Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

 

Tom I

(Rozdział XIII-XVI)

 

99ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

 

dompar_001.jpg (94649 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XIII

BOHATERSKIE CZYNY KAPITANA HODA.

 

ół dnia i następującą noc wypoczywaliśmy spokojnie.

Teraz już nie królestwo Audh roztaczało przed nami swe bogate równiny, Steam-House posuwał się po urodzajnym jeszcze ale wyrwami pooranym gruncie Rohilkhandu, którego stolicą jest Bareille. Kraj ten obejmuje kwadrat, którego bok ma długość 150 mil i przerżnięty jest mnóstwem dopływów rzeki Kogry. Tu i ówdzie wznoszą się grupy okazałych mangowców; gęste dżungle stopniowo ustępują miejsca uprawie gruntów.

Tu po zdobyciu Delhi ześrodkowało się powstanie; tu zginął jeden z najlepszych przyjaciół pułkownika Munro.

Grunt tych okolic nadawał się bardzo do biegu naszego pociągu. Drogi były szerokie i równe, mieliśmy po nich przebyć kilkaset kilometrów, by dotrzeć do pierwszych przedgórzy łączących równinę z górami Nepalu.

Ale za to musieliśmy już teraz liczyć się z deszczami.

Musson, panujący w pierwszych miesiącach roku od północnego wschodu do południowego zachodu, zmienia kierunek. Czas deszczów nastaje nieco później i jest daleko gwałtowniejszy na wybrzeżach, niż w głębi półwyspu, ponieważ chmury wyczerpują się zanim dochodzą środkowych części Indji. Nadto kierunek deszczów zmienia się nieco skutkiem zapory, jaką stają się dla nich wysokie góry. Na wybrzeżach Malabaru musson rozpoczyna się w maju, zaś w prowincjach środkowych i północnych daje się odczuć dopiero w kilka tygodni później, zwykle w czerwcu.

A był to właśnie czerwiec, moglibyśmy więc przewidywać czekające nas nieprzyjemności.

Poczciwy nasz Gumi, tak niemile rozbrojony przez piorun, miał się już daleko lepiej, paraliż nogi był tylko chwilowy i z czasem znikł zupełnie. Widziałem, że ma odtąd stałą urazę do piorunów.

Przez dzień 6. i 7. czerwca kapitan Hod polował pomyślnie z współdziałem Fana i Blacka. Zabił parę antylop, nazywanych przez krajowców „nilgaus”. Są to owe niebieskie woły hindusów, które należałoby raczej nazwać jeleniami, gdyż daleko podobniejsze są do nich niż do rodziny boga Apisa. Zasługują też raczej na nazwę szarych niż niebieskich, gdyż barwa ich przypomina raczej szare chmury niż błękitne niebo. Utrzymują jednak, że niektóre z tych pięknych zwierząt z małemi ostremi i prostemi rożkami, a podłużną lekko zaokrągloną główką, zmieniają barwę prawie na niebieską barwy, którą przyroda zdaje się odmówiła wszelkim czworonogom, nawet i „niebieskim lisom”, których futro jest raczej czarne.

W każdym razie nie były to jeszcze dzikie drapieżce, o jakich marzył kapitan Hod i choć „nilgaus” nie jest zajadły, jest jednak niebezpieczny, kiedy zraniony rzuca się na myśliwego.

Pan Parazard był bardzo zadowolony z tego łupu, i przyrządzał nam z zabitych dwóch nilgausów nader smaczne potrawki i pieczenie.

Posuwaliśmy się coraz dalej, choć deszcze popsuły drogi a błota i wezbrane strumienie nie pozwalały na pośpiech, w każdym razie spodziewaliśmy się zdążyć jeszcze przed końcem czerwca w góry, które miały nam służyć za miejsce wypoczynku przez kilka letnich miesięcy.

Tegoż właśnie dnia, gdy ruszyliśmy, kapitan Hod żałował bardzo straconej sposobności do strzału, a było to tak:

Wzdłuż drogi ciągnęły się gęste bambusowe dżungle, jakie często znajdują się koło tych wiosek, które wydają się jakby osadzone w koszu kwiatów. Nie były to jeszcze owe prawdziwe dżungle, jak Hindusi nazywają nagie, jałowe równiny, poprzerzynane szaremi krzakami. Przebywaliśmy jeszcze kraj urodzajny i uprawne pola, na których tu i ówdzie były rozrzucone łany ryżu. Olbrzym stalowy przesuwał się spokojnie, kierowany biegłą ręką maszynisty Storra rzucając swoją parę, jakby piękne kity białych piór, które wiatr rozwiewał po gałęziach przydrożnych bambusów.

W tem nagle jakiś zwierz wskoczył z zadziwiającą szybkością na kark naszego słonia.

– Czita! czita! – zawołał mechanik.

– Na ten krzyk kapitan Hod wyskoczył na balkon i pochwycił strzelbę, która zawsze stała w pogotowiu.

– To czita – wołał także.

– Strzelajże, kapitanie – zawołałem.

– Mam jeszcze czas! – odrzekł, trzymając zwierza na celu.

Czita jest to rodzaj lamparta, właściwego tylko Indjom; jest mniejszy od tygrysa ale prawie równie groźny z powodu swej nadzwyczajnej zwinności i siły.

Pułkownik Munro, Banks i ja staliśmy na werandzie oczekując strzału kapitana.

Widocznie lampart oszukał się na widok naszego słonia; rzucił się śmiało na niego, myśląc, że zatopi w nim swoje pazury lub zęby, ale zamiast żywego mięsa, napotkał stalową blachę, której ugryść nie zdołał. Rozgniewany tem niepowodzeniem pochwycił długie uszy słonia i pewnie chciał już zeskoczyć, gdy w tem nas ujrzał.

Kapitan trzymał ciągle wycelowaną ku niemu dubeltówkę, nie spiesząc się z wystrzałem, jak myśliwy pewny, że nie chybi w danej chwili.

Zwierz ryknął i wyprostował się; zrozumiał zdaje się grożące niebezpieczeństwo, ale nie chciał widać uciekać przed niem; a może upatrywał stosownej chwili, aby się rzucić na nas.

Jakoż wdrapał się na głowę słonia, objął łapami jego trąbę, służącą za komin, z którego buchały kłęby pary.

– Strzelajże kapitanie! – zawołałem.

– Mam jeszcze czas! – odparł tenże – po chwili dodał, zwracając się do mnie?

– Czy nigdy nie zabiłeś czity? – Mauclerze?

– Nigdy – odrzekłem.

– A czy masz ochotę zabić ją?

– Nie chciałbym pozbawić cię tej przyjemności – kapitanie.

– Ba! nie wielki to kęs dla myśliwego! – weź dubeltówkę i celuj poniżej łopatki. Jak chybisz, to go w locie zastrzelę.

– Niech i tak będzie.

– Fox podał mi dubeltówkę, wycelowałem wedle wskazówek Hoda i strzeliłem.

Lekko zraniony zwierz rzucił się wielkim skokiem ponad wieżyczkę mechanika, wskoczył na pierwszy dach Steam-House. Kapitan, choć tak znakomity strzelec, nie miał czasu pochwycić go w skoku.

– Foxie! Foxie! – wołał kapitan i obaj wybiegli z werandy na wieżyczkę.

dompar_40.jpg (197174 bytes)

Czita wskoczyła tymczasem na drugi dach i w chwili, kiedy kapitan miał dać ognia, lamaprt zeskoczył na ziemię i znikł w zaroślach.

– Wstrzymać, wstrzymać! – wołał Banks na mechanika, który w jednej chwili powstrzymał parę i zahamował koła pociągu.

Kapitan i Fox zeskoczyli na drogę i rzucili się w gąszcz, żeby tropić czitę.

Kilka chwil minęło. Oczekiwaliśmy z niecierpliwością wystrzału… Napróżno! Dwaj myśliwi powrócili z próżnemi rękami.

– Umknął! – zawołał kapitan.

– To moja! – odrzekłem – szkoda, że ty nie strzelałeś kapitanie, nie byłbyś chybił.

– Ale i ty nie chybiłeś – tylko strzał nie padł w właściwe miejsce.

Kapitanie – rzekł Fox, nie będzie to mój trzydziesty ósmy, ani pana czterdziesty pierwszy.

– Ba – odrzekł Hod z nieco przesadzoną obojętnością, jak możesz porównywać czitę z tygrysem. Gdyby to był tygrys, kochany Mauclerze, pomimo całej przyjaźni nie zdobyłbym się na tę ofiarę, aby ci ustąpić strzału.

– No, chodźcie do stołu, kochani przyjaciele – rzekł pułkownik, a dobre śniadanie was pocieszy.

– A to tem więcej – rzekł Mac-Neil, że to wina jedynie Foxa.

– Moja wina? – zawołał zdziwiony tem oskarżeniem.

– Nie inaczej, dubeltówka, którą podałeś panu Mauclerowi, była nabita tylko śrutem.

I pokazał drugi nabój wyjęty z dubeltówki, z której strzelałem. Rzeczywiście był to tylko śrut, jakim strzelają na kuropatwy.

– Fox! – krzyknął kapitan.

– Co pan kapitan rozkaże?

– Dwa dni aresztu za karę.

– Według rozkazu, panie kapitanie.

I schyliwszy głowę poszedł do swojej izdebki z mocnem postanowieniem nie opuszczenia jej przez 48 godzin. Wstydził się niewymownie swej pomyłki, nie śmiał podnieść oczu.

Nazajutrz korzystając z wypoczynku, który wyznaczono na pół dnia, kapitan Hod, Gumi i ja poszliśmy na polowanie. Deszcz padał całe rano, ale od południa niebo się wyjaśniło i można było spodziewać się kilku godzin pogody.

Tym razem Hod nie zamierzał polować na dzikie zwierzęta, ale na dziczyznę, w celu zaopatrzenia naszej spiżarni, gdyż pan Parazard zawiadomił go, że już straszne w niej pustki i liczy na to, że „jasny pan” zechce obmyśleć środki, aby temu zaradzić.

Wskutek tego wezwania, kapitan namówił nas do udziału i wziąwszy Blaka i Fana, poszliśmy na polowanie. Przez parę godzin nie zabiliśmy niczego, wprawdzie zrywały się stada spłoszonych kuropatw i zajęcy, ale tak daleko, że pomimo dobrych chęci naszych psów, nie można było wziąć ich na cel. Toteż kapitan był w bardzo złym humorze; na domiar złego, na tej rozległej płaszczyźnie, zasianej zagrodami i wioskami, nie mógł się spodziewać spotkania z jakimś dzikim zwierzem, któryby mu wynagrodził ucieczkę wczorajszego lamparta. Myślał także o tem jaką minę zrobi pan Parazard, gdy nas zobaczy wracających z próżnemi torbami.

A przecież nie było to naszą winą; do godziny czwartej nie mieliśmy sposobności dania choćby jednego strzału; wiatr był nieprzyjazny, zwierzyna zrywała się zbyt daleko.

– Nie idzie nam jakoś – rzekł kapitan; wyjeżdżając z Kalkutty, obiecywałem ci przepyszne polowania, ale wyraźnie los sprzysiągł się przeciwko nam i nie dozwala mi dotrzymać słowa.

– Nie rozpaczaj, kochany kapitanie i nie troszcz się o mnie – bo ja głównie tylko dla ciebie ubolewam nad naszem niepowodzeniem… Powetujemy je sobie w górach Nepalu.

– O tak! – odrzekł, tam na pierwszych stokach Himalajów spotkamy daleko przyjaźniejsze warunki. Założyłbym się kochany Mauclerze, że nasz tak groźnie syczący parą pociąg i wszystkie jego przyrządy, a szczególniej ten olbrzymi słoń, daleko więcej odstraszają dzikie zwierzęta niż zwykłe pociągi i tak będzie dopóki będzie w biegu. Miejmy nadzieję, że w dniach czy w godzinach spoczynku, będziemy szczęśliwi… Ależ ów lampart to istny warjat… musiał umierać z głodu, skoro się rzucił na naszego stalowego olbrzyma i godzien był zginąć od kuli… A! przeklęty Fox! nigdy mu tego nie zapomnę! Która godzina?

– Piąta dochodzi.

– Już! – i nie daliśmy jeszcze ani jednego wystrzału.

– Dopiero o siódmej mamy wracać do Steam-House; może jeszcze…

– O nie! nie mamy szczęścia – zawołał kapitan, a wiesz p zecie, że przysłowie mówi: „lepszy łut szczęścia niż cetnar rozumu”.

– Ależ silna wola i wytrwałość mogą dokonać cudów – odpowiedziałem. Dajmy sobie słowo, kapinie, że nie wrócimy z próżnemi rękami. Czy zgoda?

– Czy zgoda! – zawołał. Śmierć temu, kto się cofnie?

– Wybornie! – odrzekłem.

– Słuchaj, Maucler, zabiję choćby wiewiórkę albo mysz leśną, ale to pewne, że nie wrócę z niczem.

Kapitan Hod, Gumi i ja nie przestawaliśmy tedy uganiać się za jakimbądź łupem z wytrwałością godną lepszej sprawy – daremnie, nie mogliśmy podejść najpospolitszego nawet ptaka; zdawało się, że zmówiły się, aby uciekać przed nami. O wpół do siódmej jeszcze żaden z nas ani razu nie wystrzelił; na jednoby nam wyszło, gdybyśmy zamiast broni mieli w ręku laski.

Spojrzałem na kapitana; szedł zacisnąwszy zęby grube zmarszczki na czole pomiędzy brwiami zwiastowały tłumioną złość i niezadowolenie. Mruczał pod nosem różne złorzeczenia i groźby przeciw wszelkim skrzydlatym i czworonożnym stworzeniom, za to, że ani jeden ich egzemplarz nie chciał się pokazać. Wyraźnie dubeltówka paliła mu palce; to ją zarzucał na ramię, to brał w ręce, jakby koniecznie chciał strzelić do czegobądź, byle się pozbyć fatalnego naboju.

Gumi rzekł do mnie, patrząc na kapitana.

– Jeśli tak dalej będzie – kapitan pęknie ze złości.

– Żal mi go – odrzekłem – zapłaciłbym chętnie ze trzydzieści szylingów za najpospolitszego gołębia, gdyby jakaś litościwa ręka puściła go skądś kapitanowi. Uspokoiłby się przynajmniej.

Ale znajdowaliśmy się teraz na zupełnie pustej przestrzeni wśród niezmierzonych łanów ryżowych, nigdzie ani śladu ludzkiej istoty, więc za żadną cenę nie możnaby zdobyć choćby sztuki drobiu.

Mrok zaczął zapadać; za jaką godzinę będzie tak ciemno, że niepodobna będzie zajmować się dłużej tak bezowocnem polowaniem. Chociaż więc postanowiliśmy nie wracać z próżnemi torbami, trzeba było myśleć o powrocie lub całą noc spędzić w dolinie, co znowu zaniepokoiłoby bardzo pułkownika i Banksa, a prócz tego zbierało się bardzo na deszcz.

Kapitan, natężywszy wzrok, spoglądał bystro na prawo i na lewo i szedł o jakie dziesięć kroków naprzód, w kierunku nie zbliżającym nas wcale do Steam-House. Chciałem przyspieszyć kroku i powiedzieć mu, że trzeba nam dać za wygraną i wracać, gdy wtem z prawej strony posłyszałem szelest skrzydeł. Podniósłszy głowę, ujrzałem unoszącego się jakiegoś wielkiego białego ptaka. Zanim kapitan Hod miał czas odwrócić głowę, wycelowałem, strzał się rozległ i ciężki ptak spadł tuż przy ryżowem polu.

Fan poskoczył, pochwycił ubitego ptaka i wierne psisko zaniosło go kapitanowi.

dompar_41.jpg (189037 bytes)

– A przecież!… – zawołał kapitan – jeśli pan Parazard nie będzie zadowolony, to niechże się sam włoży do rondelka!…

– Ale czy ptak ten nadaje się do kuchni? – spytałem.

– A niezawodnie, szczególnie gdy niema nic lepszego – odrzekł kapitan.

– Wielkie to szczęście, panie Maucler, iż nikt nie widział, żeś go pan zastrzelił – rzekł Gumi.

– Dlaczego? – przecież nie dopuściłem się żadnego karygodnego czynu.

– Tak, ale zabiłeś pan pawia, a w całych lndjach ptak ten jest czczony jak świętość i strzelać do niego nie wolno.

– Pal licho wszystkie święte ptaki i tych co je uświęcają! – zawołał kapitan. Dla zadośćuczynienia zjemy go z wielką skruchą – ale i z dobrym apetytem.

Rzeczywiście w Indjach, w tym kraju braminów, od czasu pojawienia się pawi, jeszcze za czasów wyprawy Aleksandra, uchodzą one za święte ptaki i są otoczone jak najwiękazą czcią.

Hindusi uczynili pawia godłem bogini Sarawasti, która opiekuje się urodzinami i małżeństwami. Niewolno strzelać ani jakimbądź sposobem wytępiać tych ptaków pod nader surowemi karami, zatwierdzonemi prawem angielskiem.

Prześliczny był paw, z którego zabicia kapitan Hod tak się ucieszył; miał wielkie, ciemno-zielone skrzydła, z metalowym połyskiem, jakby obwiedzione złotą obwódką, pyszny i wielki ogon rozkładał się jak wachlarz.

– No wracajmy! – krzyknął kapitan. Jutro pan Parazard uraczy nas pawiem, na przekór wszystkim indyjskim braminom.

– Jesteś przecież nareszcie zadowolony – kapitanie.

– Tak, z ciebie, ale z siebie bynajmniej. Los mi stale dziś nie sprzyjał… – musi się poprawić na drugi raz.

Zwróciliśmy się nareszcie ku obozowisku, odległemu teraz blisko o trzy mile. Szliśmy drożyną wśród dżungli bambusowych, ja z kapitanem obok siebie, Gumi parę kroków za nami, niosąc zabitego pawia. Ściemniło się mocno, musieliśmy szukać drogi. Wtem nagle w gęstwinie na prawo rozległ się w powietrzu straszny ryk; ryk ten tak mię przeraził, że zatrzymałem się mimowolnie.

Kapitan pochwycił mię za rękę.

– Tygrys! – zawołał i zaklął potężnie. Kroćstotysięcy indyjskich piorunów! nasze dubeltówki są tylko śrótem nabite.

Rzeczywiście żaden z nas nie miał nabojów z kulami i nie byłoby nawet czasu nabić broni, gdyż nie upłynęło dziesięć sekund od posłyszanego ryku, gdy wyskoczywszy z zarośli, zwierz stanął na drodze o jakie dwadzieścia kroków od nas.

Był to okazały tygrys, z rodzaju tak zwanych przez Hindusów „Eater men”, zjadacz ludzi, dziki krwiożerca, pochłaniający setki ofiar. Straszne było nasze położenie. Patrzyłem na tygrysa, pochłaniałem go wzrokiem i przyznaję, że dubeltówka drżała mi w ręku. Był długi na dziewięć do dziesięciu stóp, ciemno-pomarańczowy, w czarne i białe pręgi. I on patrzył na nas, a jego kocie oczy błyszczały w półcieniu. Gorączkowo kręcił ogonem; przysiadł i unosił się, jakby gotując się do skoku.

dompar_42.jpg (190157 bytes)

Hod nie tracił zimnej krwi. Wycelował do tygrysa, szepcząc nie dającym się opisać głosem:

– Śrót! śrót na kuropatwy… i zabijże tu nim tygrysa… jeśli nie trafię w same oczy, jesteśmy…

Nie dokończył; tygrys zbliżał się zwolna.

Gumi, przyczaiwszy się za nami, celował także, ale jego broń była nabita jeszcze drobniejszym śrótem, a moja chwilowo wcale nie. Chciałem dobyć nabój z ładownicy.

– Ani się rusz, szepnął kapitan, tygrys rzuciłby się prędko, a tego należy się właśnie obawiać i unikać o ile można.

Wszyscy trzej staliśmy nieruchomo. Tygrys zwolna zbliżał się ku nam. Przed chwilą kręcił głową, teraz była ona nieruchomą; wpatrywał się w nas ciągle, ale jakby z podełba. Otwarte szczęki pochylił ku ziemi, jakby wietrząc jej wyziewy.

Wkrótce był już tylko o dziesięć kroków od kapitana, który stał silnie, nieruchomy jak posąg. Zdawało się, że całe życie jego ześrodkowało się w oczach. Straszna gotująca się walka, z której żaden z nas nie miał wyjść żywym, nie przyspieszała nawet bicia jego serca.

Zdawało się teraz, źe tygrys rzuci się nareszcie. Postąpił jeszcze pięć kroków; potrzebowałem całego wysiłku woli aby nie zawołać na kapitana!..

A strzelajże!…

Zapanowałem jednak nad sobą. Kapitan powiedział, że jedynym środkiem ocalenia, jest strzelić tak celnie, aby tygrysowi wypalić oczy, a ażeby tego dokonać, trzeba było strzelać tuż przed nim.

Tygrys postąpił jeszcze trzy kroki i gotował się do skoku. W tejże chwili rozłegł się głośny wystrzał a tuż za nim głośny huk. Huk ten nasiąpił już w ciele zwierza, który po trzech czy czterech wstrząśnieniach i bolesnym ryku padł nieżywy na ziemię.

– Istny cud i – krzyknął kapitan; więc broń moja nabita była kulą i to eksplodującą!… A! tym razem dzięki ci Foxie, dobrze się spisałeś.

– Czy być może? – zawołałem.

– Patrzaj – odrzekł – wykręcając nabój z lewej lufy.

Był to nabój z kulą – zrozumieliśmy teraz.

Kapitan miał podwójny karabin i dubeltówkę jednego kalibru; otóż Fox pomylił się, karabin nabił śrótem, a dubeltówkę nabojem z kulą wybuchającą. Pomyłka ta wczoraj uratowała czitę, ale za to dziś ocaliła nam życie.

W pół godziny potem byliśmy w Steam-House. Hod kazał przywołać Foxa i przy nim opowiedział naszą przygodę.

– Panie kapitanie – rzekł tenże – powinienem więc być skazany na cztery dni aresztu, skoro omyliłem się dwa razy.

– Prawda – odparł kapitan, ale skoro skutkiem tej omyłki zabiłem czterdziestego pierwszego, więc uznaję za stosowne darować ci gwineję.

– A więc i ja zgadzam się na to – odpowiedział, chowając pieniądz do kieszeni. Oto jak się odbyło spotkanie kapitana z czterdziestym pierwszym tygrysem.

Dnia 12. wieczorem, pociąg nasz zatrzymał się pod małą jakąś mieściną, a nazajutrz puściliśmy się w dalszą drogę, dla przebycia 150 kilometrów, oddzielających nas jeszcze od gór Nepalu.

 

 

Rozdział XIV

JEDEN PRZECIW TRZEM.

 

a kilka już dni mieliśmy nareszcie przebyć pierwsze pochyłości tych okolic północnych Indji, które stopniowo dosięgają najwyższych wyżyn świata. Dotąd zmiany gruntu były tak nieznaczne, że stalowy nasz olbrzym nie czuł ich prawie.

Czas był burzliwy, nadewszystko dżdżysty, ale średnia temperatura czyniła go znośniejszym; drogi nie popsuły się jeszcze i opierały się należycie szerokim i ciężkim kołom pociągu. Jeśli gdzieniegdzie, skutkiem wybojów, koła zapadały się głębiej, Storr przyspieszał bieg lekkiem poruszeniem regulatora, co było dostatecznem do przebycia przeszkody.

Dotąd byliśmy najzupełniej zadowoleni z naszego sposobu podróżowania, z motoru obmyślonego przez Banksa, oraz z wygód, jakie zapewniał nam nasz ruchomy dom.

Coraz to nowe krajobrazy przesuwały się przed naszym wzrokiem. Nie były to już te niezmierzone płaszczyzny, rozciągające się od doliny Gangesu. Szczyty Himalajów tworzyły od północy jakby olbrzymią ramę, o którą opierały się chmury gnane południowo-zachodnim wiatrem. Nie można jeszcze było dojrzeć malowniczego profilu łańcucha tych gór, rysującego się o jakie 8000 metrów ponad powierzchnią morza, ale w miarę zbliżania się do granicy tybetańskiej, kraj przybierał coraz dzikszą postać, dżungle zajmowały coraz większe przestrzenie ze szkodą pól przeznaczonych pod uprawę.

Także flora tej części Indji była zupełnie odmienna. Palmy ustąpiły miejsca wspaniałym banianom, krzewistym mangowcom, dostarczającym tej krainie najlepszych owoców, kępom bambusów, których gałęzie wznosiły się o sto stóp ponad ziemią. Pojawiały się tu także piękne mangowce z szerokiemi kwiatami, nasycające powietrze przenikającą wonią, przepyszne klony, kilka gatunków dębów, kasztany z owocami najeżonemi kolcami jak morskie zwierzokrzewy, drzewa kauczukowe, z których sok wypływał jakby przez otwarte żyły, a obok nich skromniejsze wzrostem, ale jaśniejące świetniejszemi barwami, geranje, rododendrony, drzewa wawrzynowe, rosnące całemi zagonami wzdłuż drogi.

Tu i ówdzie jakaś wioska z lepiankami ze słomy tub trzciny, dwie lub trzy zagrody ukryte wśród drzew, ukazywały się jeszcze niekiedy, ale coraz większą ilością mil oddzielone od siebie. Ludność zmniejszała się w miarę zbliżania się do wyżyn. Ponad temi rozległemi krajobrazami roztaczało się szare i mgliste niebo; ulewne deszcze padały coraz częściej; od 13. do 14. czerwca nie było ani jednego dnia pogodnego; w takich dniach nie opuszczaliśmy salonu Steam-House, szukając rozrywki w czytaniu, rozmowie, lub wreszcie w paleniu cygar i w grze w wista. Naturalnie, że w takich dniach strzelby nasze próżnowały całkowicie.

Dnia 17. czerwca zatrzymaliśmy się w pobliżu bungalowu, przeznaczonago wyłącznie na wypoczynek dla podróżnych. Wypogodziło się nieco, a stalowy olbrzym, który tak niezmordowanie pracował przez cztery dni, domagał się, jeśli nie wypoczynku, to przynajmniej starannego obejrzenia. Mieliśmy zatem spędzić tu pozostające pół dnia i nadchodzącą noc.

Taki dom zajezdny nazywają tu karawanserajem; wznosi się on przy wielkich drogach publicznych w kształcie czworobocznego budynku, otaczającego wewnętrzny dziedziniec; cztery wieżyczki, zdobiące go zwykle po rogach, nadają mu całkiem wschodnią postać. Każdy taki karawanseraj jest zaopatrzony w odpowiednią liczbę służby, składającej się z tak zwanego „bhisti”, obowiązanego nosić wodę, z kucharza, zadowalniającego mało wymagających podróżnych, poprzestających na kurczętach lub jajach, i z „khansama”, to jest dostawcy żywności, z którym wprost można się umawiać o pożywienie, zazwyczaj bardzo tanio sprzedawane.

„Peon”, to jest nadzorca karawanseraju, jest to ajent szanownej kompanji, do której należy większa część tych zakładów, zostających pod dozorem okręgowego inżyniera.

Takie karawanseraje podlegają dziwnej ale ściśle zachowanej regule: każdemu podróżnemu wolno przebywać w nich 24 godzin, lecz jeśli pragnie zabawić dłużej, powinien mieć na to pozwolenie od nadzorującego inżyniera, w przeciwnym razie pierwszy lepszy przybywający Anglik czy Hindus ma prawo żądać, aby mu ustąpił miejsca.

Zaledwie zatrzymaliśmy się, wywarł nasz olbrzym stalowy niezwykłe wrażenie, to jest zwrócił na siebie powszechną uwagę; przyznać jednak trzeba, że obecni goście karawanseraju spoglądali na niego z pogardą, zbyt jednak przesadzoną, aby była rzeczywistą. Wprawdzie nie byli to zwykli śmiertelnicy podróżujący dla interesów lub przyjemności, ani oficerowie angielscy wracający do pułków stojących nad granicą nepalską, ani też kupcy indyjscy, ciągnący karawaną ku stepom Afganistanu. Był to ni mniej ni więcej tylko książę Guru Singh w swej własnej osobie, syn niepodległego radży Guzaratu, także będący również radżą, podróżujący z wielką okazałością i przepychem po północnej części indyjskiego półwyspu.

Książę ten zajął nietylko trzy czy cztery sale karawanseraju, ale zamknął wszelki przystęp do niego, gdyż dokoła rozłożyła się towarzysząca mu służba.

Dotąd nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać radży, podróżującego z licznym pocztem dworzan i służby, to też skoro tylko zajęliśmy wygodne stanowisko o jakie ćwierć mili od karawanseraju, w prześlicznej miejscowości nad brzegiem mile szemrzącego strumyka, pod cieniem wspaniałych pandanusów, ja, kapitan Hod i Banks, poszliśmy zwiedzić obozowisko księcia Guru Singh.

Syn radży nigdy sam nie ruszy się z miejsca. Doprawdy, nie zazdroszczę tym wszystkim, którzy nie mogą ruszyć się z miejsca bez poruszenia zaraz setek ludzi. Lepiej być pieszym wędrowcem, z kijem w ręku, z tłumoczkiem na plecach i przerzuconą przez ramię dubeltówką, niż księciem podróżującym w Indjach, z całym ceremoniałem jaki nakazuje tak wysokie stanowisko.

To nie człowiek, udający się z jednej miejscowości do drugiej, to cała mieścina zmieniająca swe geograficzne położenie – rzekł śmiejąc się Banks.

– Wolę nasz Steam-House – odrzekłem i nie zamieniałbym się z tym synem potężnego radży.

– Kto wie – odrzekł kapitan – czy i ten książę nie wolałby naszego przenośnego domu, niż swój kłopotliwy tabor.

– A niech tylko dobrze zapłaci, a urządzę mu nie dom ale pałac parowy – rzekł Banks – ale zanim to nastąpi, zobaczmy jak też on urządził się w swoim obozie.

Orszak księcia składał się z nie mniej jak pięciuset osób. Zewnątrz karawanseraju, na płaszczyźnie ocienionej wielkiemi drzewami, stało dwieście wozów uszykowanych symetrycznie, tworząc wielkie obozowisko. Do jednych zaprzężone były woły zebu, do innych bawoły, trzy przepyszne słonie dźwigały bogate palankiny, oprócz tego stało gotowych dwadzieścia wielbłądów, pochodzących z krajów na wschód od Indusu. Karawanie tej nie brakło ani muzykantów zachwycających uszy jego wysokości, ani zabawiających go sztukmistrzów i kuglarzy. Orszak ten uzupełniało trzystu tragarzy i dwustu halabardników, których żołd wyczerpałby każdy skarbiec, prócz skarbca niezależnego radży indyjskiego.

Muzykanci grali na tamburynie, cymbałach, tamtam i należeli do tej szkoły, zastępującej dźwięki hałasem; rzępolili także na gitarze i skrzypcach, które nigdy nie były nastrajane.

dompar_43.jpg (207784 bytes)

Pomiędzy kuglarzami znajdowali się tak zwani „sapwallach” czyli poskromiciele wężów, „slutuisowie”, bardzo biegli we władaniu szablą; akrobaci tańczący na niewyprostowanej linie z piramidą garnków na głowie a z rogami bawolemi u nóg i sztukmistrze umiejący zamieniać według życzenia widzów jadowite „kobry”, stare skóry wężów, lub też jadowite węże uczynić nieszkodliwemi.

Bajadery zaś należały do klasy owych ślicznych „bundelisek” tak poszukiwanych przez wyprawiających wieczory, podczas których zabawiają zebranych śpiewami i tańcem. Były one ubrane bardzo przyzwoicie, w szaty muślinowe haftowane złotem lub w plisowane spódniczki i szerokie szarfy, które tańcząc przerzucają nader zręcznie; prócz tego stroiły je bogate klejnoty, branzolety, pierścienie na palcach rąk i nóg a przy kostkach miały srebrne dzwoneczki. W takich ubraniach wykonywują słynny taniec wśród jaj z niezrównaną zręcznością i wdziękiem. Taniec ten spodziewałem się zobaczyć, gdyby nas radża zaprosił.

Prócz tego znajdowała się w obozie niezliczona liczba mężczyzn, kobiet i dzieci, nie wiem już jakie spełniających obowiązki. Mężczyźni byli udrapowani w długi kawał materji, zwany „dhoti” lub też mieli na sobie koszulę, zwaną „angarkah” i długie białe szaty „żamah”, co wyglądało bardzo malowniczo.

Kobiety miały na sobie „choli”, rodzaj żakietu z krótkiemi rękawami, oraz „sari” odpowiadające męskim dhoti, które owijają zręcznie około siebie, a koniec malowniczo zarzucają na głowę.

Czekając na godzinę obiadową, Hindusi rozciągnięci pod drzewami, palili cygara zawinięte w zielone liście lub tak zwane „garguli”, rodzaj mieszaniny z tytoniu, melasy i opium. Inni żuli mieszaninę z liści betelu, rodzaju orzechów i gaszonego wapna, mającą własności ułatwiające trawienie, co jest bardzo zbawienne w skwarnym klimacie Indji. Wszyscy ci ludzie, przywykli do życia karawanowego, żyli w zupełnej zgodzie, nie okazując najmniejszego ożywienia, chyba tylko podczas jakiejś uroczystości. Byli oni jak członkowie wędrownych trup teatralnych, którzy zapadają w najzupełniejszą apatję, skoro tylko nie są na scenie.

Gdyśmy doszli do obozowiska, Hindusi oddali nam pozdrowienie „salam”, kłaniając się aż do ziemi, większość wołała: „Sahib! sahib!” co znaczy: panie, panie! Odpowiedzieliśmy przyjaznem skinieniem.

Spodziewałem się, że książę Guru Singh zechce urządzić dla nas zabawę, jakich zwykle nie skąpią radżowie. Dziedziniec bungalowu nadawał się doskonale do tańca bajader, do sztuk akrobatów i kuglarzy, i przyznaję, że szczerze pragnąłem tego widowiska pod cieniem wspaniałych drzew, które daleko więcej by mnie zajęło niż jakieś przedstawienie w naszych ciasnych i zamkniętych teatrach, wśród płóciennych i drewnianych ścian i dekoracji.

Wspomniałem o tem moim towarzyszom, którzy choć podzielali moje pragnienia, nie spodziewali się jednakże, by się spełniły.

– Radża Guzaratu – rzekł mi Banks – jest jednym z tych niepodległych, co zaledwie chcieli się poddać po poskromieniu buntu Sipajów, w ciągu którego zachowywał się bardzo dwuznacznie. Nie lubi on Anglików, więc zapewne i syn jego nie zechce nic zrobić dla naszej przyjemności.

– No! – zawołał kapitan Hod – to obejdziemy się bez jego zabawy.

Jakoż rzeczywiście nie pozwolono nam nawet zwiedzić wnętrza obozowiska. Może książę Guru Singh oczekiwał urzędowych odwiedzin pułkownika Munro, ale ten ani myślał o tem. Powróciliśmy do siebie, gdzie oczekiwał nas wyborny obiad, sporządzony przez pana Parazard. Jednakże główną jego podstawą były konserwy, gdyż od kilku już dni ciągłe niepogody nie pozwalały na polowanie.

Nazajutrz dnia 18. czerwca wszystko było gotowe tak, żeśmy następnego dnia mogli odjechać równo ze świtem. O piątej Kalut zaczął palić; nasz słoń wyprzężony stał o jakie 50 kroków od pociągu; maszynista przysposabiał zapas wody. My zaś przechadzaliśmy się przez ten czas nad brzegiem rzeczki. Wtem zbliżyła się ku nam gromadka Hindusów.

Było ich pięciu czy sześciu, strojnych w bogate szaty, w jedwabne tuniki, w bogato złotem haftowane turbany. Towarzyszyło im dwunastu żołnierzy uzbrojonych w karabiny i pałasze. Jeden z nich miał wieniec z zielonych liści, co dowodziło obecności jakiejś znakomitej osoby.

dompar_44.jpg (181325 bytes)

Znakomitością tą był książę Guru Singh, mężczyzna trzydziestopięcioletni, o dumnej postawie, doskonały typ potomków tych legendowych radżów, w których rysach zachował się jeszcze charakter macharattow.

Książę nie raczył nawet zauważyć nas i zbliżył się wprost do naszego olbrzymiego słonia, którego właśnie Storr zamierzał wprawić w ruch. Choć starał się nie okazać tego, jednakże przyglądał mu się z pewną ciekawością.

– Kto zbudował tę maszynę? – zapytał Storra?

Maszynista wskazał stojącego wśród nas inżyniera. Książę Guru Singh doskonale mówił po angielsku.

– Więc to pan?.. – rzekł przez zęby, zwracając się do Banksa.

– Tak to ja… – odrzekł tenże.

Mówiono mi, że była to fantazja zmarłego radży Butanu.

– Rzeczywiście.

– I pocóż – rzekł książę – niegrzecznie wzruszając ramionami, pocóż kazać ciągnąć się maszynami, mogąc mieć na usługi słonie z ciała i kości.

– Zapewne dlatego – odparł Banks – że słoń ten jest silniejszy, jak wszystkie te, które posiadał zmarły książę.

– Oh! – rzekł Guru Singh, pogardliwie wysuwając wargę, silniejszy!

– I to o wiele – powiedział Banks.

– Ani jeden z posiadanych przez pana słoni nie zdołałby zmusić naszego, aby wbrew swej woli ruszył choć jedną łapą, dorzucił kapitan, któremu bardzo się nie podobało niegrzeczne i wyniosłe zachowanie się księcia.

– Co, co? – zapytał Guru Singh.

– Przyjaciel mój powiedział, co i ja potwierdzam, ze ten sztuczny zwierz może stawić opór sile dziesięciu par koni, a pańskie trzy słonie sprzężone razem, nie zdołałyby go ruszyć na krok z miejsca.

– Zupełnie temu nie wierzę – odrzekł książę.

– I w tem mylisz się pan najzupełniej – rzekł kapitan Hod.

– A jeśli wasza wysokość przeznaczy odpowiednią sumę, obowiązuję się wystawić mu słonia o sile dwudziestu najsilniejszych słoni, jakie pan posiada.

– To się tylko tak mówi – odrzekł oschle Guru Singh.

– I tak się rzeczywiście robi – odpowiedział Banks.

Książę zaczynał się niecierpliwić; widać było, że nie znosił oporu.

– Czy możnaby zaraz zrobić próbę? – zapytał po chwili namysłu.

– A można – odrzekł inżynier.

– A nawet, dodał książę, próbę można połączyć z wysokim zakładem, jeśli tylko nie cofniesz się z obawy przegrania, jakby to zapewnie uczynił i wasz słoń, gdyby miał współubiegać się z moimi.

– Stalowy olbrzym miałby się cofnąć przed walką! – krzyknął kapitan Hod – kto śmie to mówić?..

– Ja – odrzekł Guru Singh.

– I jakiż książę stawiłbyś zakład? zapytał inżynier, krzyżując ręce na piersiach.

– Cztery tysiące rupji – odrzekł książę, jeśli masz do przegrania taką sumę.

Wynosiło to około 10.000 zł.; zakład to nie mały. Kapitan byłby chętnie trzymał i podwójny zakład, ale skromne jego fundusze nie pozwalały na to.

– Odmawiasz! – rzekł jego wysokość, dla którego 4.000 rupji było bagatelą, boisz się ryzykować marnej sumy?

Przyjmuję! – rzekł przysuwając się pułkownik Munro, a to jedno jego słowo miało swoją wartość.

– Pułkownik Munro zakłada się więc o 4.000 rupji? – zapytał książę.

– Nawet i o 10.000 rupji, jeśli książę chcesz, odpowiedział pułkownik.

– Zgoda! – odpowiedział Guru Singh!

Inżynier uścisnął dłoń pułkownika, jakby dziękując mu za ocalenie od upokorzenia wobec dumnego radży, dostrzegłem jednak, że przez chwilę brwi jego ściągnęły się i pomyślałem sobie, czy czasem nie przecenił siły swego przyrządu.

Co do kapitana, radość błyszczała w jego oczach zacierał wesoło ręce i rzekł przysuwając się do naszego słonia:

– Baczność stalowy olbrzymie, masz stanąć w obronie honoru naszej starej Anglji; ufam, że wyjdziesz zwycięzcą !

Cała służba naszego pociągu uszykowała się po jednej stronie drogi; Hindusi przybiegli, aby patrzeć na gotującą się walkę.

Banks opuścił nas i wszedł do wieży, aby wraz ze Storrem powiększyć siłę pary buchającej kłębami z trąby Stalowego Olbrzyma.

Jednocześnie na skinienie księcia Guru Singh, kilku z jego służby udało się do karawanseraju, skąd przyprowadzili trzy słonie, oswobodzone z podróżnych ciężarów. Były to przepyszne zwierzęta pochodzące z Bengalu, większe znacznie od słoni Indji południowych. Przyznam się, że widok tych wspaniałych zwierząt w całej sile zaniepokoił mnie nieco. „Mahutowie” siedzący na ich olbrzymich karkach, kierowali słonie rękami i podniecali głosem.

Gdy słonie przechodziły przed jego wysokością, największy z trzech, istny olbrzym, zatrzymał się, przykląkł, poczem podniósł trąbę i pozdrowił księcia jak dobrze wytresowany dworak. Następnie z obu towarzyszami zbliżył się do stalowego olbrzyma i zaczęli przyglądać mu się z podziwieniem ale i z pewną obawą.

Jako zaprząg przytwierdzono do tenderu grube łańcuchy. Serce biło mi silnie; kapitan szarpał wąsy, nie mógł ustać spokojnie. Co do pułkownika Munro, był jak najspokojniejszy, może nawet obojętniejszy od księcia Guru Singh.

– Jesteśmy gotowi – rzekł Banks, skoro podoba się waszej wysokości…

– Podoba mi się już – odrzekł.

I zaraz skinął ręką; mahuci wydali odpowiedni świst, i w tej chwili trzy słonie, szarpnąwszy maszynę silnie i jednozgodnie posunęły ją o parę kroków.

Krzyknąłem mimowolnie; Hod tupnął nogą ze złości.

Zahamuj koła! – zawołał inżynier, zwracając się do maszynisty, który natychmiast spełnił rozkaz.

Stalowy olbrzym stanął i nie ruszył się więcej, pomimo, że słonie podniecane przez mahutów, czyniły największe wysiłki, aby go poruszyć z miejsca. Daremnie, zdawało się, że przyrósł do gruntu.

Książę Guru Singh przygryzł usta do krwi; Hod radośnie klaskał rękami.

– Naprzód! – krzyknął Banks,

– O! tak!… naprzód!… naprzód! – wołał kapitan.

Otworzono szeroko regulator, ogromne kłęby pary buchnęły trąbą, podniesione koła zaczęły się obracać, i pomimo szalonego oporu jaki stawiały słonie, zostały pociągnięte i musiały iść w tył, ryjąc głęboko ziemię.

dompar_45.jpg (183887 bytes)

– Go ahead! Go ahead! – wołał kapitan.

A olbrzym stalowy biegł naprzód, aż przepyszne słonie księcia popadały na ziemię; wlókł je tak ze dwadzieścia kroków, nie czując tego nawet.Wiwat! wiwat! wiwat! – krzyczał kapitan Hod nie będąc już panem swego uniesienia. Możnaby do tych trzech słoni przyłączyć cały karawanseraj jego wysokości, a nasz stalowy olbrzym tyle zważałby na niego, co na jedno piórko.

Pułkownik dał znak ręką; Banks zamknął regulator, słoń nasz stanął.

Wtedy trzy słonie jego wysokości przedstawiały pocieszny widok; ich trąby poruszały się niespokojnie, machały łapami w powietrzu, kręcąc się jakby olbrzymie chrząszcze przewrócone na grzbiet. Książę, zawstydzony i zły odszedł nie czekając końca.

Odprzężono słonie, podniosły się, wyraźnie jakby upokorzone porażką. Gdy wracając, przechodziły koło stalowego olbrzyma, największy z nich, mimo nawoływań kornaka, ugiął kolano i pozdrowił go trąbą, jak pierwej księcia Guru Singh.

W kwadrans później Hindus „Kamdar” t. j. sekretarz jego wysokości przybył do naszego obozowiska, przynosząc pułkownikowi worek, zawierający przegrany zakład, 10.000 rupji.

Pułkownik odebrawszy, rzucił go z pogardą, mówiąc: dla służby jego wysokości! Poczem najobojętniej zwrócił się ku Steam-House.

Trudno byłoby lepszą dać nauczkę pyszałkowi, rzucającemu nam tak pogardliwe wyzwanie.

Niebawem przyprzężono naszego stalowego olbrzyma do pociągu i ruszyliśmy prędko wśród okrzyków zdziwionych Hindusów. Wkrótce straciliśmy z oczu karawanseraj księcia Guru Singh.

Nazajutrz Steam-House zaczął się wspinać na pierwsze wyniosłości łączące równiny z podnóżami Himalajów. Nasz stalowy olbrzym, łączący w sobie siłę 80 koni, z łatwością przebywał strome, pod górę pnące się drogi, nie potrzeba nawet było dodawać pary.

Tak więc wznosiliśmy się coraz wyżej; panorama rozszerzała się ciągle, a ku południowi horyzont roztaczał się coraz dalej. Krajobrazy były tak urocze i zachwycające, że nieraz zatrzymywaliśmy się po parę godzin, aby się im napatrzeć do woli.

Ta jazda pod górę, przerywana dłuższemi i krótszemi wypoczynkami, trwała od 19. do 26. czerwca.

– Tylko trochę cierpliwości – mówił kapitan Hod, a nasz pociąg dowiózłhy nas na sam szczyt Himalajów.

– Trochę przesadzone żądanie, kolego rzekł – inżynier.

– Pewny jestem, żeby tego dokazał, odrzekł unosząc się kapitan.

– Zapewne, gdyby niebawem nie stanął temu na przeszkodzie brak drogi możliwej do przebycia i z warunkiem zaopatrzenia się w dostateczny zapas paliwa, którego nie znalazłby wśród lodowców, a nadto jeszcze brak na takiej wysokości powietrza potrzebnego do oddychania. Ale pocóż mielibyśmy wdzierać się w strefy tak niemożliwe do zamieszkania? Zatrzymamy się raczej w jakiejś ślicznej miejscowości na skraju lasu, zalecającej się zdrowem, orzeźwiającem powietrzem. Tym sposobem nasz przyjaciel, pułkownik Munro, będzie mógł mniemać, że przeniósł swój bungalow z Kalkutty w góry Nepalu i zabawimy tam tak długo, jak będzie żądał.

Od dwóch dni droga stawała się coraz cięższą do przebycia z powodu wybojów spowodowanych deszczami; pociąg zapuszczał się w puste prawie okolice. Nigdzie nie było widać wiosek ani miasteczek; zaiedwie niekiedy jakąś osadę wśród nieskończonych lasów, lub tu i ówdzie jakieś odosobnione mieszkanie. Trzy czy cztery razy zdarzyło nam się spotkać po kilku górali, przypatrujących się naszemu słoniowi z niewysłowionem zadziwieniem. Może patrząc na cudowny przyrząd wznoszący się ciągle ku wyżynom, sądzili, że Brahmie przyszła fantazja przenieść jakąś całą pagodę na jakiś niedostępny szczyt gór nepalskich.

dompar_46.jpg (186806 bytes)

Nareszcie dnia 25. czerwca Banks krzyknął do maszynisty: Stój! i tu był kres pierwszej części naszej podróży po Indjach północnych. Pociąg zatrzymał się na rozległej polance w pobliżu strumienia, którego przejrzyste wody miały zaspakajać nasze gospodarskie potrzeby przez czas kilkomiesięcznego pobytu. Można było ogarnąć stąd wzrokiem nader rozległe przestrzenie.

 

 

Rozdział XV

PAAL TANDIT.

 

usimy opuścić na chwilę pułkownika Munro, oraz jego towarzyszy: inżyniera Banksa, kapitana Hod i Francuza Maucler i przerwać opis podróży, której pierwsza część, od Kalkutty do granicy indochińskiej kończy się u podnóża gór Tybetu.

Czytelnicy przypominają sobie zapewne zdarzenie, jakie miało miejsce w drodze do Allahabad. Numer gazety z dnia 25 maja doniósł pułkownikowi Munro o śmie ci Nany Sahiba. Lecz czy wiadomość ta tylokrotnie podawana i odwoływana, tym razem była prawdziwą? Czy mając podane tak dokładne szczegóły, sir Edward Munro mógłby i tym razem wątpić i czy nie powinien był raczej wyrzec się zemsty i wymierzenia kary buntownikowi z 1857 roku?

Osądźcie sami.

Oto co zaszło w owej nocy z 7. na 8. marca, podczas której Nana Sahib w towarzystwie brata swego Balao Rao i najwierniejszych swoich towarzyszy broni jakoteż Hindusa Kalagani opuścił pieczary Adjuntah.

W sześćdziesiąt godzin później nabob wkroczył w ciasne wąwozy gór Sautpurry i znajdował się o sto mil od Adjuntah, w bardzo mało uczęszczanej części tej prowincji, zapewniającej mu czasowo bezpieczne schronienie. Znajdował się on na granicy kraju Gundów, strasznego pokoienia dzikich plemion, niezupełnie ujarzmionych, które chciał podniecić do buntu.

Kraj ten obejmuje dwieście mil kwadratowych przestrzeni, z przeszło trzymiljonową ludnością; ci mieszkańcy Gudwany uważani są za najdawniejszych tubylców, zawsze gotowych do buntu przeciw najeźdzcom.

Gudwana stanowi nader ważną część Hindostanu i w rzeczywistości zostaje tylko nominalnie pod panowaniem angielskiem. Wprawdzie kolej żelazna z Bombaju do Allahabad przerzyna tę krainę od południowego zachodu na północny wschód, a jedna jej część dochodzi aż ku środkowi prowincji Nagpore, ale mieszkające tu plemiona pozostały dzikiemi, opierającemi się wszelkiej cywilizacji, nienawidzą jarzma europejskiego, a w górach niełatwo je dosięgnąć poskromić.

Wiedział o tem dobrze Nana Sahib i dlatego tam właśnie postanowił szukać schronienia, aby uniknąć poszukiwań angielskiej policji, i oczekiwał sposobnej chwili do wywołania nowego powstania. Gdyby to przedsięwzięcie mu się powiodło, gdyby Gundowie powstali i połączyli się z nim, bunt mógłby przybrać wielkie rozmiary.

Na północ Gudwany leży Bundelkund, zajmujący całą górzystą okolicę między górami Vindja a wielką rzeką Jummą. W kraju tym, pokrytym najwspanialszemi dziewiczemi lasami Hindostanu, żyje chytry i okrutny lud Bundelasów, u którego wszelkiego rodzaju przestępcy, czy to polityczni, czy kryminalni szukają i łatwe znajdują schronienie. Tu na przestrzeni 28 tysięcy kilometrów kwadratowych mieszka dwa i pół miljona mieszkańców równie dzikich i barbarzyńskich jak przed wiekami; tu żyją jeszcze owi starzy partyzanci, którzy walczyli z najezdnikami pod wodzą Tippu Sahiba: stąd pochodzą także Tugowie, ci sławni dusiciele, będący tak długo postrachem Indji, fanatycy i mordercy, którzy bez przelania jednej kropli krwi, wymordowali niezliczoną liczbę ofiar; tu zgraje Pinderisów dopuszczały się bezkarnie najstraszniejszych mordów; tu także szukał schronienia Nana Sahib, zdoławszy zbiec przed pogonią zwycięskich wojsk angielskich, zanim zdołał się ukryć w niedostępnem schronieniu na granicy indochińskiej.

Na wschód od Gudwany leży Kundystan, czyli kraj Kundów. Taką nazwę noszą dzicy sekciarze Tado Pennora, bożka ziemi i Mannek Soro, czerwonego byka walk, krwiożerczy zwolennicy „meriahów” czyli ofiar z ludzi, którym Anglicy tak gorąco pragną położyć koniec i w tym celu urządzali długie i trudne wyprawy przeciw tym barbarzyńcom. Nie ma tak strasznych okrucieństw i mordów, przed któremi cofnęliby się ci dzicy barbarzyńcy, jeżeli podniecała ich ku temu jakaś potężna i zuchwała ręka pod pozorem walki religijnej.

Na zachód Gudwany mieszka około dwu miljonów Bilów: niegdyś był to lud potężny, dziś podzielony na klany, stracił na sile; zawsze prawie pijani wódką z drzewa „mowah”, ale silni, śmiali, odważni, gotowi do rabunku i walki.

Tak więc Nana Sahib umiał dobrze wybierać miejsca i ludzi; wiedział dobrze, że jeśli mu się uda przeprowadzić swoje zamiary w tej środkowej części półwyspu, nie będzie to już bunt wojska, ale wielkie powstanie narodowe, w którem wezmą udział wszystkie kasty Hindusów.

Chcąc skutecznie oddziaływać na ludoność – trzeba było osiedlić się w kraju i korzystać z każdej nadarzającej się sposobności, a więc należało przedewszystkiem znaleść pewne, choć czasowe schronienie, któreby mógł opuścić, gdyby zaczynało stawać się podejrzanem.

Tem więc najpierw zajął się Nana Sahib. Hindusi, którzy towarzyszyli mu od Adjuntah, mogli przebywać swobodnie w całej prezydenturze; z tej swobody mógłby był korzystać i Balao Rao, gdyby nie przeszkadzało temu jego nadzwyczajne podobieństwo do brata. Obecnie, wierząc w śmierć Nany Sahiba, zaprzestano poszukiwań, gdyby jednak spotkano gdzieś Balao Rao, wtedy wzięty za brata, zostałby niezawodnie pojmany, a tego przedewszystktem należało unikać. Tak więc obaj bracia, żyjący jedną myślą, zmierzający do jednego celu, musieli ukrywać się w jednem schronieniu, ale o to nie trudno było w niedostępnych wąwozach Sautpurry. Jakoż wskazał mu je jeden z towarzyszących mu Hindusów, Gund, znający doskonale całą okolicę.

Na prawym brzegu strumienia wpadającego do Nerbuddy, znajdował się opuszczony „paal” zwany paalem Tandit.

Paalem nazywa się tu mniej nawet niż wioseczka, kilka nędznych lepianek, często nawet jedno odosobnione mieszkanie; zajmuje je zwykle osiadła czasowo jakaś koczująca rodzina. Spaliwszy pewną liczbę drzew, aby powstałym z nich popiołem na krótką porę użyźnić ziemię, Gund z rodziną buduje sobie mieszkanie. Ponieważ miejscowość nie daje rękojmi bezpieczeństwa, dom przybiera postać małej forteczki przez otoczenie szeregiem palisad, mających ustrzedz go od niespodzianego napadu. Prócz tego wznoszą paal w nadzwyczaj gęstych zaroślach, tak że staje się prawie niewidzialnym.

Najczęściej taki paal stawia się w wąwozie na pochyłości wzgórza, wpośród nieprzeniknionych zarośli, tak, że trudno przypuścić, aby ludzie tam przebywać mogli; nie ma wcale żadnych dróg, prowadzących do paalu, a śladu ścieżek nie widać. Najczęściej dochodzi się do niego łożyskiem wyrwy, utworzonej przez spadające z gór wody, tak więc nie pozostaje żaden ślad stóp. W porze gorącej woda dochodzi do kostek, w zimowej po kolana. Prócz tego po obu stronach wąwozu gromadzi się odłamy skał, które za lekkiem popchnięciem przygniotłyby każdego ktoby pragnął dostać się do paalu, wbrew woli jego mieszkańców.

Jednakże, pomimo odosobnienia na tak niedostępnych wyżynach, Gundowie porozumiewają się z łatwością z jednego paalu z drugim. Z wysokości stromych wierzchołków Sautpurry umówione znaki rozchodzą się w przeciągu kilku minut na dwadzieścia mil do koła. Bądźto zapłonie ogień na wierzchołku ostrej skały, bądź całe drzewo zabłyśnie jak pochodnia, bądź znów ogromny słup dymu wzniesie się pod obłoki. Jest to znak, że do doliny wtargnął oddział żołnierzy z wojsk królewskich, lub poczet ajentów policji angielskiej i przedziera się przez wąwozy łańcucha gór, poszukując jakiegoś złoczyńcy, łatwo mogącego znaleść tu schronienie. Tak dobrze znany góralom okrzyk wojenny, staje się wówczas hasłem popłochu i trwogi; każdy obcy wziąłby ten krzyk za hukanie nocnego ptaka lub syk jakiejś gadziny. Ale Gundowie wiedzą dobrze, że to jest znak ostrzegawczy, że należy mieć się na baczności lub uciekać, Jeśli paale zdają się niedość bezpieczne, opuszczają je lub nawet palą, a sami wynajdują sobie inne schronienia, które znów porzucają w razie grożącego niebezpieczeństwa, a przybyli po niesłychanych trudnosciach ajenci władzy, znajdują tylko popiół i zgliszcza.

dompar_47.jpg (193810 bytes)

W takim to paalu, zwanym Tandit, szukał schronienia Nana Sahib z towarzyszami; doprowadził go tam wierny mu Gund i osiedli tu dnia 12. marca. Natychmiast obaj bracia zajęli się zbadaniem miejscowości i wszystkich możliwych do niej przystępów, oraz jak daleko i w jakim kierunku można tę przestrzeń objąć okiem. Kazali wskazać sobie najbliższe siedziby i rozpytywali kto je zajmuje. Zbadawszy dobrze położenie paalu, kryjącego się wśród drzew i zarośłi, przekonali się, że niepodobna dostać się doń inaczej jak krętem łożyskiem strumienia, którem i oni tu doszli. Tak więc paal Tandit łączył w sobie wszelkie rękojmie bezpieczeństwa, tem bardziej, że wznosił się ponad podziemiami, ciągnącemi się w paśmie gór sąsiednich, któremi można było uciec w razie niebezpieczeństwa.

Nana Sahib i brat jego znaleźli zatem bezpieczne schronienie. Ale Balao Rao nie poprzestając na zbadaniu obecnego stanu paalu Tandit, chciał poznać jeszcze jego przeszłość.

– Jak dawno paal ten został opuszczony? – zapytał Gunda.

– Przeszło od roku – odrzekł tenże.

– Kto go zamieszkiwał?

– Koczująca rodzina – która pozostawała tu tylko przez kilka miesięcy.

– Z jakiego powodu opuścili ten paal.

– Bo grunt nie zapewniał im dostatecznej żywności.

Czy od czasu ich oddalenia nikt tu nie szukał schronienia?

– Nikt.

– Nigdy nie postała tu noga angielskiego żołnierza lub szpiega policyjnego?

– Nigdy.

– Czy nigdy nie był tu jakiś obcy?

– Nie… z wyjątkiem jednej kobiety, od trzech lat błąkającej się w dolinie Nerbuddy.

– Cóż to za kobieta?

– Nie wiem tego – odrzekł Gund; ani ja, ani nikt z całej okolicy nie umiałby powiedzieć kto ona i skąd przychodzi. Tego nawet nie można się było dowiedzieć czy jest Hinduską czy cudzoziemką.

Balao Rao pomyślał chwilę, poczem zapytał znowu:

– Cóż porabia ta kobieta?

– Przychodzi tu i znów odchodzi, żyje tylko z jałmużny. Okoliczni mieszkańcy otaczają ją jakąś zabobonną czcią. Ja sam kilka razy dawałem jej przytułek w moim paalu. Nikt nie słyszał nigdy ani jednego słowa z jej ust, zdaje się, że jest niemową, W nocy chodzi z zapalonem łuczywem w ręku; nikt nie nazywa jej inaczej jak „Błędnym Ognikiem”.

– Lecz jeśli ta kobieta zna drogę do tego paalu, mogłaby przyjść tu podczas naszego pobytu, czyż więc z tej strony nie grozi nam jakie niebezpieczeństwo? – zapytał Balao Rao.

– Bynajmniej; ta kobieta jest obłąkaną. Nic nie myśli i nie rozumie; patrzy nie widząc, słucha nie słysząc; język jej niezdolny wymówić słowo. Słowem jest jakby niewidoma, głucha, niema, rzeczy zewnętrzne nie istnieją dla niej. To warjatka, a warjatka to żyjący trup.

W tej mowie, właściwej góralom hinduskim, Gund skreślił wierny obraz niepojętej istoty, którą zwano powszechnie w całej dolinie „Błędnym Ognikiem” Nerbuddy.

dompar_48.jpg (198048 bytes)

Blada, piękna jeszcze, nie stara ale zestarzała twarz tej kobiety, pozbawiona wszelkiego wyrazu, nie dozwalała rozpoznać ani pochodzenia ani wieku. Zdawało się, że jej błędne oczy postradały życie umysłowe z powodn jakiejś strasznej sceny, na którą dotąd patrzyły „wewnętrznie”.

Nieszkodliwa ta istota, pozbawiona rozumu, znalazła dobre przyjęcie wśród górali. Tak Gundowie, jak wszystkie dzikie ludy, uważają obłąkanych za istoty święte i nietykalne, które otaczają zabobonną czcią. To też gdzie tylko pojawił się Błędny Ognik, przyjmowano ją gościnnie; drzwi żadnego paalu nie były dla niej zamknięte. Dawano jej jeść gdy była głodna spoczynek, gdy była znużona, nocleg jeśli chciała spać, i to nie czekając słówka prośby lub podzięki, których wymówić nie mogła.

Nikłby nie umiał oznaczyć dokładnie, skąd się wzięła ta kobieta, ani kiedy pierwszy raz pokazała się w Gudwanie. Dlaczego chodziła zawsze z płonącą gałęzią, czy dla przyświecania sobie, czy dla odstraszania dzikich zwierząt? – nikt nie wiedział. Często nie pokazywała się przez całe miesiące? gdzie obracała się wtedy? Czy opuszczając wąwozy Sautpurry, przebywała w wąwozach Vindhya? czy może błąkała się po Malwie lub Bundelkundzie? któż to mógł wiedzieć. Nieraz, gdy długo nie pokazywała się, mniemano, że zakończyła nareszcie swoje nędzne życie – lecz wracała znowu nic a nic niezmieniona, jak gdyby na jej organizm, tak wątły na pozór nie działało głód, znużenie ani choroba.

Balao Rao słuchał Hindusa z nadzwyczajną uwagą. Rozmyślał nad tem, czy okoliczność, że Błędny Ognik znał drogę do paalu Tandit, nie grozi im jakiemś niebezpieczeństwem, gdyby znów przybyła. Dlatego zapytał Gunda, czy on lub jego rodzina wie, gdzie przebywa Błędny Ognik.

– Nikt tego nie wie – odpowiedział; już od pół roku nie pokazała się; być może, że biedna nie żyje. Ale w każdym razie możesz być spokojny. Nie jest to kobieta, ale żywa statua; nie widziałaby was, nie słyszała, nie wiedziałaby kto jesteście. Gdyby tu weszła, zasiadłaby przy ognisku, zabawiłaby dzień lub dwa, poczem zapaliwszy zgaszoną gałąź, odeszłaby, aby znów błąkać się z chaty do chaty. Takie jest jej całe życie… Ale tym razem nie pokazuje się już od tak dawnego czasu, że prawdopodobnie nigdy tu już nie wróci. Jak oddawna rozum jej, tak i ona musiała już przejść do krainy śmierci.

Balao Rao uznał, że nie ma co wspominać o tem bratu i sam nie przywiązywał już do tego żadnej wagi.

Miesiąc upłynął od czasu ich przybycia do paalu Tandit, a Błędny Ognik ani razu nie pojawił się w dolinie Nerbuddy.

 

 

Rozdział XVI

BŁĘDNY OGNIK.

 

ana Sahib ukrywał się w paalu przez cały miesiąc, od 12. marca do 12. kwietnia. Chciał wywieść w pole władze angielskie, aby zaprzestały poszukiwań lub zwróciły je na fałszywe tory.

Wprawdzie obaj bracia nie wychodzili we dnie, ale za to wierni ich towarzysze przebiegali wioski i siedziby, zapowiadając mieszkańcom w tajemniczych słowach pojawienie się „potężnego mult” półboga, półczłowieka i przysposabiali umysły do narodowego powstania.

Z zapadnięciem nocy Nana Sahib i Balao Rao opuszczali swoje schronienie, zapuszczając się aż na wybrzeża Nerbuddy. chodzili od wsi do wsi, od paalu do paalu, oczekując chwili w której bez wielkiego niebezpieczeństwa będą mogli występować w posiadłościach radżów, zawojowanych przez Anglików. Nana Sahib wiedział dobrze, że wielu wpółniezależnych radżów, nienawidzących obcego jarzma, chętnie się z nim połączy, aby je z siebie zrzucić. Teraz jednak pragnął najpierw pozyskać sobie ludność Gudwany.

Nadzieje go nie zawiodły Barbarzyńscy Bilowie, koczujący Kundysi i Gundowie, wszyscy prawie równie dzicy jak polinezyjscy ludożercy gotowi byli do powstania na każde jego wezwanie. Przez przezorność dał się poznać tylko kilku wodzom najpotężniejszych plemion, mógł jednak przekonać się, jak wielki wpływ wywierał sam już urok jego nazwiska na miljony Hindusów, zamieszkujących wnętrze wyżyn Hindostanu.

Za powrotem do paalu, obaj bracia opowiadali sobie o wszystkiem co widzieli, słyszeli lub zrobili. Wracający ze swych wycieczek towarzysze zapewniali ich, że duch buntu przeciągał jak burzliwy wiatr ponad doliną Nerbuddy. Gundowie nie pragnęli niczego goręcej, jak z swoim wojennym góralskim okrzykiem „kisri” rzucić się na wojskowe obozy prezydentury.

Ale odpowiednia chwila jeszcze nie nadeszła. Nie dość było podburzyć ludność mieszkającą między górami Sautpurra i Vindhya, trzeba było, aby wzniecony pożar szerzył się coraz dalej, aby wsie i miasta Bopalu, Malwy i Bundelkundu i rozległe królestwo Scindia, stały się jakby niezmierzonym stosem pożarnym, czekającym tylko podpalenia. Ale pod tym względem przezorny Nana Sahib nie chciał spuścić się na nikogo i pragnął osobiście odwiedzić dawnych stronników powstania z 1858 roku, którzy nie wierzyli wcale w jego śmierć i spodziewali się, że lada dzień się ukaże.

W miesiąc po przybyciu do paalu Tandit, Nana Sahib uznał, że może rozpocząć działanie; sądził, że do lego czasu musiano uważać za fałszywą pogłoskę o pojawieniu się jego w prezydenturze. Wierni sprzymierzeńcy zawiadamiali go o wszystkich postanowieniach gubernatora z Bombaju, wydawanych w celu schwytania go. Rybak z Aurungabadu, dawny jeniec Nany, padł pod morderczym jego ciosem i nikt się nie domyślał, że uciekający fakir był to nabob Dandu Pant, na którego głowę nałożono cenę. W tydzień później pogłoski ucichły, pragnący otrzymać 2000 funtów nagrody stracili wszelką nadzieję o Nana Sahihie przestano mówić.

Nabob mógł zatem odbywać swe powstańcze wycieczki, nie obawiając się być poznanym. Przywdziewał ubiór gwebra, jużto prostego rajota i sam lub z bratem zaczął zapuszczać się ku północy, na drugą stronę Nerbuddy, a nawet aż po zachodnie stoki gór Vindhya.

Szpieg, któryby śledził wszystkie jego kroki, zaraz po 12. kwietnia znalazłby go w Indorze, w stolicy królestwa Holkaru. Tu, zachowując najściślejsze incognito, Nana Sahib znosił się z liczną ludnością, zajętą w polach uprawą maku. Pod szatą hinduskiego wieśniaka ukrywali się tu zbiegowie z szeregów armji krajowców, Sipaje i inni dzielni i odważni fanatycy. – Stamtąd dostał się do Suari, gdzie wznoszą się bardzo ciekawe starożytne budowle. Są to tak zwane „topes”, grobowce, pokryte półkolistemi kopułami, tworzący główną grupę Saldhary w północnej stronie doliny.

Z tych grobowych pomników, z tych mieszkań umarłych w których ołtarze poświęcone buddyjskim obrządkom pokryte są jakby kamiennemi parasolami, z tych mogił próżnych od tylu wieków, na głos Nany Sahiba wyszły setki zbiegów, ukrywających się w tych ruinach przed strasznym odwetem Anglików; dość było objaśnić jednem słówkiem czego nabob od nich żąda, a najniezawodniej na jedno skinienie zerwaliby się jak jeden człowiek, aby walczyć z najeźdcami.

Dnia 30. kwietnia Nana Sahib połączył się z bratem, któremu towarzyszył Kalagani, i dali się poznać wodzom plemion, których wierności byli pewni. Odbyli wspólne narady o wybuchu i kierunku powstania i po długich rozprawach postanowiono, że Nana Sahib i Balao Rao działać będą na południu, a sprzymierzeńcy ich na północnych stokach gór Vindhya.Przed powrotem do doliny Nerbuddy chcieli obaj bracia zwiedzić królestwo Pannah. Udali się tam brzegiem rzeki Keyne, pod dachem olbrzymich „teków”, kolosalnych bambusów i nieprzebitej gąszczy roślin pnących i ljan, pokrywającyah swą bujną wegetacją całe Indje. Tu pozyskali dla buntu ubogą ludność robotniczą, zajętą przy eksploatacji okolicznych kopalń djamentowych dla tamtejszego radży. Radża ten pogodził się z swoim losem, narzuconym mu przez Anglików i wolał być bogatym właścicielem dóbr, niż księciem bez władzy. A majątek jego był naprawdę olbrzymi. Jego obszar djamentowy rozciągał się w północnej części Panny na przestrzeni 30 kilometrów a przy wydobywaniu djamentów z jego kopalń, które w Benares i Allahabad bardzo ceniono, zatrudniał bardzo wielką ilość Hindusów. Wśród tych nieszczęśliwców, którzy musieli pracować z największym wysiłkiem i których radża kazał poprostu zabijać, jeżeli wydajność kopalń się zmniejszała, musiał Nana Sahib znaleść tysiące zwolenników, którzy byli zdecydowani walczyć i umrzeć za swą ojczyznę i znalazł ich w rzeczywistości.

Zwiedziwszy inne jeszcze okoliczne miejscowości, dwaj bracia postanowili wrócić do paalu Tandit i tylko jeszcze po drodze wstąpić do Bopalu, by go pozyskać dla powstania. Jest to znaczne miasto muzułmańskie, stolica islamu w Indjach, którego „begum” pozostała wierną Anglikom przez cały czas powstania.

Nana Sahib i Balao Rao przybyli do Bopalu w towarzystwie dwunastu Gundów dnia 24. maja; był to ostatni dzień uroczystości „Moharum”, którą muzułmanie odprawiają na cześć nowego roku. Obaj przywdziali ubiór „joguisów”, tych strasznych żebraków, uzbrojonych w sztylety z zaokrąglonem ostrzem, któremi w szale zadają sobie rany, niebardzo jednak bolące ani niebezpieczne.

Niełatwi do poznania w tem przebraniu, szli za procesją przez ulice miasta, wśród wielkiej liczby słoni dźwigających tak zwane „tadżias”, rodzaj małych świątyń, wysokich na 20 stóp. Tu przyłączali się jużto do gromadek muzułmanów, strojnych w bogate złotem haftowane szaty i muślinowe zawoje, to do muzykantów, żołnierzy, bajader, młodzieńców poprzebieranych za kobiety; tak dziwna, różnorodna mieszanina nadawała całej uroczystości cechę jakby karnawałowej maskarady. Wśród tych licznych tłumów napotykali znaczną liczbę wiernych sprzymierzeńców i mogli niespostrzeżenie zamieniać z nimi pewne umówione znaki, zrozumiałe tylko dawnym powstańcom z 1857 roku.

dompar_49.jpg (201580 bytes)

Z nadejściem wieczora cały ten tłum zwrócił się ku jezioru, znajdującemu się za wschodniem przedmieściem miasta. Tam, w pośród ogłuszających wrzasków, wystrzałów, świstu petard i blasku tysiąca pochodni, fanatyczny tłum wrzucił „tadżiasy” w fale jeziora; uroczystość Moharum skończyła się.

W tejże chwili Nana Sahib uczuł, że ktoś położył mu rękę na ramieniu; odwrócił się, jakiś Bengalczyk stał obok niego. Poznał w nim jednego z dawnych towarzyszy broni z pod Lucknowa; zapytał go spojrzeniem.

Bengalczyk szepnął mu kilka słów do ucha; twarz Nany Sahiba nie zdradziła jednak silnego wrażenia, jakie na nim wywarły:

– „Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę” – powiedział mu Bengalczyk.

– Gdzie jest?

– Wczoraj był w Benares.

– Dokąd zamierza się udać?

– Do granic Nepalu.

– W jakim celu?

– Chce zabawić tam kilka miesięcy

– A następnie?

– Zamierza wrócić do Bombaju.

Wtem rozległ się gwizd w powietrzu; niebawem jakiś Hindus wysunął się z tłumu i zbliżył się do naboba; był to Kalagani.

– „Idź natychmiast, staraj się dopędzić pułkownika Munro, udającego się na północ i jakimbądź sposobem przyłączyć do jego orszaku, choćby ci to przyszło okupić życiem. Nie odstępuj go dopóki nie minie gór Vindya i nie dotrze aż do doliny Nerbuddy. Wtedy, ale wtedy dopiero, opuścisz go i dasz mi znać, gdzie się znajduje.

Kalagani odpowiedział skinieniem głowy i znikł w tłumie. Jedno spojrzenie naboba było dla niego nieodwołalnym rozkazem. W dziesięć minut potem opuścił Bopal.

Balao Rao zbliżył się do brata, mówiąc:

– Czas nam już odejść.

– Tak, musimy przededniem wrócić do paalu Tandit, – odrzekł nabob.

Obydwaj wraz z towarzyszami zwrócili się ku północnemu wybrzeżu jeziora i szli niem aż do pewnej odosobnionej zagrody, gdzie czekały na nich konie. Były to nader bystre i silne rumaki, którym Hindusi dają bardzo korzenną strawę; są one w stanie przebyć 50 mil angielskich w ciągu jednej nocy. O godzinie ósmej pędzili drogą wiodącą z Bopalu ku górom Vindya.

Przezorność nakazywała nabobowi przybyć do paalu Tandit przed świtem, aby nie dostrzeżono przejazdu jego przez dolinę. Pędzili więc co koń wyskoczy.

Nana Sahib i Balao Rao jechali obok siebie milcząc, obaj zajęci jedną myślą. Wracali z wycieczek swoich więcej jak z nadzieją, z pewnością, że dla swej sprawy zjednali licznych stronników. Cała ludność płaskowyżu środkowych Indji czekała tylko umówionego znaku; oddziały wojska porozrzucane na tak rozległej przestrzeni nie zdołają odeprzeć pierwszego zaraz napadu powstańców. Po ich wytępieniu powstanie ogarnie cały kraj i wojska królewskie zostaną wymordowane przez miljony sfanatyzowanych Hindusów.

Obok tych wielkich planów, Nana Sahib myślał także o szczęśliwym trafie, dzięki któremu będzie mógł dostać w moc swoją pułkownika Munro. Pułkownik opuścił przecie nareszcie Kalkuttę, w której nie mógł go dosięgnąć; odtąd nabob będzie wiedział o każdym jego kroku. Kalagani potrafi sprowadzić go w dzikie okolice górskie, a tam wpadnie w jego ręce i nikt nie zdoła uchronić go od męczarni, jaką gotuje mu zemstą Nany Sahiba.

Balao Rao nie wiedział dotąd nic, co Bengalczyk powiedział jego bratu; dopiero dojeżdżając do paalu Tandit, w chwili gdy zatrzymali się, aby dać nieco wytchnąć koniom, Nana Sahib rzekł do niego:

– Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę i zmierza ku Bombajowi.

– Ależ droga do Bombaju ciągnie się aż do wybrzeży Oceanu Indyjskiego! – zawołał Balao Rao.

– Tym razem, droga do Bombaju doprowadzi tylko do gór Vindya! – odrzekł Nana Sahib znacząco.

Balao Rao zrozumiał tę odpowiedź

Konie puściły się galopem wśród drzew wznoszących się wzdłuż doliny Nerbuddy. Była piąta godzina rano; zaczynało dnieć. Nana Sahib, Balao Rao i towarzyszący im Gundowie dojechali do krętego łożyska strumienia, doprowadzającego do paalu. Tu konie stanęły; zostawiono je pod dozorem dwóch Gundów, mających odprowadzić zmęczone rumaki do najbliższej wioski. Dwaj bracia i pozostali towarzysze zapuścili się w ciasne i kręte łożysko.

dompar_50.jpg (210278 bytes)

Głęboka cisza panowała dokoła; pierwsze szmery dzienne nie zakłócały jeszcze nocnego spokoju. Wtem nagle rozległ się wystrzał a za nim coraz inne, którym towarzyszyły okrzyki:

– Wiwat! wiwat! dalej, naprzód!

Ukazał się oficer, a za nim 50 żołnierzy armji królewskiej.

– Ognia! – zakomenderował, – niech ani jeden nie ujdzie!

I znowu rozległy się celne strzały wymierzone do gromadki Gundów, otaczających Nanę Sahiba brata jego. Padło pięciu czy sześciu Hindusów, inni rzucili się w łożysko Nazuru, którem dostali się do lasu.

– Nana Sahib! Nana Sahib! – wołali Anglicy, zapuszczając się w wąwóz. Wtedy jeden ze śmiertelnie ugodzonych podniósł się i zaciskając wzniesione dłonie, krzyknął:

– Śmierć najeźdzcom!

Wymówił to strasznym, przerażającym głosem i padł martwy.

– Jest to rzeczywiście Nana Sahib? – zapytał.

– Tak, to on, – odpowiedziało dwóch żołnierzy z oddziału, którzy doskonale znali naboba, ponieważ dawniej stall garnizonem w Kanpurze.

– W pogoń za innymi! – zawołał oficer i cały oddział puścił się w las w ślad za Gundami.

Zaledwie znikli w lesie, gdy jakiś cień zaczął schodzić ze skały, na której stał paal. Był to Błędny Ognik; miała na sobie długą szarą szatę, przewiązaną w pasie sznurem.

W przeddzień wieczorem, obłąkana całkiem mimowolnie służyła za przewodnika oficerowi angielskiemu z jego oddziałem. Przybywszy dnia tego w dolinę, machinalnie zmierzała ku paalowi, wiedziona jakimś tajemnym instynktem. Tym razem jednak, dziwna ta istota powszechnie uważana za niemowę, szeptała raz po raz jeden, jedyny wyraz, nazwisko mordercy z Kanpuru.

– Nana Sahib! Nana Sahib! – powtarzała, jak gdyby niepojętem jakiemś przeczuciem obraz naboba zbudził się w jej pamięci i stawał przed jej oczyma.

Oficer drgnął, usłyszawszy to nazwisko i odtąd krok w krok szli za obłąkaną. Co do niej, zdawało się, że nie widzi ani jego ani żołnierzy; tak doszli do paalu. Czyżby tu ukrywał się nabob, na którego głowę nałożono tak wielki okup? pomyślał oficer, przedsięwziął odpowiednie środki, kazał strzec łożyska Nazuru i cicho oczekiwać dnia. Gdy Nana Sahib ze swymi Gundami zapuścił się w wąwóz, dano ognia, celne strzały ugodziły kilku szeregowych i samego przywódcę buntu Sipajów.

Tegoż dnia telegram zawiadomił gubernatora prezydentury Bombaju o tej potyczce: dzieniki rozniosły niebawem tę wiadomość po całym półwyspie i pułkownik Munro wyczytał ją w gazecie w Allahabad z dnia 26. maja.

Tym razem nie można było powątpiewać dłużej o śmierci Nany Sahiba. Stwierdzono jego tożsamość i dzienniki mogły pisać na pewnej podstawie: „Odtąd Indje nie potrzebują już obawiać się okrutnego radży, który był przyczyną tak ogromnego rozlewu krwi i dopuścił się tylu tak strasznych mordów”.

Opuściwszy paal, obłąkana zeszła w łożysko Nazuru; zdawało się, że z jej błędnych oczu buchają płomienie wewnętrznego ognia nagle w niej rozżarzonego, a usta ciągle powtarzały machinalnie nazwisko naboba.

Tak doszła do miejsca, gdzie leżeli zabici; tu zatrzymała się przed tym, w którym żołnierze poznali Nanę Sahiba. Twarz poległego napiętnowana była przerażającym wyrazem groźby; zdawałoby się, że ten co żył tylko zemstą i dla zemsty, po śmierci nawet nie przestał nienawidzieć.

dompar_51.jpg (205387 bytes)

Obłąkana uklękła przy nim i położyła ręce na przestrzelonem ciele, a krew płynąca z ran zbroczyła jej odzież. Długo wpatrywała się w niego, potem wstała poruszając przecząco głową i poszła wolno łożyskiem strumienia.

Ale teraz Błędny Ognik szła znów jak zawsze bezmyślnie i obojętna na wszystko, oczy przestały błyszczeć, usta nie powtarzały złowieszczego nazwiska Nany Sahiba.

 

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć