Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

 

Tom II

(Rozdział IV-VI)

 

99 ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

 

dompar_001.jpg (94649 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział IV

KRÓLOWA TARRYANI.

 

bejrzawszy całą menażerję, wróciliśmy do Steam-House, umówiwszy się pierwej z dostawcą, że będziemy się wzajemnie odwiedzać. Chikarisowie Van Guitta znający doskonale miejscowość i zwyczaje zwierząt, mogli kapitanowi oddać wielkie przysługi w jego myśliwskich wyprawach; to też dostawca oddał mu ich uprzejmie do rozporządzenia, zalecając szczególniej Kalaganiego, na którego we wszystkiem można się było spuścić, gdyż był nadzwyczaj sprytny, przezorny i wierny.

Kapitan przyrzekł nawzajem, o ile będzie w jego mocy, dopomagać dostawcy do pojmania brakujących mu jeszcze zwierząt.

Przed opuszczeniem kraalu, pułkownik Munro raz jeszcze podziękował Kalaganiemu, który mu ocalił życie, mówiąc mu, że zawsze będzie mile przyjęty w Steam-House. Hindus skłonił się zimno, nie okazując niczem zadowolenia, jakie sprawiły mu słowa pułkownika.

Powróciliśmy przed samym obiadem i naturalnie osoba Mateusza Van Guitt dostarczyła nam przedmiotu do rozmowy. Przez następne trzy dni padał gwałtowny deszcz i nasi zapaleni myśliwi musieli pozostać w domu, bo w taki czas nie można odnaleść ani śladu zwierząt i nie opuszczają one też prawie swoich nor.

Dnia 30. lipca pogoda poprawiła się; korzystając z tego, kapitan Hod, Fox, Gumi i ja gotowaliśmy się do wycieczki do kraalu.  

dompar_63.jpg (181439 bytes)

Już rano przybyło do nas kilku górali, którzy posłyszawszy, że jakaś godna podziwu pagoda pojawiła się w okolicy Himalajów, zapragnęli ją zobaczyć. Piękne to typy ci górale z nad granicy tybetańskiej; odznaczają się wielką wojowniczą odwagą i wypróbowaną uczciwością. Prócz tego są nadzwyczaj gościnni i tak pod względem fizycznym jak moralnym nieskończenie przewyższają Hindusów zamieszkujących równiny.

Bardzo podziwiali mniemaną pagodę, ale nasz stalowy olbrzym sprawił na nich jeszcze daleko silniejsze wrażenie. A przecież widzieli go tylko stojącego nieruchomo; cóżby dopiero było, gdyby zobaczyli, jak buchając płomieniami i wyrzucając kłęby dymu, przebywa śmiało strome drogi przerzynające ich góry.

Pułkownik Munro przyjął bardzo gościnnie poczciwych górali, przebywających często na terytorjach Nepalu, aż po granicę indochińską. Rozmowa zwróciła się na tę okolicę nadgraniczną, w której Nana Sahib szukał schronienia po porażce Sipajów, kiedy tak zawzięcie ścigano go na całej przestrzeni Indji.

Górale jednak nie wiedzieli o nim więcej od nas. I do nich doszła wieść o śmierci naboba i zdawało się, że nie powątpiewali o jej prawdziwości. Co do towarzyszy Nany Sahiba, którzy go przeżyli, musieli się zapewne schronić w głąb Tybetu, gdzie już trudnoby pomyśleć nawet o ich szukaniu. Wysłuchawszy tej mowy górali, pułkownik zamyślił się głęboko i juź nie brał udziału w dalszej rozmowie.

Tylko kapitan Hod zadał im kilka pytań odnoszących się do dzikich zwierząt. Odpowiedzieli, że wiele z nich, a szczególniej tygrysy, szerzą straszne zniszczenie w niższych strefach Himalajów. Z ich powodu mieszkańcy opuszczają całe wsie i osady; tygrysy pochłonęły już liczne trzody kóz i owiec, a nawet i znaczna liczba krajowców stała się ich ofiarą. Pomimo, że rząd wyznaczył bardzo znaczne nagrody, trzysta rupji za każdego zabitego tygrysa, jednak nie znać, aby liczba tychże się zmiejszała, i biedni krajowcy z trwogą zadają sobie pytanie, czy na koniec nie będą zmuszeni ustąpić im miejsca, zwłaszcza, że tygrysy nie ograniczają się już na okolicę Tarryani, lecz można je już spotkać wszędzie na równinach, gdzie wysoka trawa, dżungle i krzaki mogą im służyć za kryjówkę.

Górale pożegnali nas nareszcie i odeszli zachwyceni dobrem przyjęciem, obiecując odwiedzić nas jeszcze w Steam-House, a kapitan Hod, dwaj nasi towarzysze i ja, dobrze uzbrojeni i gotowi na wszelkie spotkania, udaliśmy się ku Tarryani.

Gdyśmy doszli do miejsca, gdzie stała zasadzka z której wyratowaliśmy Mateusza Van Guitt, tenże podbiegł ku nam uradowany. Kilku z jego służby a w ich liczbie i Kalagani, zajęci byli przeprowadzeniem z zasadzki do klatki tygrysa, który złapał się w nią w nocy. Przepyszny ten zwierz wzbudził w kapitanie Hod wielką zazdrość.

– Jeden mniej w tych lasach! – szepnął i westchnął ciężko, a westchnienie to odbiło się głośnem echem w piersiach Foxa.

– Ale jeden więcej w menażerji! – zawołał dostawca – zacierając wesoło ręce. Jeszcze mi trzeba tylko dwóch tygrysów, jednego lwa i dwóch lampartów, a będę mógł przed oznaczonym terminem wywiązać się z moich zobowiązań. Czy nie raczycie panowie udać się ze mną do kraalu?

– Uprzejmie dziękujemy – odrzekł kapitan Hod, ale dzisiaj polujemy na własny rachunek.

– Kalagani jest na usługi panów, rzekł uprzejmie dostawca, a że doskonale zna cały las, więc może być użytecznym.

– Przyjmujemy go chętnie za przewodnika.

– Żegnam panów, życząc szczęśliwego polowania, tylko zmiłujcie się, nie wymordujcie wszystkiego.

dompar_64.jpg (218360 bytes)

– O! przyrzekam, że zawsze jeszcze zostanie dość dla pana – odrzekł śmiejąc się kapitan.

Mateusz Van Guitt ukłonił się nam wyszukanym gestem i znikł w lesie wraz ze swoją zdobyczą zamkniętą w przenośnej klatce.

– No teraz ruszajmy! – zawołał kapitan – idę gonić za moim czterdziestym drugim.

– A ja za trzydziestym ósmym – rzekł Fox.

– A ja za pierwszym – dodałem.

Ton, w jakim wypowiedziałem te słowa, wywołał uśmiech na ustach kapitana – poznał z niego – że nie tleje się we mnie wzniosły zapał myśliwski.

– Czy znasz dobrze ten las? – zapytał kapitan Hod Kalaganiego.

– Najmniej dwadzieścia razy przebiegłem go we wszystkich kierunkach, tak we dnie jak w nocy – odpowiedział.

– Czy słyszałeś, że jakiś groźny tygrys ma się pojawiać nieustannie w tej okolicy?

– Tak, ale nie jest to tygrys, tylko tygrysica. Widziano ją w największym lesie, o jakie dwie milki angielskie stąd i już od kilku dni starają się ją upolować, ale dotąd nadaremnie, czy chcecie panowie…

– Ależ chcemy, chcemy – zawołał kapitan Hod, przerywając Hindusowi i poszliśmy za nim.

Jakkolwiek w Tarryani znajduje się nadzwyczaj wiele tygrysów, nie należy jednak wyobrażać sobie że bez potrzeby uwijają się po drogach i lasach; dopóki głód ich nie zmusi, nie wychodzą ze swych kryjówek i bardzo wielu podróżników, przebywających lasy i dżungle, nigdy żadnego nie spotkało. Toteż urządzając na nie polowanie, trzeba najpierw starać się odkryć drogi, któremi przechodzą, a szczególniej źródła i strumienie, w których gaszą pragnienie. Ale nie dość na tem, trzeba jeszcze zostawić przynętę, przybijając udziec wołu do słupa stojącego wśród skał lub drzew, mogących myśliwym służyć za schronienie. Tak poluje się w lasach.

Inna rzecz na równinach; w tych niebezpiecznych polowaniach słoń staje się nader użytecznym pomocnikiem człowieka, ale musi być starannie do tego tresowany. Jednak mimo to nieraz ogarnia go przestrach, co naraża na wielkie niebezpieczeństwo myśliwca siedzącego na jego grzbiecie.

Tygrys śmiało i bez obawy napada na słonia a wtedy między nim a człowiekiem toczy się walka na grzbiecie ogromnego gruboskórca i kończy się bardzo często zwycięstwem tygrysa.

W taki sposób odbywają się zwykle wielkie polowania radżów bogatych indyjskich sportsmenów – ale kapitan Hod ani myślał o nich, pieszo wyszukiwał je i pieszo walczył z tygrysami.

Szliśmy tedy za prędko idącym przed nami Kalaganim, który jak zwykle Hindus, był małomowny i tylko krótko odpowiadał na zadawane pytania.

W godzinę potem stanęliśmy nad bystrym strumieniem, na którego brzegach znać jeszcze było świeże ślady zwierząt. W pośród małej polanki wznosił się słup, a na nim wisiał udziec wołu.

Przynęta była już naruszona przez szakale, zawsze czyhające na zdobycz, za naszem przybyciem uciekło ich ze dwanaście.

– Panie kapitanie – rzekł Kalagani – tu będziemy oczekiwać tygrysicy, przyzna pan, że to wyborne miejsce na zasadzkę.

Jakoż rzeczywiście można tu było z łatwością ukryć się na drzewach lub poza skałami, tak aby zwrócić krzyżowy ogień ku odosobnionemu słupowi wśród polanki. Ja i Gumi umieściliśmy się na jednem drzewie, a kapitan i Fox na dwóch wielkich rozłożystych dębach, stojących naprzeciw siebie. Kalagani stanął za wysoką skałą, na którą mógł się wdrapać w razie niebezpieczeństwa.

