, jako dziedzictwo po ojcu…

– Matias… Matias Ozolin popełnił zbrodnię!… – powtarzał nieprzytomnie.

– O ile nie popełnił jej pan sam! – rzucił wzgardliwie Franciszek Johansen.

– Nędzniku! – rzucił Jerzy.

Nie zażądał jednak zadosyć uczynienia, inne myśli zaprzątały go.

– Nareszcie mamy go w swem ręku – mówił z zadowoleniem bankier, chowając do kieszeni banknoty… Teraz opieram się już nie na przypuszczeniach, lecz na dowodach materjalnych… Dobrze radził Kerstorf, mówiąc, iż numery skradzionych biletów powinienem zachować w tajemnicy… Pierwej czy później zbrodniarz złapać się musi… Teraz śpieszę do sędziego Kerstorfa i mam nadzieję, że za godzinę Ozolin będzie uwięziony.

Jerzy Sturit wybiegł nieprzytomny na ulicę. Najsprzeczniejsze, najszaleńsze myśli tłoczyły mu się do głowy. Nie mógł uwierzyć w winę profesora – chybaby sam przyznał się do winy. Śpieszył po wyznanie – przecież te bilety od niego otrzymał w Parnawie! Wpadł do mieszkania Ozolinów i zadzwonił. Szczęściem na dole nie było ni Marty ani Jana. Jerzy wbiegł szybko po schodach i zapukał do gabinetu profesora. Matias otworzył zaraz, lecz na widok zmienionej twarzy Sturita cofnął się o parę kroków.

liw_(30).jpg (179352 bytes)

– Co się stało? – zapytał z niepokojem.

– Ojcze! – zawołał Jerzy błagalnie – powiedz mi… powiedz mi całą prawdę… nie, to niemożliwe… nie uwierzę nigdy… w głowie mi się mąci…

– O co ci idzie, Jerzy? – przerwał Matias. Czyżby nowe jakieś nieszczęście?…

Słowa te wypowiedział tonem człowieka, który jest przygotowany na wszystko najgorsze, którego żadne zło już nie zadziwi.

– Jerzy… mówił po chwili… proszę cię… rozkazuję… wytłomacz się wyraźnie… jakiej żądasz prawdy?… Czyżbyś przypuszczał?…

Lecz Jerzy nie pozwolił mu dokończyć. Opanowując się nadludzkim prawie wysiłkiem woli, zaczął głosem przerywanym od nadmiernego wzruszenia:

– Przed godziną… woźny… przyniósł tutaj… zawiadomienie…

– Z banku Johansenów!… przerwał Matias… więc teraz wiesz już w jak ciężkeim jestem położeniu… Długu tego nie zdołam wypłacić nigdy… spadnie na moje dzieci… Wobec tych zobowiązań, Jerzy, nie możesz… nie zechcesz pewnie zostać moim zięciem… Te ostatnie słowa tchnęły niewypowiedzianą goryczą.

Jerzy milczał – wreszcie wymówił z trudem:

– Właśnie… przyszło mi na myśl, że mogę usunąć od ciebie tę troskę…

– Ty?…

– Miałem przecież pieniądze, które mi doręczyłeś w Parnawie.

– Ależ to są twoje własne pieniądze, Jerzy… To spadek po twym ojcu…

– Właśnie dlatego miałem prawo rozporządać niemi… Wziąłem więc banknoty… te same, które otrzymałem od ciebie w Parnawie – i udałem się do banku…

– Uczyniłeś to, Jerzy, naprawdę? – wykrzyknął Ozolin, przyciskając do piersi Jerzego. Lecz pocóż to zrobiłeś?! przecież to twój cały majątek! Ojciec twój chciał ci zapewnić przyszłość, nie zaś płacić moje długi!…

– Otóż – mówił Jerzy dalej z wysiłkiem – banknoty… które doręczyłem Johansenom są te same, które wiózł ów Poch… skradzione z jego pugilaresu… Johansen miał zapisane numery…

– Banknoty… te same banknoty… powtórzył Ozolin bezmyślnie.

Nagle zerwał się z krzesła. Z piersi jego wyrwał się okrzyk straszny, przeraźliwy…

W progu gabinetu stanęli Marta i Jan. Widząc niezwykły stan ojca rzucili się ku niemu, Jerzy stał na uboczu, ukrywszy twarz w dłoniach. Matias zdawał się bliski omdlenia. Przemocą posadzono go na krześle. Z ust jego wyrywały się przerywane wyrazy:

– Banknoty skradzione… banknoty skradzione!…

– Ojcze! błagała Marta – powiedz, czy jesteś chory?

– Jerzy – zwrócił się Jan do Sturita – powiedz, co się stało?…

Matias z trudem powstał z krzesła, zbliżył się do Jerzego, odjął mu ręce od czoła i, patrząc mu w oczy badawczo – zapytał, głosem zdławionym:

– Więc te banknoty, które doniosłeś dzisiaj to banku Johansenów… pochodzą z pugilaresu Pocha…

– Tak – odparł Jerzy.

– A więc już niema dla mnie ratunku… jestem zgubiony… zgubiony… – wołał nieszczęśliwy człowiek, wodząc błędnemi oczami dokoła i żyły mu nabrzmiały na czole i skroniach.

Odtrącił dzieci, zbiegł pospiesznie ze schodów, wyskoczył na ulicę i wkrótce znikł w ciemnościach.

Marta i Jan byli zupełnie oszołomieni tą straszną sceną. Słowa: „skradzione banknoty” dźwięczały ciągle im w uszach, lecz nie umieli sobie zdać sprawy z ich znaczenia.

Zwrócili się pytaniem do Jerzego. Ten blady z oczami spuszczonemi, głosem złamanym opowiadał im wszystko… chciał ratować Matiasa, a tymczasem zgubił go ostatecznie… któż bowiem uwierzy w niewinność Ozolina teraz, gdy fatalne banknoty powierzone Pochowi, znalazły się w rękach Sturita… wszyscy przecież wiedzieli, że pieniądze te doręczył mu w Parnawie Ozolin.

Marta i Jan, złamali tą wieścią straszliwą, nie mogli się wstrzymać od łez.

– Ale ja muszę dowieść jego niewinności! – wykrzyknął Jan. Wtem weszła służąca z oznajmieniem, że przybyli agenci policyjni, chcący się widzieć z profesorem. W chwilę później we drzwiach ukazał się podoficer Eck z rozkazem uwięzienia Matiasa Ozolina.

Policja nie chciała uwierzyć w nieobecność profesora i rozpoczęła poszukiwania w mieszkaniu.

Tymczasem Marta, Jerzy i Jan wybiegli na ulicę, kierując się w stronę, w którą się udał Matias. Przeszli szybko przedmieście rozpytując przechodniów, wkrótce stanęli przed rogatką. Pomimo, że noc już zapadła, minęli rogatkę i znaleźli się na trakcie Parnawskim.

Teraz posuwali się naprzód wolniej, rozglądając się na prawo i lewo. Nagle stanęli.

O dwieście kroków od rogatki tuż przy drodze leżał jakiś człowiek.

Pochylili się nad nim wszyscy troje.

Był to Matias Ozolin.

Jan i Marta z okrzykiem boleści przypadli do zwłok ojca. Jerzy pobiegł do sąsiedniego domku szukać pomocy.

Po krótkiej chwili wrócił. Za nim szli ludzie z noszami, na których ułożono zwłoki Matiasa i odniesiono do domu.

Wezwany doktor Paolin stwierdził śmierć nagłą. Biedny człowiek nie mógł przenieść oskarżenia, które pod wpływem rozpaczy zdawało mu się nie do obalenia.

 

 

Rozdział XV

Na grobie.

 

agła śmierć człowieka, który stał na czele partyi łotewskiej, w okolicznościach stanowczo uwłaczających jego czci i dobremu imieniu, przyczyniła się do zwycięstwa Niemców w walce wyborczej. Widoczne było jednak, że to już zwycięstwo ostatnie, że Łotysze nie cofną się w pół drogi i pierwej lub później należne im prawa zdobędą.

Zgon Matiasa Ozolina w chwili, gdy skradzione bilety trafiły przypadkowo do rąk Johansenów, usuwało wszelkie wątpliwości co do osoby przestępcy. Oczywiście Ozolin znajdował się w położeniu bez wyjścia… depozyt, powierzony mu przez Michała Sturita wydał… nie rachował wcale na powrót Jerzego z kopalni syberyjskich… zaskoczony znienacka jego listem, potajemnie wyruszył do Parnawy, prawdopodobnie po to, by błagać go o przebaczenie… w drodze przypadek zetknął go z Pochem, który wiózł znaczne pieniądze do banku Rewelskiego… w głowie jego powstała myśl kradzieży. Złamanie powozu ułatwiło to zadanie, za cenę hańby zdobył pieniądze i spłacił dług Sturitowi… groził mu jeszcze wprawdzie dług inny… dług Johansenów, lecz tu rachował może na przedłużenie terminu albo na pomoc ze strony Jerzego. Tak rozumowano powszechnie. Śmierć Matiasa oczyściła również Kroffa od wszelkich podejrzeń. Stało się to właśnie w chwili, gdy Kerstorf miał wydać rozkaz uwięzienia szynkarza.

Kroff więc rozpoczął dawny tryb życia, czas jakiś nawet był przedmiotem ogólnej litości jako ofiara niewinnie oskarżona.

Prędko jednak zapomniano o nim, życie popłynęło swoim torem.

Po pogrzebie profesora, Jan nie wrócił już do Dorpatu. Oboje z Martą dni całe spędzali w domu. Wszyscy znajomi usunęli się od nich, wiernymi w przyjaźni pozostał tylko doktór Paulin, konsul Delaporte i, oczywiście, Jerzy Sturit.

Młodzi Ozolinowie byli zupełnie złamani. Nie umieli sobie zdać sprawy z tego co przeżyli w ostatnich czasach. W winę ojca nie wierzyli.

Jerzy Sturit odrzucał także uparcie świadectwo faktów. A jednak myśl o strasznej chwili, którą przeżył w banku, nie dawała mu spokoju… Jeżeli Matias nie ukradł pieniędzy z pugilaresu Pocha, skąd te same banknoty wzięły się u niego?

Jerzy prowadził na ten temat długie rozmowy z wiernym przyjacielem rodziny, doktorem Paolinem, który odpowiadał zawsze z nieubłaganą logiką:

– Byłbym gotowy przypuścić wszystko, mój drogi Jerzy, wszystko… co do banknotów zaszła jakaś fatalna pomyłka… Matias padł rażony apopleksyą z rozpaczy, że nie może dowieść swej niewinności.

Jerzy pochylił głowę w milczeniu.

Po chwili Paolin zaczął znowu:

– Cóż się teraz stanie z nieszczęśliwemi dziećmi Matiasa… Co zrobi z sobą Jan?… Jaki los czeka Martę…

– Marta będzie moją żoną…

Doktor z niepokojem ujął dłoń Jerzego.

– Więc mógłbyś przypuszczać, doktorze, że byłbym zdolny opuścić Martę… ożenię się z nią… nawet, gdybym o winie ojca był przekonany…

– Nie, Jerzy, nie sądziłem nigdy, że mógłbyś opuścić Martę… Przecież ona za winy ojca odpowiadać nie powinna.

– Jest to najszlachetniejsza, najzacniejsza istota pod słońcem! – zawołał Jerzy z zapałem. – Małżeństwo nasze odłożono… lecz pobrać się musimy…

W razie potrzeby gotów jestem opuścić Rygę…

– Jerzy, poznaję twe szlachetne serce… Nie wątpiłem o tobie nigdy, tylko… czy Marta zechce?…

– Jeżeli odmówi, to znaczy, że nie żywi dla mnie żadnego uczucia…

– Jeżeli odmówi, to właśnie będzie dowodem jej przywiązania… bo nie chce, byś się rumienił przed ludźmi, z powodu plamy na jej nazwisku!…

Po tej rozmowie Jerzy postanowił przyśpieszyć ślub. O opinię miasta, o sądy ludzkie nie dbał wcale. Przyszłość go nie trwożyła. Z depozytu po ojcu pozostało wprawdzie zaledwie dwa tysiące rubli, lecz miał przecież młodość, energię i wykształcenie fachowe. Na utrzymanie zapracuje zawsze…

Upłynęły dwa tygodnie. W życiu naszych znajomych zmian żadnych nie zaszło. Jan i Marta dni całe spędzali pogrążeni w bolesnej zadumie. Paulin i Jerzy przychodzili codziennie.

Pewnego razu Jerzy znalazł się sam z Martą, postanowił wymódz na niej oznaczenie dnia ślubu.

– Marto – zaczął głosem wzruszonym – czy pamiętasz nasze rozstanie przed czterema laty – gdy odjeżdżałem na Syberyę… przysięgaliśmy sobie wierność do zgonu…

– Pamiętam.

– W moich uczuciach dla ciebie nic się dotąd nie zmieniło…

– Ani w moich Jerzy… Marzyłam o tem, żeby pojechać do ciebie, Jerzy… Gdyby władze były zezwoliły, byłabym dawno twoją żoną…

– Moją żoną… Żoną skazanego?…

– Nie – żoną wygnańca politycznego – odparła z przyciskiem.

Jerzy udał, że myśli ukrytej w tych słowach nie zrozumiał i mówił dalej:

– Tymczasem, okoliczności się zmieniły, Miałaś przyjechać do mnie na Syberję, aby zostać moją żoną… Zamiast tego ja przybyłem do Rygi, abyśmy tu połączyli się.

– Masz słuszność, Jerzy, iż okoliczności się zmieniły… Zmieniły się straszliwie… okropnie…

Słowa te wymówiła ledwie dosłyszalnie… łkanie bólu wstrząsało całem jej ciałem.

– Droga Marto – uspakajał ją Jerzy… – nie myśl, że chcę poruszać tak ciężkie wspomnienia… pragnęłem tylko upomnieć się o twoje słowo…

– O moje słowo, Jerzy, – przerwała Marta z nowym wybuchem łkania… gdy je dawałam, byłam jeszcze godną ciebie…

– I dzisiaj nią jesteś…

– Nie Jerzy… nie… musimy zapomnieć o tem, co było…

– Nigdy, Marto… Gdyby nie śmierć twego ojca, od dwu tygodni byłabyś moją żoną!…

– Tak – odparła Marta z rezygnacyą… – lecz Bóg tego nie chciał… I dzięki mu za to… Byłbyś może żałował, że wszedłeś do rodziny… nieszczęśliwej… teraz nie będziesz przynajmniej potrzebował rumienić się za nią…

– Marto – przerwał Jerzy z mocą… – przysięgam… nie byłbym nigdy żałował swego kroku… i nie byłbym się rumienił za ciebie, na którą żaden cień nie spada…

– Wierzę w twą szczerość Jerzy… znam twój szlachetny charakter…

– Marto moja, nie usuwaj się ode mnie – zawołał Jerzy.

Lecz młoda dziewczyna mówiła z płaczem:

– Małżeństwo nasze jest już nie możliwe…

– Niemożliwe! – powtórzył Jerzy gwałtownie… niemożliwe… o tem ja tylko wyrokować mogę… Nie jestem dzieckiem, Marto… wiem, co robię i czego chcę… Życie moje nie było lekkie… przywykłem zastaniawiać się nad swymi czynami… Twoje szczęście jest mojem szczęściem… Sądziłem, że masz do mnie zaufanie… że polegasz na mojem zdaniu… że pozwolisz mnie decydować w sprawie, którą lepiej ocenić mogę…

– Stoję na stanowisku, jakie zajmie świat cały w tej sprawie…

– A cóż mnie obchodzić może świat i jego sądy. Opuścimy Rygę… jeżeli tak wolisz… Jan pojedzie z nami…

liw_(31).jpg (181143 bytes)

– Nigdy – odparła Marta stanowczo. Nigdy córka człowieka uchodzącego, za mordercę, nie będzie żoną Jerzego Sturita.

Po tej scenie rozeszli się nieszczęśliwsi niż byli poprzednio. Marta wróciła do swego pokoju Jerzy wybiegł na ulicę, błąkał się czas jakiś, wreszcie wpadł jak nieprzytomny do mieszkania Paolina.

Doktor zrozumiał, że międy narzeczonymi kwestya postawiona została jasno, – że warunki społeczne wykopały pomiędzy nimi przepaść nie do przebycia.

Jerzy głosem urywanym powtórzył rozdzielającą scenę, która zaszła pomiędzy nim i Martą. Skarżył się, że pomimo gorących próśb i błagań z jego strony Marta była nieugięta.

– Niestety, przepowiadałem ci to, mój Jerzy… Znam Martę… woli jej nie złamiesz, nie…

– Doktorze!… nie odbieraj mi resztek nadziei… pomóż przekonać ją…

– Nie, Jerzy, nie łudź się napróżno… Marta niezdolna jest do układów… uważa się za córkę mordercy w oczach świata…

– A jeżeli nią nie jest?… Jeżeli Matias Ozolin czynu tego nie popełnił?!…

Paolin odwrócił głowę i nie odpowiedział na zapytanie w kwestyi, którą uważał już za roztrzygniętą.

Jerzy opanował się wreszcie i zabierał się do wyjścia. Żegnając się z Paulinem rzekł stanowczo:

– Muszę ci oświadczyć, doktorze, że Martę uważam zawsze jako swoją narzeczoną… i będę czekał…

– Na co?

– Może się coś zmieni… Może Bóg się nad nami zlituje…

 

* * *

 

Upłynęło parę miesięcy. Sprawa Pocha i Ozolina poszła w niepamięć. Nawet Franciszek Johansen, zwycięzca na wyborach do rady miejskiej, przestał się rodziną Ozolinów zajmować.

Lecz Jan i Marta postanowili przyjąć na siebie dług ojcowski. Pragnęli – o ile to będzie w ich mocy – oczyścić jego pamięć. W tym celu umyślili sprzedać dom i biblioteczkę profesora. Żyć będą z własnej pracy. Marta zajmie się nauczycielstwem… W Rydze byłoby to pewnie trudne… lecz w jakiemś innem mieście może się uda… Jan postara się o miejsce urzędnika w jakiejś instytucyi handlowej lub finansowej.

Tymczasem drobne oszczędności pozostałe po ojcu wyczerpywały się z każdym dniem. Należało przyśpieszyć sprzedaż ruchomości.

W załatwianiu tych interesów dopomagał im Jerzy. Kilkakrotnie nawet oddawał do ich rozporządzenia to, co mu z depozytu ojcowskiego pozostało, lecz Ozolinowie propozycyę jego odrzucili dumnie i stanowczo.

Po niejakimś czasie, widząc, że Marta ochłonęła nieco z pierwszego bólu, Jerzy błagał ją znowu, by się zgodziła na ich ślub. Lecz ona twierdziła uparcie, że żoną jego zostać nie może… że wina ojca rozdzieliła ich na zawsze.

Jerzy tracił głowę.

Paulin, widząc jego rozpacz, próbował skłonić Martę do zmiany postanowienia. Lecz wola młodej dziewczyny była nieugięta.

– Córka mordercy nie może zostać żoną uczciwego człowieka – odpowiedziała na wszystkie argumenty, któremi się ją przekonać starano.

Odmowa Marty wywarła wielkie wrażenie w całej Rydze. Przyznawano jej słuszność, lecz zarazem podziwiano siłę charakteru.

Znowu czas jakiś upłynął bez zmiany. Nic godnego uwagi nie zaszło.

Wtem 17-go września młodzi Ozolinowie odebrali list od pastora Szyleina, który prosił Jana i Martę, aby o 5-ej po południu przybyli na cmentarz protestancki.

Identycznie zredagowane listy otrzymali Jerzy i doktor Paulin.

Wszyscy zachodzili w głowę, co znaczy podobne wezwanie.

– Jak sądzisz, doktorze? Co mamy robić? – zapytał Jerzy.

– Mojem zdaniem, powinniśmy bezwarunkowo spełnić żądanie pastora Szyleina. Jest to człowiek tak zacny, że z pewnością nie wzywałby nas daremnie. Widocznie musi mieć do tego ważne powody…

– Czy przyjdziesz, Marto? – zapytał Jerzy, zwracając się do narzeczonej, która przysłuchiwała się w milczeniu.

– Nieraz już chodziłam na grób ojca – odparła zapytana – pójdę i tym razem. Może Bóg nas prędzej wysłucha, gdy pastor Szylein do próśb naszych dołączy swoje…

– Do widzenia, zatem! Spotkamy się o piątej! – zadecydował Paulin, żegnając się z rodzeństwem.

Jerzy wyszedł z nim razem.

Punkt o piątej Jan i Marta stanęli przed braną cmentarza, gdzie Jerzy i Paulin czekali na nich. Poczem udali się wszyscy na grób Matiasa, przybrany kwiatami.

Przy grobie klęczał siwowłosy starzec. Był o szanowany powszechnie siedmdziesięcioletni pastor Szylein.

Na odgłos kroków podniósł głowę i widząc nadchodzących powstał z ziemi. Oczy jego gorzały blaskiem niezwykłym. Wyglądał jak natchniony.

W milczeniu uścisnął dłonie przybyłych i skinął, by uklękli. Poczem rzekł:

– Jerzy, podaj mi rękę!

A wracając się do Marty dodał:

– I ty, Marto, również!

Dłonie ich połączył ze sobą. We wzroku jego i w głowie było tyle siły, w wyrazie twarzy tyle dobroci, że młoda dziewczyna nie śmiała się opierać.

Wtedy pastor wyrzekł bardzo powoli i bardzo uroczyście:

– Jerzy i Marto! przyrzeknijcie sobie i mnie, że jutro odbędzie się wasz ślub.

Marta bezwiednie prawie wyrwała swą rękę z dłoni Jerzego.

– Marto, uspokój się – rzekł pastor łagodnie – pamiętaj, że od jutra będziesz żoną tego człowieka, i że on na to zasługuje…

– Nigdy! – przerwała żywo – córka mordercy nie ma prawa…

– Córka niewinnie oskarżonego… – odparł pastor, wznosząc oczy ku niebu.

liw_(32).jpg (183290 bytes)

– Któż więc jest mordercą Pocha? – zapytał Jan, drżący ze wzruszenia.

– Właściciel szynku „pod złamanym hakiem”… Kroff!…

 

 

Rozdział XVI

Zeznanie Kroffa.

 

wigilię dnia tego Kroff zmarł na zapalenie płuc.

Przed śmiercią, dręczony wyrzutami sumienia, wezwał pastora Szyleina i sędziego śledczego Kerstorfa, poczem w ich obecności przyznał się do popełnionej zbrodni.

Wyznanie to pastor i sędzia zapisali dosłownie.

Oto, jak rzecz się miała:

W nocy, z 13-go na 14-ty kwietnia, Ozolin i Poch przybyli do szynku „pod złamanym hakiem”.

Na widok wyładowanego pugilaresu Pocha, szynkarz – którego interesy od niejakiegoś czasu szły bardzo nieszczególnie – postanowił okraść inkasenta. Ostrożność nakazywała mu doczekać się chwili, aż drugi podróżny opuści oberżę. Nie mógł jednak zapanować nad swą niecierpliwością i już o drugiej po północy wsunął się cichutko do pokoju Pocha. Na swe nieszczęście Poch nie spał wcale. Usłyszawszy lekki szmer, podniósł głowę i w bladem świetle latarki ujrzał przed sobą Kroffa. Szynkarz nie namyślał się długo… w jednej chwili zdecydował się na morderstwo.

Wyjął ukryty za pasem nóż szwedzki i pchnął nim inkasenta.

Cios był śmiertelny.

Kroff pochwycił pugilares i zaczął go przetrząsać. Znalazł piętnaście tysięcy rubli. Jakież jednak było jego przerażenie, gdy w bocznej kieszonce pugilaresu natrafił na kartkę treści następującej: „Wykaz numerów powierzonych mi banknotów. Duplikat znajduje się u pp. Johansenów.

Numery banknotów były wynotowane. Zbrodnię popełnił napróżno!

Wtedy błysła mu nagle myśl zrzucenia odpowiedzialności na podróżnego, który spał spokojnie w drugim pokoju. Wybiegł szybko na dwór, porysował ścianę wewnętrzną pogrzebaczem, wyłamał okienicę i wrócił do mieszkania.

Opanowała go jednak wściekłość bezsilna. Posiadał w swych rękach banknoty, z których skorzystać nie mógł, a które przedstawiały dlań niebezpieczeństwo groźne. Jak wybrnąć z tak trudnego położenia?…

Czas jakiś łamał sobie głowę daremnie … żaden pomysł nie przynosił mu ulgi.

W końcu postanowił raz jeszcze spróbować szczęścia, wślizgnąć się do pokoju drugiego podróżnego, zabrać pieniądze, jakie ten prawdopodobnie posiadał, a natomiast włożyć mu do kieszeni skradzione banknoty.

Jak pomyślał, tak i zrobił.

Tym razem udało mu się przewybornie. Nieznajomy spał tak mocno, że nie drgnął nawet, gdy Kroff przeglądał jego pugilares.

liw_(33).jpg (176946 bytes)

Jak wiemy, profesor wiózł wówczas do Parnawy depozyt ojca Sturita – 20000 rub. Kroff wyjął 15000 i na ich miejsce położył banknoty skradzione przed chwilą z pugilaresu Pocha. Notatki z numerami biletów nie znalazł nigdzie. Ciężar spadł mu z piersi. Krwawą zdobycz wraz z nożem szwedzkim zagrzebał coprędzej pod jodłą tak zręcznie, że policya pomimo dwukrotnego śledztwa w szynku, na ślady skopanej ziemi nie natrafiła.

O czwartej rano Ozolin opuścił szynk, udając się do Parnawy. Wyrządził tem usługę niepomierną Kroffowi, który wszystkie podejrzenia skierował przeciwko niemu.

Banknoty, wzięte od Ozolina wymieniał bardzo nieprędko i ostrożnie po jednej sztuce sturublowej.

Tymczasem nieznajomy podróżny został poznany przez Ecka. Był to Ozolin, Kerstorf wezwał go na badanie, oskarżony nie chciał wyznać celu swej podróży. Okoliczność ta stanowiła dowód obciążający, lecz następne wyjaśnienia Sturita poprawiły sprawę Ozolina.

Kroff daremnie z dnia na dzień wyczekiwał wiadomości o uwięzieniu profesora. Zwłoka napełniła go niepokojem, zrozumiał, że nie jest wolny od posądzeń. Pod grozą niebezpieczeństwa obmyślił kombinację nową, która zdaniem jego miała zadać profesorowi cios ostateczny.

Pomimo czujnego nadzoru agentów znalazł którejś nocy chwilę odpowiednią, krwią własną zbryzgał jeden z banknotów, spalił go na świecy, zachowując mały rożek cały. Następnie wdarł się na dach słomiany i przez komin rzucił zwęglony skrawek do pieca w pokoju nieznajomego. Jak już widzieliśmy poprzednio, podczas powtórnego śledztwa skrawek ten został znaleziony i poczytany za dowód, potępiający Ozolina nieodwołalnie.

A jednak i teraz jeszcze Kerstorf nie podpisał rozkazu uwięzienia profesora, wątpił bowiem ciągle o jego winie.

Niepokój Kroffa wzrastał. Od czasu do czasu dochodziły go wieści, że zwolennicy i obrońcy profesora obwiniają jego, Kroffa. Opinia publiczna chwiejna i niepewna zaczęła się przechylać na korzyść Ozolina. Szynkarz zrozumiał, że lada chwila otrzyma wyrok uwięzienia, a wyrok taki byłby jego zgubę.

Miotany obawami wyczekiwał daremnie chwili, ażeby profesor zmienił wreszcie podrzucone mu w szynku bilety. Lecz Ozolin biletów tych nie wymieniał wcale. Kroff zwątpił, czy kiedykolwiek zgłosi się z niemi do banku.

Nareszcie pewnego dnia, przybywszy do Rygi, dowiedział się o katastrofie, zaszłej w banku przy wymianie biletów przez Sturita i o nagłej śmierci Ozolina od ataku apoplektycznego.

Kroff mógł zatem odetchnąć swobodnie. Nikt już nie wątpił o winie Ozolina, on więc mógł spokojnie korzystać z owoców swej podwójnej zbrodni. Bo czuł to doskonale, że choć pchnął nożem tylko jednego Pocha, ale był też pośrednim sprawcą nagłej śmierci nieszczęsnego Ozolina.

Tak, mógł spokojnie korzystać z owoców zbrodni; sprawiedliwość ludzka nie mogła go dosięgnąć, ale wewnątrz jego duszy stanęło coś strasznego, gorszego stokroć niż poprzedni strach sądu.

Były to wyrzuty sumienia! Miotany wewnętrzną zgryzotą, błąkał się, jak szalony nad brzegami Dźwiny, wreszcie w gorączce zzapaleniem płuc, legł w szpitalu. Czując śmierć blizką, wezwał pastora i sędziego, aby wyznać całą prawdę.

Resztę pieniędzy, których jeszcze nie wydał około 13,000 r. oddał sędziemu dla zwrócenia prawemu ich właścicielowi, Jerzemu Sturitowi.

Rehabilitacja Ozolina była zupełna, lecz niestety, przyszła zapóźno! Marta wyszła za Jerzego i pozostała w rodzinnem mieście, ale ileż boleści sprawiła jego śmierć dzieciom i przyjaciołom nieboszczyka, ile szkody przyniosło sprawie odrodzenia Łotyszów, którą zmarły profesor, tak umiejętnie prowadził, któż zdoła obliczyć?

Tak się zakończył ów straszny dramat, który przed dwudziestu laty takie wywarł wrażenie w całym kraju Nadbałtyckim. Od tego czasu sprawa uświadomienia narodowego Łotyszów i Estów poszła szybkim krokiem, nie brak im dzielnych, pełnych poświęcenia mężów i niewiast; przewaga żywiołu niemieckiego coraz bardziej maleje.

 

Poprzednia część