Juliusz Verne
W płomieniach indyjskiego buntu
Tom I
(Rozdział VII-IX)
99ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe
Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925
© Andrzej Zydorczak
PIELGRZYMI NAD RZEKĄ PHALGOU.
ehar stanowił niegdyś cesarstwo Magada. Za czasów Buddystów był to rodzaj ziemi świętej, pełnej świątyń i monasterów. Ale od wielu już wieków bramini zajęli tu miejsce kapłanów Buddhy: zagarnęli „viharas’y” i wyzyskując wiarę swych wyznawców, żyją ich kosztem. Ze wszech stron ściągają tu wierni: bramini tutejsi współzawodniczą ze świętemi wodami Gangesu, z obrządkami Jaggernautu, z pielgrzymkami do Benares i można śmiało powiedzieć, że są panami okolicy. A piękny to i bogaty kraj ze swemi niezmierzonem i łanami ryżu o szmaragdowej zieloności i wielkiemi plantacjami maku, z licznemi wioskami rozrzuconemi po kobiercach zieleni, kryjącemi się w cieniu palm, mangowców, daktyli, na które przyroda zarzuciła jakby nierozwikłaną sieć ljan. Nasz Steam-House przesuwał się w pośród zaciemnionych gajów, zawsze świeżych, dzięki wilgoci gruntu. Kierując się według rozłożonej mapy, nie obawialiśmy się zabłądzenia. Świst naszego słonia mięszał się z ogłuszającym krzykiem skrzydlatego ptactwa, a dym jego otaczał gęstemi kłębami ogromne banany, których złotawy owoc przeświecał przez niego jak gwiazdy z poza lekkich chmurek.
Ale jaki straszny upał. Zaledwie odrobina wilgotnego powietrza przedziera się przez maty naszych okien. Gorące wiatry „hot winds” nasycone zarazem skutkiem przesuwania się po rozległych równinach wschodu, palące swe tchnienie wyziewały na wioski. Czas już, aby musson czerwcowy złagodził atmosferę; ogniste słońce rzuca tak palące promienie, że uderzenie ich jest śmiertelne.
To też cała okolica przedstawia się jak pustynia, sami nawet „rajoci” jakkolwiek oswojeni z żarem słonecznym nie są w stanie nawet pracować w polu. My mogliśmy odbywać podróż jedynie dzięki ocienionej drodze i bezpiecznemu schronieniu w naszym przenośnym bungalowie, ale palacz nasz Kalut musiał być nawet nie z platyny, bo nawet platyna roztopiłaby się, ale chyba z czystego węgla, że nie roztopił się stojąc przed rozpaloną kratą swego kotła. Dzielny Hindus mężnie opierał się działaniu ognia, wyrobił widać w sobie inną naturę, nadającą się do życia na platformie lokomotywy pędzącej po relsach środkowych Indji.
Termometr zawieszony na ścianie sali jadalnej wskazywał sto sześć stopni Fahrenheit’a (41 stopni C.) dnia 19. maja, to też tego wieczoru nie mogliśmy odbyć zwykłej naszej hygienicznej przechadzki, zwanej tu dosłownie „hawakana”. Nazwa ta znaczy dosłownie „jeść powietrze”, czyli, że po duszeniu się w ciągu dnia zwrotnikowym skwarem, idzie się oddychać letniem i czystem powietrzem wieczornem.
– Panie Maucler, rzekł do mnie sierżant Mac-Neil – czas ten przypomina mi ostatnie dnie marca, kiedy to sir Hugh Rose z baterją z dwóch dział jedynie złożoną, próbował zrobić wyłom w murach otaczających Lucknow. Od szesnastu dni, jak przeszliśmy Betwę, konie nasze ani razu nie były rozsiodłane biliśmy się w pośród olbrzymich murów granitowych jakby między gorejącemi ścianami hutniczego pieca, Pomiędzy szeregami naszymi chodzili „chitsisowie” roznoszący wodę w skórzanych naczyniach i gdy myśmy nabijali broń i strzelali, oni lali nam wodę na głowę, inaczej padalibyśmy rażeni skwarem słonecznym. O! pamiętam to doskonale i siły mnie opuszczały, czaszka moja płonęła, upadałem… Spostrzegł to pułkownik Munro, i chwytając bukłak z rąk chitsisa, wylał z niego wodę na moją głowę. a nie było jej już więcej ani kropli… O panie! takich rzeczy nigdy się nie zapomina… toć za każdą kroplę tej wody, chętnie oddałbym kroplę krwi mojej, ale choćbym i życie poświęcił dla mego pułkownika, jeszcze pozostałbym mu dłużnym.
– Czy nie zwróciłeś uwagi sierżancie Mac-Neil, że od czasu naszego wyjazdu, pułkownik Munro jest jeszcze smutniejszy i więcej zamyślony niż zwykle, zdawałoby się, że…
– Tak, panie – odrzekł prędko przerywając mi, ale to rzecz naturalna; coraz więcej zbliżamy się do Lucknowa i Kanpuru, gdzie Nana Sahib kazał tak okrutnie mordować… O! nie mogę mówić o tem, zaraz krew uderza mi do głowy… Może lepiej byłoby inne strony obrać za cel naszej podróży, nie zwracać się ku prowincjom, gdzie bunt najbardziej szalał. Za blisko tu jesteśmy miejsc będących widownią tak niedawno zaszłych okropności, aby się nie nasuwały żywo bolesne wspomnienia.
Możemy zmienić kierunek podróży, jeśli chcesz, Mac-Neil; powiem to panu Banks i kapitanowi.
– Już zapóźno – odrzekł sierżant. Zdaje mi się zresztą, że pułkownik chce koniecznie po raz ostatni może zwiedzić okolice, w których toczyła się ta straszna wojna, a szczególniej miejscowość, w której lady Munro tak okropną zginęła śmiercią.
– Jeżeli tak, nie można się sprzeciwiać pułkownikowi i nie ma co myśleć o zmianie planu podróży. Często staje się nam wielką pociechą i ulgą w cierpieniu, jeżeli możemy zapłakać na grobie ukochanych…
– Tak, na grobie! Ale jestże grobem owa studnia w Kanpurze, w którą wrzucono zwłoki tylu ofiar? Czyż ona podobna do tych pomników, utrzymywanych z pobożną czcią na naszych szkockich cmentarzach, zdobnych kwiatami i ocienionych drzewami, na których wyryte jest nazwisko ukochanej nam zmarłej istoty! Doprawdy, lękam się, aby boleść mojego pułkownika nie przeszła w bezgraniczną rozpacz!… Ale powtarzam, że już zapóźno myśleć o zmianie kierunku podróży, zapewne teraz pułkownik nie zgodziłby się na to. Stało się, prośmy tylko Boga, aby nie wypuszczał nas z swej świętej opieki.
Widocznie Mac-Neil znał zamiary pułkownika, i zapewne nie sama chęć zobaczenia jeszcze Kanpuru, skłoniła go do opuszczenia Kalkutty. Obecnie jakoby nieprzeparty magnes pociągał go ku widowni przerażającego dramatu. Niepodobna było temu przeszkodzić.
Wtedy przyszło mi na myśl zapytać sierżanta Mac-Neila, czy on ze swej strony wierzył, że Nana Sahib nie żyje lub czy dotąd żywi chęć pomszczenia dokonanych przez niego okrucieństw.
– Nie wierzę, iżby Nana Sahib umarł, odpowiedział, bo choć nie mam żadnych danych, na których mógłbym oprzeć moje przekonania, nie przypuszczam, aby mógł umrzeć, nie poniósłszy jeszcze na tej ziemi sprawiedliwej kary za swoje zbrodnie. Nic nie wiem, nikt mi nic nie powiedział, ale jest to jakieś przeczucie niedające się stłumić… Ach, panie, nie jestże to piękny cel życia, starać się zostać narzędziem sprawiedliwej kary Bożej!. Oby tylko nie zawiodły mnie przeczucia, a kiedyś…
Ruchem znaczącym dokończył swe myśli, widocznie pan i sługa pojmowali się i dopełniali wzajemnie.
Powtórzyłem treść tej rozmowy Banksowi i kapitanowi Hod i obaj zgodzili się, że nie można zmieniać planu podróży. Zresztą nigdy nie mieliśmy zamiaru udania się do Kanpuru, lecz przebywszy Ganges w Benares zwrócić się wprosi na północ, przez wschodnią część królestw Audh i Rohilkhandy. Nie byliśmy pewni czy rzeczywiście pułkownik Munro będzie chciał zwiedzić Lucknow i Kanpur, postanowiliśmy jednak nie sprzeciwiać mu się w niczem.
Co do Nany Sahiba, był on tak głośnym. że gdyby zawiadomienie o jego ukazaniu się w prezydenturze Bombaju zgadzało się z prawdą, bylibyśmy już zapewne coś słyszeli, o nim, kiedy przeciwnie wszystko kazało wnosić, że rząd był wprowadzony w błąd. Jeżeli jednak było w tem coś prawdy i pułkownik Munro miał jakiś ukryty zamiar, dziwnem mogło się zdawać, że nie najzaufańszego swego przyjaciela, jakim był Banks, ale Mac-Neil’a wybrał za powiernika; powodem tego było zapewnie, iż wiedział z góry, że Banks wszelkiemi siłami odwodzić go będzie od zgubnych a bezużytecznych poszukiwań, kiedy przeciwnie sierżant jeszcze go do nich podniecał.
Dnia 19. maja, minąwszy miasteczko Chitra, znajdowaliśmy się o czterysta pięćdziesiąt kilometrów od Kalkutty. Nazajutrz, gdy już noc zapadła, Stalowy Olbrzym dowiózł nas w okolice Gaya, gdzie zatrzymaliśmy się na wybrzeżach świętej rzeki Phalgou (Falgu) dobrze znanej pielgrzymom. Przenośne nasze domki zajęły miejsce nad brzegami rzeki w pośród zieleni drzew, prawie o dwie mile od miasta. Zamierzaliśmy zatrzymać się tu trzydzieści sześć godzin, to jest dwie noce i dzień, bo miejscowość ta zasługuje na dokładniejsze oglądnięcie. Nazajurz, 21. już o czwartej rano, aby uniknąć południowego skwaru, Banks, kapitan Hod i ja pożegnawszy się z pułkownikiem, skierowaliśmy nasze kroki ku Gaya.
Zapewniają, że 150.000 pobożnych przybywa rok rocznie do tego ogniska braminizmu i rzeczywiście droga do miasta zapchana była tłumem mężczyzn, kobiet, starców i dzieci dążących do świętego miejsca. Nie zrażały ich wcale trudy długiej pielgrzymki od spełnienia religijnego obowiązku.
Banks zwiedzał już dawniej krainę Behar; przy sposobności badania gruntu pod kolej żelazną, dotąd nie zbudowaną. Znał więc dobrze tę okolicę i niepodobnaby znaleść lepszego przewodnika. Z obawy, aby kapitan Hod ulegając myśliwskiej namiętności, nie odłączył się od nas i nie zabłądził, Banks nakłonił go, że nie wziął z sobą żadnych przyrządów do polowania.
Gdy już dochodziliśmy do miasta, które słusznie możnaby nazwać „świętem miastem”, zatrzymaliśmy się przed świętem drzewem, wokoło którego gromadzili się pielgrzymi różnego wieku i płci w kornej, ubóstwienie zdradzającej postawie.
Drzewo to, był to „pipal” o olbrzymim pniu, lecz choć większa część gałęzi jego opadła już skutkiem starości, nie mogło liczyć więcej jak dwa lub trzy wieki życia, jak stwierdził Louis Rousselet podczas swej podróży odbytej po Indjach Radżów. Hindusi nadali religijną nazwę „drzewa Buddhy” temu ostatniemu przedstawicielowi świętych pipalów, ocieniających przez długie wieki to miejsce, z których najpierwszy miał być zasadzony na pięćset lat przed erą chrześcijańską. Prawdopodobnie fanatycy bijący mu korne pokłony, przekonani byli, że sam Buddha zasadził to drzewo. Rośnie ono obecnie na ruinach tarasu tuż obok świątyni, wzniesionej z cegły, zdającej się sięgać odległej starożytności.
Obecność trzech Europejczyków wpośród tylu tysięcy Hindusów była niebardzo miłem przez nich widziana okiem; nie mówili nic, ale niepodobna nam było dostać się na taras ani do ruin świątyni, tak zastępy tłoczących się pielgrzymów utrudniały przystęp do nich.
– Gdyby był tu jaki bramin, rzekł Banks, łatwiejsza byłaby sprawa i może moglibyśmy zwiedzić najgłębsze zakątki świątyni.
– Jakto! zapytałem – bramin miałby być mniej zagorzałym fanatykiem niż jego wierni?
– Cóż chcesz mój drogi – odpowiedział, surowość zagorzalców nie umie najczęściej oprzeć się chęci dostania kilku rupji – a potem przecież i ci bramini muszą z czegoś żyć.
– Obeszłoby się bez nich na świecie! – zawołał kapitan Hod, który niekoniecznie słusznie nie podzielał tolerancji swych współziomków dla Hindusów, ich obyczajów, przesądów, zwyczajów i przedmiotów ich czci. Obecnie w Indjach najwięcej obchodziło go polowanie i nad ludność wsi i miast wyżej cenił dzikie mięsożerne zwierzęta, kryjące się w lasach.
Gdyśmy opuścili święte drzewo, Banks przeprowadził nas drogą wiodącą do Gaya. W miarę zbliżania się do świętego grobu, zwiększały się tłumy nieustannie. Wkrótce ukazała się nam Gaya na szczycie skały, którą opasywała jakby wieńcem, malowniczemi swemi budowlami.
Główną uwagę turystów zwraca tu świątynia Wisznu. Jest to gmach nowoczesny, odbudowany przez królowę Holkaru. Największą osobliwością tej świątyni są ślady pozostawione przez Wisznu, gdy raczył osobiście zstąpić na ziemię, aby stoczyć bój ze złym duchem Maya. Walka między bogiem a szatanem musiała się skończyć zwycięstwem pierwszego; zły duch został pokonany, a odłam kamienia, zachowany w Wisznu-Pad, na którym odcisnęły się ślady przeciwnika, daje wymowne świadectwo o sile zwycięzcy.
Ale kamień ten sami tylko Hindust godni są oglądać – żaden Europejczyk nie może dostąpić tak wielkiego zaszczytu. Może, aby dostrzedz te cudowne ślady, trzeba patrzeć oczyma ślepej wiary w ich istnienie i autentyczność – czego brakuje wędrowcom z zachodu. Tym razem ofiarowane przez Banksa rupje nic wskórać nie mogły – choć nie śmiałbym ręczyć czy większa ich liczba nie zmiękczyłaby surorowego bramina.
Pomimo, że nie mogliśmy ujrzeć cudownego głazu, nie żałowaliśmy jednak naszej. wycieczki do świętego miasta i do Wisznu-Pad. Niepodobna opisać bezładnej mieszaniny świątyń, dziedzińców, wiharasów, jakie trzeba nam było okrążać i przechodzić, aby się dostać do tej świątyni; sam Tezeusz, trzymający w ręku nitkę Arjadny, mógłby jeszcze zabłądzić w tym labiryncie.
Nareszcie zeszliśmy ze skały Gaya; kapitan Hod nie posiadał się ze złości, że bramin nie ustąpił i nie chciał nam dozwolić wejść do wnętrza Wiszny-Pad i chciał mu koniecznie wypłatać za to jakiegoś figla.
– Dajże pokój! – zawołał Banks, czyż nie wiesz, że Hindusi nietylko uważają swych braminów za ludzi znakomitego rodu, ale nawet za istoty wyższe, mające jakąś wspólność z bóstwem.
Gdyśmy doszli do tej części Phalgou, która oblewa skałę Gaya, roztoczyły się przed nami niezliczone tłumy najróżnorodniejszych pielgrzymów. W tym bezprzykładnym tłumie ocierali się o siebie mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci, mieszkańcy miast i wsi, bogaci nabobowie i najbiedniejsi rajoci, Vajszjasi, kupcy i rolnicy, Kszatrjasi, dumni miejscowi wojownicy, Sudrasi, nędzni wyrobnicy, do różnych sekt należący, parjasi, biedacy, wyjęci z pod prawa, których spojrzenia kalają przedmiot na jaki się zwrócą, jednem słowem wszystkie klasy i wszystkie kasty istniejące w Indjach. Jedni przybyli w palankinach, inni w powozach ciągnionych przez wielkie woły z garbami. Jedni leżą przy swoich wielbłądach, drudzy przywędrowali pieszo, a nieustannie nadciągają jeszcze coraz nowe tłumy. Tu i ówdzie powznoszono namioty, tam znowu szałasy z gałęzi, a nareszcie i wyprzężone woły służą pielgrzymom za tymczasowe mieszkanie.
– Co za ciżba! – rzekł kapitan Hod.
– O zachodzie słońca woda Phalgou stanie się niesmaczną i wstrętną do picia – rzekł Banks.
– A to czemu? – zapytałem.
– Bo to są święte wody i cały ten tłum podejrzanej czystości będzie się w niej kąpać, jak wyznawcy Gangesu w jego wodach.
– Czy obozowisko nasze leży w dole rzeki? zapytał kapitan.
– Przeciwnie – ale nie obawiaj się kapitanie.
– No to dobrze, boć niepodobna poić naszego Stalowego Olbrzyma tak zanieczyszczoną wodą.
Przesuwaliśmy się pośród tysiącznych tłumów, ściśniętych na niezbyt wielkiej przestrzeni. Niemile raził uszy przykry odgłos łańcuchów i dzwonków – wydawali go żebracy w ten sposób wzywający dodawania jałmużny. Tłoczyły się tu najrozmaitsze okazy żebraczej zgrai, wyzyskującej miłosierdzie udanemi ranami. Oprócz nich było tu pełno fanatyków, okrytych rzeczywistemi ranami i dobrowolnie pokaleczonych. Niektórzy z tych fakirów postanowili sobie całą drogę, jaką przebyć mieli, zmierzyć własnem ciałem. Rzucali się na ziemię, podnosili i znów padali, wyciągnięci jak dłudzy, stanowiąc z siebie jakby łańcuch pomiarowy i tym sposobem przebyli całe setki mil. Tam znowu inni dawali swym paznokciom róść przez własną rękę, inni chodzili posypani popiołem, inni znowu wywichnęli sobie ramiona przez ciągłe ich skręcanie.
Tam znowu wierni, upojeni hangiem – płynem z opium, pomięszanym z odwarem korzeni, byli zawieszeni na żelaznych hakach za ramiona do drzew i zostawali w tem położeniu, dopóki ciało nie oderwało się własnym ciężarem i nie wpadło w fale Phalgou. Tam inni znowu na cześć Sziwy poprzebijali sobie nogi, języki i ciało na wskróś, a ciekącą krew z tych ran zlizywały węże. Widowiska takie tylko odrazą napawały widzów. Ileż to jeszcze rodzajów dobrowolnych męczarni, okropniejszych jedna od drugiej, można tu było widzieć.
– Chodźmy! – rzekłem zdjęty wstrętem.
– Czekajmy, – odpowiedział Banks, – otóż i godzina modlitwy.
W tejże chwili bramin ukazał się wśród tłumu i wzniósł prawą rękę w kierunku słońca, kryjącego się dotąd poza skałą Gaya.
Pierwszy ukazujący się promień słońca stał się hasłem dla pielgrzymów; tłumy zupełnie prawie nagie rzuciły się w tonie świętych wód. Z początku zanurzali się tylko, wkrótce jednak święte te zanurzenia zmieniły się w zwykłe kąpielne pląsy, w których trudno było dopatrzeć się jakiejś religijnej cechy. Nie wiem, czy wtajemniczeni, powtarzając ustępy dyktowane im przez braminów za umówioną cenę, myśleli o oczyszczeniu duszy czy ciała; widziałem tylko, że nabierali wodę w rękę, wylewając ją następnie na cztery główne strony świata, poczem pryskali nią sobie w twarz, a nakoniec każdy wyrywał sobie choćby jeden włos za każdy popełniony grzech. Ilu też, pomyślałem sobie, jest takich, którzyby powinni wyjść z wody z głową łysą jak kolano?
Czas było wracać do naszego obozowiska, gdzie wszyscy zasiedliśmy do przygotowanego śniadania; reszta nadzwyczaj skwarnego dnia przeszła spokojnie. Nad wieczorem kapitan wyszedł na polowanie i przyniósł kilka sztuk dobrej zwierzyny, a Storr, Kalut i Gumi przygotowali zapas wody i paliwa. Równo ze świtem mieliśmy ruszyć w dalszą drogę.
O dziewiątej już każdy z nas był w swoim pokoju; zapadała noc spokojna, ale ciemna. Gęste chmury zasłaniały gwiazdy, powietrze stawało się ciężkie; nawet po zachodzie słońca upał się nie zmniejszył.
Tak było duszno, że nie mogłem zasnąć. O północy jeszcze nie zamknąłem oka, a tak szczerze pragnąłem przespać się choć parę godzin przed jutrzejszą podróżą – ale sen nie przychodził, a rozkazać mu nie można. Mogła być pierwsza po północy, gdy zdawało mi się, że słyszę jakiś szmer coraz wyraźniej, dochodzący od wybrzeży Phalgou. Najpierw pomyślałem, że zapewnie pod wpływem powietrza, nasyconego elektrycznością, burzliwy wiatr zaczyna zrywać się od wschodu; będzie on zapewne gorący, ale przynajmniej poruszy warstwy powietrza, przez co stanie się łatwiejszem do oddychania.
Mylne było to przypuszczenie, gdyż gałęzie drzew otaczających nasze obozowisko ani zadrgały.
Wychyliłem głowę przez otwarte okno i zacząłem nadsłuchiwać; słyszałem ciągle jakiś oddalony szmer, ale nic dojrzeć nie mogłem. Zwierciadło wód Phalgou było zupełnie gładkie, nic nie poruszało spokojnej, ciemnej jego powierzchni. Tak więc szmerów nie pochodził ani z rzeki, ani z powietrza.
Nie dostrzegłszy nic podejrzanego, położyłem się napowrót i znużony zacząłem nareszcie usypiać. Chwilami dochodził mnie jeszcze odgłos tego niewytłómaczonego szmeru, ale nareszcie zasnąłem na dobre.
We dwie godziny później, gdy już pierwsze blaski jutrzenki zaczęły świtać w ciemności, zostałem nagle przebudzony. Przywoływano inżyniera.
– Panie Banks!
– Czego chcecie odemnie?
Poznałem głos maszynisty, który wszedł na korytarz. Zerwałem się prędko i przyodziawszy się spiesznie, wybiegiem z pokoju. Banks i Storr stali już na przedniej werandzie. Pułkownik Munro uprzedził mnie, a Hod nadszedł niebawem.
– Co się stało takiego? – pytał inżynier.
– Patrz pan, – odrzekł Storr.
Dzień się robił, można więc było widzieć wybrzeża Phalgou i część drogi, roztaczającej się daleko przed nami. Jakież było nasze zdziwienie, gdyśmy dostrzegli setki Hindusów, zalegających gromadkami wybrzeża i drogę.
– To wczorajsi pielgrzymi, – rzekł kapitan Hod.
– Ale cóż oni tu robią? – zapytałem.
– Zapewne oczekują wschodu słońca, aby znów użyć kąpieli w świętej wodzie, – odpowiedział kapitan.
– O nie! – odrzekł Banks, – kąpiel mogliby odbyć w Gaya, a jeżeli tu przyszli, to…
– To zapewne nasz Stalowy Olbrzym wywarł swoje zwykłe wrażenie! – wykrzyknął kapitan Hod. – Dowiedzieli się widać, że olbrzymi słoń, kolos, jakiego nigdy w życiu nie widzieli, znajduje się tak blizko i przyszli go zobaczyć i podziwiać.
– Gdybyż o to chodziło! – odparł Banks trzęsąc głową.
– Czegoż się obawiasz, Banksie? – zapytał pułkownik.
– Lękam się, aby ci fanatycy nie chcieli zagrodzić nam drogi i nie dozwolić przejechać.
– W takim razie trzeba nam być ostrożnymi, od tych dzikich fanatyków można spodziewać się wszystkiego.
– Masz zupełną słuszność pułkowniku, – odpowiedział, poczem zwracając się do palacza, dodał:
– Kalut, czy ognisko gotowe?
– Tak, panie.
– Więc rozpal pod kotłem.
– Pal, pal, Kalucie, – zawołał kapitan, – niech słoń nasz puści na nich swój dym i parę.
Było już w pół po czwartej, za pół godziny najdalej maszyna mogła być gotową do biegu. Rozpalono ogień, drzewo buchnęło płomieniem, czarny dym buchał z olbrzymiej trąby słonia, którą częściowo osłaniały gałęzie drzew.
W tejże chwili zbliżyło się kilka gromadek Hindusów i w całym tłumie powstał ruch! Zaczęli coraz więcej zbliżać się do naszego pociągu. Pielgrzymi stojący w pierwszych rzędach podnosili ręce w górę, wyciągając je w kierunku naszego słonia, pochylali się, przyklękali, twarzami padając na ziemię. Były to objawy największej admiracji. My, stojąc na werandzie, oczekiwaliśmy zaniepokojeni, do czego doprowadzi ten fanatyzm, Mac-Neil przyłączył się do nas i milcząc przyglądał się Hindusom.
O czwartej kocioł wrzał już i syczał i głośne to syczenie Hindusi brali widocznie za gniewny ryk nadprzyrodzonego słonia. Manometr wskazywał teraz ciśnienie pięciu atmosfer, a Storr wypuszczał parę klapami i mogło się zdawać, że wychodzi ona przez skórę olbrzymiego gruboskórca.
– Możemy ruszyć – rzekł maszynista.
– Dobrze, tylko jak najostrożniej, aby kogoś nie przejechać, – odrzekł Banks
Był już prawie zupełnie dzień; droga ciągnąca się nad wybrzeżem Phalgou była prawie całkiem zajęta przez tłumy pielgrzymów, nie myślących ustąpić nam z drogi. W takich warunkach trudno było posuwać się i nie zgnieść kogoś kołami lokomotywy. Z rozkazu Banksa rozległ się trzykrotnie świst lokomotywy, na co pielgrzymi odpowiedzieli przeraźliwem wyciem.
– Na bok! na bok! – krzyknął inżynier, rozkazując maszyniście otworzyć nieco regulator.
Dał się słyszeć syk pary rzucającej się do cylindrów, koło maszyny obróciło się do połowy, z trąby słonia buchnęły kłęby czarnego dymu.
Tłum na chwilę rozstąpił się nieco, regulator został otwarty do połowy. Wzmocnił się ryk olbrzymiego słonia i pociąg zaczął się posuwać w pośród szeregów Hindusów. którzy jak się zdawało, nie myśleli ustąpić się z drogi.
– Ostrożnie, Banksie, – zawołałem.
Albowiem, wychyliwszy się poza werandę, widziałem, iż kilkunastu tych fanatyków rzuciło się na drogę, chcąc wyraźnie zostać zgniecionymi przez koła ciężkiej maszyny.
– Baczność! wstańcie i odsuńcie się! – wołał pułkownik Munro, dając im ręką znak, żeby powstali.
– A to niedołęgi! – zawołał kapitan Hod, widocznie biorą naszą maszynę za wóz Jaggernauta i chcą zostać zmiażdżeni pod stopami świętego słonia.
Na znak Banksa maszynista zatrzymał parę. Widocznie fanatyczni pielgrzymi postanowili nie ruszyć się rozciągnięci na drodze, a zgromadzony tłum dzikimi okrzykami zachęcał ich do wytrwania, Maszyna stała, Banks namyślał się co robić. Aż nagle przyszła mu jakaś myśl.
– Zobaczymy! – zawołał.
Otworzył kurek do czyszczenia cylindrów; przeraźliwy świst rozległ się w powietrzu, gęste strumienie pary spuściły się na ziemię.
– Wiwat! wiwat! – krzyknął kapitan, – nie żałuj im pary, przyjacielu Banksie, nie żałuj!
Pomysł był doskonały; dotknięci parzącemi strumieniami pary, fanatycy zerwali się jak „oparzeni”. Pragnęli być zmiażdżeni, ale nie spaleni. Tłum cofnął się tak, że droga była wolna.
– Naprzód! górą nasi! – wołał kapitan, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie.
Olbrzym Stalowy sunął w prostym kierunku i znikł wkrótce z oczu osłupiałych tłumów, jakby twór jakiś fantastyczny, w gęstych obłokach pary.
KILKA GODZIN W BENARES.
tała tedy otwarta przed nami szeroka droga, mająca doprowadzić nas przez Sasseram, na prawym brzegu Gangesu, aż do Benares. Jechaliśmy z prędkością dwu i pół mili na godzinę i mieliśmy obozować wieczorem o dwadzieścia pięć mil od Gaya, w pobliżu małego miasteczka Sasseram.
Wogóle drogi w Indjach omijają o ile można rzeki i wody dla uniknięcia stawiania mostów, których budowa na tych gruntach formacji alluwialnej jest bardzo kosztowną. Gdzie nie dało się tak przeprowadzić drogi, aby rzeka jej nie przecinała, urządzone są starodawne promy, które nie zdołały jednak unieść naszego pociągu – ale szczęściem mogliśmy się bez nich obejść.
Tego właśnie dnia wypadało nam przebyć bystry prąd rzeki Sony, wpadającej do Gangesu; dokonaliśmy tego bez trudności. Stoń nasz zamienił się w przyrząd żeglarski; spuścił się wolno do rzeki po lekko spadzistem wybrzeżu i utrzymywał na jej powierzchni, szerokiemi łapami uderzał wodę jakby łopatkami koła rozpędowego, ciągnąc za sobą cały pociąg.
Kapitan nie posiadał się z radości.
Dom ruchomy! – wołał z uniesieniem, – dom, który jest zarazem powozem i statkiem parowym! to mi rzecz… brak mu tylko skrzydeł, aby unieść się w powietrze i bujać w przestrzeni.
– Przyjdzie i to z czasem, przyjacielu, – odrzekł poważnie inżynier.
– O! wiem, że to nastąpi niezawodnie, – rzekł równie poważnie kapitan, – ale jedna rzecz nie może nastąpić, to jest, abyśmy zmartwychwstali po dwustu latach dla widzenia wszystkich tych cudów. Wiesz, przyjacielu, jakkolwiek na świecie nie wesoło, zgodziłbym się jednak żyć tysiąc lat, z prostej ciekawości, jak też to będzie za dziewięć przeszło wieków.
Przebywszy wspaniały most wznoszący się o 80 stóp nad łożyskiem Sony, zatrzymaliśmy się na noc w okolicach Sasseram, by zaopatrzywszy się w drzewo i wodę, ruszyć ze świtem w dalszą drogę.
Program ten wykonaliśmy w zupełności i nazajutrz 22. maja, nim nadeszły te skwarne godziny upału, które zwykle powoduje słońce, ruszyliśmy znowu ze świtem w dalszą podróż.
Przebywaliśmy ciągle kraj bogaty i doskonale uprawiony, jaki przedstawia się w pobliżu cudownej doliny Gangesu. Odzie spojrzeć, widać było wioski, rozrzucone wśród niezmiernych łanów ryżu, w cieniu palm i drzew mangowych, z grubemi, gęste sklepienie tworzącemi liśćmi; bardzo tu wiele innych wspaniałych drzew. Nie ztrzymaliśmy się nigdzie. a jeśli gdzieś zagradzały nam drogę wozy zaprzężone w woły, (zwane tu zebu), dość było dwóch lub trzech gwizdnięć, aby się usunęły na bok, a pociąg nasz przesuwał się z wielkiem zadziwieniem rajotów.
W dniu tym mogłem się przypatrzyć ogromnym polom zasadzonym różami; znajdowaliśmy się bowiem w pobliżu Ghazipore, tego głównego punktu wyrobu esencji i olejku różanego.
Pytałem Banksa, czy nie mógłby mi opowiedzieć jak się wyrabia te tak poszukiwane pachnidła, które, zdaje się, są ostatniem słowem w sztuce perfumerji.
– Oto cyfry, mój przyjacielu, – odrzekł mi Banks, – które ci okażą, jak kosztownym jest podobny wytwór. Czterdzieści funtów róż poddaje się powolnej destylacji na wolnym ogniu, co wytwarza około trzydziestu funtów wody różanej. Wodą tą zalewa się znów nowe 40 funtów liści różanych i znowu destyluje się je, dopóki mieszanina ta nie zredukuje się do 20 funtów. Potem wystawia się ją przez dwanaście godzin na świeże nocne powietrze, a nazajutrz z tego wszystkiego znachodzi się skrzepłe na powierzchni tego płynu co? uncję pachnącego olejku. Tak więc z 80 funtów róż, czyli jak utrzymują z 200.000 kwiatów róż, otrzymuje się jedną uncję olejku. Biedne róże! Jakież krocie ich padają ofiarą!… To też nie można się dziwić, że nawet w miejscu produkcji uncja esencji różanej kosztuje 40 rupji, czyli 100 złotych.
– Ah! – odrzekł kapitan Hod, – gdyby na zrobienie jednej uncji alkoholu potrzeba było 80 funtów winogron, jakążby to ceną opłacano grog!
Dnia tego przepłynęliśmy także Karamnaka, jeden z dopływów Gangesu. Hindusi zrobili z tej niewinnej rzeczki coś jakby w rodzaju Styksu, po którym nie dobrze żeglować i którego brzegi cieszą się tak kiepską reputacją, jak brzegi Jordanu lub Morza Martwego. Ciała, które wrzuca się do tej rzeki, zanosi ona prosto do bramańskiego piekła. Nie zbijam ja wcale tej wiary, ale twierdzeniu, jakoby wody tej piekielnej rzeki były niesmaczne lub niezdrowe, stanowczo zaprzeczam, bo są one doskonałe.
Wieczorem dnia tego przebywszy okolice bardzo jednostajne pośród rozległych łanów maku i ogromnych plantacji ryżu, obozowaliśmy na prawym brzegu Gangesu, naprzeciw prastarej Jerozolimy Hindusów, świętego ich miasta Benares.
– Zatrzymamy się tu dwadzieścia cztery godzin, – rzekł Banks.
– Jakże daleko jesteśmy teraz od Kalkutty? – zapytałem.
– Blizko 350 mil, – odpowiedział Banks, – a przyznasz, że ani długość drogi, ani trudy podróży nie dały nam się odczuć.
Ganges! Czyż istnieje rzeka, któraby przywodziła na pamięć równie poetyczne legendy, i czyż nie zdaje się, jakoby w nim streszczały się prawie całe dzieje Indji? Czyż jest w świecie dolina podobna do tej, która mieszcząc wspaniałe łożysko Gangesu, roztacza się na przestrzeni pięćsetmilowej, a nad którą mieszka stumiljonowa ludność? Czyż jest na kuli ziemskiej miejsce, gdzieby więcej było nagromadzonych cudów od chwili pojawienia się ras azjatyckich?
Cożby to był śpiewał Wiktor Hugo o Gangesie, kiedy o Dunaju tak pięknie się wyraża:
O tak! można huczeć głośno i pysznie szumieć, gdy się ma:
Jak morze spokojną falę
Gdy jak wąż przez lądu roztacza się krainy
Przepływając zachodu i wschodu kończyny!
Ganges ma swoje bałwany, burze i cyklony, daleko straszniejsze niż burze rzek europejskich. Ciągnie się on jak jakiś olbrzymi wąż pośród najpoetyczniejszych okolic świata. Płynie od zachodu na wschód, ale swoje źródła wywodzi on nie z jakichś miernych pagórków – o nie! – jego początek leży w najwyższym łańcuchu gór na kuli ziemskiej; z gór Tybetu spada on, pochłaniając wszystkie wpadające do niego rzeki. Wypływa z gór Himalaja!
Nazajutrz, 23. maja ze wschodem słońca zabłysły przed nami zwierciadlane fale Gangesu. Na białym piasku nadbrzeżnym porozsiadały się gromady aligatorów, napawając się pierwszemi promieniami słońca; trzymały się nieruchomo zwrócone ku słońcu, jakby najwierniejsi sekciarze Brahmy. Ale kilka ciał nieżywych, niesionych falą, przerwało im to milczące uwielbianie. Ciała te, które prąd unosi ze sobą, powiadają niektórzy, że płyną albo na plecach, gdy to mężczyzna, a na piersiach gdy kobieta, ja jednakowoż mogę poświadczyć, że twierdzenia te są mylne. W tejże chwili potwory rzucały się na tę zdobycz, której codziennie dostarczaly im płynące wody na półwyspie i zanurzały się z niemi w głąb wody.
Kolej żelazna z Kalkutty, nim się rozdzieli w Allahabad, by pędzić północno-zachodem ku Delhi, a południowo-zachodem ku Bombajowi, biegnie nieustannie prawym brzegiem Gangesu. Na stacji Mogul-Seraï, od której byliśmy tylko o kilka mil oddaleni, odłącza się ramię, które przekraczając rzekę, idzie do Benares i przez dolinę Goumti biegnie do Jaunpore, przebiegając jakie sześćdziesiąt kilometrów przestrzeni.
Benares leży zatem na lewym brzegu, ale nie w tem miejscu mieliśmy przepłynąć Ganges, miało to nastąpić w Allahabad.
Olbrzym stalowy stał tedy na obranem wczoraj stanowisku, a gondole, które czekały przy brzegu, miały nas odwieść do świętego miasta, które nadzwyczaj pragnąłem zwiedzić.
Pułkownik Munro znał dobrze Benares z kilkakrotnego w niem pobytu, nic go więc tam nie nęciło. Jednak z początku zamierzał nam towarzyszyć, i dopiero po niejakim namyśle zmienił zdanie i z samym tylko sierżantem Mac-Neilem wybrał się na wycieczkę nad brzeg rzeki. Kapitan Hod stał dawniej pułkiem w Benares i miał tu znajomych kolegów, których postanowił odwiedzić. Tak więc tylko ja i pragnący służyć mi za przewodnika Banks wybraliśmy się zwiedzić miasto.
Kiedy mówiłem, że kapitan Hod był z pułkiem w Benares, to wiedzieć należy, że armja królewska nie ma zazwyczaj garnizonów w miastach indyjskich, ale rozłożoną jest w t. zw. „cantonnements” pod miastem, które później stają się miastami angielskiemi; tak jest w Allahabad jak i w Benares, i tak po innych różnych miejscach, gdzie nietylko żołnierze, ale i urzędnicy, przemysłowcy, kapitaliści najchętniej przemieszkują.
Tak tedy każde wielkie miasto dzieli się zwykle na dwie części; dzielnica zamieszkana przez Europejczyków odznacza się wszelkiemi wygodami i europejskim zbytkiem, druga zaś zamieszkana przez krajowców zachowuje najzupełniej miejscowy koloryt, zwyczaje i obyczaje.
Tak się rzecz ma i w Benares. Część, zamieszkana przez Europejczyków jest Secrole, którego bungalowy, aleje, kościoły nie mają nic ciekawego do widzenia. Znajdują się tam także znakomite hotele poszukiwane przez turystów.
Secrole jest to jedno z tych miast, któreby fabrykant jakiś z Stanów Zjednoczonych mógł zapakować w paki i gdzieś na innem miejscu znowu rozstawić. Nic tam ciekawego do widzenia. Dlatego też Banks i ja wsiadłszy do łodzi, przepłynęliśmy Ganges ukośnie, tak, ażeby odrazu mieć cały widok tego wspaniałego amfiteatru, jaki przedstawia Benares.
– Benares – rzekł mi Banks, jest dla Hindusów najświętszem miastem; jest ono tem dla nich, czem Mekka dla mahometan. Ktokolwiek choćby dwadzieścia cztery godzin w niem przeżył, zapewnił już sobie jakąś cząstkę wiekuistej szczęśliwości. Łatwo pojąć, jak niezliczone tłumy podobna wiara sprowadza do miasta, któremu Brahma tak wielkie nadał przywileje i jak liczna je zamieszkuje ludność.
Wedle twierdzeń niektórych, Benares ma istnieć już przeszło trzydzieści wieków; byłoby zatem prawdopodobnie założone w czasie, kiedy Troja upadła. Wywierało ono zawsze wielki wpływ nie tak polityczny jak moralny na Hindostan i było ogniskiem religji buddhyjskiej aż do dziesiątego wieku; później nastały rewolucje religijne, brahmanizm zgniótł dawną religję i Benares zostało stolicą brahmanów, ogniskiem przyciągającem wiernych, i zapewniają też, że trzysta tysięcy pielgrzymów zwiedza je rok rocznie.
Święte miasto ma jeszcze swego radżę, księcia w mieście świętem. Książę ten ma dość lichą pensję wyznaczoną przez Anglików i zamieszkuje przepiękny pałac w Ramnagur nad Gangesem. Jestto prawdziwy następca królów Kaci, (Benares tak się dawniej nazywało), ale nie ma już dziś żadnego wpływu, z czego w każdym razie nie bardzoby się smucił, gdyby tylko pensja jego wiekszą była jak jeden lakh rupji, czyli około dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych, co stanowiło drobnostkę dla dawniejszego naboba.
Benares, jak wszystkie prawie miasta w dolinie Gangesu, dotknięte było wielkiem powstaniem z roku 1857. W tym czasie garnizon jego składał się z 57-go pułku piechoty krajowców, z korpusu kawalerji regularnej i z pół pułku sikhsów. Wojsko królewskie miało tylko pół baterji artylerji europejskiej. Ta garstka żołnierzy nie mogła nawet marzyć, że rozbroi krajowców, to też władze wyczekiwały z niecierpliwością przybycia pułkownika Neila, który już zdążał ku Allahabad z 10-tym pułkiem armji królewskiej. Pułkownik Neil wszedł do Bonares tylko z dwustu pięćdziesięcioma żołnierzami i zarządził zaraz paradę na placu ćwiczeń.
Gdy Sipajowie się zebrali, dano im rozkaz, by złożyli broń. Odmówili temu wręcz. Wszczęła się tedy walka między nimi a piechotą pułkownika Neil. Do powstańców przyłączyli się wnet także i kawalerzyści nieregularni, później Sikhsowie, którzy mniemali, że są zdradzeni.
Na to półbaterja dała ognia, zasypała powstańców gradem kul i pomimo dzielności i przewagi powstańcy zostali rozprószeni.
Potyczkę tę stoczono za miastem, w samem zaś mieście przyszło ledwie do małej próby powstania ze strony muzułmanów, którzy wywiesili zieloną chorągiew, ale też wnet wszystko zostało stłumione.
Od tego dnia, przez cały już czas trwania powstania Benares zachowało się spokojnie nawet w chwilach, gdy powstanie zdawało się brać górę w zachodnich prowincjach.
Banks opowiadał mi o tych szczegółach, podczas kiedy łódź nasza przesuwała się spokojnie po wodach Gangesu.
– Kochany przyjacielu – rzekł mi – zwiedzimy tedy Benares, ale choć to stolica bardzo dawna, nie ma w niej pomników liczących więcej nad trzy wieki istnienia. Powodem tego walki religijne, w których żelazo i ogień straszną odegrały rolę. W każdym razie jest to miasto godne widzenia inie pożałujesz twojej po niem przechadzki.
Wkrótce gondola nasza zatrzymała się w takiej odległości, iż mogliśmy z zatoki błękitnej jak neapolitańska, przyjrzeć się dobrze amfiteatrowi domów piętrzących się nad doliną i szeregom natłoczonych pałaców, których kompleks grozi zawaleniem się skukiem nieustannego podmywania ich podstawy przez wody rzeki. Uwieńczeniem tej prześlicznej panoramy jest pagoda chińskiej architektury, poświęcona czci Buddhy, oraz istny las wieżyc, iglic, minaretów i piramidek zdobiących meczety i świątynie, przewyższający je złocony szczyt świątyni Sziwy i dwie małe strzały meczetu Aurung-Zeba.
Zamiast wysiąść tuż przy schodach wiodących na pomost, Banks kazał płynąć łodzi koło wybrzeży kąpiących się w wodach rzeki.
Tu znalazłem powtórzenie scen z Gaya, lecz w innym guście. Zamiast zielonych lasów jak w Phalgou było tu tłem widoku święte miasto. Zresztą prawie sceny te same. Tysiące pielgrzymów zalegały wybrzeże, tarasy, schody i schodząc dwoma lub trzema rzędami, pobożnie zanurzali się w wodzie. Nie należy tylko myśleć, że kąpiel ta ich nic nie kosztowała. Na najniższych stopniach schodów stali strażnicy w czerwonych turbanach ze szpadą przy boku i żądali opłaty; obok nich przemyślni bramini sprzedawali różne przedmioty religijne i dewocjonalja.
Oprócz pielgrzymów kąpiących się, było także bardzo wielu przekupni zajmujących się czerpaniem świętej wody, aby ją następnie sprzedawać w odległych prowincjach półwyspu. Rękojmię autentyczności stanowi dla kupujących pieczęć braminów. Zdaje się jednak, że pod tym względem praktykuje się tu oszustwo na wielką skalę, gdyż handel cudowną wodą przybrał kolosalne rozmiary.
– Chybaby wody Gangesu nie wystarczyły na tak kolosalne zapotrzebowanie – rzekł Banks.
– Kąpiele te stają się zapewne powodem licznych wypadków? – zapytałem, bo nie widzę nigdzie żadnych środków ostrożności ani wytrawnych pływaków, powstrzymujących zapędy i ratujących nierozważnych zagorzalców uniesionych prądem fali.
– Wypadki zatonięcia zdarzają się bardzo często – odrzekł Banks, ale nikt o to się nie troszczy, bo choć ciało pójdzie na dno, Brahma ocali duszę.
– A krokodyle? – zapytałem.
– Krokodyle zazwyczaj trzymają się zdala, przestraszone zgiełkiem i wrzawą – odpowiedział mi Banks. Nie tych to potworów lękać się potrzeba, ale raczej złoczyńców, którzy skradają się i zanurzeni w wodzie, porywają kobiety i dzieci, wydzierając im kosztowności, jakie mają przy sobie. Opowiadają o jednym takim oszuście, który ubrany w przyprawioną sztuczną głowę, udawał długi czas krokodyla i tym sposobem zebrał sobie piękną sumkę; zajęcie to popłatne ale i bardzo niebezpieczne i istotnie został też w końcu zjedzony przez prawdziwego aligatora i znaleziono z niego tylko sztuczną głowę ze skóry, która pływała po powierzchni wody.
Zresztą jest i dość takich zagorzałych fanatyków, którzy umyślnie szukają śmierci w falach Gangesu i czynią to nawet z pewnem obliczeniem na efekt; tak naprzykład wiążą sobie około ciała jakby różaniec z próżnych lecz pootwieranych baniek. Woda wciskając się do wnętrza tychże, zanurza pomału ofiarę przy hucznych oklaskach pobożnych widzów.
Łódź nasza wkrótce dowiozła nas przed schody Manmenka Ghât. Tam wznoszą się jedne nad drugimi stosy drew, na których poskładano ciała tych wszystkich ludzi, którzy za życia mieli pewne obawy o wieczną szczęśliwość; gdyż spalenie zwłok na tem świętem miejscu jest bardzo pożądane przez wiernych, toteż stosy płoną dzień i noc. Bogacze z dalekich okolic każą się przenosić do Benares jak tylko dotknięci zostają jakąś nieuleczalną chorobą, gdyż Benares bezsprzecznie jest miejscem, z którego najlepiej puszczać się w podróż na drugi świat. Jeżeli nieboszczyk miał tylko lekkie, powszednie grzeszki na sumieniu, to dusza jego unoszona dymem z Manmenki, pójdzie prosto na miejsce wiekuistej szczęśliwości.
Jeżeli zaś był wielkim grzesznikiem, to dusza jego będzie musiała na nowo odrodzić się w ciele jakiego brahmina mającego przyjść na świat. Należy się spodziewać, że jeżeli po drugiem wcieleniu życie jego będzie wzorowe, to już zostanie przypuszczony niezawodnie do udziału w niebiańskich szczęśliwościach w niebie Brahmy.
Resztę tego dnia poświęciliśmy zwiedzaniu miasta, jego głównych pomników i bazarów z ciemnymi sklepami, urządzonemi na sposób arabski. Tam to sprzedają owe śliczne i kosztowne muśliny i „kinkob”, rodzaj materji jedwabnej przetykanej złotem, stanowiącej główny wytwór przemysłowy miasta Benares. Żal mi było noszących palankiny, choć zdawało się, że upał nie dokuczał im zbytecznie; byli z nim oswojeni, a wreszcie biedacy cieszyli się, że zarobią kilka rupji.
Lecz zupełnie inaczej było z jakimś Hindusem a raczej Bengalczykiem, o żywych oczach i chytrej fizjognomji, który nie kryjąc się nawet z tem bardzo, szedł za nami krok za krokiem podczas całej naszej wycieczki.
Wysiadając na wybrzeżu Manmenka podczas rozmowy z Banksem wymówiłem głośno nazwisko Munro. Bengalczyk, który przypatrywał się naszej łodzi, drgnął usłyszawszy je. Wtedy nie zwracałem na to zbytecznej uwagi, przypomniałem to sobie jednak, widząc, że śledzi nas krok za krokiem. Ani na chwilę nie spuszczał nas z oczu, idąc ciągle parę kroków naprzód lub za nami. Nie mogłem wiedzieć, czy miał dobre lub złe względem nas zamiary, ale nie ulegało wątpliwości, że nazwisko pułkownika Munro nie było mu obojętnem.
Palankin nasz zatrzymał się przed szerokiemi schodami o stu stopniach, prowadzącemi z wybrzeża do meczetu Aureng Zeb.
Dawniej pobożni nie inaczej jak na klęczkach przebywali te schody, jakby naśladując wiernych wchodzących na Santa Scala w Rzymie, było to wówczas, gdy wznosiła się tu świątynia Wisznu, w której miejscu stoi teraz meczet zdobywcy.
Chciałbym był spojrzeć na Benares ze szczytu jednego z minaretów tego meczetu, którego budowa uważaną jest za cud architektury. Wysokość ich wynosi 132 stóp, a średnica zaledwie dorównywa średnicy fabrycznego komina; jednak mimo to znajdują się w nich kręcone schody prowadzące na szczyt, ale wstęp po nich jest już wzbroniony, i nie bez słuszności. Już bowiem dwa te minarety pochylają się widocznie, a że zapewne nie są obdarzone żywotnością wieży pizańskiej, więc łatwo mogą się zawalić.
Gdyśmy wychodzili z meczetu Aureng-Zeb, Bengalczyk stał przy drzwiach; tym razem zmierzyłem go oczyma, a on spuścił wzrok ku ziemi. Nie mówiłem o tem dotąd nic Banksowi, chcąc się naprzód przekonać czy to podejrzane zachowanie się Bengalczyka potrwa jeszcze dłużej.
W tem świętem mieście wznoszą się setki pagód, meczetów i wspaniałych pałaców, z których najpiękniejszy jest własnością króla Nagporu. Mało który z radżów nie stara się o to, aby mieć choćby kawałek gruntu w świętem mieście i wszyscy zjeżdżają się tu na religijne uroczystości Mela.
Za mało mieliśmy czasu, by móc zwiedzić wszystkie te zabudowania, ograniczyłem się zatem na zwiedzeniu jeszcze świątyni Bicheszwar, gdzie się znajduje lingam Sziwy. Jestto niekształtna bryła kamienna którą uważają za część ciała jednego z najdzikszych bogów mitologji indyjskiej; przykrywa ona studnię, której woda posiada jak powiadają, własność cudowną. Widziałem także Mankarnika czyli święte źródło, gdzie kąpią się pobożni dla większego zysku brahminów; także Man-Mundir, obserwatorjum zbudowane dwieście lat temu przez króla Akbara, a w którem wszystkie narzędzia są sporządzone z kamienia.
Słyszałem także o pałacu małp, którego wszyscy turyści nie zaniedbują zwiedzić. Paryżanin myślałby naturalnie, że znajdzie się przed sławną klatką jak w Jardin des Plantes, jednakowoż tak nie jest.
Pałac ten jest to świątynia Dourga-Khound, położona po za przedmieściem. Budowa jej sięga IX. w. i należy do najdawniejszych zabytków miasta. Małpy nie są bynajmniej pozamykane w klatkach, ale chodzą swobodnie po podwórzach, skaczą z jednego muru na drugi, wdrapują się na szczyty olbrzymich mangowców i z krzykiem wydzierają sobie przynoszone przez odwiedzających przysmaki.
I tu, jak wszędzie, brahmini pobierają pewne datki, dzięki którym ich zawód największe w Indjach przynosi korzyści.
Znużeni upałem słonecznym, nad wieczorem pomyśleliśmy o powrocie do Steam-House. Jedliśmy śniadanie i obiad w Secrole, w jednym z najlepszych hoteli angielskiego miasta, a jednak żałowaliśmy kuchni pana Parazard.
Gdy powróciliśmy do gondoli oczekującej nas u stóp Gatu, aby powrócić na prawy brzeg Gangesu, znów Bengalczyk stał na wybrzeżu. Wskoczył do łódki, w której go jakiś Hindus oczekiwał i odpłynął. Czyżby zamierzał płynąć za nami aż do naszego obozowiska? Tak się zdawało.
– Banksie, rzekłem cicho, czy zwróciłeś uwagę tego Bengalczyka? Szpieguje on nas ciągle i nie odstępuje ani na krok
– Widzę to dobrze – i nie uszło mojej uwagi, że śledzi nas od chwili, gdy usłyszał wymówione przez ciebie nazwisko pułkownika.
– Czyżby nie należało…
– O nie! – przerwał Banks; lepiej niech nie wie, że go podejrzewamy… ale oto oddalił się i znikł.
Rzeczywiście łódka Bengalczyka znikła w natłoku różnokształtnych łodzi przesuwających się po ciemnych wodach Gangesu.
Banks zwrócił się do kierującego naszą gondolą i zapytał obojętnym głosem:
– Czy znasz tego Bengalczyka?
– Nie – widzę go dziś pierwszy raz w życiu odpowiedział.
Zapadła już noc. Łodzie poubierane w rozpięte chorągwie, oświetlone różnobarwnemi lampjonami, napełnione śpiewakami i grajkami, krzyżowały się i mijały setkami po rzece. Na lewym brzegu wznosiły się ognie sztuczne, pięknie urozmaicone, które przypominały mi, że jesteśmy niedaleko niebieskiego państwa, gdzie one są tak bardzo lubiane. Trudno opisać to widowisko, które istotnie jest niezrównane. Z jakiego powodu obchodzono tę nocną uroczystość, która zdawała się być zaimprowizowaną, a w której brali udział Hindusi wszystkich kast, nie mogłem się dowiedzieć. W chwili, kiedy się skończyła, gondola dopłynęła już do drugiego brzegu.
Wszystko to znikło wkrótce jak widzenie, a nie trwało dłużej jak błyski tych ogni sztucznych, które na chwilę rozświetliły przestrzeń i zgasły w ciemnej nocy. Ale w Indjach, jak mówiłem czczą trzysta miljonów bogów, pół-bogów, świętych i pół-świętych różnego rodzaju, a rok za mało nawet ma godzin, minut i sekund, żeby mogły być poświęcone każdemu z tych bóstw.
Wróciwszy do obozowiska, zastaliśmy już pułkownika Munro i sierżanta Mac-Neila. Banks zapytał zaraz sierżanta, czy nie zaszło coś nowego podczas naszej nieobecności.
– Nic zupełnie, – odpowiedział.
– Czy nie widziałeś jakiejś podejrzanej postaci, snującej się w pobliżu?
– Nikogo. Czy jest powód przypuszczać…
– Jakiś Bengalczyk śledził nas przez cały czas pobytu w Benares, – odrzekł inżynier; – nie podoba mi się to szpiegowanie.
– Nie wiem, trzeba będzie czuwać.
– Będziemy się mieli na baczności, – odrzekł sierżant.
– Któż był ów szpieg?
– Jakiś Bengalczyk, którego uwagę zwróciło nazwisko pułkownika Munro.
– Czego on może chcieć od nas?
ALLAHABAD.
to trzydzieści kilometrów oddziela Benares od Allahabad. Droga ciągnie się prawie nieustannie prawym brzegiem Gangesu, między rzeką a koleją żelazną.
Storr kupił węgiel w cegiełkach i naładował nim tender, tak więc słoń nasz miał na kilka dni zapewnioną żywność. Ślicznie oczyszczony, jak gdyby co dopiero wyszedł z warsztatu fabrykanta, wyczekiwał niecierpliwie chwili odjazdu. Nie uderzał on, co prawda, w ziemię łapami z niecierpliwości, ale pewne drżenie kół zwiastowało natężenie pary napełniającej stalowe jego płuca.
Dnia 24. maja pociąg nasz ruszył bardzo rano z prędkością trzech do czterech mil na godzinę. Żaden wypadek nie wydarzył się w nocy; Bengalczyk się nie pokazał.
Nadmienić muszę, że z wojskową punktualnością trzymaliśmy się programu, oznaczającego godziny wstawania, udawania się na spoczynek, śniadania, obiadu, wypoczynku i wiedliśmy życie równie regularne jak w Kalkucie. Coraz nowe krajobrazy przesuwały się nam przed oczyma, choć zdawało się, że mieszkanie nasze nie rusza się z miejsca. Tak przyzwyczailiśmy się do tego nowego rodzaju życia, jak pasażerowie do życia na pokładzie okrętu, tylko, że ciągła zmiana widoków nie męczyła nas nużącą jednostajnością.
O godzinie jedenastej okazał się na płaszczyźnie ciekawy zabytek mongolskiej architektury: mauzoleum wzniesione na cześć dwóch osób świętych dla muzułmanów, Kassima Solimana ojca i syna.
W pół godziny później ujrzeliśmy ważną fortecę Chunar, której malownicze szańce wieńczą niezdobytą skałę, wznoszącą się prostopadle na 150 stóp nad Gangesem.
Nie myśleliśmy wcale zatrzymywać się, by zwiedzić tę fortecę, jedną z najznakomitszych w dolinie Gangesu, a która urządzoną jest w taki sposób, iż w razie napadu oszczędzić można kul i prochu, gdyż odłamy skał tak są ułożone, że możnaby je w jednej chwili rzucić na przypuszczających szturm i zgnieść tym ciężarem.
U stóp fortecy roztacza się dolina tejże nazwy, której ładne domki kryją się wśród zieleni.
Koło Benares, jak widzieliśmy, znajduje się dużo miejscowości, które Hindusi uważają za najświętsze na świecie, a dobrze policzywszy, znalazłoby się paręset takich „najświętszych” miejsc na przestrzeni półwyspu. I forteca Chunar zawiera w obrębie swoim takie cudowne miejsce, jest to marmurowa tablica, na której jakiś bóg codziennie przychodzi sobie spocząć. Wprawdzie bóg ten jest niewidzialny, ale też i nie staraliśmy się go zobaczyć.
Wieczorem olbrzym stalowy zatrzymał się koło Mirzapore, by tam przepędzić noc.
Choć temu miastu nie braknie świątyń, ale za to ma różne fabryki i port dla wyładowania bawełny, produkowanej w okolicy. Kiedyś miasto to będzie bogatym punktem handlowym.
Nazajutrz 25. maja, około drugiej godziny po południu, przepłynęliśmy w bród małą rzeczkę Tonse, która w tej porze roku miała ledwie na stopę wody.
O godzinie piątej przekroczyliśmy miejsce, gdzie dołącza się linja kolejowa z Bombaju do Kalkutty. Niedaleko ujścia rzeki Jummy do Gangesu podziwialiśmy przepiękny żelazny wiadukt kolejowy, którego 16 wspaniałych łuków, opartych na filarach wysokości 60 stóp wznosi się ponad tym dopływem. Bez trudności przebyliśmy most pontonowy, długości 1 kilometra, łączący oba brzegi Gangesu a wieczorem zatrzymaliśmy się w pobliżu jednego z przedmieść miasta Allahabad.
Dzień 26. maja miał być poświęcony na zwiedzanie tego wielkiego miasta, w którem jak promienie rozchodzą się drogi kolei żelaznych na różne strony Hindostanu. jest ono prześlicznie położone na najbogatszym gruncie między dwoma ramionami Jummy i Gangesu.
Przyroda zdawała się przeznaczać je na stolicę Indji angielskich, siedzibę zarządu i rezydencję wicekróla. I kto wie, czy nie przyjdzie kiedyś do tego, jeżeliby cyklony zbytnio uszkodziły Kalkuttę, teraźniejszą stolicę, jak to przewiduje wiele poważnych umysłów.
Allahabad leży w samym środku Indji, podobnie jak Paryż jest środkowym punktem Francji. Prawda, że Londyn nie leży w samym środku Zjednoczonego Królestwa, toteż Londyn nie ma tego zdecydowanego pierwszeństwa nad Liverpoolem, Manchesterem, Birmingham, jakie ma Paryż nad wszystkiemi miastami Francji.
– Czy od Allahabad skierujemy się już prosto na północ? – zapytałem Banksa.
– Tak – odpowiedział, miasto to stanowi krańcowy zachodni kres pierwszej części naszej wycieczki.
– A! przecież! – zawołał kapitan Hod, bardzo to piękna rzecz wielkie miasta, ale stokroć wolę rozległe równiny. Gdybyśmy tak ciągle trzymali się kierunku koleji, wyjechalibyśmy jeszcze nakoniec na jej szyny i nasz olbrzymi słoń stalowy stałby się prostą lokomotywą. Cóż by to było za poniżenie dla niego!
– Bądź spokojny, kapitanie – odrzekł inżynier – nigdy do tego nie przyjdzie i niezadługo wkroczymy w twoje ulubione okolice.
– Więc skierujemy się wprost do granicy indochińskiej, omijając Lucknow?
– Mojem zdaniem, trzebaby unikać tego miasta, a szczególnie Kanpuru, które posiada tyle tak strasznych wspomnień dla pułkownika Munro.
– Powiedz mi, kochany Banksie – zapytał kapitan Hod – czy podczas pobytu w Benares nie dowiedziałeś się niczego o Nana Sahibie?
– Nic zupełnie – zdaje mi się, że i tym razem wprowadzono w błąd gubernatora Bombaju i że Nana Sahib wcale się nie pojawił w tej prezydenturze.
– Tak się zdaje, inaczej jużby więcej mówiono o tym starym buntowniku – odpowiedział Hod.
– W każdym razie pragnę jak najspieszniej opuścić tę dolinę Gangesu, która była widownią tak strasznych mordów podczas buntu Sipajów. Strzeżmy się nadewszystko wymówić nazwę choćby jednego z tych miast wobec pułkownika, a najbardziej imię Nany Sahiba. Pozostawmy go jego myślom.
Nazajutrz Banks towarzyszył mi znowu w kilkugodzinnej wycieczce do Allahabad, które zwiedzić pragnąłem. Potrzebaby było conajmniej ze trzy dni, żeby dobrze widzieć te trzy miasta, z których składa się Allahabad, zresztą nie ma tam nic tak ciekawego do widzenia jak w Benares, chociaż ono także zalicza się do świętych miast.
O części indyjskiej nie da się nic powiedzieć, jestto po prostu nagromadzenie niskich domków, rozsiadłych wśród ciasnych uliczek, na których tu i ówdzie rosną wspaniałe tamaryndy.
Miasto angielskie nie odznacza się także żadną osobliwością. Są tu piękne, szerokie i regularnie wytknięte ulice, wielkie place, bogate domy i pałace, wszystko czem odznaczać się musi miasto, przeznaczone kiedyś na wielką stolicę.
Wszystko razem położone jest pośród obszernej równiny, odgraniczonej od północy i południa Jummą i Gangesem. Tę równinę nazywają „równiną jałmużny”, ponieważ książęta indyjscy rozdawali tam od najdawniejszych czasów swoje datki ubogim. Według Rousseleta, cytując ustęp z „Vie de Hionen Thsang” jest większą zasługą dać na tem miejscu jeden pieniążek, jak gdzieindziej sto tysięcy.
Bóg chrześcijański wynagradza tylko stokrotnie. Jestto wprawdzie sto razy mniej, ale we mnie wzbudza jakoś więcej zaufania.
Jeszcze słówko o fortecy w Allahabad, która jest godną widzenia. Jest ona zbudowana na na zachód od „doliny jałmużny” i wznosi śmiało swe wysokie mury; w środku fortecy wznosi się pałac, dziś obrócony na arsenał, a niegdyś ulubiona siedziba sułtana Akbara, dalej mała świątynia, której jednak Hindusi, którym wzbraniają przystępu do fortecy, nie mogą zwiedzać, pomimo, że jest to jedno z najświętszych miejsc na świecie.
Banks opowiedział mi o legendzie przywiązanej do fortecy w Allahabad, która przypomina bardzo legendy biblijne o odbudowaniu świątyni Salomona w Jerozolimie.
Kiedy sułtan chciał budować fortecę w Allahabad, odmówiły mu kamienie posłuszeństwa. Gdy tylko wzniesiono jakiś mur, zaraz rozpadał się sam przez się. Zapytano wyrocznię. Wyrocznia odpowiedziała jak zwykle, że potrzeba jakiejś dobrowolnej ofiary, ażeby przebłagać rozgniewany los. Jakiś Hindus ofiarował się, został spalony na stosie i warownię ukończono. Hindus ten nazywał się Brog i dlatego to dziś jeszcze miasto nazywają Brog-Allahabad.
Banks poprowadził mię do ogrodów Khousrou, zażywających zasłużonej sławy. Tam pod cieniem wspaniałych tamarynd, wznosi się kilka grobowych pomników muzułmańskich. W jednym spoczywał sułtan Khousrou, którego nazwę noszą te ogrody. Na jednej ze ścian z białego marmuru jest inkrustowana olbrzymia dłoń. Tu już byli dla nas uprzejmiejsi jak w Gaya i pozwolono nam ją oglądać.
Ale też nie jest to jak w Gaya odcisk nogi bóstwa, ale ręki zwykłego śmiertelnika, siostrzeńca Mahometa.
Podczas powstania z 1857. roku w Allahabad również jak i w innych miastach Gangesu popłynęły strumienie krwi. Walka armji królewskiej przeciw powstańcom stoczona na polach ćwiczeń w Benares, wywołała powstanie wojsk krajowców a w szczególności 6-go pułku armji Bengalskiej. Zaraz z początku zamordowano ośmiu chorążych, aż w końcu, dzięki energicznemu zachowaniu się kilku europejskich artylerzystów, Sipajowie złożyli broń.
Lecz daleko groźniejszy był przebieg powstania pośród wojsk rozłożonych na leżach. Krajowcy (natifs) przyłączyli się do buntu, wyłamano bramy i drzwi więzień, zrabowano doki, spalono mieszkania Europejczyków. Dopiero pułkownik Neil przybywszy z wojskiem, obalił rząd tymczasowy ustanowiony przez jakiegoś muzułmanina, uśmierzył bunt i zawładnął prowincją.
Podczas tej krótkiej wycieczki, obydwaj z Banksem rozglądaliśmy się bacznie, czy nas ktoś nie śledzi jak w Benares, ale nie dostrzegliśmy nic podejrzanego.
– Jednak mimo to musimy mieć się na baczności – odrzekł Banks – szkoda, że nie mogliśmy podróżować incognito, bo nazwisko pułkownika aż nadto znane tu krajowcom.
O szóstej zeszliśmy się wszyscy w Steam-House na obiad. Sir Edward Munro, który wyszedł przed paru godzinami, wrócił już także i oczekiwał nas. Równocześnie z nami wrócił kapitan Hod, który odwiedził dawnych swoich kolegów w garnizonie na leżach.
Dostrzegłszy, że pułkownik Munro jest jeśli nie smutniejszy, to przynajmiej więcej zamyślony jak zwykle, zwróciłem na to uwagę Banksa. Zdawało się, że w oczach jego płonie jakiś ogień, który łzy, jakie wylał, dawno już powinny były zgasić.
– Masz słuszność – odrzekł inżynier, widocznie nie jest to bez powodu, ale co takiego mogło zajść?
– Możebyś się zapytał Mac-Neila?
– Zapewne – on może coś wie o tem…
I inżynier wyszedłszy z salonu, udał się do izdebki sierżanta, ale go w niej nie było.
– Gdzie jest Mac-Neil – zapytał Goumiego – który właśnie zabierał się do nakrywania stołu.
– Opuścił nasz obóz – odpowiedział.
– Czy dawno?
– Przed przeszło godziną – i to z rozkazu pułkownika Munro.
– Czy nie wiesz, dokąd i poco poszedł?
– Nie wiem nic – odpowiedział.
– Nie zaszło tu nic nowego podczas naszej nieobecności?
– Nic a nic.
– Nie wiem, co to może być – rzekł do mnie Banks – ale najniezawodniej jest w tem coś. Ha, czekajmy cierpliwie!
Podano do stołu. Zwykle pułkownik Munro brał żywy udział w rozmowie podczas obiadu. Lubiał, gdyśmy mu opowiadali o naszych wycieczkach, cośmy widzieli i jak spędziliśmy dzień. Ja zawsze uważałem, by nie wspomnieć nawet o czemś takiem, coby mu przypomniało bunt Sipajów. I zdaje mi się, że on to zauważył, lecz czy też czuł dla mnie za to jakąś wdzięczność? Zresztą było to niełatwą rzeczą, mówić o takich miastach, jak Benares lub Allahabad, które były widownią buntu, by nie potrącić o podobne wspomnienia.
Pułkownik dziś nie pytał o nic ani Banksa ani mnie, milczał podczas całego obiadu, często spoglądał ku drodze prowadzącej do miasta, wyraźnie oczekiwał niecierpliwie powrotu Mac-Neila.
Obiad przeszedł nudnie, kapitan Hod spojrzeniem zapytywał Banksa, co jest powodem tego. Lecz Banks wiedział nie wiele więcej od niego.
Po obiedzie, zamiast jak zwykle wypocząć i przedrzemać się, pułkownik zeszedł ze schodów, uszedł kilka kroków po gościńcu, raz jeszcze utkwił wzrok w przestrzeń, poczem zwracając się do nas, rzekł:
– Czy nie chcielibyście wszyscy towarzyszyć mi do pierwszych domów miasta?
Zerwaliśmy się wszyscy od stołu, by iść za pułkownikiem, który postępował zwolna, nie mówiąc ani słowa.
Uszedłszy ze sto kroków, sir Edward Munro zatrzymał się przed słupem stojącym na prawej stronie drogi, na którym było przylepione jakieś ogłoszenie.
– Czytajcie – rzekł.
Było to owe rozporządzenie wydane już przed dwoma miesiącami, w którem nakładano cenę na głowę Nany Sahiba, donosząc o obecności jego w prezydenturze Bombaju.
Banks i Hod nie potrafili ukryć niezadowolenia, jakiego doznali. Dotąd bowiem tak w Kalkucie, jak w ciągu podróży udawało im się trzymać go w niewiadomości o tem ogłoszeniu; nieszczęśliwy przypadek zniszczył przezorne ich zabiegi.
– Banksie – zawołał pułkownik – porywając go za rękę, ty wiedziałeś o tem ogłoszeniu?
Banks nic nie odpowiedział.
– Wiedziałeś już od dwóch miesięcy – mówił dalej pułkownik, że zawiadomiono o obecności Nany Sahiba w prezydenturze i nie powiedziałeś mi tego?
Banks milczał, nie wiedząc co odpowiedzieć.
– Prawda kochany pułkowniku! – zawołał kapitan Hod – wiedzieliśmy, ale pocóż mieliśmy ci o tem mówić? Czyż jest pewność, że ogłoszony fakt jest prawdziwym? Pocóż mieliśmy daremnie wznawiać tak bolesne wspomnienia, rozdrażniać niezagojone rany twojego serca?
– Czyż zapomnieliście – zawołał pułkownik – unosząc się, że do mnie tylko, bardziej jak do każdego innego należy wymierzyć sprawiedliwość temu człowiekowi? Wiedz o tem Banksie, że dlatego jedynie zgodziłem się na tę podróż mającą przenieść mię na północ Indji, bo ani godziny nie wierzyłem, że Nana Sahib nie żyje, że ani na chwilę nie zapomniałem o ciążącym na mnie obowiązku mściciela. Opuszczałem Kalkuttę ożywiony jedną tylko myślą, jedną nadzieją, że z pomocą Bożą podróż ta zbliży mię do celu, jaki sobie wyznaczyłem. Nie myliło mię przeczucie. Bóg dozwolił mi zobaczyć i przeczytać to ogłoszenie, wiem teraz, że nie na północy ale na południu należy szukać Nanę Sahiba, i tam też szukać go będę.
Przekonaliśmy się więc, że jakaś ukryta myśl powodowała dziś bardziej jeszcze jak kiedykolwiek pułkownikiem Munro. Wypowiedział nam to dziś wyraźnie.
– Pułkowniku – rzekł Banks – nie mówiłem ci nic o tem ogłoszeniu, bo nie wierzyłem w obecność Nany Sahiba w prezydenturze Bombaju. Nie ulega wątpliwości, że tym razem rząd został wprowadzony w błąd. Ogłoszenie rozlepiono 6-go marca, a dotąd nic nie potwierdziło obecności naboba.
Pułkownki nie odpowiedział nic – tylko zwrócił wzrok ku drodze do miasta.
– Wkrótce dowiemy się prawdy – rzekł po chwili – posłałem Mac-Neila do Allahabad z listem do gubernatora, aby mnie zawiadomił, czy rzeczywiście Nana-Sahib był widziany w której z zachodnich prowincji, czy jest w nich jeszcze, lub czy znowu znikł.
– A jeżeli rzeczywiście go widziano i fakt ten jest prawdziwy, to cóż zamyślasz uczynić? – zapytał Banks – ujmując rękę pułkownika.
– Udam się za nim natychmiast! – odrzekł sir Edward Munro. Szukać go będę wszędzie w imię najwyższej sprawiedliwości, gdyż jest to moim obowiązkiem.
– Jestto twoje niezłomne postanowienie?
– Tak Banksie!… Bezemnie odbądźcie dalszą podróż – ja dziś jeszcze udam się na pociąg do Bombaju.
– Niech i tak będzie, ale my cię nie odstąpimy – rzekł Banks – wszak prawda – dodał, zwracając się do nas.
– O tak kochany pułkowniku – zawołał kapitan Hod – nie puścimy cię samego! Zamiast na dzikie zwierzęta, będziemy polować na tego łotra.
– Pułkowniku, dodałem, wszak i mnie pozwolisz przyłączyć się do waszego grona.
– A więc kochani przyjaciele – odparł Banks dziś wieczór wszyscy opuścimy Allahabad, aby…
– Zupełnie niepotrzebnie! – odezwał się z boku poważny głos.
Odwróciliśmy się wszyscy; Mac-Neil stał przed nami z gazetą w ręku.
– Czytaj pułkowniku – rzekł – oto co gubernator kazał mi oddać w twoje ręce.
Sir Edward Munro zaczął czytać, co następuje:
„Gubernator prezydentury Bombaju zawiadamia wszystkich, że rozporządzenie ogłoszone dnia 6-go marca, odnośnie do naboba Dandu Pant, utraciło moc obowiązującą, ponieważ Nana Sahib został wczoraj zabity w wąwozie gór Sautpurra, w którym ukrywał się ze swoim oddziałem. Tożsamość jego osoby nie podlega tym razem najmniejszej wątpliwości, gdyż został poznany przez mieszkańców Kanpuru i Lucknowu. Brakło mu palca u lewej ręki, a wiadomo, że Nana Sahib odciął go sobie wówczas, gdy odbyciem udanego pogrzebu chciał utwierdzić pogłoskę o swojej śmierci. Tak więc Indje nie potrzebują już obawiać się okrutnika, sprawcy tak okrutnego rozlewu krwi.”
Pułkownik odczytał to stłumionym głosem i wypuścił z ręki gazetę.
My milczeliśmy, niezaprzeczalna tym razem śmierć Nany Sahiba uwalniała nas od wszelkiej obawy na przyszłość.
Pułkownik Munro, po kilku chwilach milczenia przesunął ręką po czole, jakby chciał rozpędzić bolesne wspomnienia, poczem zapytał:
– Kiedy opuścimy Allahabad?
– Jutro równo ze świtem – odrzekł inżynier.
– Kochany Banksie – rzekł sir Munro – czy nie moglibyśmy się zatrzymać parę godzin w Kanpurze?
– Czy życzysz sobie tego?
– Tak jest, chciałbym… chcę raz jeszcze… raz ostatni zwiedzić Kanpur.
– Będziemy tam za dwa dni – odrzekł inżynier.
– A później? – zapytał pułkownik Munro.
– Później udamy się w dalszą podróż na północ Indji – odpowiedział Banks.
– O! tak! na północ! na północ! – powtórzył pułkownik Munro, lecz głosem, który mię wzruszył aż do głębi serca.
Zdawało się nam, że sir Edward Munro pomimo urzędowych zapewnień nie dowierzał jeszcze ciągle, że Nana Sahib zginął w potyczce z wojskiem angielskiem. Czy nie myliły go przeczucia? Przyszłość miała nam tego dowieść.