Tym sposobem zwierz będzie ze wszystkich stron wystawiony na strzały, których uniknięcie byłoby niemożliwem. Teraz należało tylko czekać cierpliwie jego przybycia.

Rozprószone szakale odzywały się w różnych stronach chrapliwem szczekaniem, ale nie ośmielały się wracać do słupa. Upłynęła może godzina, gdy nagie szczekanie ucichło i natychmiast dwa czy trzy szakale wyskoczyły z zarośli uciekając do najgęstszych zarośli.

Kalagani skinął byśmy się mieli na ostrożności. Powodem tej spiesznej ucieczki szakali nie mogło być nic innego jak zbliżanie się jakiegoś dzikiego zwierza – najpewniej oczekiwanej przez nas tygrysicy – i należało lada chwila oczekiwać ukazania się jej na polance.

Trzymaliśmy broń w pogotowiu, kapitan Hod zaś i Fox wycelowali swoje karabiny w stronę skąd wybiegły szakale, trzymając palce na cynglach.

Wkrótce też zaczęły się zarośla poruszać i dał się słyszeć odgłos łamanych gałęzi, wyraźnie jakiś zwierz przesuwał się przez nie powoli i ostrożnie. Nie mógł on wcale widzieć zaczajonych myśliwych, sam więc tylko instynkt uprzedzał go, że miejsce to nie jest dość bezpieczne i pewnie byłby się cofnął, gdyby zapach wołowego mięsa nie podniecał jego głodu.  

dompar_65.jpg (213100 bytes)

Jednakże pokazawszy się stanął i cofnął się podejrzliwie o krok. Była to ogromna tygrysica, z wielką głową; zaczęła znów posuwać się przechylona ku ziemi, kołysząc się jak gadzina.

Za niemem porozumieniem pozwoliliśmy jej podejść aż do słupa. Węszyła ziemię i najeżyła grzbiet, jak kot zamierzający się rzucić.

W tem rozległy się dwa strzały karabinowe.

– Czterdziesty drugi! – krzyknął kapitan.

– Trzydziesty ósmy! – krzyknął Fox.

Obaj wystrzelili jednocześnie i tak trafnie, że tygrysica ugodzona w samo serce potoczyła się i padła.

Najpierw przypadł do niej Kalagani, my zeskoczyliśmy z drzew; Tygrysica leżała zabita.

Ale czyj strzał był śmiertelny? kto ją zabił, kapitan czy Fox?.. Oto o czem należało się przekonać. Kalagani rozciął tygrysicę, w sercu tkwiły dwie kule.

– Tak więc – rzekł z westchnieniem kapitan, wypada po połowie na każdego z nas.

– A po połowie, mój kapitanie – odrzekł smutnie Fox.

I myślę, że żaden z nich nie byłby za nic w świecie odstąpił przypadającej na niego części.

Tak szczęśliwy rezultat polowania, i to bez wystawienia się na niebezpieczeństwo, jest nader rzadkiem zdarzeniem w rocznikach myśliwych.

Fox i Kalagani pozostali dla zdjęcia przepysznego futra z zabitego zwierza, a ja z kapitanem powróciliśmy do Steam-House.

Nie jest moim zamiarem wyliczać wszystkie drobne nasze przygody myśliwskie, jeżeli nie zawierały nic nadzwyczajnego. Wystarczy zatem tylko wzmianka że Hod i Fox nie mieli wcale powodu do skarg.

Dnia 13. lipca sprzyjało im nadzwyczajnie szczęście przy t. zw. „Houddi”, t. j. polowaniu z sztucznej zasadzki. Taka „Houddi” jest to mały fort drewniany, zaopatrzony w liczne strzelnice i zbudowany w miejscu, gdzie dzikie zwierzęta chodzą do wodopoju. Ponieważ zwierzęta przyzwyczajają się do tych małych budowli, zbliżają się do nich bez obawy, idąc w ten sposób po pewną śmierć. Ale i tu chodzi o to, aby je zabić zaraz pierwszym strzałem, bo w przeciwnym razie nie obchodzi się bez zawziętej walki na śmierć lub życie, bo „Houddi” nie zawsze może obronić myśliwych przed atakami rozwścieczonego raną zwierzęcia. Tak też zdarzyło się przy następującej sposobności.

Van Guitt dotrzymywał nam towarzystwa. Może spodziewał się, że jakiegoś tylko lekko zranionego tygrysa będzie mógł dostać do swego kraalu i tam z rany wyleczyć!

Tegoż dnia zaszły naszym myśliwym drogę aż trzy tygrysy, które po pierwszej salwie rzuciły się na ściany „Houddi”. Pierwsze dwa padły ku ubolewaniu handlarza od kul drugiej salwy, w chwili, gdy się już wydrapywały na ściany, trzeci zaś dostał się aż do wnętrza, wprawdzie zraniony w łopatkę i broczący krwią, ale jeszcze bardzo niebezpieczny.

– Tego schwytamy żywcem! – krzyknął wesoło Van Guitt, występując przy tych słowach parę kroków naprzód.  

dompar_66.jpg (177254 bytes)

Jeszcze nie skończył tego zbyt pohopnego zdania, gdy zwierzę rzuciło się na niego, obaliło go jednem uderzeniem łap, tak, że byłoby już bezwątpienia ho handlarzu, gdyby kapitan Hod nie wpakował w ostatniej chwili tygrysowi kuli w głowę, która go na miejscu położyła trupem.

Van Guitt podniósł się ociężale z ziemi.

– Ależ mój kapitanie – rzekł – zamiast mu podziękować za ocalenie życia – mógł pan przecież jeszcze trochę poczekać!…

– Czekać!… Na co? – odrzekł kapitan, czy może na to, by tygrys panu łapami rozszarpał pierś?

– Z jednego uderzenia łapą nie umiera się jeszcze.

– No, dobrze, niech i tak będzie, odrzekł kapitan Hod bardzo oschle – na drugi raz będę czekał.

Ten tygrys nie mógł już powiększyć stanu liczebnego menażerji przezacnego Van Guitta i dostarczył tylko przepysznego koca przed łóżko; ale to szczęśliwe polowanie powiększyło ilość zabitych przez kapitana tygrysów na 42, tygrysów zaś Foxa na 38, nie licząc już wcale pół tygrysicy, którą każdy z nich zapisał na swoje konto.

Dla tych wielkich polowań nie zapominaliśmy wcale o małych. Pan Parazard nigdy by nam lego nie przebaczył. Antylopy i kozice dostarczały ciągłych urozmaiceń naszej kuchni.

Banks nie brał udziału w naszych myśliwskich wycieczkach po Tarryani, wolał zwiedzać wyższe okolice Himalajów, szczególnie jeśli pułkownik Munro chciał mu towarzyszyć. Ale zaledwie parę razy zdołał go do tego nakłonić. Z niepokojem też, że od czasu naszego tu pobytu, sir Edward Munro był więcej zamyślony i smutny. Mówił mniej jeszcze niż zwykle, dłużej przebywał samotny w swoim pokoju i tylko niekiedy miewał jakieś narady z Mac-Neil'em. Czyżby ułożyli sobie jakiś nowy plan, który pragnęli ukryć nawet przed Banksem.

Dnia 18. lipca przybył do nas w odwiedziny Mateusz Van Guitt; mniej szczęśliwy od kapitana Hod, dostawca nie powiększył swej menażerji ani jednym okazem. Tak tygrysy, jakoteż lwy i lamparty nie raczyły dać mu się złapać, a wcale nie miał ochoty zapuszczać się głęboko na zachód dla uzupełnienia obowiązkowej liczby. To też bynajmniej nie ukrywał swego złego humoru.

Do Steam-House towarzyszył mu Kalagani i dwu chikarisów z jego służby. Urządzenie naszego sanatorjum podobało mu się bardzo; pułkownik zaprosił go na objad. Przyjął chętnie zaproszenie, obiecując jeść za czterech.

Zanim podano obiad, Van Guitt chciał szczegółowo obejrzeć Steam-House; jego urządzenie tak wygodne i eleganckie bardzo mu się podobało. Cóż to za różnica z jego ubogim kraalem! Zajęły go bardzo i nie szczędził pochwał dwom naszym przenośnym domkom-wagonom, ale muszę przyznać, że nasz stalowy olbrzym nie budził w nim uwielbienia. Tak zagorzały przyrodnik musiał pozostać zimnym wobec arcydzieła mechaniki, mógł więc podziwiać choćby najgenjalniej obmyślane i wykończone sztuczne zwierzę?

– Nie lekceważ sobie naszego słonia, panie Van Guitt – rzekł mu Banks – jest on nadzwyczaj potężny, i w razie potrzeby byłoby dla niego niczem uciągnąć oprócz dwóch naszych przenośnych domów twoje wszystkie klatki z menażerją.

– Mam do tego bawoły i wolę ich spokojny i pewny krok.

– Tak!… tylko że nasz stalowy olbrzym nie lęka się ani pazurów ani zębów tygrysich – rzekł kapitan Hod.

– Spodziewam się – odrzekł Mateusz Van Guitt, bo pocóż dzikie zwierzęta miałyby go napastować? nie ugryzłyby przecież jego metalowego ciała.

Aie jeśli dostawca okazywał się tak obojętnym dla naszego słonia, za to jego Hindusi, a szczególniej Kalagani prawie go pożerali oczyma. Znać było, że z tem ich uwielbieniem dla olbrzymiego zwierza, łączyła się pewna zabobonna cześć.

Kalagani nie ukrywał podziwu, gdy inżynier powiedział mu, że stalowy olbrzym był potężniejszym i silniejszym niż jego cały razem połączony zaprzęg, jaki posiadają w kraalu. Przy tej sposobności kapitan Hod opowiedział mu z dumą naszą przygodę ze słoniami księcia Guru Singh. Podczas tego opowiadania na ustach dostawcy przesunął się uśmiech niedowierzania, ale nie powiedział ani słówka.

Obiad przeszedł wesoło. Mateusz Van Guitt jadł z wybornym apetytem, ale też przyznać trzeba, że pan Parazard tym razem przewyższył sam siebie i z dostarczanej przez nas do jego spiżarni zwierzyny urządził obiad co się zowie doskonały.

