Juliusz Verne
W płomieniach indyjskiego buntu
Tom I
(Rozdział I-III)
99ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe
Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925
© Andrzej Zydorczak
CENA ZA GŁOWĘ.
wa tysiące funtów szterlingów nagrody otrzyma, kto dostawi żywego lub umarłego jednego z poprzednich przywódców bundu Sipajów, który znajduje się obecnie w okręgu bombajskim, mianowicie naboba Dandu-Pant, znanego pod imieniem…”
Tak brzmiało urzędowe obwieszczenie, które dnia 6. marca 1876 zostało w Aurungabad wieczorem publicznie ogłoszone.
Ostatniego słowa, osławionego nazwiska, które jedni tak bardzo przeklinali, jak je inni potajemnie podziwiali, brakowało na afiszu, przylepionym niedawno na murze zapadłego bungalowu przy brzegu rzeki Doudha.
Nazwiska tego jednak brakowało poprostu dlatego, że jakiś fakir, którego nikt przy brzegu nie zauważył, oddarł dolną część afiszu, na której tłustemi czcionkami było wydrukowane to imię. Równocześnie znikło nazwisko generalnego guwernera prezydentury Bombaju, kontrasygnatura podpisu wicekróla Indyj.
Co mogło powodować tym fakirem? Czyby się spodziewał, że z podarciem obwieszczenia powstaniec z r. 1857 ujdzie sądowej pogoni i grożącego mu zasądzenia? Czyżby mógł wierzyć, że osobistości tak sławnej razem z rozrzuconemi szczątkami papieru nie będzie już można znaleść?
Byłoby to niemądre.
Na ścianach domów, pałaców, świątyń i hoteli w Aurungabad znajdowały się takie same afisze w olbrzymiej ilości. Prócz tego publiczny wywoływacz przechodził przez ulice miasta i głośno odczytywał obwieszczenie guwernera. Mieszkańcy i najmniejszej dziupli na prowincji już wiedzieli, że przyrzeczono prawdziwy majątek za ujęcie i dostawienie Dandu-Panta. Przed upływem dwunastu godzin musiałoby jego napróżno wydarte nazwisko w całej prowincji być w ustach wszystkich. Jeśli wiadomości były prawdziwe, jeśli nabob szukał rzeczywiście w tej części Hindostanu schronienia, to musiał przecież bez wątpienia, prędzej czy później wpaść w czyjeś ręce, bo przecież leżało jego ujęcie w interesie wszystkich.
Jakiem więc uczuciem był. powodowany ów fakir, jeżeli podarł jeden egzemplarz tysiąckrotnie już rozpowszechnionego obwieszczenia?
Najprawdopodobniej uczuciem gniewu, może wewnętrznej pogardy, bo poruszył przytem łopatkami i udał się potem bez oznaki troski do najludniejszej, a przytem najbiedniejszej części miasta.
„Dekkan” nazywają większą, część wschodniego półwyspu indyjskiego pomiędzy zachodniemi a wschodniemi górami Ghats. Zazwyczaj oznacza się tą nazwą także całą południową część Indyj, po tej części Gangesu. Dekkan, którego imię w sanskrycie oznacza południe, składa się z wielu prowincyj, prezydentur Madras i Bombaj. Jedną z najważniejszych pomiędzy niemi jest Aurungabad, której stolica kiedyś uchodziła za stolicę całego Dekkanu.
W XVII. stuleciu ustanowił słynny cesarz mongolski Aurung-Zeb swój dwór według porządku tego miasta, które już w najdawniejszych dziejach Hindostanu jest znane pod nazwiskiem Kirkhi. Liczyło ono wtedy sto tysięcy mieszkańców, około pięćdziesiąt tysięcy pod władzą angielską, którzy zarządzają nią zamiast „nizama” z Hajderabadu. Jest ono jednak jedną z najbardziej zdrowotnych miejscowości półwyspu, a straszna cholera azjatycka i febra, która zdziesiątkowała ludność w Indjach, oszczędziły ją.
Aurungabad przechowało wspaniałe szczątki dawnej świetności. Pałac Wielkiego Moguła wzniesiony na prawym brzegu Doudmy, pomnik sułtanki-oblubienicy Schah-Jahan, ojca Aurung-Zeb, meczet naśladowany podług Padja-d’Agra, który wznosi swoje cztery minarety na około kopuły kształtnie zaokrąglonej, inne pomniki artystycznie zbudowane i bogato ozdobione świadczą o wielkości i potędze jednego z najznakomitszych zdobywców Hindostanu, który wzniósł to królestwo, przyłączywszy do niego Kabul i Assam, do niezrównanej potęgi i dobrobytu. Chociaż ludność od owego czasu w Aurungabad znacznie się zmniejszyła, jak mówiliśmy wyżej, to jednakowoż jeden człowiek mógł łatwo ukryć się pośród tych typów tak różnorodnych, z których się składało to miasto.
Żebrak ten prawdziwy, czy udany zmięszany z pospólstwem, nie odróżniał się od niego niczem. Podobnych jemu w Indjach jest obfitość wielka. Tworzą oni z tak zwanymi „Sayed” zakon religijnych żebraków, którzy proszą o jałmużnę przechodniów pieszo czy konno, a jeżeli nie uzyskają jej dobrowolnie, to umieją ją wymóc podstępem. Nie wzgardzą oni rolą męczenników z własnej woli i doznają wielkiego poważania u klas niższych ludu indyjskiego.
Fakir, o którym mowa, byłto człowiek wzrostu wysokiego, a jeżeli przeszedł czterdziestkę, to nie o więcej jak o rok lub dwa. Twarz jego przypominała piękny typ maharattów, szczególnie blaskiem czarnych jego oczu zawsze ożywionych, ale pięknych rysów jego rasy trudno byłoby dopatrzyć się pod śladami ospy, która poryła mu twarz. Człowiek ten jeszcze w sile wieku, był gibki a silny. Znak szczególniejszy: brakowało mu jednego palca u lewej ręki. Włosy miał farbowane na czerwono, chodził prawie na pół nagi, bez obuwia, na głowie turban, ledwie okryty lichą kolorową koszulą wełnianą, paskiem przepasaną. Na piersiach jego widać było symbol dwóch pierwiastków mitologji indyjskiej, tworzącego i niszczącego, głowę Iwa czwartego wcielenia Wisznu, troje oczu i symboliczny trójząb srogiego Sziwy.
W Aurungabad po ulicach, a szczególnie po tych lichszych zaułkach, gdzie przemieszkują tłumy kosmopolityczne niskich warstw widoczne było wielkie wzruszenie, łatwo dające się wytłumaczyć. Tam to tłumy roiły się przed ruderami, które im służyły za mieszkania. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy Europejczycy czy krajowcy, żołnierze z regimentów królewskich czy regimentów krajowców, żebracy różnego rodzaju, wieśniacy okoliczni, wszystko to spotykało się, gwarzyło, giestykulowało, dowodziło, rozmyślając nad możebnością pozyskania nagrody, obiecanej przez rząd. I przed kołem loteryjnem, które wyciąga wielkie losy na dwa tysiące funtów szterlingów, wzruszenie nie byłoby większe. Można nawet dodać, że tym razem nikogo nie było, któryby nie miał szansy wyciągnięcia dobrego numeru, którym była głowa Dandu-Panta. Szczególniejszego wprawdzie potrzeba było szczęścia i szczególnej też odwagi, by ująć naboba.
Fakir widocznie sam jeden pomiędzy wszystkimi, którego nie wabiła nadzieja pozyskania nagrody, przesuwał się pomiędzy tłumami, zatrzymywał czasem, nadsłuchując co mówiono, jak człowiek, który mógłby z tego coś skorzystać. Ale nie mięszał się wcale do gadaniny ani jednych ani drugich, a jeżeli usta jego milczały, to za to uszy i oczy wcale nie wypoczywały.
– Dwa tysiące za odkrycie naboba! – wołał jeden, wznosząc zaciśnięte pięści ku niebu.
– Nie za odkrycie, ale za pochwycenie, – odrzekł inny, – to wielka różnica.
– W istocie to człowiek, który nie łatwo da się pochwycić, a pochwycony bronić się będzie zajadle.
– A czyż nie mówiono tu kiedyś, że umarł na febrę w Nepalu?
– Nic w tem nie ma prawdy! Chytry Dandu-Pant chciał ogłosić się za umarłego, by tem bezpieczniej mógł żyć!
– Chodziły nawet pogłoski, jakoby go pogrzebano w jego obozie na granicy.
– Fałszywe grzebanie, żeby zwieść.
Fakir słuchał bez najmniejszego znaku wzruszenia opowiadania tego ostatniego zdarzenia. Jednakowoż czoło jego zmarszczyło się mimowolnie, gdy usłyszał Hindusa najbardziej ożywionego w grupie, do której się przyłączył, opowiadającego następujące szczegóły, szczegóły tak dokładne, że niepodobna, by były nieprawdziwe:
– To jest pewne, – mówił Hindus, – że bogacz w r. 1859 schronił się z bratem swoim Balao Rao i exradżą z Gondy, Debi-Bux-Singh, na polu u podnóża gór Nepalu. Tam natarci zbliska przez wojsko angielskie, wszyscy trzej postanowili przejść granicę indochińską. Otóż nim ją przeszli, nabob i dwaj jego towarzysze, ażeby lepiej uwierzytelnić pogłoskę o swej śmierci, urządzili sami obrzęd pogrzebowy, ale na pogrzebie tym pochowano jedynie palec lewej ręki każdego, które obcięli sobie podczas żałobnego obrządku.
– Skądże ty to wiesz? – zapytał jeden ze słuchaczy Hindusa, który opowiadał z taką pewnością.
– Byłem obecny przy pogrzebie, – odrzekł Hindus. – Żołnierze Dandu-Panta wzięli mnie w niewodę, z której dopiero po sześciu miesiącach ledwo zdołałem uciec.
Podczas kiedy Hindus opowiadał tak stanowczo, fakir nie spuszczał go z oka. Błyskawicą zaiskrzyły mu się oczy, schował przezornie rękę skaleczoną pod wełniane łachmany, które pokrywały mu pierś. Słuchał nie mówiąc ani słowa, ale wargi jego drżały odkrywając zaciśnięte zęby.
– A więc ty znasz naboba? – pytano byłego niewolnika Dandu-Panta.
– Tak jest, – odrzekł Hindus.
– I poznałbyś go niezawodnie, gdyby przypadek zbliżył was do siebie?
– Tak dobrze, jak poznaję sam siebie.
– Ah, to masz szansę do zarobienia dwu tysięcy funtów, – odparł jeden ze słuchaczy ze źle ukrytą zawiścią.
– Może… – odpowiedział Hindus, – jeżeli prawda, że bogacz był o tyle nierozsądnym narażać się, zbliżając się aż do prowincji Bombaj. co jednakże zdaje mi się nieprawdopodobnem.
– A cóżby on tu robił?
– Chce próbować niezawodnie wywołać nowe powstanie, – powiedział jeden z grupy, – jeżeli nie wśród Sipajów, to może między mieszkańcami wsi wnętrza kraju.
– Ponieważ jeżeli rząd zapewnia o obecności jego w prowincji, – odparł jeden z rozmawiających, należący do kategorji ludzi, którzy wierzą, że władza nigdy mylić się nie może, – to zapewne musiał być dobrze poinformowanym pod tym względem.
– Być może, – odrzekł Hindus. – Dałby Brahma, żeby Dandu-Pant wszedł mi w drogę, a szczęście moje byłoby zupełne.
Fakir cofnął się o parę kroków, lecz nie tracił z oczu dawnego więźnia bogacza. Była noc już ciemna, ale ruch na ulicach Aurungabad nie zmniejszał się wcale. Rozmowy na temat naboba krążyły jeszcze żywiej. Tu mówiono, jakoby był widziany w samem mieście, tam, że już daleko za miastem. Twierdzono również, że sztafeta z północy przyniosła wiadomość o przyaresztowaniu Dandu-Panta. O dziewiątej godzinie wieczorem dobrze poinformowani utrzymywali, że już jest zamknięty w więzieniu miejskiem w towarzystwie kilku thugów, którzy tam siedzą prawie od lat trzydziestu, i że będzie powieszony nazajutrz skoro świt, nie wyczekując żadnych formalności, tak jak postąpiono z Tantia-Topi, jego znakomitym towarzyszem rewolucji na placu Sipri. Ale o dziesiątej godzinie przyszły inne znowu przeczące wiadomości. Rozeszła się pogłoska, że więzień prawie zaraz zdołał umknąć, co rozbudzało nowe nadzieje dla tych wszystkich, których nęciła nagroda dwu tysięcy funtów!
W istocie wszystkie te pogłoski były fałszywe. Najlepiej poinformowani nie wiele więcej wiedzieli od tych, którzy nic nie wiedzieli. Głowa bogacza wartą była zawsze swoją cenę, była zawsze do wzięcia, i dlatego to ów Hindus, ponieważ znał osobiście Dandu-Panta, mógł bardziej jak ktokolwiek obiecywać sobie pozyskanie nagrody. Mało kto szczególnie w prezydencji Bombaju miał sposobność spotkać się z dzikim przywódcą wielkiego powstania. Bardziej na północ i bardziej w środku, w Sindhia, w Bundelkund, w Aude, w okolicach Agry, Delhi, Kanpuru, Lucknow, na ziemiach, które były widownią okrucieństw popełnianych z jego rozkazów, całe tłumy byłyby powstały przeciw niemu, aby go wydać władzom angielskim. Krewni jego ofiar, mężowie, bracia, dzieci, żony opłakiwali jeszcze dziś tych, których nabob kazał masakrować setkami. Dziesięć lat upłynęło, a jednak czas ten nie przygasił najsłuszniejszego uczucia zemsty i nienawiści w sercach mieszkańców. To też niepodobieństwem byłoby, żeby Dandu-Pant tak był nierozsądnym i odważał się zjawiać się w tych prowincjach, gdzie imię jego okryte było przekleństwem i nienawiścią wszystkich. Jeżeli tedy, jak mówiono, przeszedł on granicę indochińską, jeżeli jakieś powody nieznane, plan powstania lub coś podobnego, skłoniły go do opuszczenia swego bezpiecznego schronienia, którego wyśledzić nawet policja anglo-indyjska nie mogła, to tylko prowincje Dekkanu mogły mu zapewnić jakie takie bezpieczeństwo.
Widzimy jednak, że wiadomość o pojawieniu się jego w prezydenturze doszła do gubernatora i zaraz na głowę jego naznaczono tak wysoką cenę.
Nadmienić jednak wypada, że w Aurungabad wyższe klasy mieszkańców nie dowierzały otrzymanej wiadomości. Tyle już razy rozchodziły się wieści, że widziano, a nawet schwytano naboba, tyle fałszywych wieści krążyło o nim, iż utworzyła się legenda o cudownej wszędobytności bogacza, a taka była jego zręczność mylenia poszukiwań najzręczniejszych nawet agentów policyjnych, iż pospólstwo wierzyło wszystkiemu. W rzędzie mniej niedowierzających naturalnie był dawniejszy niewolnik bogacza. Biedak ten olśniony obietnicą nagrody, ożywiony zresztą pragnieniem zemsty osobistej myślał tylko o zetknięciu się i uważał zwycięstwo za prawie pewne. Plan jego bardzo był prosty. Zaraz nazajutrz miał ofiarować usługi swoje namiestnikowi, Później dowiedziawszy się dokładnie, co też wiedziano tam o Dandu-Pancie, to jest na czem polegały doniesienia ogłaszane na plakatach, postanowił zaraz udać się wprost na miejsce, które mu naznaczą jako pobyt naboba. Około jedenastej godziny, nasłuchawszy się tylu różnych zdań, które pomieszane w jego głowie potwierdzały go jednakże w jego planie, postanowił Hindus udać się na spoczynek. Za mieszkanie służyła mu łódka uwiązana u brzegu Dudhmy, tam więc zwrócił swe kroki, marząc z nawpół zmrużonemi oczyma.
Nie spodziewał się wcale, że fakir nie spuszczał go z oka, szedł za nim niespostrzeżenie jak cień cichuteńko, by nie zwrócić jego uwagi. Na końcu już tej ludnej dzielnicy ulice były mniej ożywione o tej godzinie. Główna ulica kończyła się gdzieś na wolnem miejscu, które ograniczone było brzegami Dudhmy.
Był to jakby rodzaj pustyni za miastem. Kilku spóźnionych przechodziło jeszcze tamtędy, lecz widać spieszno im było dostać się do części miasta więcej zaludnionych.
Niedługo i odgłos ostatnich kroków już ucichł, a Hindus nie spostrzegł się wcale, że sam jeden tylko szedł nad brzegiem rzeki.
Fakir śledził go ciągle, wybierając miejsca najbardziej przyciemnione, czy to pod cieniem drzew, czy to prześlizgując się po pod ciemne mury ruin tu i owdzie porozrzucanych. Ostrożność ta fakira wcale nie była zbyteczną, księżyc właśnie wychodził z poza chmur i rzucał swe blade światło w przestrzeń. Hindus mógłby był zauważyć, że go ktoś śledził, a nawet dochodził coraz bliżej, chociaż kroków fakira nie zdradzał najlżejszy nawet szelest, gdyż ten boso przesuwał się raczej niż szedł śladem Hindusa.
Tak upłynęło pięć minut, Hindus zbliżył się prawie machinalnie do nędznej łódki, w której zwykle noc przepędzał.
Szedł jak człowiek przyzwyczajony odwiedzać co wieczór to miejsce osamotnione. Zatopiony był cały w tej myśli, że nazajutrz uda się prosto do namiestnika. Nadzieja, że będzie się mógł pomścić na bogaczu, który wcale nie był dla niego uprzejmym podczas niewoli, połączona z dziką żądzą zyskania nagrody, czyniła go ślepym i głuchym na wszystko.
Najlżejszego nie miał nawet przeczucia o niebezpieczeństwie, na jakie go naraziło nieostrożne jego odezwanie się wśród tłumu, nie widział fakira zbliżającego się doń coraz bliżej a bliżej.
W tem nagle jak tygrys fakir rzucił się na niego, a promień księżyca odbił się na stali sztyletu.
Hindus uderzony gwałtownie w pierś zachwiał się i potoczył na ziemię.
Jednakowoż, choć cios wymierzony był wprawną ręką, nieszczęśliwy nie wyzionął odrazu ducha. Kilka słów nawpół niewyraźnych wymknęło się z ust jego równocześnie ze strumieniem krwi. Morderca nachylił się, podniósł głowę dogorywającej ofiary i odwrócił się tak, że promienie księżyca oświetlały mu twarz.
– Poznajesz mię? – rzekł.
– To on, – szepnął Hindus.
I imię straszliwe fakira miało być ostatniem jego słowem, gdy tymczasem skonał. Za chwilę ciało Hindusa znikło w nurtach Dudhmy, która nigdy już nie miała go zwrócić.
Fakir poczekał, aż ucichł ostatni plusk wody, wrócił swą drogą, przeszedł puste miejsca, następnie przedmieście, które poczynało już się wyludniać i szybkim krokiem skierował się ku jednej z bram miasta.
Ale bramę tę zamykano właśnie, gdy się zbliżał do niej. Kilku żołnierzy z armji królewskiej strzegło przejścia. Fakir nie mógł już opuścić Aurungabad, jak sobie tego życzył.
– Muszę jednakowoż wyjść, a to nawet tej nocy… lub nie wyszedłbym już z niego nigdy! – mruknął sam do siebie.
Zawrócił więc znowu, szedł wzdłuż murów wewnątrz i dwieście kroków od bramy usiłował wyleść na wierzch wału.
Szczyt wału na zewnątrz miasta wznosił się o jakie pięćdziesiąt stóp ponad fosą wykopaną pomiędzy szkarpami. Był to mur prostopadły bez gzymsu, bez żadnej chropowatości, któraby mogła służyć w danym razie za punkt oparcia. Zdawało się rzeczą niepodobną, żeby człowiek mógł zesunąć się po gładkiej powłoce tego muru. Po sznurze możnaby było może próbować zleść, ale pasek, którym opasany był fakir był ledwie na kilka stóp długi, a zatem nie mógł wystarczyć aż na dół.
Fakir zatrzymał się chwilę, spojrzał naokoło siebie i rozważał co mu wypadało czynić.
Na szczycie wału okrągliło się kilka kopuł z zieleni drzew otaczających jakby wieńcem zielonym Aurungabad. Z zieleni tej wystawały długie giętkie gałęzie, które możnaby uchwycić, chcąc się dostać choć z wielkiem niebezpieczeństwem na dół fosy.
Fakir, skoro tylko przyszła mu ta myśl, nie wahał się długo. Rzucił się na drzewo i za chwilę widać go było z drugiej strony muru, wiszącego na długiej gałęzi, która uginała się coraz bardziej pod tym ciężarem. Kiedy się już gałęź dostatecznie ugięła i dozwoliła dotknąć muru, fakir spuścił się pomału, jak gdyby po linie z węzłami. Tak dostał się aż do połowy muru, ale jakie trzydzieści stóp przedzielało go jeszcze od ziemi, na której potrzeba było stanąć, ażeby sobie umożliwić ucieczkę.
I tak uwieszony na rękach wisiał w powietrzu szukając nogami bodaj jakiego szczerbu, któryby mógł służyć mu za punkt oparcia…
Wtem jak błyskawica przeleciało coś w powietrzu. Wystrzały zahuczały, zbiega ujrzeli żołnierze na warcie, dali ognia, ale strzały chybiły, tylko jedna kula trafiła gałęź, na której wisiał i naruszyła ją dwa cale ponad głową.
W dwanaście może sekund potem gałąź ułamała się, a fakir spadł do fosy
Kto inny byłby się zabił, on powstał zdrowy i cały. Powstać, przeleźć drugie szkarpy pośród nowego gradu kul, które go również nie dosięgły, zniknąć w cieniach nocy, było już tylko igraszką dla zbiega
O dwie mile dalej przechodził niespostrzeżony koło namiotów angielskiego wojska, obozującego poza murami Aurungabadu. O dwieście kroków dalej zatrzymawszy się obrócił się i podniósł rękę skaleczoną ku miastu, a wyciągając ją wymawiał te słowa:
– „Biada tym, którzy wpadną jeszcze kiedykolwiek w moc Dandu-Panta! Anglicy! wyście nie skończyli jeszcze z Naną Sahibem!”
Nabob raz jeszcze rzucił zdobywcom Indji, jako groźne wyzwanie, wojenne swoje przezwisko, jedno z najgroźniejszych z tych wszystkich, które podczas strasznego buntu w 1857 r. tak krwawym zasłynęły rozgłosem.
PUŁKOWNIK MUNRO.
cóż kochany Mauclerze, – rzekł do mnie inżynier Banks, – nie opowiadasz nam wcale o twojej podróży. Myślałby kto, żeś jeszcze nigdy nie wyjrzał poza Paryż! Jakże znachodzisz Indje?
– Indje! – odrzekłem, – ależ żeby o nich mówić z jaką taką dokładnością potrzeba by przynajmniej je widzieć!
– Masz tobie, czyż nie przejeżdżałeś właśnie półwyspu z Bombaju do Kalkuty, chyba żeś był ciemnym…
– Nie, nie byłem wcale ciemnym, mój kochany Banksie, ale podczas tej podróży byłem oślepiony.
– Oślepiony?
– Tak jest, oślepiony dymem, parą, pyłem i co najbardziej szybkością jazdy. Nie chcę źle mówić o kolejach żelaznych, ponieważ to twój zawód je budować, mój kochany Banksie, ale wcisnąć się gdzieś w klatkę wagonową i widzieć tylko szyby w drzwiczkach zamiast wszelkich pięknych i ciekawych widoków, pędzić dzień i noc dziesięć mil na godzinę raz po nad przepaście i skały z orłami, to znowu przez tunele w towarzystwie myszy leśnych lub szczurów, a nie zatrzymywać się nigdzie, chyba na dworcach, które wszystkie jeden jak drugi, widzieć miast zewnętrzne tylko mury albo szczyty wież i kopuł, być w ciągłym i ustawicznym wirze, nie słyszeć nic prócz gwizdu lokomotyw i zgrzytu relsów, czyż to znaczy podróżować?
– Dobrze mówi! – wykrzyknął kapitan Hod. – Odpowiedz na to, jeżeli umiesz Banksie! Jakże ty o tem sądzisz pułkowniku?
Pułkownik, do którego zwrócił się właśnie kapitan Hod, skłonił lekko głową i odpowiedział:
– Jestem ciekawy, co Banks odpowie panu Maucler, naszemu gościowi.
– Tem się wcale nie kłopoczę, – odrzekł inżynier – i wyznaję, że Maucler ma słuszność pod każdym względem.
– Toż jeżeli tak, to na cóż budujesz koleje żelazne?
– Dlatego kapitanie, abyś mógł, gdy ci pilno, w sześćdziesięciu godzinach dostać się z Kalkuty do Bombaju.
– Mnie nigdy nie pilno.
– Więc dobrze, to w takim razie kapitanie najlepiej podróżuj piechotą.
– To też właśnie myślę tak uczynić.
– Kiedy?
– Wtedy, gdy mój pułkownik zechce odbyć ze mną piękną przechadzkę przez ośm lub dziewięćset mil po półwyspie.
Pułkownik uśmiechnął się tylko i zapadł w swą zwykłą zadumę, a w takich chwilach nawet najlepsi jego przyjaciele, jak inżynier Banks i kapitan Rod, z trudnością słówko z niego mogli wydobyć.
– Zaledwie od miesiąca bawiłem w Indjach, a przyjechawszy wprost koleją z Kalkuty do Bombaju wcale prawie półwyspu nie znałem.
– Zadaniem mojem było zwiedzić najprzód część jej północną za Gangesem, zwiedzić wszystkie większe miasta, przypatrzyć się główniejszym pomnikom i poświęcić temu zwiedzaniu tyle czasu, ile tylko potrzeba, żeby dokładnie wszystko poznać. Poznałem przed kilkoma laty w Paryżu inżyniera Banksa i bardzo zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Obiecałem, że go odwiedzę w Kalkucie, jeżeli tylko budowa linji kolejowej Scind Punjab and Delhi, przy której byłem zajęty, zostanie ukończoną. Otóż teraz, gdy to nastąpiło, Banks miał prawo wypocząć parę miesięcy, zaproponowałem mu więc, żeby wypoczywając odbywał ze mną podróże po Indjach. Że przyjął moją propozycję z zapałem, nie ulega żadnej wątpliwości. To też mieliśmy wyjechać za parę tygodni, jak tylko przyjazna nastanie pora. Przybyłem do Kalkuty w marcu r. 1876, gdzie Banks zaznajomił mię z jednym ze swoich dobrych przyjaciół, kapitanem Hod; później przedstawił mię przyjacielowi swemu pułkownikowi Munro, u którego właśnie spędzaliśmy wieczór. Pułkownik mógł mieć około 47 lat, zamieszkiwał dom trochę odosobniony, leżący w dzielnicy europejskiej, a tem samem poza obrębem ruchu, który znamionuje to miasto handlowe i to czarne miasto, które stanowią główne części stolicy Indji. Część tę miasta nazywano też „miastem pałaców” i rzeczywiście pałaców tam nie brakowało, jeżeli w każdym razie nazwać można pałacem mieszkania dlatego, że tylko portykami, kolumnami i tarasami przypominają pałace. W Kalkucie spotyka się wszystkie style architektoniczne, które gust angielski rozpowszechnia w miastach Starego i Nowego Świata.
Mieszkanie pułkownika, był to „bungalow” pełen prostoty, dom parterowy, wzniesiony na podmurowaniu z cegieł, pokryty piramidalnym dachem. Wokoło domu ciągnęła się weranda, wsparta na lekkiej kolumnadzie. Po obu stronach domu były wozownie, kuchnie, stajnie i różne zabudowania gospodarskie, a wszystko razem wzniesione było w ogrodzie, pełnym pięknych drzew i otoczonym niewysokim murem. Całe urządzenie tego domu dowodziło wielkiej zamożności właściciela.
Służbę miał liczną jak to zwykle bywa w domach rodzin indo-angielskich na półwyspie. Sprzęty, ruchomości i urządzenie wewnętrzne, wszystko to dowodziło, że tu niegdyś rządziła ręka roztropnej gospodyni, której obecnie już nie ma.
Zarząd służby i prowadzenie domu zdał pułkownik zupełnie dawnemu towarzyszowi broni, sierżantowi Mac Neil, który odbył z nim wszystkie kampanje w Indjach; było to jedno z tych poczciwych serc, co bije w piersi dla tych, dla których się poświęca. Mac Neil był szkotem, mający lat czterdzieści pięć, silny, rosły, noszący długą brodę jak wszyscy szkoci-górale. Jego postawa, wyraz twarzy, rysy, a nawet tradycyjny ubiór zdradzały, że służył w armji królewskiej, którą opuścił wziąwszy dymisję równocześnie z pułkownikiem Munro. Obydwaj wystąpili z wojska od r. 1860. Ale zamiast wrócić do rodzinnego kraju, między odwieczne „klany” swych przodków, obaj pozostali w Indjach i żyli w Kalkucie w pewnego rodzaju odosobnieniu jakby w rezerwie, co musi być bliżej wytłómaczone.
Zanim Banks przedstawił mię pułkownikowi Munro, jedną tylko zrobił mi uwagę:
„Nie wspominaj nigdy o powstaniu Sipajów, a szczególnie nie wymów nigdy imienia Nany Sahiba!”
Pułkownik Munro pochodził ze starodawnej rodziny szkockiej, której przodkowie odznaczyli się w dziejach Zjednoczonego Królestwa. Zaliczał do swych przodków sławnego sir Hector Munro, który dowodził armją bengalską w 1760 r. i właśnie stłumił powstanie, które o wiek prawie później Sipajowie mieli podnieść na nowo. Major Munro stłumił powstanie z nieubłaganą surowością, i bez wahania kazał przywiązać jednego dnia dwudziestu ośmiu powstańców do działa i rozstrzelać, – okrutne męczarnie, które często później się powtarzały podczas powstania 1857 r., a których wynalazcą był właśnie może pradziad pułkownika.
W czasie kiedy Sipajowie podnieśli bunt, pułkownik Munro dowodził 93 regimentem piechoty szkockiej w armji królewskiej.
Przebywał on prawie całą kampanję pod głównem dowództwem sir Jamesa Outrama, bohatera tej wojny, którego sir Karol Napier nazwał „Bajardem armji indyjskiej”. Z nim tedy był pułkownik Munro w Kanpurze, brał także udział w drugiej wyprawie Collin Campbella w Indjach, był przy oblężeniu Lucknowu i nie opuszczał tego znakomitego żołnierza, aż kiedy tenże mianowanym został członkiem rady indyjskiej w Kalkucie.
W r. 1858 pułkownik sir Edward Munro został kawalerem orderu „gwiazda Indji” „the Star of India (K.C.S.J.)” i dostał tytuł baroneta, a żona jego byłaby nosiła tytuł lady Munro,1 gdyby dnia 27. czerwca 1857 r. ta nieszczęśliwa nie zginęła w strasznej rzezi w Kanpurze, rzezi popełnionej pod okiem i z rozkazów Nany Sahiba.
Lady Munro, – przyjaciele pułkownika nigdy jej inaczej nie nazywali, była uwielbianą przez swego męża. Miała zaledwie 27 lat kiedy zginęła z dwustu innemi ofiarami w tej strasznej rzezi. Mistress Orr i miss Jackson, prawie cudownie ocalone po wzięciu Lucknowu przeżyły, jedna swojego męża, druga swojego ojca, lady Munro zaś nie mogła już nigdy być wróconą pułkownikowi Munro.
Zwłoki jej nawet nie mogły być po chrześcijańsku pogrzebane, gdyż niepodobna było odszukać ich pośród ciał tylu nieszczęśliwych ofiar rzuconych razem w jedną ze studzien kanpurskich.
Sir Edward Munro zrozpaczony miał już tylko jedyną myśl, jedyną: znaleść Nanę Sahiba, którego rząd angielski ścigał na wszystkie strony i wtedy nasycić swoją zemstę, która jak straszne pragnienie trawiła go nieustannie. Ażeby nie być krępowanym w swoich czynnościach podał się do dymisji. Sierżant Mac Neil szedł zawsze za nim ślad w ślad. A tak ci dwaj ludzie, ożywieni jednym duchem, żyli jedną myślą, do jednego dążyli celu, rzucali się na każdy trop jego, śledzili każdy ślad, ale mimo to nie lepiej im się powiodło jak i policji anglo-indyjskiej. Nana Sahib uszedł pomimo wszelkich poszukiwań, Po trzech latach daremnych wysiłków, pułkownik i sierżant musieli chwilowo zaprzestać dalszych poszukiwań. Zresztą w tym czasie pogłoska o śmierci Nany Sahiba krążyła po Indjach z taką cechą prawdziwości, że niepodobna było powątpiewać.
Sir Edward Munro i Mac Neil powrócili tedy do Kalkuty, gdzie osiedli w samotnym domu. Tu nie czytując ani książek, ani dzienników, któreby mogły były przypomnieć mu okrutne chwile powstania, nie wychodząc nigdy z domu, pułkownik żył jak człowiek, którego życie było bez celu. Jednakowoż myśl o żonie nie opuszczała go nigdy. Zdawało się, że czas nie wpłynął na niego, by ukoić jego żal.
Dodać należy, że wiadomość o pojawieniu się Nany w prezydenturze Bombaju, która krążyła od kilku dni, nie doszła do wiadomości pułkownika. I to było bardzo szczęśliwie, bo byłby był tej chwili opuścił swe bungalow.
Oto co dowiedziałem się od Banksa, nim mię wprowadził w ten dom, z którego wszelka radość wygnaną była na zawsze. I oto dlaczego trzeba było strzedz się nawet jakiejkolwiek wzmianki tak o buncie Sipajów, jako też o najokrutniejszym z jego przywódców Nana Sahibie.
Dwóch tylko przyjaciół, przyjaciół na życie i śmierć, uczęszczało w dom pułkownika, byli nimi inżynier Banks i kapitan Hod.
Banks, jak mówiłem, właśnie ukończył roboty, których był się podjął przy budowie kolei żelaznych Great Indian Peninsularline. Był to człowiek lat czterdzieści pięć liczący, w pełnej sile wieku. Miał wprawdzie wziąć czynny udział przy budowie kolei Madras railway mającej połączyć zatokę Arabską z zatoką Bengalską, roboty te jednak mogły zacząć się dopiero za rok. Wypoczywał tedy w Kalkucie, zajmując się ciągle różnemi planami mechanicznymi, bo był to umysł czynny, nieustannie goniący za nowemi odkryciami. Cały swój czas poza zajęciami poświęcał pułkownikowi, z którym łączyła go dwudziestoletnia przyjaźń. Toteż wszystkie prawie wieczory spędzał pod werandą w towarzystwie sir Edwarda Munro i kapitana Hod, który także właśnie uwolnił się był od służby na dziesięć miesięcy. Hod należał do pierwszego szwadronu karabinierów królewskich i odbył w r. 1857 całą kampanję najprzód z sir Colin Cambellem w Aude i Rohilkhande, później z sir H. Rosem w Indjach środkowych. Kampanja ta skończyła się wzięciem Gwalioru.
Kapitan Hod wychowany w twardej szkole indyjskiej, miał ledwie trzydzieści lat, brodę i włosy koloru czerwono blond i był znakomitym członkiem klubu w Madras. Chociaż był w armji królewskiej, można go było jednakowoż wziąć za oficera armji krajowców, tak się już był „zindyzował” podczas pobytu swego na półwyspie. Uważał on Indje za kraj wyjątkowy, za ziemię obiecaną, za krainę szczęśliwą w całem znaczeniu tego wyrazu i jedyną, gdzie człowiek może i powinien żyć. Tutaj w istocie znachodził wszystko, co tylko mogło zadowolić jego skłonności. Żołnierz z usposobienia miał też sposobność staczania ciągłych bojów. Znakomity myśliwy, czyż nie był w kraju, gdzie przyroda jakby nagromadziła wszystkie jelenie, rogacze i t. d. i wszystką zwierzynę skrzydlatą i czworonożną dwóch światów? Odważny turysta, czyż nie miał tuż koło siebie tego imponującego łańcucha gór tybetańskich, w którym znachodzą się najwyższe szczyty na kuli ziemskiej? Niczem nie zrażony podróżnik, czyż nie mógł kierować krokami swoimi w strony niedostępnych okolic granicy himalajskiej, gdzie jeszcze nie postała noga ludzka? Zapalony turfista, czyż brakowało mu areny na wyścigi, które w oczach jego zastępowały wyścigi w Marche albo w Epsom? Na tym punkcie właśnie Banks i on zupełnie się nie zgadzali. Inżyniera jako „mechanika” czystej krwi, mało zajmowały bohaterstwa rumaków wyścigowych. Jednego nawet dnia, gdy kapitan Hod wyciągał go na słowo w tej kwestji, Banks odpowiedział mu, że jego zdaniem wyścigi w „jednym tylko razie byłyby interesujące.
– I kiedyż to? – pytał Hod.
– Gdyby się zgodzono, że dżokiej, który ostatni zdąży do mety, zostanie rozstrzelanym na miejscu.
– I to myśl! – odrzekł spokojnie kapitan Hod.
On istotnie byłby zdolny w własnej osobie podjąć się podobnego zakładu.
Tacy to byli towarzysze sir Edwarda Munro. Pułkownik lubiał słuchać ich różnych sporów, a wieczne ich ścieranie się sprowadzały niekiedy rodzaj uśmiechu na jego ustach.
Wspólnem pragnieniem obydwu tych poczciwych towarzyszy było namówić pułkowniku do jakiejś podróży, która by go rozerwała. Kilka razy proponowali mu, żeby jechał na północ półwyspu, namawiali, żeby przepędził kilka miesięcy w okolicach lak zwanego „Sanatorjum”, gdzie bogaci anglo-hindusi chronili się chętnie podczas wielkich upałów. Pułkownik zawsze opierał się temu.
Co do podróży, którą Banks i ja zamierzaliśmy odbyć, to już przeczuwaliśmy, jak zostanie przyjętą. Tego właśnie wieczora kwestja ta znowu była na porządku dziennym. Wiedzieliśmy, że kapitan Hod na serjo myśli odbyć pieszo wielką wycieczkę do północnych Indji. Jeżeli Banks nie lubiał koni, to Hod znowu nie lubiał kolei żelaznych. Byli więc obaj w sprzeczności z sobą. Sposób ostateczny byłby podróżować, czy to w powozie czy w lektyce, lecz wedle swej woli, o godzinach, w których się podoba, co zresztą na dobrych gościńcach porządnie utrzymywanych w Hindostanie, było wcale możliwem.
– Nie mówże mi o waszych wozach z wołami, ani o waszych wołach z garbami! – wykrzyknął Banks. – Gdyby nie my, bylibyście się jeszcze posługiwali tymi wehikułami, które w Europie już zarzucono od pięciuset lat!
– Ech, Banks! – odparł kapitan Hod, – więcej one warte, jak wasze wagony i wasze furgony! Ogromne woły białe, które doskonale pędzą galopem, a które można zmienić co dwie mile na każdej stacji pocztowej…
– I które wloką za sobą coś jakby statek na czterech kołach, który bardziej trzęsie i rzuca jak barka rybacka na pełnem morzu!
– No, pomijam wóz ciągniony przez wołów, – odrzekł kapitan Hod. – Ale czyż nie mamy powozów na dwa, trzy, albo i cztery konie, które mogą iść w zawody z waszemi wagonami. Lecz najlepiej wolałbym po prostu lektykę…
– Ach, wasze lektyki kapitanie, to prawdziwe nosze, długie sześć stóp, a szerokie cztery, gdzie człowieka kładą jakby nieboszczyka.
– Ale przynajmniej człowiek nie jest tłuczony, podrzucany, można w nich czytać, można pisać i spać wygodnie bez przebudzenia na każdej stacji. Lektyką niesioną przez czterech albo i sześciu ludzi zrobi się zawsze cztery mile i pół na godzinę2przynajmniej nie ma obawy jak w waszych niemiłosiernych szybkowozach, że się przybędzie prędzej nim się jeszcze wyjechało.
– Najlepiej byłoby – powiedziałem wtedy, gdyby można podróżować w swoim domu.
– Jak ślimak! – wykrzyknął Banks.
– Mój przyjacielu, – odrzekłem, – ślimak, który mógłby opuszczać swoją skorupę i znowu do niej wchodzić wedle upodobania, nie byłby tak bardzo do pożałowania! Podróżować w swoim domu, w domu toczącym się jak na kołach, byłoby to zdaje się ostatnie słowo w postępie pod względem podróżowania.
– Może, – rzekł na to pułkownik Munro, przenosić się z miejsca na miejsce, pozostając zawsze w swojem otoczeniu, unosić ze sobą swój kącik i wszystkie pamiątki, które go zapełniają, zmieniać horyzont, odmieniać widoki, atmosfery, klimat, nie zmieniając nic jednak w swojem życiu… o tak… może!
– Nie byłoby już tych bungalowprzeznaczonych dla podróżnych, – odrzekł kapitan Hod, – w których co do wygody dużo pozostaje do życzenia, a w których nie wolno przemieszkiwać bez pozwolenia miejscowej administracji!
– Nie byłoby już oberży obrzydłych, w których moralnie i fizycznie nas odzierają na różne sposoby, – zauważyłem nie bez słuszności. – Byłoby to coś na kształt budy wędrownych kuglarzy, – wykrzyknął kapitan Hod, – ale udoskonalone i upiększone, co za marzenie! Zatrzymywać się kiedy się podoba, jechać kiedy się chce, jechać sobie wolno gdy się lubi lub pędzić galopem, mieć ze sobą nietylko pokój sypialny ale i salonik, jadalnię, pokój do palenia, a przedewszystkiem swoją kuchnię i swego kucharza, oto postęp, przyjacielu Banksie. To tysiąc razy doskonalsze jak koleje żelazne; może mi zaprzeczysz inżynierze, spróbuj!
– Eh, eh, przyjacielu Hod, – odrzekł Banks byłbym zupełnie twego zdania, gdyby…
– Gdyby? – zapytał kapitan, ruszając głową.
– Gdyby w zapale waszym ku postępowi nie byliście się zatrzymali w drodze.
– Czyż pozostaje jeszcze coś lepszego do zrobienia?
– Osądź sam. Uznajesz, że ruchomy dom jest o wiele doskonalszy jak wagony, nawet wagony salonowe, nawet jak wozy sypialne, I masz słuszność kapitanie wtedy, jeśli się ma czas do stracenia, jeżeli się jedzie dla swoich przyjemności, a nie dla interesów. Zdaje mi się, że wszyscy się zgadzamy na tym punkcie.
– Wszyscy! – odparłem.
A pułkownik Munro skłonił potwierdzająco głową.
– Więc zgoda, – zawołał Banks, – dobrze. Lecz idźmy dalej. Udajesz się do fabrykanta powozów, który zarazem jest i architektą, a on zbuduje ci ruchomy dom. Otóż i jest, dobrze zbudowany, dobrze obmyślany, odpowiadający wymaganiom człowieka lubiącego komfort. Nie jest on ani za wąski, to też nie przewróci się łatwo, ani za szeroki, więc może przejeżdżać wszystkiemi ulicami, dobrze umieszczony na resorach, żeby lekko nosił. Słowem doskonały! Przypuśćmy, że zbudowano go dla naszego przyjaciela pułkownika, i ten ofiarował nam w nim miejsca. Jedziemy zwiedzać naprzykład okolice północne Indji, jak ślimaki, ale ślimaki takie, które nie są niewolniczo przykute do swej skorupy. Wszystko już gotowe. O niczem nie zapomniano, ani nawet o kuchni i kucharzu, co tak drogie jest sercu kapitana. Nadszedł dzień odjazdu, już wsiadają! All right! ale któż ciągnąć będzie ten ruchomy dom, mój przyjacielu?
– Kto? – zawołał kapitan Hod, – toż muły, osły, konie, woły!
– Chyba tuzinami zaprzęgaćby potrzeba, rzekł Banks.
– No to słonie, – odparł kapitan Hod, – słonie. Otóż to będzie wspaniałe i pyszne. Dom ciągniony zaprzęgiem słoni, dobrze wyćwiczonych, wspaniałej postawy, galopujących jak najpiękniejsze rumaki w świecie!
– Byłoby to przepyszne kapitanie!
– Uprząż jak dla królów indyjskich, mój inżynierze.
– Tak, ale,.
– Ale… Cóż, czy jeszcze jest jakie ale! – zawołał kapitan Hod.
– Nawet wielkie ale!
– Ah, ci inżynierowie! oni tylko są dobrzy na to, żeby wszędzie znachodzić trudności.
– I ażeby je pokonywać, jeśli są do pokonania, – odparł Banks.
– A więc pokonajże je.
– Właśnie pokonywam je i oto w jaki sposób. Mój kochany Munro, wszystkie te motory, o których mówił kapitan, ruszają się, ciągną, wloką, ale się i męczą. Bywa to uporne, narowi się, a szczególnie potrzebuje pożywienia. Otóż niechno zabraknie paszy, bo nie można wlec za sobą pięćset akrów łąk, a zaprzęg ustaje, wysila się, upada, ginie z głodu, a ruchomy dom przestaje się ruszać i stoi tak nieruchomo jak to bungalow, w którem właśnie rozprawiamy. Wynika więc z tego, że dom taki wtedy dopiero byłby praktycznym, gdyby był domem parowym.
– Któryby posuwał się po szynach, – wykrzyknął kapitan, ruszając ramionami, – kłaniam się uniżenie.
– Nie po szynach, ale po gościńcach, – odpowiedział inżynier – a to za pomocą udoskonalonej drożnej lokomotywy…
– Brawo! – wykrzyknął kapitan, – brawo! Skoro tylko ten twój dom parowy nie będzie toczyć się po szynach i będzie mógł kierować się wedle własnej fantazji, nie trzymając się niewolniczo szyn, przyklasnę mu z całej duszy,
– Ale, – zauważyłem, – jeżeli muły, osły, konie, woły, słonie jedzą, toż i maszyna je także, i jeżeliby jej zabrakło paliwa, to i ona stanie w drodze.
– Koń parowy, – odparł Banks rozporządza siłą trzech do czterech koni naturalnych, a siła ta może być jeszcze powiększoną. Koń parowy nie ulega ani zmęczeniu, ani chorobie. W każdej porze, w różnych strefach, czy to słońce, czy deszcz, czy śniegi, on zawsze biegnie niezmordowanie, nie nużąc się nigdy. Nie boi się nawet napadu dzikich zwierząt, ani ukąszenia gadu, ani ukłucia bąków lub innych jadowitych owadów. Nie potrzebuje on ani dodania ostrogi, ani bicza woźnicy i snu mu nie potrzeba. Koń parowy zrobiony ręką człowieka, doskonalszy jest od od wszelkich stworzeń, które Opatrzność dała na usługi człowiekowi; trochę oliwy lub tłuszczu, nieco węgli lub drzewa, oto czem się żywi. Zresztą wiecie sami przyjaciele, że na półwyspie indyjskim nie brakuje drzew, a drzewo należy do każdego, kto je sobie bierze.
– Dobrze mówi! – wykrzyknął kapitan Hod, – hurra, koń parowy! Już widzę oczyma wyobraźni dom toczący się inżyniera Banksa, przebiegający główne drogi Indji, zagłębiający się w lasy, wnikający prawie aż do legowisk lwów, tygrysów, niedźwiedzi, panter, a my w ukryciu murów wyprawimy sobie łowy i polowania na dzikie zwierzęta, o jakich najsłynniejsi Nemrodowie pojęcia nawet nie mają! Ah, Banksie ślinka mi płynie do ust i żałuję, żem się nie urodził o jakie pięćdziesiąt lat później.
– A to dlaczego mój kapitanie?
– Ponieważ za pięćdziesiąt lat marzenia twoje zostaną urzeczywistnione, dom parowy zostanie zbudowany.
– Już jest zbudowany, – odrzekł spokojnie inżynier.
– Jest gotów, a może i ty go wykonałeś?
– Tak, i jednej tylko może obawiałbym się rzeczy, to jest, czy nie przewyższa on twoich marzeń.
– W drogę, w drogę Banksie! – wykrzyknął kapitan Hod, – który zerwał się jak gdyby pod działaniem prądu elektrycznego. Był już gotowy tej chwili do odjazdu. Inżynier uspokoił go skinieniem ręki, później głosem poważniejszym zwrócił się do Edwarda Munro:
– Kochany Edwardzie, – rzekł, – jeżeli oddaję ruchomy dom na twoje usługi, jeżeli od dziś za miesiąc, gdy nadejdzie stosowna pora, przyjdę powiedzieć ci: Oto twój pokój, który z tobą może jechać gdzie zechcesz, oto twoi przyjaciele, Maucler, kapitan Hod i ja, którzy pragniemy tobie towarzyszyć w wycieczce na północ Indji, czy odpowiesz mi: Jedźmy Banksie, jedźmy i niech nas ma w opiece Bóg, czuwający nad podróżnikami?
– Tak jest, moi przyjaciele, – rzekł pułkownik Munro po chwilowym namyśle. – Banksie, oddaję do twojej dyspozycji potrzebną kwotę. Dotrzymaj przyrzeczenia, sprowadź nam ten idealny dom parowy, prześcignie jeszcze marzenia Hoda, a zwiedzimy całe Indje.
– Hurra, hurra, hurra! – wykrzyknął kapitan Hod, – biada dziczyźnie na granicach Nepalu!
W tej chwili sierżant Mac Neil zwabiony okrzykami kapitana, stanął we drzwiach pomieszkania.
– Mac Neil, – rzekł do niego pułkownik Munro, – jedziemy za miesiąc do północnych Indji, czy jedziesz z nami?
– Nie mogłoby być inaczej, mój pułkowniku, skoro Pan jedzie, – odpowiedział sierżant Mac Neil.
BUNT SIPAJÓW.
ilka słów w krótkości dadzą stan Indji w czasie, w którym to rozgrywa, a w szczególności, jakim bunt Sipajów z r. 1857.
Było to w r. 1600, za panowania królowej Elżbiety w świętej ziemi Arjawarta, pośród ludności dwu sto miljonowej, z której sto dwanaście miljonów było religji Indów, kiedy się zawiązała kompanja indyjska, znana pod przezwiskiem czysto angielskiem „Old John Company”.
Była to z początku zwykła spółka kupców handlujących z Indjami wschodniemi, na czele których stanął książę Cumberlandu. W tym czasie już władza Portugalczyków, niegdyś potężna w Indjach, zaczynała upadać, to też Anglicy wyzyskując tę okoliczność, usiłowali zaprowadzić pierwsze próby administracji politycznej i wojskowej w prezydenturze Bengalu, której stolica Kalkuta miała stać się ogniskiem nowego rządu. Najprzód tedy 39. pułk armji królewskiej wysłany z Anglji zajął prowincję. Stąd pochodzi napis, który jeszcze dziś nosi na swoich standarach: „Primus in Indiis”.
Jednakowoż prawie w tym samym czasie utworzyło się francuskie towarzystwo pod patronatem Colberta. Miało ono ten sam cel na widoku co i spółka londyńskich kupców. Z tego współzawodnictwa powstały naturalnie różnorodne tarcia i długotrwałe walki z zmiennym wynikiem, w których odznaczyli się Dupleix, Labourdonnais i Lally Tollendal. Przed przemagającym naporem Anglików musieli Francuzi wreszcie opróżnić Karnatik, t. j. część półwyspu obejmującą część wybrzeża wschodniego.
Uwolniwszy się od dotychczasowych współzawodników i nie obawiając się niczego od Francji ani od Portugalji, starał się lord Clive zdobyć także i Bengal, którego jeneralnym gubernatorem zamianował lorda Harstingsa. W celu utworzenia sprężystej i trwałej administracji, przeprowadzono również doniosłe reformy. Gdy jednak ta potężna i ekspanzywna Kompanja indyjska stanęła u szczytu swej potęgi, ugodził ją cios, który naruszył jej najważniejsze podstawy bytu. Kilka lat później, w r. 1784 wystąpił Pitt z wnioskiem dalszych zmian pierwotnej organizacji Kompanji. Według tego wniosku miała główna władza przejść w ręce radców koronnych, W następstwie tego nowego porządku rzeczy utraciła Kompanja w r. 1813 monopol handlu w Indjach, a w r 1893 monopol handlu chińskiego.
Wprawdzie Anglja nie potrzebowała już staczać walk z obcemi mocarstwami na półwyspie, musiała jednak prowadzić wiele długotrwałych wojen z poprzednimi właścicielami kraju, bądź też z jego ostatnimi zdobywcami.
Tu należy wojna w r. 1784, którą lord Cornwallis prowadził z Tippu Sahibem, który dnia 4. maja 1799 padł przy ostatnim ataku generała Harrisa na Seringapatam. Dalej wojna z Maharattami, szczepem w 18. wieku jeszcze bardzo potężnym, jak i wojna z Pindarrisami, którzy stawiali tak zacięty opór. Także z Gurkami z Nepalu, tymi dzielnymi góralami, którzy w r. 1857 okazali się wiernymi sojusznikami Anglji, prowadzili oni przedtem długie wojny. Na lata 1823/1824 przypada wreszcie wojna z Birmanami.
W r. 1828 byli Anglicy bezpośrednio lub pośrednio panami półwyspu, a lord William Bentinck zapoczątkował nową erę w administracji indyjskiej.
Od chwili reorganizacji siły zbrojnej Indji składała się armja indyjska z dwu zupełnie różnych kontyngentów, z wojsk europejskich i z krajowców (natifs). Wojska europejskie tworzyły armię królewską, złożoną z pułków konnicy, piechoty i artylerji będącej na służbie Kompanji indyjskiej, wojska krajowe składały się z tubylczej piechoty i kawalerji pod dowództwem angielskich oficerów. Artylerja składała się prawie wyłącznie z Europejczyków.
Stan efektywny pułków armji królewskiej wynosił w armji bengalskiej po 1100 ludzi, w pułkach stojących w prezydenturze Bombaju lub Madrasu po 800-900; pułk konnicy liczył po 600 szabel. Około roku 1857. wynosiła ogólna siła wojsk krajowych około 200.000, angielskich zaś około 45.000 we wszystkich trzech prezydenturach razem.
Sipajowie, regularne wojsko pod dowództwem angielskich oficerów byli zawsze skłonni do zrzucenia jarzma europejskiej dyscypliny, narzuconej im przez zwycięzców. Już w r. 1806 zbuntował się, zdaje się, za namową syna Tippu Sahiba, garnizon Madrasu, stojący chwilowo w Vallore, wymordował straż polną 69. pułku armji królewskiej, podpalił kasarnie, powycinał w pień oficerów i ich rodziny, a nawet i chorych żołnierzy w lazaretach. Co jednak było przyczyną tego buntu, przynajmniej zewnętrzną? Rzekomo sprawa dotycząca noszenia bród, sposobu czesania i kolczyków, w rzeczywistości jednak nienawiść ku zdobywcom.
To pierwsze powstanie rychło zostało stłumione siłami królewskiej armji obozującej w Ascol.
Powstanie 1857 roku również tak błahym powodem pozornie wywołane, przybrało daleko straszniejsze rozmiary i byłoby może obaliło potęgę Anglji w Indjach, gdyby wojska krajowe z prezydentury Madrasu i Bombaju były wzięły w niem udział.
Przedewszystkiem jednakże potrzeba zaznaczyć, że powstanie to nie miało charakteru narodowego, gdyż Hindusi wsi i miast nie brali w niem żadnego udziału. Zresztą powstanie to ograniczało się tylko na kraje na wpół niepodłegłe Indji środkowych, prowincje północno-wschodnie i królestwo Audh. Pendżab pozostał wierny Anglikom. Zostali wierni także Sikhsowie, ci robotnicy kast niższych, którzy szczególnie odznaczyli się przy oblężeniu Delhi, Gurkowie i nakoniec Maharadżowie Gwalioru i Pattiali.
Na początku powstania stał lord Canning na czele administracji w charakterze jeneralnego gubernatora i może mąż ten stanu nie pojmował doniosłości tych rozruchów. Od kilku lat już gwiazda Anglji widocznie bladła na firmamencie indyjskim. W roku 1848 klęska i ustąpienie z Kabulu osłabiła jeszcze bardziej urok europejskich zdobywców. Usunięcie się armji angielskiej podczas wojny krymskiej nie było także korzystne dla jej opinji wojskowej. To też nadszedł moment, w którym Sipajowie wiedzący doskonale o wszystkiem, co się działo nad brzegami morza Czarnego, pomyśleli, że powstanie wojsk narodowych ma widoki udania się. Potrzeba było tylko jednej iskierki, ażeby zapalić umysły już i tak dobrze przygotowane, podniecane pieśniami i przypowieściami, poetów i bardów, brahmanów i „mulwisów”. Chwila ta nadeszła w roku 1857, kiedy to kontygent armji królewskiej zmniejszono znacznie z powodu zewnętrznych zawikłań.
Na początku tegoż roku, Nana Sahib, czyli nabob Dandu-Pant, mieszkający blisko Kanpuru udał się do Delhi, później do Lucknow, w celu zapewne wywołania od dawna już przysposobionego powstania. Istotnie wkrótce pod odjeździe Nany rozpoczęły się otwarte ruchy powstańcze.
Rząd angielski zaprowadził właśnie w pułkach krajowców karabiny systemu Enfielda, wymagające ładunków napuszczanych tłuszczem. Dnia jednego rozeszła się pogłoska, że tłuszcz ten pochodzi z krów lub z świń, stosownie do tego, czy naboje przeznaczone były dla żołnierzy indyjskich czy dla muzułmanów, służących w armji krajowej.
W kraju, gdzie lud nawet nie używa mydła, dlatego, że wchodzić musi w jego skład tłuszcz czy to poświęconych, czy też nieczystych zwierząt, używanie naboi napuszczanych tłuszczem, naboi, które trzeba było rozgryzać zębami, z trudnością mogło być wpro wadzone. Rząd uległ w części naleganiom, które mu czyniono, ale chociaż zmieniał i przekształcał karabiny i zapewniał, że żadnego zakazanego tłuszczu nie używa do fabrykacji naboi, nie przekonał ani uspokoił nikogo w armji Sipajów.
24. lutego w Berampore, pułk 34. odmówił stanowczo używania tychże ładunków, w połowie marca jeden adjutant został zamordowany, a pułk rozpuszczony po rozstrzelaniu morderców rozniósł zarzewie buntu po sąsiednich prowincjach.
10. maja w Mirat, trochę dalej na północ od Delhi, 3., 11. i 20. pułk zbuntowały się, buntownicy zabili pułkownika i kilku oficerów ze sztabu, splądrowali miasto i w końcu cofnęli się do Delhi. Tam radża, (król Indji wschodnich), potomek Timura połączył się z nimi. Opanowali arsenał i wymordowali oficerów 54. pułku.
W Delhi, 11. maja, gubernator Praser i jego oficerowie zostali nielitościwie wymordowani przez powstańców z Mirat, nawet w pałacu komendanta europejczyka, a 17. maja czterdziestu dziewięciu jeńców, mężczyzn, kobiet i dzieci padło pod morderczym toporem. 20. maja, 26. pułk, stojący koło Lahore zabija komendanta portu i sierżanta (europejczyków). To już dało impuls do strasznych rzezi.
W Nourabad 28. maja, znowu nowe ofiary pośród anglo-indyjskich oficerów.
30. maja w okolicach Lucknowa zamordowano komendanta brygady, jego adjutanta i kilku innych oficerów.
31. maja w Bareili w krainie Rohilkhande pomordowano kilku oficerów, którzy nie mogli nawet się bronić.
Tegoż dnia w Schajahanpore Sipajowie 38. pułku wymordowali kilku oficerów, a nazajutrz oficerów: kobiety i dzieci, dognane w ucieczce do Aurungabad.
W pierwszych dniach czerwca w Bhopalu rzeź mieszkających tam europejczyków, a w Jansi, z namowy okrutnej zdetronizowanej Rani zabójstwa z bezprzykładnem okrucieństwem.
Dnia 6. czerwca mordują zbuntowani Sipajowie 6 młodych chorążych w Allahabad. Dnia 14. czerwca buntują się w Gwaliorze dwa pułki krajowców i mordują swych oficerów. 27. czerwca pada w Kanpurze pierwsza hekatomba ofiar obojga płci bez różnicy wieku, które zastrzelono lub potopiono, co było prologiem do strasznej tragedji mającej szerzyć w następnych tygodniach strach i grozę. 1. lipca w Holkarze i Ugow zamordowanie 34 Europejczyków, oficerów i dzieci, pożar i rabunek.
15. lipca druga masowa rzeź w Kunpurze. Tego to dnia padły ofiarą setki dzieci i kobiet, a między niemi właśnie lady Munro, z rozkazu Nany Sahiba, który wezwał do pomocy muzułmańskich rzeźników. Po tej strasznej rzezi ciała pomordowanych powrzucano do studni, która odtąd stała się legendową.
26. września na placu miasta Lucknowa zwanym teraz „placem trupów”, mnóstwo rannych pociętych pałaszami i żyjących jeszcze powrzucano w płomienie. Nakoniec dużo innych mordów po różnych miastach i wsiach popełnianych nadało temu powstaniu cechę niewidzianej dzikości.
Ale i Anglicy odpłacili się równą monetą z tej niby wychodząc zasady, że muszą przejąć buntowników trwogą i przerażeniem, by im dać odczuć potęgę angielską.
Na początku powstania w Lahore sędzia audytor Montgomery i brygadjer Corbett potrafili rozbroić bez rozlewu krwi przed paszczą ziejącą dział 8., 16., 25. i 40. pułk armji krajowej. W Moultan 62. i 29. pułk krajowców zmuszony był również złożyć broń bez oporu; to samo powtórzyło się z 24., 27. i 51. pułkiem w Peszawar.
Był to początek represaljów.
Oddział wojska pod przewództwem pułkownika Nicholsona, puścił się za pułkiem krajowców, który dążył ku Delhi; buntownicy zostali dopędzeni, pobici, rozprószeni a stu dwudziestu jeńców wróciło do Peszawar. Wszyscy zostali skazani na śmierć, ale tylko co trzeci miał być rozstrzelany. Dziesięć dział zostało wytoczonych na plac ćwiczeń, do każdego uwiązano jednego jeńca i cztery razy dały działa ognia, pokrywając pole bezkształtnymi kawałkami ciał ludzkich, pośród atmosfery zarażonej wyziewem palących się tych szczątków ciał ludzkich.
Ci męczennicy, według p. de Velbezen, ginęli z tą heroiczną obojętnością, jaką Hindusi umieją zachować zwykle wobec śmierci.
– Panie kapitanie, – rzekł do jednego z oficerów, który przewodniczył wykonaniu wyroku, młody Sipaj, mający około dwadzieścia lat, głaszcząc ręką narzędzie śmierci, – panie kapitanie, nie potrzeba mię przywiązywać, nie mam wszak ochoty uciekać!
Była to straszna egzekucja, po której miało nastąpić tyle innych jej podobnych.
Rozkaz dzienny, który dnia tego brygadjer Chamberlain ogłosił wojsku krajowców po straceniu dwóch Sipajów z 55. pułku brzmiał następująco:
„Widzieliście właśnie żywcem uwiązanych do wylotu działa i rozszarpanych w kawałki dwóch waszych kolegów; kara taka wymierzoną zostanie każdemu zdrajcy, a sumienie wasze powie wam, jakie męki czekają go na drugim świecie. Ci dwaj żołnierze skazani zostali na śmierć przez rozstrzelania, a nie przez powieszenie, bo pragnąłem, by uniknęli zanieczyszczenia przez dotknięcie kata, a tem samem chciałem okazać, że rząd, nawet w takich chwilach nie chce popełniać niczego, coby czyniło najlżejszy nawet zamach na wasze poglądy religijne i kastowe”.
30. lipca padło 1237 jeńców również na placu egzekucyjnym, a pięćdziesięciu innych uszło śmierci od kuli tylko w ten sposób, że zamorzyli się głodem lub udusili w więzieniach, w których ich trzymano. 29. sierpnia na ośmset siedemdziesiąt Sipajów, którzy uciekli z Lahore, sześciuset pięćdziesięciu dziewięciu zostało nielitościwie wymordowanych przez żołnierzy armji królewskiej.
23. września, po wzięciu Delhi, trzej książęta z rodu królewskiego, przyszły następca i dwaj jego krewni udali się do jenerała Hudsona, który zaprowadził ich pod eskortą tylko pięciu ludzi pośród pięciotysięcznego groźnego tłumu – więc jeden na tysiąc. A jednak w połowie drogi Hudson kazał zatrzymać wóz, na którym wieziono trzech jeńców, wsiadł koło nich, rozkazał im obnażyć sobie piersi i zastrzelił wszystkich trzech wystrzałami z rewolweru. „ Ta krwawa egzekucja z ręki oficera angielskiego, powiada pan de Velbezen, miało wywołać w Pendżabie największy podziw”.
Po wzięciu Delhi trzysta jeńców zginęło na szubienicy, czy też rozstrzelanych działami, a z nimi dwudziestu dziewięciu członków rodziny królewskiej. choć wprawdzie oblężenie Delhi oblęgających również kosztowało dwa tysiące sto pięćdziesiąt europejczyków i tysiąc sześćset osiemdziesiąt sześć krajowców.
W Allahabad straszne wyprawiano mordy, nie tak pośród Sipajów, ale między ubogą ludnością, którą fanatycy pociągnęli prawie bezwiednie za sobą do rabunków.
W Lucknow 16. listopada, dwa tysiące Sipajów pokryło ciałami swemi przestrzeń stu pięćdziesięciu metrów kwadratowych.
W Kanpurze po rzezi, pułkownik Neil zmuszał skazanych, zanim ich wydał szubienicy, do wylizania i oczyszczania językiem, stosownie do ich rangi kastowej, każdej plamy krwi, pozostałej w domach, gdzie mordowali przedtem swe ofiary. Znaczyło to w oczach Hindusów karę śmierci poprzedzić największą hańbą.
Podczas wyprawy do Indji środkowych, tracenie jeńców odbywało się nieustannie a pod kulami karabinowemi całe mury ciał ludzkich waliły się na ziemię”.
9. marca 1858, przy napadzie na „Żółty Dom”, podczas drugiego oblężenia Lucknowu, po strasznem zdziesiątkowaniu Sipajów, jeden z nich został żywcem upieczony przez Sikhs’ów, na co oficerowie angielscy własnemi patrzyli oczyma.
11-go pięćdziesiąt ciał Sipajów zapełniało rowy pałacu Begumy w Lucknowie.
Ogółem w dwunastu dniach walki, trzy tysiące krajowców skonało czy to pod stryczkiem czy od kul, a między niemi trzysta ośmdziesiąt zbiegów, chcących się schronić na wyspie Hidaspe.
W ogóle nie licząc Sipajów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas tego strasznego odwetu, w jednej tylko kampanji w Pendżabie, nie mniej jak sześćset dwudziestu ośmiu krajowców rozstrzelano z rozkazu władz wojskowych, tysiąc trzysta ośmdziesiąt sześć z rozkazu władzy cywilnej, a trzysta siedmdziesiąt powieszono z rozkazu obu władz.
W początku roku 1859 liczono nie mniej jak sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy i oficerów krajowców, którzy zginęli, a więcej jak dwieście tysięcy krajowców, którzy życiem przypłacili to, że brali lub przynajmniej byli podejrzewani o udział w powstaniu. Straszny odwet, przeciw któremu protestował tak energicznie i nie bez słuszności p. Gladstone w parlamencie angielskim.
Dla wyjaśnienia naszego opowiadania, trzeba było rozłożyć bilans nekrologji jednej strony i drugiej, by dać zrozumieć czytelnikom, jak straszna żądza zemsty pozostała w sercach zwyciężonych jak i w sercach zwycięzców, którzy w dziesięć lat jeszcze później nosili żałobę po ofiarach mordu w Kanpurze (Cawnpore) i w Lucknow.
Czysto wojskowe wydarzenia całej tej kampanji przeciw buntownikom składają się z następujących wypraw, które tu w krótkości przedstawimy:
Pierwszą była kampanja w Pendżabie, którą przypłacono życiem sir Johna Laurence.
Później następuje oblężenie Delhi, tego ośrodka powstania, wzmocnionego tysiącami zbiegów, w którem Mohammed Schah Bahadour, obwołany został cesarzem Hindostanu. „Skończyć już raz z Delhi!” kategorycznie rozkazał gubernator generalny w ostatniej depeszy do głównego komendanta, a oblężenie rozpoczęte w nocy 13. czerwca, ukończyło się 19. listopada, przyczem jenerałowie sir Harry Barnard i John Nicholson stracili życie.
Równocześnie, kiedy Nana Sahib kazał się ogłosić „Peïschwah’em” i koronował w cytadeli w Bilhour, jenerał Hawelock posuwał się ku Cawnpore. Wszedł tam siłą 17. lipca, ale za późno już, żeby przeszkodzić ostatniej rzezi i pochwycić Nanę, który zdołał tymczasem umknąć z pięcioma tysiącami ludzi i czterdziestu działami.
Następnie gen. Havelok podjął pierwszą wyprawę w królestwo Audh i 28. lipca przeszedł Ganges z tysiąc siedemset ludźmi i dziesięciu działami tylko, zwracając się ku Lucknow.
Sir Colin Campbell i generał-major sir James Outram wystąpił wtedy na widownię. Oblężenie Lucknowu trwało ośmdziesiąt siedm dni i kosztowało życie sir Henryka Lawrence i jenerała Haveloka. Dalej Colin Campbell, będąc zmuszonym cofnąć się do Kawnpuru, który też na stałe opanował, przygotowywał się do drugiej wyprawy.
Podczas tego inne wojska oswobodziły Mohir, miasto w Indjach środkowych i zrobiły wyprawę przez Malwę, która to wyprawa przywróciła znowu powagę Anglji w tem królestwie.
Na początku r. 1858, Campbell i Outram rozpoczęli drugą wyprawę w Audh z czterema dywizjami piechoty, któremi dowodzili jenerał-majorowie: sir James Outram, sir Edward Lugar i brygadjerzy Walpole i Franks. Konnica była pod dowództwem sir Hope Granta inne oddziały pod Wilson’em i Robertem Napier, razem blisko dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza, do których jeszcze przyłączył się maharadża z Nepalu z dwunastu tysiącami Gurków. Ale armja powstańców Begumy liczyła nie mniej jak sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy a miasto Lucknow siedm do ośmiuset tysięcy mieszkańców. Pierwsza utarczka była 6. marca. 16-go po kilku potyczkach, w których padli kapitan sir William Peel i major Hudson, Anglicy zostali panami części miasta położonej nad Goumli. Pomimo tych korzyści, Begum i jej synowie opierali się jeszcze w pałacu Mousa-Bagh w północno-zachodniej stronie miasta a Moulvi, przywódca mahometańskich powstańców, schroniony w środku miasta. odmówił poddania się. 19-go atak Outrama i szczęśliwa walka 21-go oddała w końcu Anglikom w zupełne posiadanie to silne przedmurze powstania Sipajów.
W kwietniu powstanie chyliło się ku upadkowi. Podjęto jeszcze wyprawę do krainy Rohilkhande, gdzie w wielkiej liczbie skryli się zbiegli powstańcy. Bareilli, stolica królestwa była pierwszym celem wodzów armji królewskiej. Pierwsze kroki nie były bardzo szczęśliwe. Anglicy ponieśli nawet klęskę przy Judgespore. Brygadjer Adrien Hop został zabity. Ale w końcu miesiąca nadszedł Campbell, zajął znowu Schap-Jahanpore i 5. maja napadłszy Bareilli, zniszczył miasto ogniem i opanował je, nie zdoławszy jednak zamknąć w niem powstańców, którzy wszyscy uszli.
W tym czasie w Indjach środkowych rozpoczął kampanję sir Hugh Rose. Jenerał ten w pierwszych dniach stycznia 1858 r. ciągnął ku Saungor przez królestwo Bhopal, uwolnił jego załogę, zdobył warownię w Gurakota, wymusił siłą przejście prze pasmo gór Vindhya w przesmyku Mandanpore, przeszedł przez Betwa, doszedł do Jansi, bronionego przez jedenaście tysięcy powstańców pod rozkazami okrutnej Rani, osaczył je 22. marca pośród skwarnych upałów, wysłał 2000 ludzi z armji oblężniczej, by zamknąć drogę dwudziestotysięcznej armji powstańców pod wodzą Tantia-Topi, pobił go na głowę, uderzył 2. kwietnia na miasto, wdarł się przez mury, wziął cytadelę, z której jednak Rani zdołała ujść, i przedsięwziął zdobywanie warowni Calpi, gdzie Rani i Tantia-Topi postanowili byli zginąć; zdobył ją po bohaterskiem natarciu, dalej prowadził wojnę, ścigając Rani i jej towarzysza, którzy rzucili się do Gwalioru, zebrał swoje dwie brygady, do których przyłączył się jeszcze brygadjer Napier, zgniótł powstańców w Morar i powrócił do Bombaju po zwycięskiej walce.
Podczas potyczki fortpoczt pod Gwalior poległa Rani. Okrutna ta królowa oddana zupełnie nabobowi, jego najwierniejsza towarzyszka podczas powstania, padła właśnie z ręki sir Edwarda Munro. Nana Sahib morduje lady Munro w Kanpurze, a królowa ginie z ręki pułkownika w Gwalior, oto dwaj ludzie, w których zbiegały się i bunt cały i uciski wszelkie, dwaj ludzie, których zemsta miałaby straszne skutki, gdyby kiedy zeszli się ze sobą oko w oko.
Od tej chwili uważać można było powstanie za stłumione, wyjąwszy może jakieś części królestwa Audh, gdzie jeszcze się tliło. Campbell tedy znowu wyprawia się, opanowuje ostatnie już pozycje powstańców i zmusza kilku przywódców znaczniejszych do poddania się. Jednakowoż jeden z nich, Beni Madho, nie został ujęty. Dochodziły wieści, jakoby ukrył się w Nepalu. Twierdzono też, że Nana Sahib, Balao Rao, jego brat i Begum z Audh są z nim. Później rozeszła się pogłoska, jakoby szukali oni schronienia na Rapti, na granicy królestw Nepal i Audh. Campbell parł bezustannie za nimi, ale oni przeszli granicę dopiero w pierwszych dniach lutego 1859, brygada angielska, z której jeden pułk stał pod dowództwem pułkownika Munro, ścigał ich aż w Nepalu, Beni Madho został przy tem zabity, Begum z Audh i jej syn wzięci zostali w niewolę i uzyskali później pozwolenie przemieszkiwania w stolicy Nepalu. Co do Nany Sahiba i Balao Rao, myślano długo, że nie żyją. Jednakże tak nie było.
Bądź co bądź straszliwe to powstanie zostało nareszcie stłumione. Tantia-Topi wydany przez swego porucznika Man-Singh i skazany na śmierć, stracony został dnia 15. kwietnia w Sipel. Powstaniec ten, była to postać prawdziwie znakomita w wielkim dramacie powstania indyjskiego, jak mówi p. Velbezen, był to istotnie genjusz polityczny i zginął mężnie na rusztowaniu.
Jednakże koniec tego powstania Sipajów, które możeby było i pozbawiło Indji Anglików, gdyby się było rozszerzyło na całym półwyspie, miało spowodować upadek Kompanji indyjskiej.
Już w końcu r. 1857 lord Palmerston zagroził rozwiązaniem najwyższego komitetu dyrektorów, a 1. listopada 1858 r. proklamacja ogłoszona w 20 językach zwiastowała, że Wiktorja Beatryxa, królowa Wielkiej Brytanji objęła berło Indyj, których w kilka lat później miała zostać koronowaną cesarzową.
Odtąd tytuł gubernatora jeneralnego zamieniono na wice-króla. Siła wojenna armji królewskiej liczy 37 pułków piechoty i 40 pułków jazdy; artylerja składa się prawie wyłącznie z samych Europejczyków.
Taki jest stan rzeczywisty półwyspu pod względem militarnym i administracyjnym i taka liczba wojsk, która strzeże przestrzeni 400.000 mil kwadratowych rozległości.
„Anglicy, powiada słusznie p. Grandidier, szczęśliwi są, że natrafili w tym wielkim i wspaniałym kraju na naród łagodny, pracowity, cywilizowany i z dawien dawna przyzwyczajony do jarzma. Ale niech uważają, i łagodność ma swoje granice, a jarzmo niech nie przygniata karków, bo głowy podniosą się kiedyś i zgruchocą to jarzmo”.
1 Kobieta, która nie posiadając tytułów, wychodzi za baroneta lub za szlachcica, dostaje tytuł lady przed nazwiskiem swego męża. Ale tytuł ten nie może poprzedzać jej imienia chrzestnego, gdyż to przysługuje tylko córkom parów.
2 Około 8 kilometrów.