Nasza piwnica dostarczyła wybornego wina, z których szczególnie jeden gatunek francuskiego wina tak smakował dostawcy, że pijąc, nieustannie się oblizywał i cmokał językiem. Dość, że po skończonym obiedzie tak jakoś niepewnie stąpał, że widocznem było, że wino poszło mu nie tylko do głowy ale i w nogi.

Pożegnano go późnym wieczorem a dzięki towarzyszom, Mateusz Van Guitt mógł bezpiecznie wrócić do kraalu.

Przez kilka następnych dni była szkaradna pogoda, co zmuszało nas nie opuszczać Steam-House. Pragnęliśmy bardzo, aby się skończyła pora deszczów, trwająca z przerwami od trzech miesięcy, gdyż jeżeli jakaś okoliczność nie zmusi do zmiany ułożonego przez Banksa programu, już tylko sześć tygodni mieliśmy przepędzić w naszem sanatorjum.

Dnia 19. lipca powstało drobne nieporozumienie między kapitanem a Van Guittem. Kapitan zastrzelił tygrysa właśnie w chwili, kiedy ten chciał wejść do pułapki. Tygrys ten stał się czterdziestym trzecim dla kapitana, ale nie stał się ósmym dla handlarza.

Po dość ożywionej wymianie słów nawiązali znowu przyjazne stosunki głównie dzięki interwencji pułkownika, który osiągnął, że kapitan Hod zobowiązał się nie zabijać tych zwierząt, które „objawią niezłomne postanowienie” dać się złapać do jednej z pułapek Van Guitta.

Dnia 23. ltpca kilku nadgranicznych górali po raz drugi przybyło do nas w odwiedziny. Wioska ich zwana Suari, leżała tylko o pięć mil od naszego obozowiska, prawie na granicach Tarryani. Jeden z nich oznajmił nam, że od kilku już tygodni tygrysica szerzy w tej okolicy straszne zniszczenie. Dziesiątkowała wszelkie trzody a jeśliby tak trwało dłużej, musieliby opuścić wioskę, w której niepodobna byłoby mieszkać dłużej, bo nie tylko zwierzętom domowym ale i ludziom zagraża ciągłe niebezpieczeństwo. Wszelkie środki do jakich się uciekają, łapki, zasadzki, polowania, okazały się bezskuteczne; najstarsi górale nie pamiętają równie dzikiego zwierza.

Opowiadanie to podnieciło jeszcze myśltwski zapał kapitana Hod; niezwłocznie też oznajmił góralom, że uda się z nimi do Suari, ofiarując na ich usługi swoje doświadczenie i celne strzały co przyjęli z nadzwyczajną radością. Zdaje mi się, że przychodząc liczyli trochę na to.

– Czy pójdziesz z nami, Maucler? – zapytał mnie kapitan.

– A jakże, mógłżebym opuścić tak zajmujące polowanie? – odpowiedziałem.

– Tym razem i ja będę wam towarzyszył, rzekł inżynier.

– Wybornie, Banksje! – zawołaliśmy obydwaj równocześnie.

– A ja, czy nie będę na tej uczcie, panie kapitanie? zapytał Fox.

– Widzicie go! – odrzekł kapitan, chce mu się koniecznie uzupełnić swoje pół tygrysicy. No, niech cię tam!… pójdziesz z nami.

Ponieważ zapewne przyjdzie nam zabawić w Suari trzy lub cztery dni, Banks zapytał pułkownika czy nie zechce pójść z nami, ale ten odpowiedział, że woli przez ten czas zwiedzić z sierżantem Mac-Neilem i Gumim środkowy pas Himalajów.

Postanowiliśmy tegoż dnia jeszcze udać się do kraalu, prosić Mateusza Van Guitt, aby nam pozwolił zabrać kilku jego chikarisów, którzy mogą być nam bardzo użyteczni.

Przybyliśmy do kraalu około południa i zaraz zawiadomiliśmy dostawcę o zamierzonej wyprawie. Nie ukrywał swej radości, dowiadując się o napadach i licznych ofiarach tygrysicy, mówiąc, że gdy je opowie nabywcom, podniesie to bardzo sławę dzikich zwierząt półwyspu. Oddał nam do rozporządzenia trzech Hindusów i Kalaganiego, zawsze chętnego do wzięcia udziału w niebezpiecznych wyprawach.

Van Guitt zastrzegł sobie tylko, że jeśliby, co prawie niepodobna, udało się tygrysicę schwytać żywcem, zostanie wcieloną do jego menażerji. A jakże to ogromnie podniesie jej cenę, gdy na klatce wywiesi napis: „Królowa Tarryani, która pożarła sto trzydzieści ośm osób obojej płci”.

Wyruszyliśmy z kraalu około drugiej, a przed czwartą już byliśmy w Suari. Tam ludność zostawała pod wpływem największego przerażenia, gdyż właśnie tego dnia rano tygrysica pochwyciła nad strumieniem i uniosła do lasu młodą Hinduskę.

Bogaty kolonista angielski przyjął nas nader gościnnie w swoim domu; tak wielkich już strat nabawiła go tygrysica, że byłby chętnie zapłacił za jej skórę kilka tysięcy rupji.

– Panie Hod – rzekł do kapitana – przed kilku laty tygrysica zmusiła mieszkańców do opuszczenia trzynastu wiosek, obejmujących 250 mil kwadratowych dobrego gruntu, który musiał pozostać odłogiem. Jeśli u nas nie przestanie szerzyć tak strasznego spustoszenia, przyjdzie do tego, że trzeba nam będzie opuścić całą tę prowincję.

– Czy próbowaliście już wszelkich możliwych środków, aby ją zgładzić? zapytał Banks.

– Robiliśmy co tylko było w naszej mocy, zastawialiśmy łapki, zasadzki, żer ze strychniną – wszystko nadaremnie.

– No, nie mogę ręczyć za skutek, ale będziemy się starać uwolnić was od tej potwornej królowej.

Do naszej gromadki przyłączyło się dwudziestu górali doskonale znających miejscowość. Przez trzy dni, 24. 25., 26. lipca, przeszukaliśmy z nimi całą okolicę, nie mogąc nigdzie znaleźć śladu tygrysicy. Udało nam się tylko wytropić dwa inne tygrysy, które padły od kul kapitana.

– Czterdziesty piąty – rzekł spokojnie.

Nareszcie 27. tygrysica zaznaczyła swoje pojawienie się nowem przestępstwem. Bawół naszego gospodarza znikł z pastwiska i tylko resztki z niego znaleziono o jakie ćwierć mili od wsi. Zabójstwo – rozmyślne morderstwo – jakby powiedział prawnik – popełnione zostało nadedniem. Tak więc morderca nie mógł być daleko. Ale czy była to owa od tak dawna poszukiwana tygrysica?

Hindusi z Suari nie wątpili o tem.

– Oj! to sprawka mego wuja ! – rzekł jeden z górali.

Mój wuj! Tak wogóle nazywają Hindusi tygrysy w większej części prowincji półwyspu, a pwchodzi to stąd, iż wierzą, że dusze wszystkich ich przodków, po swojej śmierci mieszkają w ciałach tych zwierząt. Bądź co bądź w tym razie góral powinien był przynajmniej powiedzieć: to moja ciotka!

Postanowiliśmy udać się na poszukiwanie tygrysicy nim noc zapadnie, bo w ciemności trudniej byłoby rozpoznać ślady: a ponieważ po tak obfitej uczcie musi być syta, więc pewnie przez parę dni nie wyjdzie ze swej nory.

Krwawe ślady znaczyły drogę od miejsca pochwycenia bawołu do zarośli lasu, które parę razy już przeszukiwaliśmy daremnie: teraz postanowiliśmy otoczyć je do koła, aby zwierz nie mógł przejść niewidziany. Górale rozstawili się w koło, tak, aby stopniowo mogli ścieśniać się do środka.

Z jednej strony stanął kapitan Hod, ja i Kalagani – z drugiej Banks i Fox; w obwodzie mieliśmy Hindusów wziętych z kraalu i ze wsi. Każdy punkt tego łańcucha był zarówno niebezpieczny, bo na każdy mogła tygrysica uderzyć i przerwać go.

dompar_67.jpg (197951 bytes)

Niewątpliwie tygrysica musiała być w zaroślach, ponieważ krwawe ślady dochodzące do nich z jednej strony, nie pokazywały się z drugiej, pewnie więc choć czasowo w nich przebywała.

Posuwaliśmy się powoli, coraz więcej zacieśniając koło i w jakie pół godziny stanęliśmy na skraju lasu; dotąd nic nie upewniło, że zwierz się tu znajduje. Teraz już mogliśmy widzieć tylko najbliżej stojących, a trzeba było podchodzić zupełnie jednocześnie, umówiliśmy się zatem, że pierwszy, który wejdzie do lasu, wystrzeli na znak dla innych.

Niebawem kapitan wyprzedzający wszystkich dał ognia – było pięć minut po wpół do dziewiątej rano. W kwadrans później koło tak się ścieśniło, żeśmy dotykali się łokciami. Dotąd zwierz nie pokazywał się i tylko szelest deptanych gałęzi zakłócał doskonałą ciszę.

Wtem rozległ się głośny ryk.

– Zwierz jest tu! – krzyknął kapitan, wskazując otwór pieczary, wydrążonej w skale, osłonionej kępą drzew.

Kapitan miał słuszność, tygrysica skryła się tam czując się ze wszystkich stron otoczoną.

Hod, Banks, Fox, Kalagani ja i kilku ludzi z kraalu podeszliśmy do małego otworu, przed którym kończyły się krwawe ślady.

– Trzeba wejść do jaskini – rzekł Hod.

– To rzecz niebezpieczna – rzekł Banks – pierwszy ktoby wszedł, naraziłby się conajmniej na niebezpieczne rany,

– Pomimo to ja wejdę! – rzekł Hod, oglądając swój karabin.

– Dobrze, panie kapitanie, ale dopiero po mnie! zawołał Fox schylając się ku otworowi jaskini.

– O nie Foxie, nie, to moja rzecz! rzekł stanowczo kapitan Hod.

– A! mój kapitanie – rzekł Fox z łagodnym wyrzutem, ja liczę mniej o siedmiu – dopiero trzydziestu ośmiu.

I w takiej chwili oni obliczali zabite tygrysy.

– Żadnemu z was nie pozwolę wejść! – krzyknął Banks.

– Znalazłby się inny sposób – rzekł wtedy Kalagani.

– Jakiż? – zapytaliśmy jednocześnie.

– Podkurzyć jaskinię – odpowiedział. Wtedy zwierz zmuszony będzie z niej wyjść, i można będzie zabić go bez wszelkiego niebezpieczeństwa.

– Kalagani ma słuszność – rzekł Banks. Trzeba co prędzej naznosić zielska i suchych gałęzi i zatkać niemi otwór. Wiatr będzie pędził do wnętrza dym i płomienie a nie chcąc zostać spaloną, tygrysica musi wyjść.

– I wyjdzie najniezawodniej – rzekł Kalagani.

– Zgoda! – zawołał kapitan; czekamy aby ją powitać.

W mgnieniu oka ułożono przed otworem jaskini wielki stos suchych traw i gałęzi, jakich nie brakło w zaroślach. Żaden szmer nie dochodził nas z wnętrza jaskini i nic nie widać było w ciemnej prowadzącej do niej norze. A jednak ryk pierwej usłyszany wyszedł z niej niezawodnie.

Podpalono stos. W jednej chwili buchnął płomień. Wiatr pędził do jaskini czarny i gęsty dym, który niezawodnie wkrótce oddechać w niej nie dozwoli.

Niebawem rozległ się ryk daleko straszniejszy niż pierwszy. Zwierz uczuł, że pozbawiają go ostatniego przytułku – dym dusił go, zmuszając do wyjścia z jaskini. Czekaliśmy na niego zasłonięci nieco odłamami skał i pniami drzew, aby odrazu nie rzucił się na któregoś z nas. Kapitan obrał sobie inne daleko niebezpieczniejsze stanowisko. Stanął przy wejściu do wąskiego przejścia w zaroślach, jedynego w które musiałaby się rzucić tygrysica chcąc uciekać w głąb lasu. Przykląkł na jedno kolano aby lepiej mógł celować i z wymierzoną bronią czekał nieruchomy jak posąg z marmuru.

Zaledwie trzy minuty upłynęły od czasu podpalenia stosu, gdy rozległo się trzecie z kolei wycie, a raczej ryk w norze. W jednej chwili stos został rozrzucony i ogromna tygrysica ukazała się wśród kłębów dymu.

– Strzelać! – krzyknął Banks.

Dziesięć wystrzałów rozległo się jednocześnie, ale przekonaliśmy się potem, że wszystkie chybiły. Zwierz wypadł niesłychanie prędko, zasłonięty kłębami dymu, więc niepodobna było trafić.  

dompar_68.jpg (215196 bytes)

Przeskoczywszy stos, tygrysica długim skokiem rzuciła się ku zaroślom. Kapitan czekał na nią z zimną krwią i wystrzelił – kula jego ugodziła ją poniżej łopatki.

Szybko jak błyskawica, tygrysica rzuciła się na niego, obaliła i strasznemi łapami miała zgnieść mu głowę… gdy w tem przyskoczył Kalagani z szerokim nożem w ręku.

Jeszcze drgał w powietrzu krzyk, jaki wydarł się z naszych piersi, gdy już odważny Hindus przyskoczył do dzikiego zwierza i ugodził go nożem właśnie w chwili, gdy miał zatopić pazury w twarzy kapitana.

Skutkiem tego nagłego napadu, zwierz odwrócił się szybko, rzucił się na Hindusa i obalił go. Ale kapitan zerwał się w tej chwili i chwytając nóż opuszczony przez Kalaganiego, pewną ręką wbił go w serce zwierza.

Tygrysica padła na ziemię.

Wszystkie te przerażające sceny odbyły się w przeciągu kilku sekund. Kapitan klęczał jeszcze, gdyśmy przybiegli do niego, Kalagani podniósł się, krew płynęła z jego ramienia.

– Bag mahryaga!… Bag mahryaga!… – krzyczeli Hindusi, co znaczy: tygrysica nie żyje.

Rzeczywiście leżała martwa. A było to ogromne zwierzę. Miała dziesięć stóp długości od pyska do ogona, odpowiedni tułów, wielkie łapy opatrzone ogromnemi pazurami, tak ostremi jakby je wyszlifował szlifierz.  

dompar_69.jpg (220755 bytes)

Podczas gdy myśmy podziwiali ogromnego zwierza, chciwi zemsty Hindusi wymyślali mu najokropniej. Kalagani zbliżył się do kapitana Hod.

– Dziękuję panu – rzekł.

– Ty mnie!… zawołał kapitan, ale to ja przeciwnie powinienem podziękować tobie, dzielny Hindusie. Gdyby nie ty, jużby 1-mu pułkowi karabinierów armji królewskiej brakowało jednego z jego kapitanów.

– Gdyby nie pan, jabym już nie żył – odrzekł zimno Hindus,

– Ależ, do kroćset tysięcy! – przecież rzuciłeś się z nożem w ręku na tygrysicę w chwili, gdy miała zgnieść mi czaszkę.

– To cóż, ale pan kapitan zabił ją, co stanowi już czterdziestego szóstego.

– Wiwat! wiwat! niech żyje kapitan Hod! – wołali Hindusi.

Rzeczywiście kapitan miał prawo zapisać tę tygrysicę na swój rachunek, a Kalaganiemu podziękował serdecznym uściskiem dłoni.

– Pójdź z nami do Steam-House – rzekł Banks: masz na łopatce ranę od pazurów tygrysicy; w naszej aptece znajdzie się środek na jej zagojenie.

Kalagani skłonił się na znak zezwolenia i pożegnawszy górali, którzy nie mogli nam się dość nadziękować, wybraliśmy się z powrotem do naszego sanatorjum. Chikarisowie, pożegnawszy nas, powrócili do kraalu. Ale i tym razem wracali z próżnemi rękoma, i jeśli Mateusz Van Guitt liczył na „królowę Tarryani” dla uzupełnienia swej menażerji, to biedny zawiódł się bardzo. Ale też w tych warunkach niepodobieństwem było pochwycić ją żywcem.

Przybyliśmy do Steam-House około południa – i ku naszemu niemałemu zdziwieniu nie zastaliśmy pułkownika Munro; oddalił się zabrawszy z sobą Mac-Neila i Gumiego. Zostawił tylko list do Banksa, żeby się nie niepokoił jego nieobecnością, gdyż pragnie tylko dotrzeć do granic Nepalu, aby rozjaśnić pewne wątpliwości odnoszące się do towarzyszy Nany Sahiba, i że powróci niezawodnie przed terminem wyznaczonym na nasz pobyt w okolicy Himalajów.

List ten Banks przeczytał głośno; zdawało mi się wyraźnie, że słuchając czytania Kalagani nie zdołał ukryć pewnego niezadowolenia.

Ale chyba zdawało mi się – cóżby mu mogło na tem zależeć.

 

 

Rozdział V

NOCNY NAPAD.

 

ieobecność pułkownika żywo zaniepokoiła nas wszystkich. Była ona dowodem, że myśli zawsze o tej przeszłości, którą pragnęliśmy zatrzeć w jego pamięci. Ale cóż było robić? niepodobna iść za nim nie wiedząc, w którą stronę granicy nepalskiej skierował swe kroki.

Trzeba więc było czekać. Pułkownik wróci niezawodnie przed końcem sierpnia, ponieważ był to ostatni miesiąc, jaki mieliśmy spędzić w sanatorjum, przed udaniem się na południowy zachód, drogą wiodącą do Bombaju.

Rana Kalaganiego po kilku dniach o tyle się podgoiła, że mógł wrócić do kraalu. W początkach sierpnia padały tak gwałtowne deszcze, że nawet żaby mogłyby od nich dostać kataru, jak mówił kapitan Hod; przy końcu miesiąca pogoda ustaliła się nieco, dozwalając nam robić wycieczki w okolice Tarryani.

Często odwiedzaliśmy kraal, ale Mateusz Van Guitt był bardzo niezadowolony, gdyż brakowało mu jeszcze lwa, dwu tygrysów i dwu lampartów – a pragnął opuścić tę okolicę w pierwszych dniach września.

Jakby na przekór, zamiast pożądanych, inni nieproszeni goście łapali się w jego zasadzki. I tak czwartego sierpnia w jedną z nich złapał się piękny niedźwiedź.

dompar_70.jpg (210907 bytes)

Właśnie podczas naszej bytności w kraalu, chikarisowie przytoczyli mu w klatce wielkiego jeńca pokrytego czarnem futrem, z ogromnemi włochatemi uszyma.

– A cóż mi po tym nicponiu! – zawołał dostawca wzruszając ramionami.

– Brat Ballon!… brat Ballon!… powtarzali Hindusi.

Widać Hindusi są siostrzeńcami tygrysów a braćmi niedźwiedzi.

Mateusz Van Guitt patrzał na brata Ballona z wyraźnem niezadowoleniem. Chciał tygrysa, a złapał się niedźwiedź, cóż mu po nim. Indyjskie niedźwiedzie nie znajdują amatorów na targach europejskich, same tylko amerykańskie i północne są dość poszukiwane, więc jako handlarz pocóż miał trzymać i żywić zwierza, który pewnie nie powróciłby nawet kosztów przewozu.

– Czy chcesz go pan? – zapytał kapitana.

– A mnie on na co? – odrzekł tenże.

– Możesz kazać zrobić z niego befsztyk, rzekł dostawca.

– Kłaniam się uniżenie! odpowiedział kapitan. Jeść befsztyk z zabitego niedźwiedzia, to jeszcze ujdzie – ale zabijać aby zrobić z niego befsztyk, toby mi nie dodało apetytu.

– Kiedy tak, więc wróćcie mu wolność – rozkazał dostawca.

Odsunięto klatkę daleko od kraalu i otworzono drzwi. Brat Ballon, wyraźnie zawstydzony swojem położeniem, nie dał się prosić. Wyszedł z klatki, potrząsł łbem zapewne na podziękowanie i uciekł mrucząc radośnie.

– Zrobiłeś pan dobry uczynek – rzekł Banks do dostawcy, niechybnie przyniesie ci szczęście.

Jakoż nie długo spełniła się przepowiednia inżyniera.

Mateusz Van Guitt, ja i kapitan Hod udaliśmy się do lasu w towarzystwie Foxa, mechanika Storra i Kalaganiego, gdy nagle usłyszeliśmy przytłumiony ryk. Ścisnąwszy się w gromadkę, aby nie zostać napadnięci pojedynczo, zwróciliśmy się ku miejscu skąd ryk wychodził. Gdy już uszliśmy z pięćdziesiąt kroków, dostawca zatrzymał nas nagle; zdawało się, że z ryku poznał zwierza.

– Tylko proszę, nie strzelajcie panowie bez potrzeby! – zawołał.

Poczem skinąwszy, abyśmy się na chwilkę zatrzymali sam zaś postąpił naprzód.

– Lew – zawołał.

Jakoż rzeczywiście jakiś zwierz szamotał się pochwycony mocnym postronkiem, przytwierdzonym do grubej gałęzi drzewa. Był to rzeczywiście lew, jakiego Mateusz Van Guitt tak gorąco pragnął, ale nie miał grzywy, gdyż te posiadają tylko lwy afrykańskie. Przednia jego łapa złapała się w pętlicę postronka, zwierz szarpał się straszliwie, ale nie mógł jej wydobyć.

Pomimo upomnień dostawczy – kapitan chciał strzelić.

– Nie strzelaj, kapitanie! nie strzelaj! – zaklinam cię.

– Ależ…

– Nie, nie, nie można, lew ten złapał się w moją łapkę, należy więc do mnie.

Rzeczywiście była to tak zwana „łapka szubienica” bardzo łatwa do urządzenia a bardzo dowcipnie obmyślana.

Do mocnej a zarazem giętkiej gałęzi drzewa przytwierdza się bardzo gruby postronek. Gałęź ta jest ku ziemi pochylona w ten sposób, aby niższy koniec postronka zakończony pętlicą był zahaczony w nacięcie kołka mocno wbitego w ziemię. Na tym kołku kładzie się przynętę tak ułożoną, aby chcąc jej dotknąć, zwierz musi włożyć w pętlicę łeb lub łapę. Gdy nawet lekko poruszy przynętę, postronek wysuwa się z kołka; gałąź podnosi się, zwierz jest pochwycony i w tejże chwili ciężki walec drewniany zsuwa się po sznurze, spada na pętlicę i tak mocno ją zaciąga, że powieszony zwierz w żaden sposób nie może jej rozluźnić i z niej się uwolnić.

Łapki takie zastawiają w Indjach bardzo często i prawie zawsze skutecznie. Najczęściej zwierzę łapie się za szyję, co powoduje prawie natychmiastowe uduszenie, a jednocześnie ciężki drewniany cylinder przygniata mu głowę. Ale lew, na którego patrzyliśmy złapał się za łapę, był więc zdrów i żywy, a więc doskonale nadawał się do menażerji.

Niewymownie ucieszony zdobyczą Van Guitt wysłał Kalaganiego do kraalu, aby sprowadzono klatkę. Dostawca nie spuszczał oczu ze lwa, obchodził go do koła trzymając się jednak w takiej odległości, aby go nie mógł dosięgnąć łapami, któremi rozwścieczony lew ciągle machał.

W pół godziny bawoły przywiozły klatkę, do której nie bez trudności wprowadzono lwa i powróciliśmy do kraalu.

Od owego dnia szczęście sprzyjało Mateuszowi Van Guitt. Dnia 11. sierpnia, aż dwa lamparty złapały się w tę zasadzkę na tygrysy, z której to wyzwoliliśmy dostawcę. Tak więc do całkowitego uzupełnienia menażerji brakło mu już tylko dwóch tygrysów.

Nadszedł 15. sierpnia; pułkownik Munro nie wracał i żadnej nie dał o sobie wiadomości. Banks był bardzo o niego niespokojny. Zapytał Kalaganiego, który doskonale znał miejscowości leżące nad granicę nepalską, czy pułkownikowi nie grozi w tamtych okolicach jakie niebezpieczeństwo, ale ten upewnił go, że na pograniczach Tybetu nie ma już ani jednego ze stronników i towarzyszy Nany Sahiba i oświadczył, że bardzo żałuje, że pułkownik nie wziął go za przewodnika, gdyż mógłby być mu bardzo pożytecznym w kraju, którego wszystkie zakątki zna doskonale.

Kapitan i Fox nie przestawali robić wycieczek w okolice Tarryani, i udało im się, choć nie bez narażenia się na niebezpieczeństwo, zabić znowu jeszcze trzy niewielkie tygrysy. Dwa zabił kapitan a trzeciego Fox.

– Czterdzieści ośm! – rzekł kapitan, pragnący koniecznie dociągnąć do pięćdziesięciu.

Trzydzieści dziewięć! – rzekł Fox smutnie – mniej o dziewięć.

Za nic liczył panterę, która padła od jego kuli.

Dnia 20. sierpnia złapał się nareszcie tygrys tak pożądany, w dół urządzony przez dostawcę, Zranił się wpadając w dół, ale nie tak niebezpiecznie jak to zwykle bywa. Za kilka dni mógł zostać wyleczony i zdrów dostawiony do Hamburga.

Sposób łapania w doły powinien by być używany wtedy tylko, gdy chodzi o tępienie zwierząt, gdyż najczęściej pociąga za sobą ich śmierć, szczególniej jeśli wpadają w doły urządzane dla słoni, które mają zwykle 15 do 20 stóp głębokości. Na dziesięć tak złapanych zwierząt, jedno zaledwie nie odnosi śmiertelnych uszkodzeń.

Obecnie brakował już tylko jeden tygrys Mateuszowi Van Guitt do skompletowania swojej menażerji, a pragnął schwytać go jak najprędzej, aby mógł wrócić do Bombaju.

Tego ostatniego tygrysa mieliśmy wprawdzie złapać niezadługo, ale za jaką cenę! Muszę o tem obszerniej opowiedzieć, bo za to zwierzę zapłaciliśmy drogo – bardzo drogo.

Za staraniem zatem kapitana Hod urządzona została wyprawa myśliwska. Wszystko zdawało się zapowiadać pomyślne łowy; niebo było pogodne, powietrze spokojne, księżyc przyświecał słabym blaskiem. Jeśli noc jest zbyt ciemna, dzikie zwierzęta bardzo niechętnie opuszczają nory, najbardziej lubią wychodzić, gdy księżyc po północy przyświeca słabym tylko blaskiem.

Do wyprawy tej oprócz kapitana i mnie należą Fox i Storr, który coraz więcej nabierał zamiłowania do podobnych łowów, dostawca, Kalagani i kilku Hindusów. Pożegnawszy się z Banksem, który tym razem nam nie towarzyszył, opuściliśmy Steam-House około siódmej wieczorem, a o ósmej byliśmy w kraalu. Mateusz Van Guitt powitał nas bardzo serdecznie i zaraz zebraliśmy się na naradę, na której ułożono plan polowania.

Stanęło na tem, że mieliśmy zaczaić się w parowie na wybrzeżach strumienia, o dwie mile od kraalu, w miejscu, w którem co noc ukazywała się para tygrysów. Nie urządzono tam żadnej przynęty, gdyż Hindusi tym razem uznali to za niepotrzebne, ponieważ wiedzieli, że i bez tego potrzeba ugaszenia pragnienia zmusza zwierzęta przybywać nad brzeg strumienia.

Dopiero o północy mieliśmy opuścić kraal, pozostawało więc jeszcze parę godzin czasu.

– Oddaję panom do rozporządzenia całe moje mieszkanie – rzekł Van Guitt, – ale radzę idźcie za moim przykładem i prześpijcie się trochę; sen doda nam sił do wyprawy.

– Czy chce ci się spać? – zapytał mnie kapitan.

– Nie; wolę przez tych parę godzin chodzić po lesie, niż zrywać się nagle ze snu.

– Róbcie panowie co się wam podoba; mnie już się powieki gwałtem do snu kleją, muszę się przespać.

Ziewnął potężnie, pożegnał nas skinieniem głowy i poszedł się położyć.

dompar_71.jpg (180337 bytes)

– Cóż teraz będziemy robić? – zapytałem kapitana.

– Spacerujmy po kraalu, – odrzekł, – noc prześliczna, będziemy rzeźwiejsi niż gdybyśmy przespali parę godzin, tem bardziej, że sen nie przyszedłby na zawołanie.

Chodziliśmy więc po kraalu myśląc i rozmawiając. Storr położył się pod drzewem i spał smacznie; chikarisowie i woźnice także udali się na spoczynek; my dwaj tylko czuwaliśmy.

Kraal był otoczony mocną palisadą i zamykał się doskonale, straż nie była zatem potrzebna. Kalagani poszedł sam upewnić się, czy brama dobrze zamknięta, poczem powiedziawszy nam dobranoc udał się do wspólnego z innymi Hindusami pomieszczenia.

Cisza zaległa dokoła, i ludzie i zwierzęta w klatkach zatonęli w głębokim śnie. Rozmawiając zbliżyliśmy się do klatek. Tygrysy, lwy, pantery, lamparty spały w oddzielnych przegrodach. Mateusz Van Guitt dopiero po kilku tygodniach więzienia, gdy złagodniały nieco, łączył je z sobą, w pierwszych dniach niewoli rozwścieczone, niezawodnie rozszarpałyby się wzajemnie.

Trzy lwy leżały nieruchomo skulone w półkole jakby wielkie koty; głowy ukryte całkiem prawie w futrze, tak, że zaledwie można je było odróżnić. Tygrysy nie spały tak spokojnie; oczy ich błyszczały w ciemności jak żarzące węgle; wielkie łapy wysuwały się od czasu do czasu, drapiąc kratę; był to sen krwiożerczych zwierząt, szarpiących swoje okowy.

– Widać dręczą je przykre sny – rzekł z współczuciem kapitan.

I pantery rzucały się i nie spały spokojnie. Gdyby nie klatka, biegałyby teraz spokojnie po lesie, lub około pastwisk, upatrując zdobyczy.

Cztery lamparty spały spokojnie; dwoje z nich, samiec i samica, zajmowały jedną przegrodę, mogły więc mniemać, że znajdują się w swojej norze.

Jedna przegroda była jeszcze pusta, w niej miał być pomieszczony ów szósty, nie dający się dotąd pojmać tygrys, którego Mateusz Van Guitt oczekiwał tak niecierpliwie, aby mógł nareszcie opuścić Tarryani.

Po godzinnej przechadzce wewnątrz kraalu, usiedliśmy pod ogromną mimozą. Głuche milczenie zaległo las; nawet najlżejszy wietrzyk nie szemrał wśród liści. Tak na ziemi, jak w wysokich przestrzeniach, panował doskonały spokój i cisza; księżyc przyświecał połową tarczy.

Przestawszy rozmawiać, siedzieliśmy z kapitanem obok siebie; jednakże sen nie ogarniał nas jeszcze, a tylko jakieś raczej moralne niż fizyczne obezwładnienie, którego wpływowi podlegamy podczas doskonałego spokoju przyrody. Po chwili kapitan rzekł do mnie, zniżając głos bezwiednie, jak gdyby z obawy zakłócenia ogólnej ciszy przyrody:

– Wiesz co, Maucler, dziwi mnie to głuche milczenie. Zazwyczaj wśród nocy panuje gwar w lesie, rozlega się ryk i wycie dzikich zwierząt. Jeśli nie tygrysy i pantery, to szakale uwijają się. Kraal ten pełen żywych istot, powinienby przywabiać je tu setkami, a nie słychać nawet w największej oddali ani ich wycia, ani szelestu deptanych przez nie suchych liści i gałęzi. Gdyby Mateusz Van Guitt nie spał, dziwiłoby go to równie jak mnie.

– Masz słuszność, kapitanie, – odpowiedziałem, – i doprawdy nie wiem, co jest powodem tej nieobecności dzikich zwierząt. Ale czuwajmy nad sobą, bo wkońcu sen nas zmorzy.

– Otrząśnijmy się z senności, bo zbliża się czas, w którym mamy wyruszyć na naszą wyprawę.

Zamilkliśmy znowu, marząc pół we śnie, pół na jawie; jak długo to trwało, nie umiem powiedzieć, aż nagle jakiś głuchy odgłos wyrwał nas z odrętwienia. Wyraźne jakieś wzburzenie objawiło się w klatkach dzikich zwierząt. Tak spokojne dotąd lwy, tygrysy, pantery, lamparty, zaczynały mruczeć i rzucać się w klatkach. Wszystkie powstały i kręcąc się w ogrodzeniach, nasłuchiwały i węszyły coś z zewnątrz, uderzając gniewnie o żelazne kraty klatek.

– Co to znaczy? – zapytałem.

– Nie wiem – odrzekł kapitan, – ale obawiam się, czy nie zwęszyły zbliżania się…

Wtem nagle zewnątrz kraalu rozległ się straszny ryk i wycie.

– Tygrysy! – krzyknął kapitan Hod, biegnąc ku mieszkaniu Mateusza Van Guitt.

Ale wycie było tak przerażające i głośne, że w jednej chwili wszyscy mieszkańcy kraalu zerwali się jak jeden człowiek i dostawca ukazał wraz z nimi przed drzwiami.

– Napad!… – krzyknął.

– Tak i ja myślę, – rzekł kapitan Hod.

– Trzeba się przekonać! – zawołał dostawca.

I porywając drabinę, w mgnieniu oka przystawił ją do palisady i wbiegł na najwyższy jej szczebel. 

dompar_72.jpg (190964 bytes)

– Dziesięć tygrysów i dwanaście panter, – zawołał.

– To nie żarty! – rzekł kapitan Hod, – wybieraliśmy się polować na nie, a one nas uprzedziły.

– Do broni! do broni! – krzyknął handlarz.

Wszyscy usłuchali jego komendy i nie uszło jeszcze dwadzieścia sekund, a wszyscy byliśmy gotowi dać ognia na pierwsze skinienie.

Takie gromadne napady dzikich zwierząt zdarzają się w Indjach dość często. Bardzo często mieszkańcy miejcowości zwiedzanych przez tygrysy bywają oblężeni przez nie w swoich mieszkaniach, i niejednokrotnie oblegający wychodzą zwycięsko z napadu.

Niebawem do głośnego ryku, dochodzącego z zewnątrz, dołączyło się przerażające wycie uwięzionych w klatkach. Kraal odpowiadał lasowi. Hałas był tak przeraźliwy, żeśmy się nie mogli słyszeć.

– Na palisady! – krzyknął dostawca, komenderując raczej na migi niż głosem.

W tejże chwili przerażone bawoły zaczęły się szarpać, chcąc zerwać się i uciec ze swego stanowiska; woźnice silili się daremnie, chcąc je przytrzymać.

W tem brama, źle widać zamknięta, otworzyła się gwałtownie i gromada dzikich zwierząt wpadła do wnętrza kraalu.

Dziwna rzecz, jak to się mogło stać, skoro Kalagani, tak jak codziennie, miał zamknąć drzwi i założyć żelazną sztabę!

– Do mieszkania coprędzej!… – krzyknął Mateusz Van Guitt, wpadając do domu, który sam tylko zapewniał jakieś schronienie.

Ale czy zdołamy do niego dobiec?

Już padło na ziemię dwóch chikarysów napadniętych przez tygrysy. Inni, nie mogąc dobiec do domu, biegli po kraalu, szukając jakiegoś schronienia. Dostawca, Storr i sześciu Hindusów byli już w domu, którego drzwi zdołali zamknąć właśnie w chwili, gdy dwie pantery miały wpaść za nimi. Kalagani, Fox i inni, chwytając się gałęzi, wdrapywali się na najbliższe drzewa. Ja i kapitan Hod nie mogliśmy dobiec do domu.

– Maucler! Maucler! – krzyknął kapitan Hod, któremu pantera pazurem rozszarpała prawą rękę. Uderzeniem ogona olbrzymi tygrys powalił mnie na ziemię, zerwałem się w chwili, gdy odwracał się, aby uderzyć na mnie i pobiegłem na pomoc kapitanowi.

Nie pozostawało nam nic innego, jak wpaść do pustej przegrody w szóstej klatce i zamknąć kratę za sobą; ledwie zdążyliśmy się tam schronić, poczęły uderzać z głośnym rykiem o żelazne pręty klatki. A rozwścieczone godziły w nią tak zawzięcie, że klatka przechylana na kołach w tę i ową stronę o mało się nie przewróciła. Szczęściem tygrysy oddaliły się od niej niedługo, rzucając się na pewniejszą zdobycz.

Straszna scena! a mogliśmy dobrze widzieć wszystko przez kraty klatki.

dompar_73.jpg (199697 bytes)

– Świat się przewraca! – krzyknął z gniewem kapitan; – my w klatce a one na wolności…

– A twoja rana, kapitanie?

– Eh! to nic!…

W tejże chwili rozległo się kilka wystrzałów. Padły one z domu, z przegrodzenia, w którem znajdował się Mateusz Van Guitt, za którym goniły dwa tygrysy i trzy pantery.

Jedno z tych zwierząt padło ugodzone kulą wybuchającą, wystrzeloną zapewnie z karabina Storra. Inne zwierzęta rzuciły się odraz u na gromadę bawołów biedne te zwierzęta znalazły się bezbronne wobec tak strasznych wrogów, gdyż Fox, Kalagani i Hindusi nie mogli im przyjść z pomocą, ponieważ wspinając się na drzewo, porzucili broń.

Wtedy i Hod dał ognia, wystawiwszy strzelbę przez kraty. Mimo częściowego ubezwładnienia jego prawego ramienia, które mu nie pozwalało na pewne celowanie, udało mu się zabić czterdziestego dziewiątego tygrysa.

dompar_74.jpg (187959 bytes)

Rozszalałe bawoły biegały z rykiem po kraalu, daremnie rogami broniąc się tygrysom. Jednemu pantera wskoczyła na kark, szarpiąc pazurami łopatkę; rycząc z bolu, wybiegł za obręb kraalu. Pięć czy sześć innych, napadniętych przez tygrysy, poszło za jego śladem i znikło w lesie. Parę tygrysów rzuciło się za niemi, inne bawoły, które nie zdołały uciec, leżały rozszarpane na ziemi.

I znowu z okien domu rozległy się wystrzały; ja z kapitanem nie próżnowaliśmy także, ale znów nowe zagrażało nam niebezpieczeństwo.

Zwierzęta uwięzione w klatkach, podniecone toczącą się walką, rzucały się z niepohamowaną wściekłością; należało się obawiać, że rozbiją klatki. Klatka z tygrysami przewróciła się, przez chwilę myślałem, że uciekły, połamawszy żelazne pręty, na szczęście obawa była próżną; klatka przewróciła się tylko, a że padła na stronę zakratowaną, więc zamknięte w niej tygrysy nie mogły już nic widzieć, co się działo wokoło nich.

Jeden tygrys wielkim skokiem w górę zdołał uczepić się pazurami gałęzi drzewa, na które schroniło się dwóch czy trzech chikarisów; pochwycił najbliższego i ściągnął go na ziemię.

– Ale strzelajcie przecież, – wołał kapitan Hod do dostawcy i jego towarzyszy, zapominając, że ci nie mogą go dosłyszeć.

My już nie mogliśmy udzielić żadnej pomocy: wystrzeliwszy naboje, mogliśmy być tylko biernymi widzami walki.

W przegrodzie obok nas, zamknięty ogromny tygrys tak gwałtownie rzucał się i miotał, iż klatka najpierw zachwiała się silnie, aż się niebawem przewróciła. Potłuczeni zdołaliśmy podnieść się na kolana. Przegrody nie pękły. ale nie mogliśmy teraz nic widzieć. Słyszeliśmy tylko przerażający krzyk, ryki i wycie. Zdawało się, że szaleje coraz krwawsza walka. Co się tam działo? pytaliśmy. Czy zwierzęta pouciekały z klatek, czy rzuciły się na Mateusza Van Guitt?… Czyby pantery i tygrysy dostały się na drzewa i mordowały Hindusów?…

Cały kwadrans przetrwaliśmy w takiem położeniu, którego minuty wydawały nam się długie jak wieki. Nareszcie odgłos walki zaczął powoli przycichać, ryk i wycie były słabsze, tygrysy zamknięte w przyległych obok nas przegrodach nie rzucały się tak wściekle; czyżby mordy już ustały?

Wtem usłyszeliśmy, że z trzaskiem zamknięto drzwi kraalu, a potem Kalagani zaczął przyzywać nas głośno. Fox także krzyczał co miał sił:

– Panie kapitanie!… panie kapitanie!…

– Jestem tu! – odezwał się kapitan.

Posłyszano go i wnet uczuliśmy, że klatka się podnosi. Za chwilę byliśmy wolni.

– Fox! Storr! – krzyczał kapitan, zaniepokojony o swych towarzyszy.

– Jesteśmy! jesteśmy! – odpowiedzieli.

Żaden nie był ranionym; Mateusz Van Guitt i Kalagani także wyszli cało. Na ziemi leżały zabite dwa tygrysy i pantera, inne zwierzęta wybiegły z kraalu, którego bramę zamknął teraz Kalagani. Byliśmy więc już zupełnie bezpieczni.

Szczęściem żaden z jeńców dostawcy nie zdołał wyrwać się z klatki, a nadto młody tygrys złapał się jakby w pułapkę w przewracającą się klatkę, która upadła na niego. Tak więc pozyskał brakującego mu jeszcze tygrysa – ale jakże go drogo kosztował. Pięć bawołów rozszarpały mu dzikie zwierzęta, inne uciekły, a trzech Hindusów strasznie pokaleczonych leżało na ziemi, brocząc we krwi.

 

 

Rozdział VI

POŻEGNANIE Z MATEUSZEM VAN GUITT.

 

rzez resztę nocy nie nastąpił żaden wypadek ani w kraalu, ani poza jego obrębem. Tym razem rzeczywiście drzwi były dobrze zamknięte. Jakim sposobem mogły otworzyć się w chwili napadu dzikich zwierząt, skoro Kalagani zapewniał, że sam założył żelazne przytwierdzające je sztaby, do tej chwili pozostało dla nas niewytłumaczonem.

Rana kapitana Hod dolegała mu bardzo, choć było to tylko mocne rozszarpanie ciała; gdyby sięgnęło głębiej, mógłby utracić władzę w prawej ręce. Co do mnie, stłuczenie się od owego upadnięcia, gdy tygrys ogonem przewrócił mnie na ziemię, było tak lekkie, że nic go już nie czułem.

Postanowiliśmy wrócić do Steam-House jak tylko dzień zaświta.

Mateusz Van Guitt nie robił sobie wiele z całej tej przygody; żal mu było tylko biednych poranionych Hindusów i bawołów, które postradał właśnie w chwili, gdy myślał o opuszczeniu Tarryani.

– Nieodłączne to od mego powołania, – rzekł – i miałem jakieś przeczucie, że mnie spotka tu jakiś przykry przypadek.

Dzień zaczynał świtać, gdy serdecznem uściśnieniem dłoni pożegnaliśmy Mateusza Van Guitt, który dał nam Kalaganiego i trzech Hindusów, aby nas przynajmniej przeprowadzili przez las.

W powrocie nie spotkała nas żadna przygoda; nigdzie nie było ani śladu tygrysów lub panter. Co do bawołów zbiegłych z kraalu, to te albo zostały poszarpane przez dzikie zwierzęta, lub zabłąkały się gdzieś tak daleko, że nie można było obiecywać sobie, aby wiedzione instynktem powróciły do kraalu. Gdy minęliśmy las, Kalagani i dwaj Hindusi opuścili nas, a w godzinę później byliśmy w Steam-House.

Opowiedziałem Banksowi smutne nasze przygody; nie potrzebuję mówić, jak szczerze winszował nam, że się na tem skończyło. Najczęściej ani jeden z napadniętych nie powraca z podobnych napadów, aby mógł je potem opowiedzieć.

Biedny kapitan musiał, chcąc nie chcąc, kilka dni nosić rękę na temblaku, ale Banks, który był trochę doktorem, zapewnił nas, że rana się prędko zagoi. Kapitan mógł nadto się tem pocieszyć, że zabił czterdziestego dziewiątego tygrysa.

Nazajutrz, 27. sierpnia, popołudniu, nagle psy zaczęły szczekać radośnie, zobaczywszy pułkownika Munro, wracającego do sanatorjum wraz z Mac-Neilem i Gumim. Ucieszyliśmy się wszyscy widząc, że powraca zupełnie zdrów, bo ta nieobecność jego nabawiła nas wielkiego niepokoju. Banks pierwszy wybiegł naprzeciw niego, uścisnął serdecznie, wlepiając weń pytające spojrzenie.

– Daremnie! – odpowiedział tylko sir Munro.

Odpowiedź ta oznaczała nietylko, że poszukiwania na granicy nepalskiej nie odniosły żadnego skutku, ale także żeby nie zadawano mu żadnych pytań i nic o tem nie mówić.

Tak więc dopiero wieczorem dowiedzieliśmy się od Mac-Neila i Gumiego, że pułkownik Munro chciał zwiedzić tę część Hindostanu, w której ukrywał się Nana Sahib przed ostatniem pojawieniem się jego w prezydenturze Bombaju. Celem tej wycieczki było wyśledzenie, co się stało z towarzyszami naboba; czy nie pozostały jakieś ślady ich przejścia przez granicę indochińską; i czy, jeśli nie sam Nana Sahib, to przynajmniej Balao Rao nie ukrywał się w tych okolicach, nie podlegających władzy angielskiej. Wszelkie poszukiwania doprowadziły do wniosku, że wszyscy powstańcy opuścili już te strony; nigdzie nie było najmniejszego śladu ich pobytu, ani obozowiska, w którem to odbył się fałszywy pogrzeb Nany Sahiba; nie można było dowiedzieć się nigdzie nic, gdzie się podział Balao Rao i jego towarzysze. Nie można więc było myśleć o wymiarze sprawiedliwości i ukaraniu naboba, skoro on został zabity w górach Sautpurra, a jego banda rozprószona szukała zapewnie schronienia poza granicami Hindostanu. Postanowiono tedy, że opuścimy granicę himalajską i zwróciwszy się na południe, ukończymy tym szlakiem naszą podróż z Kalkutty do Bombaju.

Mieliśmy odjechać za tydzień, t. j. 3. września, aby kapitan Hod miał czas wyleczyć się zupełnie z rany, a pułkownik Munro wypocząć po trudach męczącej wycieczki. Banks postanowił zająć się tymczasem niezbędnemi przygotowaniami i opatrzeniem naszego Steam-House, aby można było odbywać bezpiecznie dalszą drogę.

Postanowiliśmy unikać wielkich miast północno-wschodnich, w których bunt z 1857 roku zaznaczył się śladami strasznego zniszczenia, gdyż widok ich rozbudzałby silniej jeszcze bolesne wspomnienia pułkownika. Tak więc Olbrzym Stalowy miał przebiegać prowincje, omijając miasta; pomimo to podróż może być bardzo zajmująca, gdyż okolice te, leżąc w prześlicznem położeniu, przedstawiają zachwyconemu oku nader malownicze krajobrazy.

Fox i Gum i zajmowali się teraz zaopatrywaniem spiżarni, Przebiegali okolicę zabrawszy psy z sobą, i dostarczyli znaczną liczbę kuropatw, bażantów i dropi, w które okolica ta nadzwyczaj obfituje. Zapasy te przechowane w naszej lodowni, mogły wystarczyć na czas podróży.

Dwa czy trzy razy byliśmy w kraalu dla odwiedzenia Mateusza Van Guitt, który także przygotowywał się do powrotu do Bombaju, znosząc z filozoficznym spokojem wszelkie trudności i przykrości, jako człowiek wyższy nad podobne drobnostki i marności.

Ponieważ obecnie menażerja była już w komplecie, potrzebował już tylko zgromadzić inne bawoły w miejsce rozszarpanych i zbiegłych podczas nocnego napadu, a było to zadaniem niełatwem. Wysłał w tym celu Kalaganiego do poblizkich wsi i miasteczek, niecierpliwie oczekując jego powrotu.

Ten ostatni tydzień naszego pobytu w sanatorjum przeszedł zupełnie spokojnie. Rana kapitana Hod zagoiła się prawie zupełnie, miał nawet wielką ochotę wybrać się choć raz jeszcze na polowanie na tygrysy i jedynie na prośbę pułkownika odstąpił od tego zamiaru.

– Wskutek niezagojonej rany nie możesz być tak pewny swej ręki, mówił pułkownik Munro; bądź spokojny, w ciągu dość długiej jeszcze podróży, zdarzy ci się jeszcze niejedna sposobność.

– A potem – dodał Banks, wszak zabiłeś już czterdzieści dziewięć kapitanie, nie licząc ranionych, wszak to już dostateczna liczba na jednego śmiertelnika.

– Chciałbym ją przynajmniej zaokrąglić i zabić pięćdziesiątego – odpowiedział z westchnieniem kapitan.

W przeddzień wyjazdu przybył do nas Mateusz Van Guitt w towarzystwie Kalaganiego. Pułkownik przyjął go bardzo uprzejmie. Sądziliśmy, że przyszedł jedynie aby nas pożegnać; ale z jego mowy i zakłopotania można było domyśleć się, że grzeczność ta była tylko płaszczykiem jakiejś myśli, którą pragnął a nie śmiał wypowiedzieć. Na jego szczęście Banks zapytał czy udało mu się już zdobyć nowe bawoły do zaprzęgu?

– Gdzie tam! panie inżynierze, odpowiedział; Kalagani daremnie przebiegł w tym celu wszystkie okoliczne miejscowości, nigdzie nie mógł znaleść bawołów do nabycia i jestem teraz w tak opłakanem położeniu, że nie mam czem odstawić mojej menażerji do najbliższej stacji.

– I jakże pan myślisz zaradzić temu? – zapytał Banks.

– To też bieda, że nie wiem co począć – odpowiedział. Klatki moje są ciężkie… myślę to i owo… waham się… a tu termin odstawy się zbliża… 20. września niedaleko… tylko 18 dni mi pozostaje do odstawienia mojej menażerji do Bombaju.

– Ośmnaście dni!.. – zawołał inżynier – więc nie masz pan chwili czasu do stracenia.

– Wiem o tem, niestety!… to też jeden… jedyny pozostaje mi ratunek…

– Jakiż?

– Nie chciałbym być natrętnym… a przecież ośmielam się zanieść najpokorniejszą prośbę do pana pułkownika…

– Mów pan o chodzi, panie Van Guitt – rzekł pułkownik Munro i bądź pan pewnym, że z największą przyjemnością uczynię co będzie w mej mocy, aby pana wybawić z kłopotu.

Po wielu ukłonach dostawca wypowiedział nareszcie: że skoro Olbrzym Stalowy ma być tak nadzwyczaj silny, może możnaby przyprząc jego klatki, na kołach do ostatniego wagonu i tym sposobem dociągnąć je do najbliższej stacji koleji żelaznej. Odległość nie przenosi 350 kilometrów, a droga jest dobra i równa.

– Czy jest możliwem spełnić życzenie pana Van Guitt? – zapytał pułkownik inżyniera.

– Nic łatwiejszego – odparł tenże – nasz Olbrzym Stalowy nie poczuje nawet tego powiększenia ciężaru.

– A więc dobrze, panie Van Guitt; odstawimy woją menażerję do najbliższej stacji, sąsiedzi powinni sobie wzajemnie pomagać nawet w górach Himalaja.

Dostawca podziękował najuprzejmiej. Teraz trzeba mu było wracać coprędzej do kraalu i odprawić służbę zupełnie już od jutra niepotrzebną. Postanowił zatrzymać tylko czterech chikarisów, potrzebnych do nadzoru i obsługi klatek.

– A więc do jutra, rzekł pułkownik Munro.

– Do jutra, łaskawi panowie, będę oczekiwał w kraalu przybycia waszego Stalowego Olbrzyma.

I dostawca odszedł uradowany.

Kalagani przez cały czas tej rozmowy bacznie wpatrywał się w pułkownika Munro, którego wycieczka do granic Nepalu widocznie bardzo go zajmowała; nareszcie poszedł za dostawcą.

Wszystkie przygotowania do naszej podróży były ukończone; nasze domy-wagony czekały tylko na Stalowego Olbrzyma, mającego dowieść je na równinę, a następnie udać się do kraalu, aby zabrać klatki i przytwierdzić je do pociągu.

Nazajutrz, 3. września, o siódmej rano, Stalowy Olbrzym stał w pogotowiu do podjęcia obowiązków, z których dotąd wywiązywał się tak sumiennie, gdy w tem nieprzewidziany wypadek wprawił nas w niewysłowione zadziwienie.

Ognisko kotła, ukryte we wnętrzu naszego słonia, było pełne paliwa. Kalut rozpalił je i chcąc przekonać się czy jest dobry ciąg, otworzył luft, do którego boków przylegają rury służące do przeprowadzania przez kocioł popiołu i żużli. Ale zaledwie otworzył drzwiczki, odskoczył nagle, gdyż raptem wyleciało z niego z sykiem coś jakby ze dwadzieścia rzemieni. Banks, Storr i ja spojrzeliśmy po sobie, nie mogąc pojąć przyczyn tego dziwnego zjawiska.

– Co to jest, Kalut? – zapytat Banks.

– Grad wężów, proszę pana – odpowiedział palacz.

Jakoż rzeczywiście były to węże, które widać obrały sobie mieszkanie w rurach kotła, więc za rozpaleniem ognia, płomień zaczął je piec i parzyć. Niektóre z tych gadów były już strasznie poparzone, i gdyby nie to, że Kalut ołworzył luft, wszystkieby się spaliły.

– A to co!… zawołał kapitan Hod, gniazdo węży szarpało wnętrzności naszego Stalowego Olbrzyma!

A były to najniebezpieczniejsze, najjadowitsze gatunki węży, tak zwane „węże-bicze”, „gulabisy”, „czarne kobry” i „okularniki”. Oprócz tego, w górnym otworze komina, pokazał się szpiczasty łeb ogromnego boa, któremu trudno było wydostać się prędko z metalowej rury; korzystając z tego, kapitan Hod porwał za karabin i kulą roztrzaskał mu głowę.

dompar_75.jpg (209652 bytes)

Wtedy Gumi wdrapał się na Stalowego Olbrzyma i z pomocą Kaluta i Storra zdołał wyciągnąć ogromnego węża. Błyszcząca skóra jego mieniła się w barwy zielone i niebieskie, a na niej odznaczały się jakby obręcze z tygrysiej skóry. Wąż ten był długi na pięć metrów, a gruby jak męskie ramię. Inne węże prędko rozbiegły się po trawie.

Po tem oczyszczeniu z wężów, lufty ciągnęły doskonale, kociół począł syczeć i po upływie trzech kwadransów manometr wskazywał dostateczne ciśnienie pary – można więc było wyruszyć w drogę.

Rzuciliśmy pożegnalne spojrzenie na prześliczną panoramę roztaczającą się dokoła, na przepiękne pasmo gór, którego szpiczasty profil zajmował północny horyzont, jeszcze raz pożegnaliśmy spojrzeniem niebotyczną Dawalaghiri, której szczyt spogląda dumnie na całe północne Indje – rozległ się gwizd lokomotywy i pociąg ruszył.

W godzinę później nasz pociąg zatrzymał się na skraju lasu Tarryan. Tu oddzielono Stalowego Olbrzyma, który pod kierunkiem Banksa, maszynisty i palacza zwrócił się na jedną z szerokich dróg leśnych. Powrócił we dwie godziny później i przyciągnął sześć klatek z menażerją, które przytwierdzono do pociągu.

Mateusz Van Guitt nie mógł się dość nadziękować pułkownikowi Munro.

Banks skinął, rozległo się świśnięcie i Stalowy Olbrzym popędził ku południowi, nie troszcząc się o powiększenie ciężaru pociągu przez sześć klatek z menażerją.

– I cóż powiesz na to – panie dostawco? – zapytał kapitan Hod.

– Powiem, panie kapitanie, że byłaby to rzecz jeszcze cudowniejsza, gdyby tak ciągnął słoń z ciała i z kości.

Dostawca codzień zasiadał z nami do stołu, a wyborny jego apetyt oddawał cześć zasługom naszego kucharza. Kapitan Hod, zupełnie wyleczony z rany, przyczyniał się bardzo do zaopatrywania spiżarni.

Żeru dla menażerji dostarczali chikarisowie, polujący pod kierunkiem Kalaganiego, który strzelał doskonale; nieoceniony ten Hindus odznaczał się niezliczonemi zdolnościami; pamiętając oddaną sobie przysługę, pułkownik Munro obchodził się z nim prawie po przyjacielsku.

dompar_76.jpg (210854 bytes)

Pociąg biegł teraz przez rozległe równiny północnych Indji, pozostawiając kilka mil na zachód Bareili, jedno z największych miast królestwa Rohilkande. Czasem biegł przez gęste lasy rojące się od różnokolorowego ptactwa, czasem przez gąszcze, utworzone przez wysokie akcje, zwane przez Anglików „Waie a bit-bush”. Tu roiło się od dzików żywiących się żółtemi jagodami tych krzewów. Kapitan Hod i Kalagani mieli kilkakrotnie sposobność dać dowód swego myśliwskiego talentu, upolowawszy parę dzików.

Między Philibit a stacją Etawah musiał nasz pociąg przekroczyć ramię górnego Gangesu a wkrótce potem rzekę Kali-Nadi jeden z największych jego dopływów.

Wszystkie wozy menażerji odczepiono, Steam-House, który dzięki swej wyżej opisanej konstrukcji, przepłynął rzekę bez żadnych trudności.

Z menażerją Van Guitta było naturalnie znacznie trudniej.

Musiano użyć specjalnego promu, na którym przewieziono kolejno klatki handlarza przez obydwie rzeki.

Wprawdzie ta przeprawa trwała dość długo, nie sprawiała jednak poważniejszych trudności, bo handlarz musiał w swej podróży ku Himalajom przepływać niejednokrotnie rozmaite rzeki a jego personal miał już wprawę w podobnych przeprawach.

Dnia 17. września dojechaliśmy do stacji kolejowej Etawah, gdzie mieliśmy zostawić dostawcę z jego menażerją a sami skierować się do prezydentury Bombaju. Dostawca zaś miał udać się koleją na wybrzeża oceanu Indyjskiego.

Zatrzymaliśmy się na noc, aby nazajutrz o świcie ruszyć w dalszą drogę.

dompar_77.jpg (193509 bytes)

Rozstając się z nami, Mateusz Van Guitt miał zarazem odprawić część służby jako teraz już niepotrzebną, zostawiając tylko dwóch Hindusów do obsługi klatek z menażerją w ciągu parodniowej podróży do Bombaju. Tam w porcie miał wsiąść na okręt odpływający do Europy, gdzie już miejscowa obsługa przeniesie klatki na pokład. Tym sposobem kilku chikarisów i Kalagani zostawali bez zajęcia.

Banksowi zdawało się, że Kalagani jest bardzo zakłopotany i nie wie co z sobą zrobić, a że wszyscy polubiliśmy go bardzo za usługi oddane pułkownikowi Munro i kapitanowi Hodowi, zapytał go więc, czy nie byłoby mu to dogodnie, abyśmy go zabrali z sobą do Bombaju. Po chwili namysłu Kalagani przyjął propozycję inżyniera a pułkownik Munro oświadczył, że cieszy się, że może zrobić mu tę przysługę. Kalagani znał doskonale całą tę część Indji, mógł więc być nam bardzo pożytecznym.

Nazajutrz rano pożegnaliśmy się z Mateuszem Van Guitt, który kilkakrotnie zapewniał pułkownika o swej niewygasłej wdzięczności, jaką wiecznie zachowa dla niego w swem sercu, poczem opuści Steam-House.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć