Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

 

Tom II

(Rozdział VII-IX)

 

99 ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

 

dompar_001.jpg (94649 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział VII

PRZEPŁYNIĘCIE BETWY.

 

puściliśmy Kalkuttę 6. marca; liczyliśmy, że jeśli jakieś nieprzewidziane przeszkody nas w drodze nie zaskoczą, powinniśmy dotrzeć przed dwoma miesiącami do zachodniego wybrzeża Hindostanu.

Ale nasza marszruta uległa drobnym zmianom, a to głównie z tego powodu, żeśmy postanowili unikać miast dotkniętych powstaniem z r. 1857.

Przez bogate prowincje królestwa Scindia prowadzą dobre bite drogi, tak więc Stalowy Olbrzym będzie mógł pędzić bez przeszkody przynajmniej aż do gór środkowych, gdyż droga zapowiada się dobra i bezpieczna.

Sama obecność Kalaganiego musi się przyczynić do jej ułatwienia, gdyż znał doskonale całą tę część półwyspu, jak Banks się o tem przekonał.

– Co cię skłaniało do częstego zwiedzania tej okolicy? – zapytał Hindusa.

– Należałem do personalu jednej z licznych karawan Banjarisów, którzy na grzbietach wołów przewożą zboże, tak na rachunek rządu jak i dla prywatnych osób. I dlatego ze dwadzieścia razy przebywałem środkowe i północne prowincje Indji.

– Czy takie karawany przebywają jeszcze tę część półwyspu? – zapytał Banks.

– Tak panie, i bardzoby mnie dziwiło, gdybyśmy nie spotkali orszaku Banjarisów ciągnącego ku północy.

– Słuchaj, Kalagani, ta twoja dokładna znajomość tych stron będzie nam nader pożyteczną; zamiast przebywać wielkie miasta królestwa Scindia, udamy się bokiem przez wsie, a ty będziesz naszym przewodnikiem.

– Bardzo chętnie – odrzekł zimno jak zwykle – co, sam nie wiem dlaczego, zawsze mnie raziło.

Po chwili dodał:

– Czy chcesz Pan abym wskazał ogólny kierunek drogi, jaki należy obrać?

– I owszem, proszę cię o to – odrzekł Banks.

I to powiedziawszy rozłożył na stole wielką mapę tej części Indji, aby mógł sprawdzić dokładność wskazówek Kalaganiego.

– Prawie prosta linja koleji prowadzi z Delhi do Bombaju. Od stacji Etawah, którą opuściliśmy, będzie tylko jedna ważniejsza rzeka do przebycia, Jumna, a następnie druga u podnóża gór Vindhya, Betwa. Gdyby nawet skutkiem deszczów te rzeki znacznie przybrały, zdaje mi się, że pociąg nasz przebędzie je łatwo, skoro można go zamienić w pływający statek.

– I ja tak sądzę – odrzekł Banks; a stanąwszy u stóp gór Vindhya…

– Zwrócimy się nieco na południowy wschód, gdzie także nie spotkamy żadnych przeszkód. Znam wąwóz dość szeroki i równy, zwany Sirgur, który zwykle przebywają jadący powozami.

– Gdzie tylko jest droga kołowa, zdaje mi się że i nasz Stalowy Olbrzym potrafi ją przebyć? – zapytałem.

– Zapewne – odrzekł Banks, ale poza wąwozem Sirgur droga jest nadzwyczaj nierówna i pełna wybojów, może więc lepiej byłoby zwrócić się na Bhopal?

– Tam jest bardzo wiele miast i prawie niepodobnaby ich ominąć; tam także Sipajowie najwięcej stoczyli walk podczas wojny o niepodległość.

Zadziwiło mnie to wyrażenie „wojny o niepodległość” jakiem Kalagani oznaczył bunt Sipajów z 1857 r., ale pomyślałem sobie: wszakże on nie jest Anglikiem ale Hindusem, może więc zapatrywać się z innego stanowiska… A potem ze wszystkiego co kiedykolwiek mówił, nie zdaje się, aby brał udział w tej wojnie.

– Więc jeśli jesteś pewny – rzekł Banks – że wąwóz Sirgur doprowadzi nas na dobrą drogę…

– Najniezawodniej, przebywałem ją nieraz; prowadzi ona wprost do koleji z Bombaju do Allahabad.

– Rzeczywiście – rzekł Banks – patrząc na mapę. Zostając naszym przewodnikiem, znowu oddajesz nam ważną przysługę – nie będziemy niewdzięcznymi.

Kalagani skłonił się i miał odejść, ale po chwili wahania zbliżył się do inżyniera:

– Czy mogę się ośmielić zapytać pana, dlaczego pragniesz omijać główne miasta Bundelkundu?

Banks spojrzał na mnie: porozumieliśmy się milcząco, że niema powodu zatajenia przed Kalaganim, że zrobili my to ze względu na pułkownika Munro, powiedział więc Hindusowi, że chcemy mu oszczędzić bolesnych wspomnień.

Kalagani słuchał nader uważnie, poczem rzekł akby z zadziwieniem:

– Ależ pułkownik Munro nie potrzebuje już niczego obawiać się od Nany Sahiba, przynajmniej w tych prowincjach.

– Ani tu ani nigdzie – rzekł Banks, ale dlaczego powiedziałeś „w tych prowincjach”.

– Ponieważ, jeśli jak utrzymują, nabob pojawił się przed kilku miesiącami w prezydenturze Bombaju a że pomimo starannych poszukiwań nie zdołano odkryć jego schronienia, to zapewne przeszedł znów granicę indochińską.

Z odpowiedzi tej należało wnosić, że Kalagani nie wiedział nic o tem, co zaszło w okolicy gór Sautpurra, i że w przeszłym miesiącu Nana Sahib został zabity przez żołnierzy armji królewskiej w pobliżu paalu Tandit.

– Widzę, mój Kalagani – rzekł Banks, że wiadomości znane w całych Indjach, niełatwo dochodzą do lasów himalajskich.

Hindus wpatrzył się w nas bystro, nic nie mówiąc, jak człowiek nierozumiejący, o co chodzi.

– Nie wiesz, zdaje się – rzekł mu Banks, że Nana Sahib nie żyje!

– Nana Sahib nie żyje! – krzyknął.

– Tak jest, rząd ogłosił urzędowe sprawozdanie o okolicznościach towarzyszących jego śmierci. Został zabity.

– Nana Sahib został zabity! – zawołał poruszając głową – gdzie i kiedy?

– W paalu Tandit, w górach Sautpurra, dnia 25. maja.

Kalagani skrzyżował ręce i milczał; jego wzrok wydał mi się w tej chwili jakiś dziwny.

– Czy masz powody nie wierzyć w śmierć Nany Sahiba? – zapytałem.

– Żadnych – odpowiedział zimno, wierzę temu co panowie mówią.

Gdy odszedł, Banks rzekł do mnie:

– Wszyscy Hindusi nie mogą uwierzyć w śmierć Nany Sahiba; dowódzca buntowniczych Sipajów jest dla nich legendową postacią; ponieważ nie widzieli go na szubienicy, nie uwierzą w jego śmierć.

– To tak coś jak starzy żołnierze Napoleona, którzy jeszcze we dwadzieścia lat po jego śmierci utrzymywali, że ich cesarz żyje.

Nasza podróż odbywała się w jak najprzyjaźniejszych warunkach; przed oczyma naszemi przesuwały się coraz piękniejsze widoki. Dnia 10. września Steam-House zatrzymał się na lewym brzegu Jumny; ważna ta rzeka oddziela kraj Radżów zwany Radżastan od właściwego kraju Hindusów, to jest Hindostanu. 

dompar_78.jpg (183231 bytes)

Pierwszy przybór zaczął podnosić wody rzeki Jumny, prąd stał się bystrzejszym, utrudniał nam więc, ale nie uniemożliwiał jednak przeprawy. Banks przedsięwziął potrzebne środki ostrożności; rozpatrzył przezornie, gdzie mamy wylądować, i po upływie pół godziny dopłynęliśmy do przeciwnego brzegu. Dla pociągów kolei żelaznej potrzeba mostów, których budowa jest bardzo kosztowna, nasz Olbrzym Stalowy jednak przepłynął tak łatwo rzekę, jakby sunął po najlepszej drodze półwyspu.

W Radżastanie, poza Jumną, znajduje się wiele miast, które przezorny inżynier pragnął omijać. Na lewo Gwalior, nad brzegami rzeki Sawunrika, położony na bazaltowej skale, w nim wznosi się przepyszny meczet, pałac zwany Paal, godna widzenia Brama Słoni, słynna forteca; jest to miasto bardzo stare, z którem współzawodniczy obecnie nowe miasto Laschkar, wzniesione o dwa kilometry dalej. Tam to w głębi tego indyjskiego Gibraltaru, Rani z Jansi, towarzyszka Nany Sahiba, oddana mu z bezgranicznern poświęceniem, walczyła bohatersko do ostatniej chwili życia. Tam, jak już mówiliśmy, w potyczce z dwoma szwadronami 8-go pułku huzarów armji królewskiej poniosła śmierć z ręki pułkownika Munro. Jak wiadomo, to właśnie było powodem nieubłaganej nienawiści zemsty Nany Sahiba, z jaką tenże ścigał wszędzie sir Edwarda Munro. Słusznie więc bardzo, inżynier chciał ominąć Gwalior, aby nie jątrzyć bolesnych wspomnień pułkownika.

Dnia 20. września, o jedenastej rano, po śniadaniu, jedni z nas siedzieli pod werandą, inni w salonie Steam-House. Stalowy Olbrzym pędził z prędkością 9 do 10 kilometrów na godzinę. Przed nami wśród pól bawełnianych i zbożowych roztaczała się szeroka droga, ocieniona wielkiemi drzewami. Czas był prześliczny, słońce dogrzewało. Mocno żałowaliśmy, że nie było „władzy gminnej”, któraby kazała polewać drogę, gdyż wietrzyk unosił kłęby drobniutkiego białego pyłu, poprzedzającego nasz pociąg. Wkrótce, jak daleko można było dojrzeć okiem, powietrze było wypełnione tak niezmierzonemi tumanami kurzu, że najgwałtowniejszy samum szalejący w pustyni, nie mógłby spowodować większych.

– Co może być powodem tak bezmiernego kurzu, kiedy wietrzyk jest tak lekki? – zapytał kapitan Hod.

– Kalagani nam to wytłumaczy, – odpowiedział mu pułkownik Munro.

Przywołany Hindus wszedł na werandę, i popatrzywszy na drogę, rzekł:

– Jestto długa karawana zmierzająca ku północy i jak uprzedziłem pana inżyniera, składa się zazapewne z Benjarisów.

– Zapewnie napotkasz w niej twoich dawnych towarzyszy, – rzekł mu Banks.

– Bardzo być może, bo długo przebywałem wśród tych koczujących plemion.

– Czy zamierzasz opuścić nas i przyłączyć się do nich?

– Bynajmniej, panie, – odpowiedział.

Hindus nie mylił się; po upływie pół godziny, Stalowy Olbrzym, pomimo całej swej potęgi musiał się zatrzymać, nie mogąc posuwać się dalej. Ale za to ciekawy widok przedstawił się naszym oczom.

Ku południowi, na przestrzeni kilku kilometrów, zaparła drogę gromada wołów, licząca cztery do pięciu tysięcy sztuk. Należały one do karawany Banjarisów.

– Banjarisowie, – rzekł Banks, – są to prawdziwi Cyganie Hindostanu. Nie mają stałego zamieszkania, w lecie żyją pod namiotami, w zimie w szałasach. Podczas powstania 1857 r., dostarczali żywności tak powstańcom jak armji królewskiej, to też jakby za milczącem porozumieniem, obie wojujące strony nie tamowały im przejścia przez zbuntowane prowincje. Gdyby koniecznie chcieć przyznać im jakąś ojczyznę w Indjach, to chyba prowincję Raputana lub królestwo Milwaru. Będziemy mogli dobrze im się przypatrzyć, bo muszą przejść koło nas.

Nasz pociąg zatrzymał się z jednej strony gościńca, gdyż nie mógłby oprzeć się takiej gromadzie rogatego bydła, przed którem nawet dzikie zwierzęta ustępują z drogi.

Zacząłem przyglądać się nadciągającej karawanie; piękna to rasa. Mężczyźni byli wysocy, silni, mieli rysy regularne, nosy orle, bujne wijące się włosy koloru bronzu wpadającego w miedź; przybrani w długie tuniki i turbany, uzbrojeni w lance, tarcze i wielkie szable. Kobiety wysokie, kształtne, dumne jak mężczyźni ich klanu, miały na sobie rodzaj gorsetów i szeroko nafałdowane spódnice, w uszach błyszczące kolczyki, na szyjach naszyjniki, na rękach bransolety, na nogach ponad kostką niby pierścienie ze złota, kości słoniowej lub muszli. Draperja z wielkiego szala osłaniała je od stóp do głów.

Obok mężczyzn, starców, kobiet i dzieci szły spokojnie tysiące wołów, poruszając dzwonkami przymocowanemi do ich łbów, niosąc na grzbiecie po dwa worki ze zbożem i inną żywnością. Był to cały szczep, ciągnący karawaną pod kierunkiem obranego wodza, zwanego „naik”, posiadającego nieograniczoną władzę przez czas, na który był obrany. On kieruje karawaną, wyznacza godziny wypoczynku i miejsca na obozowiska.

Na czele karawany postępował ogromny buhaj, przysłonięty jakąś jaskrawą draperją, przystrojony w dzwonki i muszle. Zapytałem Banksa, czy nie wie, jakie obowiązki spełnia w karawanie ten wspaniały buhaj.

– Kalagani najlepiej nas objaśni, – odrzekł inżynier. – Ale gdzież on się podział?

Wołano go, nie odezwał się i nie pokazał; szukano go po całem Steam-House, ale daremnie.

– Zapewne poszedł odnowić znajomość z którymś z dawnych towarzyszy, ale niezawodnie powróci, – rzekł pułkownik.

Zdawało się to bardzo prostą rzeczą, a jednak zaniepokoiło mnie trochę.

– O ile mi się zdaje, – rzekł Banks, taki przodujący w karawanach buhaj jest dla szczepu Banjarisów przedstawicielem bóstwa. Odzie on się zwróci, karawana za nim; gdzie stanie, obozują. Zdaje mi się jednak, że buhaj posłuszny jest tajemnym wskazówkom naika.

Ledwie po dwóch godzinach pochodu karawany zaczęliśmy dostrzegać jej koniec. Szukałem wzrokiem Kalaganiego, ukazał się nareszcie w towarzystwie jakigoś Hindusa, nie należącgo do plemienia Banjarisów. Musiał to zapewne być jeden z tych krajowców, wynajmujących się czasowo na usługi karawan, jak to niejednokrotnie czynił Kalagani. Rozmawiali ze sobą półgłosem – może o okolicach, jakie przebyła karawana, a w które mieliśmy się udać pod kierunkiem Kalaganiego.

dompar_79.jpg (194871 bytes)

Ów Hindus, idący już na samym końcu karawany, zatrzymał się na chwilkę przed naszym Steam-House. Przyglądał się nibyto bacznie pociągowi i sztucznemu słoniowi, mnie jednak zdawało się, że wpatruje się głównie w pułkownika Munro; ale ani słowa nie przemówił do nas. Nareszcie pożegnawszy skinieniem Kalaganiego, złączył się z karawaną i znikł wkrótce w tumanie kurzu.

Powróciwszy do Steam-House, Kalagani nie czekając zapytania, zwrócił się do pułkownika, mówiąc:

– Jest to jeden z moich dawnych towarzyszy, zostający od dwóch miesięcy w usługach karawany, poczem zajął swe dotychczasowe miejsce.

Niebawem Steam-House ruszył w dalszą drogę; a nazajutrz, 24. września, zatrzymaliśmy się na noc o pięć kilometrów od Urcza, na lewym brzegu Betwy. Jestto jedna z główniejszych rzek wpadających do Jumny. Wody jej wystąpiły z łożyska i rozlały się szeroko na wybrzeża. Było już za ciemno, aby Banks mógł rozpatrzeć się, jakie trudności może przedstawiać przepłynięcie rzeki, więc zostawił to do jutra rana, a zaraz po wieczerzy udaliśmy się na spoczynek.

Tylko w wyjątkowych okolicznościach ustanawialiśmy straże do czuwania w nocy nad obozowiskiem; uznaliśmy to za zbyteczne, bo przecie nikt nie mógł unieść naszych przenośnych domów, ukraść naszego słonia, którego sam ciężar jego bronił, więc pozostawała tylko możliwość napadu włóczęgów uwijających się w tych okolicach, a od tych broniły i uprzedziłyby o zbliżeniu szczekaniem nasze psy Fan i Black.

Jakoż miało to miejsce tejże nocy. Około drugiej nad ranem zbudziło nas ujadanie psów; zerwałem się prędko, i zastałem wszystkich na nogach

– Co się stało? – zapytał pułkownik Munro.

– Psy ujadają, – odrzekł Banks, – więc nie może to być bez powodu.

– Zapewnie jakaś pantera odezwała się w pobliskich zaroślach, – rzekł kapitan Hod, – weźmy broń i przejrzyjmy skraj lasu.

Sierżant Mac-Neil, Kalagani i Gumi stanęli na werandzie nasłuchując; zbliżyliśmy się do nich.

– Pewnie jest w pobliżu parę dzikich zwierząt, przybyłych, by na wybrzeżach ugasić pragnienie? – rzekł kapitan.

– Kalagani twierdzi inaczej, – rzekł Mac-Neil.

– Więc cóż ty mówisz? – zapytał pułkownik Hindusa.

– Nie wiem jeszcze co to jest, – odrzekł – ale to pewne, że nie są to tygrysy, lamparty, ani nawet szakale; dostrzegam tylko wśród drzew jakąś zbitą masę…

– Zaraz się dowiemy! – zawołał kapitan Hod, – marzący ciągle o zabiciu pięćdziesiątego tygrysa.

– Zatrzymaj się lepiej, kapitanie, – rzekł Banks; – tu w Bundelkundzie można obawiać się włóczących się po nocach na gościńcach.

– Eh! jest nas przecie tylu dobrze uzbrojonych, nie ma się czego lękać; muszę koniecznie przekonać się co to takiego.

Psy nie przestawały szczekać, jednak nie tak zajadle, jak gdy zwęszą zbliżanie się dzikich zwierząt.

– Pułkowniku, – rzekł Banks, – pozostań tu z Mac-Neilem i innymi, a ja, Hod, Maucler i Kalagani udamy się na rekonesans.

Kapitan Hod skinął na Foxa, aby poszedł z nami; psy pokazywały drogę i szliśmy za niemi.

dompar_80.jpg (188369 bytes)

Zaledwie weszliśmy do lasu, dał się słyszeć odgłos kroków; wyraźnie nadchodził liczny hufiec, zbliżający się do naszego obozowiska. Dostrzegaliśmy jakby milczące cienie, przesuwające się wśród zarośli.

Psy biegły przed nami szczekając.

– Kto tam? – zawołał kapitan Hod.

Żadnej odpowiedzi.

– Albo nie chcą odpowiedzieć, albo nie rozumieją po angielsku, – rzekł Banks.

– Muszą przecież rozumieć po hindusku – rzekłem.

– Kalagani, – zawołał Banks, – zawołaj do nich po hindusku, że damy ognia jeśli nie odpowiedzą.

Kalagani przemówił narzeczem krajowców Indji środkowych, rozkazując, aby się zbliżyli i odpowiedzieli. Nikt się nie odezwał.

Wtedy kapitan strzelił niecierpliwie do jakiegoś cienia przesuwającego się wśród drzew. Wystrzał ten spowodował jakieś głuche zamieszanie; zdawało się, że jakiś liczny hufiec rozbiega się na prawo i na lewo. Psy powróciły spokojnie, nie okazując żadnej obawy.

– Ktokolwiek oni są, włóczęgi czy maroderzy, prędko umknęli z placu, – rzekł kapitan Hod.

– Widać nie grzeszą zbytnią odwagą, – odpowiedział śmiejąc się Banks, – wracajmy do Steam-House; w każdym razie każę czuwać do rana.

Mac-Neil, Gumi i Fox czuwali z kolei; my wróciliśmy do naszych izdebek.

Noc przeszła spokojnie; należało więc myśleć, że widząc nas przygotowanych do obrony, nocni goście zaniechali swoich zamiarów, jeśli jakieś wobec nas mieli.

Nazajutrz, podczas gdy czyniono przygotowania do odjazdu, pułkownik Munro, kapitan Hod, Mac-Neil, Kalagani i ja postanowiliśmy przejść skraj lasu. Nigdzie jednak nie znaleźliśmy ani śladu bandy; przestaliśmy więc myśleć o tem.

Banks porobił potrzebne przygotowania do przepłynięcia Betwy. Rzeka ta wystąpiła, rozlewając szeroko na wybrzeżach swe żółtawe wody. Prąd był bardzo bystry; zadanie Stalowego Olbrzyma było bardzo trudne.

Inżynier zajął się najprzód upatrzeniem miejsca dogodnego do wylądowania, przypatrując się przez lunetę prawemu brzegowi. Łożysko Betwy roztaczało się w tem miejscu blisko na milę angielską szerokości; dotąd jeszcze Stalowy Olbrzym nie przepływał tak szerokiej przestrzeni.

– Ale, – zapytałem, – jakże sobie radzą podróżnicy i kupcy, skoro im taki wylew zagrodzi drogę; zdaje mi się, że zwyczajne łodzie nie zdołałyby się oprzeć tak bystremu prądowi.

– Rzecz prosta, że nie mogą odbywać dalszej drogi, – rzekł Hod.

– Przeciwnie, mogą, jeśli mają do rozporządzenia słonie.

– Alboż słonie mogą przepływać tak szerokie przestrzenie?

– Mogą, i zaraz wam powiem, w jaki sposób się to odbywa. Wszystkie pakunki umieszcza się na grzbietach słoni a mahuci zmuszają je do wejścia w wodę. Z początku zwierzęta wahają się, cofają i mruczą, ale wkrótce nabierają odwagi, wchodzą w rzekę i przepływają na przeciwny brzeg. Wprawdzie zdarza się niekiedy, że prąd porywa niektóre i pociąga na dno, ale najczęściej dzieje się to tylko w braku dobrych kierowników – mahutów.

– No! nie mamy „słoni”, ale nasz jeden…

– Starczy za wielu, – dokończył Banks.

Zajęliśmy swoje miejsca; Kalut poszedł do ogniska, Storr wraz z Banksem do wieży, aby kierować przeprawą.

Przed dostaniem się na wody rzeki, trzeba było przebyć pięćdziesiąt stóp zalanych wybrzeży. Stalowy Olbrzym zachwiał się i powoli ruszył z miejsca. Szerokie jego łapy były już w wodzie, ale nie płynął jeszcze; przejście z lądu do wody musiało się odbywać bardzo przezornie.

dompar_81.jpg (191685 bytes)

Wtem szmer i odgłos, słyszany w nocy, znów zaczął wyraźnie dochodzić do nas; z lasu wysunęło się ze sto postaci, wyrabiających różne miny i podskoki.

– A do kroćset tysięcy! więc to były małpy! – zawołał śmiejąc się kapitan.

I rzeczywiście cała gromada tych przedstawicieli małpiego rodu zaczęła zbliżać się do Steam-House, postępując w ścieśnionym szeregu.

– Czego one chcą u licha! – zawołał Mac-Neil.

– Zapewne zamierzają napaść na nas, – rzekł kapitan Hod, zawsze gotów do obrony.

– O nie! i nie ma się czego obawiać, – rzekł Kalagani, który miał czas przypatrzyć się ich obrotom.

– A więc po co tu idą? – zapytał znów Mac-Neil.

– Chcą tylko przepłynąć rzekę w naszem towarzystwie, – odrzekł Hindus.

Kalagani miał słuszność. Nie były to zuchwałe i śmiałe Gibbony, z długiemi włochatemi rękami, ani członkowie owej „arystokratycznej rodziny”, zamieszkującej w Benares, ale małpy z rodzaju Langurów, największego na półwyspie, zwinne, czwororękie, o czarnej skórze, gładkich policzkach, otoczonych białemi faworytami, co je czyni podobnemi do starych adwokatów. Futro ich jest szare na grzbiecie, a białe na brzuchu. Małpy te wykonują najdziwniejsze podskoki i najrozmaitsze ruchy. W całych Indjach uważa się Langury za święte zwierzęta; według legendy małpy te są potomkami wojowników, którzy podbili wyspę Ceylon.

W Amber zamieszkują one pałac zwany Zenanah, w którym uprzejmie przyjmują turystów. Istnieje surowe prawo, nie dozwalające ich zabijać; wielu oficerów angielskich przypłaciło życiem jego przekroczenie.

Małpy te, łagodne z natury i dające się łatwo oswoić, stają się nader groźne w razie gdy są napastowane i zranione; wtedy dorównują hjenom i panterom. Ale nie mieliśmy zamiaru wypowiadać im wojny, nawet kapitan Hod nie chwytał za broń.

Mieliśmy niebawem przekonać się, czy Kalagani słusznie wnosił, że cała ta gromada, bojąc się rzucić wpław, zapragnęła skorzystać z naszego Stalowego Olbrzyma dla przepłynięcia Betwy.

Przebywszy wybrzeże, Stalowy Olbrzym wpłynął na wody rzeki i wkrótce pociągnął za sobą cały pociąg, który z początku stał prawie nieruchomy. Cała gromada małp zbliżyła się, pluskając po niegłębokiej wodzie, pokrywającej pochyłość wybrzeża. Aż za jednym zamachem samce, samice, stare, młode, przeskakując i trzymając się za ręce powskakiwały na pociąg.

W jednej chwili siedziało ich dziesięć na Stalowym Olbrzymie, reszta rozbiegła się po całym pociągu, nie objawiając żadnych nieprzyjaznych zamiarów i cała setka weseliła się i zdawała się winszować sobie, że znalazła tak wygodny sposób odbycia podróży.

dompar_82.jpg (168181 bytes)

Olbrzym Stalowy wypłynął na pełne wody; z początku obawialiśmy się, aby takie powiększenie ciężaru nie utrudniało przeprawy, ale małpy poumieszczały się tak przezornie, że nasze obawy okazały się płonnemi. Zamiast zgromadzić się w jednym punkcie, rozbiegły się po całym pociągu; wszędzie ich było pełno, nie ulękły się nawet trąby słonia, wyrzucającej kłęby pary.

Kapitan Hod, a szczególniej Fox, przypatrywali im się z podziwieniem. Fox pragnął przyjmować je z honorami; przemawiał do nich, brał za ręce, kłaniał im się, zdejmując kapelusz. Częstował je cukrem i byłby dobrze naruszył słodkie zapasy spiżarniane, gdyby pan Parazard nie przeszkodził temu.

Stalowy Olbrzym robił ciągle łapami, które uderzając wodę, funkcjonowały jak szerokie pagaje. Posuwał się w kierunku ukośnym ku miejscu, w którem mieliśmy wylądować. W pół godziny dobiliśmy do przeciwnego brzegu i w tejże chwili cała gromada czwororękich wyskoczyła na brzeg i znikła w podskokach.

– Mogły były przynajmniej podziękować! – zawołał Fox, któremu nie podobało się takie bezceremonialne postąpienie Langurów.

Wszyscy parsknęliśmy śmiechem usłyszawszy te jego słowa.

 

 

Rozdział VIII

HOD PRZECIW BANKSOWI.

 

rzepłynęliśmy więc Betwę; sto kilometrów oddzielało nas już od stacji Etawah. Cztery dni przeszło spokojnie bez żadnego wypadku; nie było nawet polowania, bo w tej części królestwa Scindia jest bardzo mało dzikich zwierząt.

– Zobaczycie, – wołał często z gniewem kapitan Hod, – że przybędę do Bombaju, nie zabiwszy pięćdziesiątego tygrysa.

Kalagani był doskonałym i nader przezornym przewodnikiem przez te mało zaludnione prowincje, których topografję znał doskonale i dnia 29. września nasz pociąg zaczął wznosić się na północne pochyłości gór Vindya, aby dostać się do wąwozu Sirgur. Dotąd nasza podróż przez Bundelkund odbywała się szczęśliwie, a jednak jest to kraj najmniej przedstawiający bezpieczeństwa. Tu chętnie szukają schronienia złoczyńcy i włóczęgi. Tu Dakoici zajmują się podwójnem rzemiosłem: trucicieli i złodziei. Przezorność nakazuje więc zachować wszelkie ostrożności, przebywając tę krainę.

Górzysta okolica, którą mieliśmy przebyć, jest najmniej bezpieczna z całego Bundelkundu. Nie jest to zbyt rozległa przestrzeń – najwięcej sto kilometrów do najbliższej stacji kolei z Bombaju do Allahabad. Ale ani nie można było myśleć o tak łatwem i prędkiem posuwaniu się, jak przez równiny Scindji. Stroma i kamienista droga, na skalistym gruncie, o częstych zakrętach, a w niektórych miejscach nadzwyczaj wąska, nie dozwalała nam przebywać więcej jak 15 do 20 kilometrów dziennie, w ciągu dziesięciu godzin podróży. W nocy czuwaliśmy bacznie nad naszem obozowiskiem i wiodącemi do niego drogami, bo choć wieżyczka, jaką dźwigał na swym grzbiecie Stalowy Olbrzym, zapewniała nam pewne schronienie, niby kazamata dozwalająca nie lękać się włóczęgów, Dakoitów a nawet Tugów, jeśliby znajdowali się jeszcze w tej stronie Bundelkundu, i nawet chyba nie śmieliby napadać na nas, ale w każdym razie ostrożność była konieczną.

W wielu miejscach trudniejszych do przebycia, trzeba było dodawać pary, ale zresztą posuwaliśmy się bezpiecznie pod kierunkiem Storra i Banksa. Nie lękaliśmy się także zabłądzenia, bo Kalagani doskonale znał tę część półwyspu, a szczególniej wąwóz Sirgur. Nawet w miejscach, w których kilka dróg cshodziło się wśród wysokich skał, nie wahał się ani na chwilę, w którą stronę mamy się zwrócić.

Deszcze ustały, niebo na wpół zasłane małemi chmurkami, przyćmiewającemi nieco promienie słoneczne, nie zagrażało burzami, tak gwałtownemi w środkowych strefach półwyspu. Przez kilka godzin we dnie było dość gorąco, nie tak jednak, aby gorąco dawało się dokuczliwie odczuć podróżującym w Steam-House, tak dobrze chronionym przeciw upałowi. Drobnej zwierzyny było podostatkiem i nasi myśliwi mogli, nie oddalając się zbytecznie, dostatecznie zaopatrzyć spiżarnię.

Tylko kapitan Hod, a zapewne i Fox, żałowali mocno, że brakowało tu dzikich zwierząt, których tak wiele napotykali w Tarryani; ale nie można było obiecywać sobie polowań na lwy, tygrysy i pantery, skoro nie było tu przeżuwaczy, któremi się żywią.

W braku jednak zwierząt mięsożernych, mieliśmy sposobność napotkać dzikie słonie indyjskie, których dotąd prawie nie widywaliśmy.

Około południa, dnia 30. września, ujrzano przed pociągiem naszym parę tych wspaniałych zwierząt. Za naszem zbliżeniem odstąpiły na bok, aby przepuścić nieznany im wehikuł, którego pewnie trochę się bały.

Kapitan Hod przypatrywał im się ciekawie, ale nie myślał strzelać, aby niepotrzebnie nie pozbawiać życia tych okazałych zwierząt, które w pobliżu tych pustych wąwozów miały strumienie, potoki i pastwiska, wystarczające na wszelkie ich potrzeby.

Wiadomo, że Indie są uprzywilejowanym krajem słoni. Wszystkie te gruboskórce należą do nieco podrzędniejszego rodzaju, niż słonie afrykańskie. Oto w jaki sposób je chwytają.

Urządzają tak zwany „kiddah”, to jest pewną przestrzeń otoczoną palisadami. Jeśli chodzi o pojmanie całej trzody, wtedy myśliwi, w liczbie trzystu czy czterystu, pod przewództwem specjalnego „dżamadara” czyli strażnika-krajowca, otaczają je i napędzają powoli ku „kiddah”, zamykają, rozdzielają za pomocą wyuczonych oswojonych słoni i następnie chwytają, wiążąc tylne nogi. Ale sposób ten, wymagający nagromadzenia znacznej liczby myśliwych i wiele czasu, bywa najczęściej bezowocnym, jeśli chodzi o pochwycenie wielkich samców: te sprytniejsze i przezorniejsze, umieją unikać więzienia, nie dając napędzić się do kiddahu. Hindusi radzą sobie w ten sposób, że wyprawiają oswojone słonie, które uganiają się za niemi kilka dni; na ich grzbietach siedzą mahuci, owinięci w ciemne kołdry, i gdy słonie, nie domyślając się niczego, zasną spokojnie, mahuci zeskakują, wiążą je i chwytają, zanim mogą zmiarkować, co się z niemi stało.

Dawniej chwytano słonie, przekopując na drodze, którą przechodzą, rowy do piętnastu stóp głębokości mające, ale słonie wpadając w nie, odnosiły ciężkie rany lub nawet często zabijały się – zaniechano więc tak barbarzyńskiego sposobu.

W Bengalu i Nepalu dotąd posługują się w tym celu „lasso”, to jest sznurem z pętlicą. Jestto bardzo zajmujące polowanie. Trzech mężczyzn siada na dobrze wytresowanego słonia. Na karku, mahut kierujący słoniem; w tyle poganiacz, podniecający słonia bosakiem i młotkiem; na grzbiecie Hindus mający zarzucić lasso. Te wytresowane słonie, wraz ze swymi jeźdzcami często przez kilka godzin uganiają po równinach i lasach za dzikim słoniem, aż do chwili, gdy pochwycony w pętlę gruboskórzec pada na ziemię i staje się łupem myśliwych, którzy nie zawsze wychodzą bez szwanku z tej pogoni.

Temi różnemi sposobami chwytają w Indjach wielką liczbę słoni, a jest to nader zyskowne zajęcie, gdyż za samicę płacą zwykle po 7.000 zł., za samca 2.000, a jeśli jest czystej krwi, to aż do 50.000 zł.

Dobrze utrzymywane i żywione, zwierzęta te warte są tak wysokiej ceny, gdyż mogą być nader pożyteczne. Do dobrego wyżywienia słoń potrzebuje dziennie 60 do 70 funtów zielonej paszy. Słonie przenoszą wtedy żołnierzy i wszelkie transporta wojskowe; w krajach górzystych lub w niedostępnych koniom dżunglach, transportują przyrządy i ciężary nieodłączne od artylerji, a nadto wykonywują ciężkie roboty dla osób prywatnych, używających ich zamiast zwierząt roboczych i pociągowych. Potężne te i łagodne zarazem olbrzymy, skutkiem szczególniejszego instynktu, nakłaniającego je do posłuszeństwa, dają się łatwo tresować i dlatego licznie posługują się niemi we wszystkich prowincjach Hindostanu; a że oswojone nie rozmnażają się, trzeba nieustannie nie polować i chwytać, aby starczyć licznym zażądaniom z półwyspu i obcych krajów. Mimo to, zdaje się liczba ich się nie zmniejsza i można napotkać niezliczoną ich ilość w całych Indjach.

Nawet, co do mnie powiedziałbym, że jest ic tam jeszcze „za wiele” i miałbym do tego słuszny powód.

dompar_83.jpg (198466 bytes)

Jak powiedziałem, dwa słonie napotkane na drodze, odsunęły się na bok, aby nasz pociąg przejechał, a gdy to nastąpiło, szły za nim. Prawie natychmiast pojawiło się więcej słoni na drodze za nami i przyspieszając kroku, połączyły się z parą, którąśmy minęli. W jaki kwadrans później, naliczyliśmy ich z dwanaście. Przypatrywały się naszemu Steam-House, trzymając się w odległości najwięcej 50 metrów. Nie zdawało się, że pragną nas dogonić; ale także widocznie nie zamierzały nas opuścić. Przyspieszyć biegu w tych krętych wąwozach było niepodobieństwem; Banks więc nie próbował nawet tego

Około pierwszej po południu, już przeszło trzydzieści słoni podążało za nami; gdyby chciały, mogłyby nas dogonić lub nawet wyprzedzić, gdyż jak twierdzą, słoń może przebyć 25 kilometrów drogi na godzinę. Zwykle gromady słoni składają się ze 30 do 40 sztuk, ale niekiedy zbiera się ich do stu, a wtedy podróżni niezupełnie są bezpieczni. Pułkownik Munro, Banks, kapitan Hod, Mac-Neil, Kalagani i ja z werandy drugiego wagonu obserwowaliśmy ciągle tę coraz powiększającą się gromadę słoni.

– Liczba ich zwiększa się ciągle, – rzekł Banks, – i pewnie niedługo ściągną tu wszystkie słonie rozprószone po okolicy.

– Ale jakże mogłyby się porozumieć z pewnej oddali, – rzekłem, – skoro nie mogą się ani widzieć, ani słyszeć?

– Odczuwają się węchem; zmysł powonienia jest u nich tak doskonały, że słonie domowe rozpoznają obecność dzikich z odległości trzech do czterech mil, – odrzekł Banks.

– Ależ to istna wędrówka słoni – rzekł pułkownik Munro. – Patrzcie, jak potworzyły się za pociągiem gromady, składające się z dziesięciu do dwunastu, a wszystkie zdają się zmierzać do jednego celu. Wiesz co, Banks, trzebaby przyspieszyć biegu

– Stalowy Olbrzym robi co może, ale na tej drodze niepodobna jechać prędzej,

– Ale po co mamy się spieszyć! – zawołał kapitan Hod, którego podobne wydarzenia wprawiały zawsze w dobry humor. – Niech nas eskortują te milutkie zwierzątka! To świta godna naszego Stalowego Olbrzyma. Było pusto i głucho jak na puszczy, teraz widać życie i podróżujemy jak radżowie.

– A! musimy zgodzić się na ich eskortę, skoro nie w naszej mocy temu przeszkodzić, – odrzekł Banks.

– Ale czegoż możemy się obawiać? – zapytał kapitan Hod, – wszak wiadomo, że gromada słoni jest mniej niebezpieczną, niż jeden… To takie dobre, potulne zwierzęta, istne baranki!

– Oho! Kapitan zaczyna się unosić! – rzekł sir Munro, – Zgadzam się na to, że jeśli te baranki zechcą się trzymać w pewnej od nas odległości, jak dotąd, nie ma się czego obawiać, ale gdyby im przyszła ochota wyścignąć nas, na tak ciasnej drodze, mogłyby znacznie uszkodzić Steam-House.

– A nadto, – rzekłem, – kto wie jak obeszłyby się z naszym Stalowym Olbrzymem, gdyby mu tak zbliska zajrzały w oczy?

– Ah! do kroćset! – krzyknął kapitan, – oddałyby mu taki hołd, jak słonie księcia Guru Singha.

– Ale tamte były oswojone, – rzekł sierżant Mac-Neil.

– To i te same przez się oswoją się, – rzekł kapitan Hod; – sam widok naszego olbrzyma wzbudzi w nich takie zdumienie, że pozdrowią go z uszanowaniem.

Widocznie kapitan nie ochłonął dotąd z uwielbienia dla sztucznego słonia, „tego arcydzieła techniki, zbudowanego przez angielskiego inżyniera”.

– Zresztą te gruboskórce – lubiał to słowo widocznie – więc te gruboskórce są bardzo inteligentne, one rozumują, sądzą, one porównują i składają dowody rozumu prawie ludzkiego!

– To nie prawda, – odrzekł Banks.

– Jak to, nie prawda! – krzyknął kapitan Hod. – Toż chyba nie mieszkając w Indjach, możnaby coś podobnego utrzymywać! Czyż nie używają tych zwierząt do wszelkich posług domowych? i czy jest sługa, dwunożny, któryby im dorównał? – W domu swego pana czyż słoń nie spełnia wszelkich posług? Czyż nie wiesz Maucler, co o nich mówią ci, co je dobrze znają? – Otóż utrzymują oni, że słoń jest uprzedzająco grzeczny dla tych, których kocha, że pomaga im dźwigać ciężary, że zbiera dla nich kwiaty lub owoce, one strzegą trzody i mieszkania swego pana, noszą wodę, one pielęgnują i bawią dzieci, które im poruczają, lepiej jak niektóre angielskie bony! A jakie to wdzięczne zwierzę! Jeden z moich przyjaciół opowiada, że widział jak kazano raz słoniowi zgnieść łapą małą muszkę, wtedy szlachetny zwierz podnosił właśnie łapę ile razy przechodził koło muszki, żeby jej nie rozgnieść i ani rozkaz, ani uderzenia nie potrafiły zmienić jego postępowania, a gdy przeciwnie kazano mu przynieść muszkę, to jak najdelikatniej wziął ją swoją trąbą i puścił na wolność – i czyż mógłbyś zaprzeczyć teraz Banksie, że to zwierz szlachetny, dobry, wyżej moralnie stojący jak psy, jak małpy – i czyż nie mają słuszności Hindusi, że przyznają mu tyle inteligencji jak człowiekowi!

I kapitan Hod, na zakończenie swojej tyrady zdjął kapelusz i oddał pokłon trzodzie, która szła za nami.

– Dobrze prawi – rzekł uśmiechając się pułkownik, – słonie mają w tobie dzielnego obrońcę!

– Czyż nie mam słuszności, pułkowniku?

– Może być, że kapitan Hod ma słuszność, – odrzekł Banks, – ale zdaje mi się, że i Sanderson, sławny myśliwy słoni, może zasługiwać na uwzględnienie.

– A cóż on mówi ten twój Sanderson, – zapytał kapitan.

– On utrzymuje, że słoń posiada tylko bardzo mierną inteligencję.

– O to mi się podoba, – rzekł kapitan Hod, który się coraz bardziej zapalał.

– Utrzymuje także, – ciągnął dalej Banks, – że Hindusi nigdy nie obierali słonia za godło inteligencji, lecz że przeciwnie, wyżej stawiali lisy, kruki i małpy!

– Protestuję! – wykrzyknął Hod.

– Protestuj sobie, mój kapitanie, ale słuchaj! Sanderson wskazuje na to, że słoń daje się złapać w dziecinne wprost pułapki jak n. p. doły, pokryte gałęziami i że nawet nie próbuje z nich się wydostać. Dalej, że słoń daje się zapędzać bez większych trudności w ogrodzenia, coby się z innemi dzikiemi zwierzętami nigdy nie udało, ba nawet powiada, że słoń, który raz umknie z więzienia, daje się znowu bardzo łatwo złapać, więc nie ma tyle zmysłu, żeby być przezornym!

– O biedne zwierzęta! – zawołał kapitan, – jak to was oczernia ten inżynier!

– Jeszcze jeden ostatni dowód przytoczę ci, a to, że słoń często wcale nie daje się ułaskawić, szczególnie gdy jest młody i należy do słabej płci!

– O, to chyba właśnie o jedno podobieństwo więcej do człowieka, – odparł kapitan. – Czyż mężczyźni nie łatwiej dają się prowadzić, jak dzieci i kobiety?

– Mój kapitanie, ani ty, ani ja nie możemy sądzić w tej sprawie, gdyż jesteśmy nieżonaci i nie możemy w tem mieć doświadczenia.

– Jednakże pomimo zapału twego dla tych gruboskórców, – rzekł Banks, – przyznaję, że wolałbym, żeby się zwróciły na północ, skoro my zmierzamy na południe, gdyż niebardzo dowierzam pozorne ich dobroci i jestem pewny, że gdyby wpadły w złość nie zdołalibyśmy stawić dostatecznego oporu ich połączonym siłom.

– A to tem więcej, – rzekł pułkownik Munro, – że liczba ich tak się ciągle zwiększa, że zaczyna nareszcie przybierać niepokojące rozmiary.

 

 

Rozdział IX

STU PRZECIW JEDNEMU.

 

ir Edward Munro miał zupełną słuszność. Już teraz 50 do 60 słoni postępowało za nami. Szły przyspieszonym krokiem, i przodujące zbliżyły się do Steam-House na odległość mniej niż dziesięciu metrów, co pozwalało doskonale je obserwować.

dompar_84.jpg (202630 bytes)

Na czele szedł największy z gromady, jednakże licząc prostopadle od łopatki, miara jego nie przenosiła trzech metrów; jak już mówiliśmy, słonie indyjskie są mniejsze od afrykańskich, których miara dochodzi niekiedy do czterech metrów. Ich kły są także krótsze od słoni afrykańskich. Na wyspie Ceylon spotyka się słonie pozbawione kłów, tej strasznej broni, którą tak dzielnie umieją się posługiwać, ale „muknasy” te, tak je bowiem nazywają, dają się nader rzadko widzieć w prowincjach właściwego Hindostanu.

Za tym przodującym słoniem szło kilka samic, będących rzeczywistemi kierowniczkami karawany. Gdyby nie obecność Steam-House, byłyby niezawodnie tworzyły awangardę, a samce szłyby za niemi, w gronie innych towarzyszy. Samcy zupełnie nie umieją przewodniczyć gromadzie; nie zajmując się swemi młodemi, nie wiedzą kiedy i gdzie potrzeba się zatrzymać, aby „dzieciny” wygodnie wypoczęły. Tak więc w rodzinach i podczas wielkich wędrówek przewodnictwo należy do samic.

Trudno było odgadnąć co jest powodem tego pochodu całej gromady; czy były zmuszone opuścić opróżnione już pastwiska; czy uciekały przed bardzo szkodliwemi ukłuciami pewnych much; czy może powodowała niemi ciekawość obudzona widokiem naszego sztucznego słonia? Okolica była dość odkryta i zgodnie ze swoim zwyczajem, gdy nie znajdują się w lesistych przestrzeniach, słonie podróżowały w dzień. Czy równie jak my, zatrzymają się na noc, nie mogliśmy jeszcze wiedzieć.

Kapitanie – zapytałem – patrz jak nieustannie zwiększa się nasza arjergarda, czy ciągle nie przypuszczasz, aby żywiły względem nas złe zamiary?

– Ba! – odrzekł, z jakiegoż powodu gruboskórce te miałyby chcieć nam szkodzić – przecież to nie tygrysy!… Nieprawdaż Foxie?

– Eh! nawet i nie pantery! – odpowiedział.

Jednakże Kalagani jakoś niezadawalniająco kręcił głową, co dowodziło, że nie podziela przekonań obu myśliwych.

– Jesteś nieco zaniepokojony, zdaje mi się? rzekł Banks patrząc na niego.

– Czy nie możnaby przyspieszyć biegu? – odrzekł tylko.

– Będzie to trudno, ale spróbuję – odpowiedział Banks.

I opuszczając werandę, przeszedł do wieży, w której znajdował się maszynista Storr. Niezwłocznie rozległ się świst i pociąg zaczął biedz prędzej. Nie był to jednak zbyt znaczny pospiech, co wreszcie nie zdałoby się na wiele, gdyż i gromada słoni w równym stosunku przyspieszała kroku, a więc odległość dzieląca ją od Steam-House nie zwiększyła się.

Tak przeszło kilka godzin bez żadnej wyraźnej zmiany, Po obiedzie wróciliśmy na werandę. Obecnie poza pociągiem, droga ciągnęła się prosto, bez załamań i zakrętów. można więc było dość daleko sięgnąć okiem.

Wtedy dostrzegliśmy z przerażeniem, że liczba słoni przez ostatnią godzinę znacznie się znów powiększyła i dochodziła co najmniej do stu. Szły rzędem, po dwóch lub trzech, w miarę szerokości drogi, szły milcząc, mierzonym krokiem, z trąbami lub kłami podniesionemi w górę. Dotąd szły spokojnie; jeśliby jednak uniesione niewytłumaczonym gniewem, chciały się rzucić na Steam-House, jakież straszne groziłoby nam wtedy niebezpieczeństwo!

dompar_85.jpg (179591 bytes)

Noc zapadała powoli, noc pozbawiona blasku gwiazd i światła księżycowego. Jakaś mgła unosiła się w wyższych sferach podniebnych. W nocy niepodobna było jechać dalej, należało się zatrzymać. Banks postanowił stanąć w pierwszem szerszem miejscu, aby Steam-House nie zawadzał pochodowi słoni, dozwalając im udać się w dalszą drogę. Ale czy zechcą iść dalej, czy też może rozłożą się obozowiskiem obok nas?… – Oto ważne pytanie.

Z zapadaniem nocy jakiś niepokój, którego nie dostrzegaliśmy za dnia, zaczął się widocznie objawiać między słoniami; z ogromnych ich płuc wydobywało się jakieś głuche, ale silne ryczenie, połączone z dziwnym jakimś odgłosem.

– Co to za dziwny hałas? – spytał pułkownik Munro, zwracając się do Hindusa.

– Jestto odgłos jaki wydają słonie, znajdując się wobec nieprzyjaciela – odrzekł Kalagani.

– Więc chyba nas uważają za nieprzyjaciół? – rzekł Banks.

– Obawiam się tego – odpowiedział Hindus.

Był to odgłos podobny do dalekiego grzmotu. Trąc trąby o ziemię, słonie wypuszczały ogromne kłęby powietrza, nagromadzonego dłuższem wdychiwaniem, co wytwarzało odgłos dopobny do huku piorunu.

Była dziewiąta wieczór. W tem miejscu roztaczała się mała, okrągława równina, szeroka na blisko pół mili, z której wychodziła droga prowadząca do jeziora Puturia, nad którem Kalagani chciał, abyśmy rozłożyli obozowisko, Ale jeszcze piętnaście kilometrów oddzielało nas od niego, nie można więc było przebywać ich wśród nocy.

Banks dał znak maszyniście, aby się zatrzymał, ale nie gasił ognia, tak, aby w każdej chwili na dany znak mógł ruszyć dalej. Trzeba było być gotowym na wszelki wypadek.

Pułkownik Munro przeszedł do swego pokoiku.

Banks, kapitan Hod i ja postanowiliśmy nie kłaść się wcale. Cała obsługa była na nogach, cóż jednakże moglibyśmy zrobić, gdyby słoniom przyszła ochota napaść na nas?

W pierwszej godzinie czuwania, głuchy, coraz silniejszy szmer rozlegał się dokoła obozowiska; wyraźnie cała gromada zajmowała małą równinę; czy przejdą ją tylko i udadzą się w dalszą drogę?

– A byćby to mogło – rzekł Banks.

– I prawdopodobnie tak będzie! – dodał kapitan Hod, ciągle zapatrujący się różowo na tę kwestję.

Około jedenastej szmer zaczynał słabnąć i wkrótce przycichł zupełnie. Noc była bardzo spokojna; najsłabszy odgłos możnaby było dosłyszeć z łatwością, ale nic nie dochodziło do naszych uszu – prócz głuchego świstu Stalowego Olbrzyma, nie widzieliśmy nic prócz iskier wypadających niekiedy z jego trąby.

– A co! czy nie miałem słuszności? – zawołał trjumfująco kapitan Hod, poczciwe słonie powędrowały sobie.

– Szczęśliwej drogi! – odrzekłem.

– Trzeba się o tem przekonać – rzekł Banks, i zwracając się do maszynisty, dodał: Storr, zapal latarnie!

W dwadzieścia sekund dwie wiązki światła elektrycznego trysnęły z oczu Stalowego Olbrzyma oświetlając przestrzeń w dalekim promieniu.

dompar_86.jpg (201802 bytes)

Słonie stały, kołem otaczając Steam-House, nieruchome, czy jakby śpiące. To światło rzucające słabe odbłyski na te zbite masy, zdawało się ożywiać je jakiemś nadprzyrodzonem życiem. Przez proste złudzenie optyczne, te na które padały silniejsze promienie światła, przybierały jakieś olbrzymie rozmiary, godne współzawodnictwa ze Stalowym Olbrzymem. Uderzone silnemi świetlanemi odbłyskami, zrywały się nagle jakby oparzone, wystawiając trąby i podnosząc kły do góry. Można było sądzić, że zamierzają rzucić się na pociąg. Wkrótce ich gniew udzielił się towarzyszom do koła i rozległ się tak ogłuszający ryk, jak gdyby uderzono naraz w setki kotłów i rogów.

– Zgaś światło! – zawołał Banks.

Światło elektryczne znikło w jednej chwili; szatański koncert ucichł niezwłocznie.

– Otoczyły nas kołem – rzekł inżynier i pewnie nie ustąpią gdy dzień zaświta.

– Hm! hm! – mruknął kapitan, którego zaufanie „w poczciwe słonie” widocznie słabło.

Zapytano Kalaganiego, co należy czynić; nie ukrywał swego niepokoju.

Niepodobna było opuszczać obozowiska wpośród tak ciemnej nocy, a zresztą na cóżby się to zdało? cała gromada słoni niezawodnie podążyłaby za nami, a trudności byłybydaleko większe niż w dzień. Postanowiono więc, że dopiero nad ranem wyruszymy w dalszą drogę, posuwając się jak się da najspieszniej, i starając się zarazem nie przestraszać naszej przerażającej eskorty.

– Czy jest w tych stronach jakaś miejscowość, gdzieby słonie nie mogły pogonić za nami? – zapytał Banks Kalaganiego.

– Jest jedna i jedyna: jezioro Puturia.

– Jak daleko stąd?

– Około dziewięciu mil.

– Ale słonie umieją pływać lepiej od innych czworonogów – odrzekł Banks. Widziano nieraz, że po pół dnia utrzymywały się na wodzie. Mogłyby więc łatwo rzucić się za nami na jezioro Puturia, a wtedy Steam-House byłby daleko więcej zagrożony.

– Nie widzę innego środka uniknięcia ich napaści – odrzekł Kalagani.

A więc spróbujemy! – odpowiedział inżynier.

Rzeczywiście nie było innej rady. Może słonie nie bęeą śmiały rzucić się wpław w jezioro, a może uda nam się je wyprzedzić.

Niecierpliwie oczekiwaliśmy dnia – nadszedł nareszcie. Przez resztę nocy nie było żadnych nieprzyjaznych objawów, ale żaden słoń nie odstąpił nas, zawsze kołem otaczały Steam-House. Wtem powstał wśród gromady jakiś ogólny ruch; zdawało się, jakby wszystkie słonie posłuszne były jakiemuś hasłu. Wstrząsnęły trąbami, potarły kłami o ziemię, i tak podsunęły się pod Steam-House, że możnaby przez okna dosięgnąć je pikami. Ale Banks zalecił surowo, aby żadną zaczepką nie dać im powodu do napadu.

Niektóre słonie zbliżały się coraz więcej do naszego Stalowego Olbrzyma, widać pragnęły przekonać się, co to za rodzaj olbrzymiego nieruchomego teraz zwierza. Czy uważały go za swego pobratymca? czy może przypisywały mu jakąś nadzwyczajną potęgę? Wczoraj nie mogły widzieć go biegnącego, gdyż szły w pewnej odległości za pociągiem. Ale ciekawa rzecz, jaką przybiorą postawę, gdy usłyszą jego rżenie, gdy z jego trąby będą buchać kłęby pary, gdy będzie podnosić i opuszczać łapy, biec i ciągnąć za sobą cały pociąg.

Pułkownik Munro, kapitan Hod, Kalagani i ja zajęliśmy miejsca w przednim wozie, sierżant MacNeil i towarzysze jego w następnym. Kalut stał przed kotłem, dokładając paliwa do ogniska, chociaż ciśnienie dochodziło już do pięciu atmosfer. Banks, stojąc w wieży obok Storra, trzymał rękę na regulatorze.

Nadeszła chwila odjazdu. Na dany znak przez Banksa, rozległ się przeraźliwy gwizd.

Słonie nastawiły uszu; potem cofając się trochę oswobodziły drogę na przestrzeni kilku kroków. Kłęby par buchnęły z trąby, pociąg ruszył.

Pewne zdziwienie objawiło się między słoniami stojącemi w pierwszym rzędzie; rozsunęły się więcej, zostawiając szersze przejście pociągowi, który ruszył z prędkością konia idącego truchtem.

W tej chwili cała gromada rozbiegła się przed i za pociągiem jak się zdawało, z postanowieniem nieopuszczania go; inne biegły po bokach pociągu, niby jeźdzcy jadący obok drzwiczek karety. Cała gromada złożona z 25-letnich młodzieniaszków, z „dorosłych” liczących po lat 60, ze starców stuletnich i bębnów biegnących obok matek, które ssały biegnąc, postępowała w pewnym porządku, nie cisnąc się zbytecznie, regulując swój bieg według biegu pociągu.

– No niechże już eskortują nas tak aż do jeziora – rzekł pułkownik.

– Ale co będzie jak droga zwęży się znacznie? – odpowiedział Kalagani.

Jakoż w tem leżało niebezpieczeństwo.

Bez wypadku przebyliśmy kilkanaście kilometrów dzielących nas od jeziora Puturia. Dwa czy trzy razy kilka słoni próbowało zagrodzić nam drogę, ale gdy nadbiegł Stalowy Olbrzym i plunął im w oczy gorącą parą, odsunęły się na bok.

Postanowiono, że jeśli słonie nie zaczną objawiać nieprzyjaznych zamiarów, ominiemy jezioro, nie przepływając go i Opuścimy nazajutrz okolicę gór Vindhya a w kilka godzin później dostaniemy się do stacji Jubbulpore.

Kraj był dziki i pusty, ani śladu wioski albo fermy, nigdzie nie spotkaliśmy ani jednej karawany, ani jednego podróżnego.

Jak to zapowiedział Kalagani, droga zwężała się coraz więcej; położenie nasze pogarszało się z każdą chwilą. Słonie, które szły po bokach, musiałyby ssunąć się, bo albo zgniotłyby nasz pociąg albo powpadałyby w przydrożne otchłanie, w którychby znalazły śmierć. Instynktem przecisnęły się naprzód i poza pociąg, a tok nie mogliśmy ani posuwać się ani cofać.

– Sprawa wikła się coraz więcej – rzekł pułkownik.

– Przyjdzie nam chyba przebić się i zgnieść tę zbitą gromadę.

– A to zgniećmy ją nie namyślając się! zawołał kapitan. Cóż u licha! przecież stalowe kły naszego olbrzyma nie ulękną się kościanych kłów tych głupich gruboskórców.

– Dobrzeby to było, tylko bieda, że trzeba walczyć jednemu przeciwko stu – rzekł Mac Neil.

– Trudno, niema innej rady, inaczej słoniena s zgniotą. Naprzód! – zawołał Banks.

Maszynista dodał pary; Stalowy Olbrzym pobiegł prędzej i jeden stalowy kieł jego ukłuł w grzbiet idącego przed nim słonia. Zwierz wydał z bolu ryk przeraźliwy, któremu zawtórował ryk całej gromady. Walka, której końca trudno było przewidzieć, stawała się nieuniknioną.

Chwyciliśmy za broń. Dubeltówki były nabite kulami stożkowemi, karabiny kulami wybuchającemi, rewolwery zaopatrzone były w naboje właściwego kalibru.

Pierwszy godził na nas olbrzymi samiec, z dziką miną, z wystawionym kłem, śmiało wystąpił przeciw Stalowemu Olbrzymowi.

– „Gunesz!” – krzyknął Kalagani, czyli słoń z jednym kłem, jak takich nazywają myśliwi.

– Ba! posiada tylko jeden kieł! – rzeki pogardliwie kapitan.

– I dlatego właśnie jest jeszcze groźniejszym.

Hindusi otaczają słonie jednokłowe szczególniejszą czcią, jeśli im brak prawego kła, jak u tego, który zamierzał rzucić się na Stalowego Olbrzyma.

Przebił na wylot blachę pokrywającą jego piersi, ale niebawem kieł ten złamał się o wewnętrzne urządzenie. Cały pociąg doznał wstrząśnięcia; jednakże popychany wewnętrzną siłą, pędził naprzód, odtrącając gunesza, który daremnie chciał mu się opierać.

Jednak poprzedzająca nas gromada zrozumiała jego wezwanie; stanęła nagle, żywym murem swoich ciał zagradzając nam drogę. Nie dość na tem, słonie idące za pociągiem, uderzyły gwałtownie o werandę; trzeba było się bronić.

– Starajcie się nie chybić ani jednego strzału! – krzyknął kapitan; – celować tu, gdzie się zaczyna trąba, lub w dołek ponad okiem. Takie strzały najpewniejsze!

Usłuchaliśmy komendy; padło kilka strzałów, po których rozległo się głośne wycie. Trzy czy cztery słonie ugodzone we wskazane miejsca, padły z tyłu i z boku, pociąg mógł biec naprzód.

– Nabić znów broń! – krzyknął kapitan,

I miał słuszność; cała gromada napadła gwałtownie na nas; rozległo się przeraźliwe wycie i ryki. Groziło nam straszne niebezpieczeństwo.

– Naprzód! – krzyknął Banks.

– Ognia! – krzyknął Hod.

Do gwałtowniejszego gwizdu maszyny dołączył się huk wystrzałów. Ale trudno było celnie strzelać do tak zbitej masy i trafiać we wskazane przez kapitana miejsca. Kule nasze zadawały rany, ale nie zabijały; zadane rany zwiększały wściekłą zajadłość słoni, na wystrzały odpowiadały razami kłów swoich, któremi przebijały ściany naszego Steam-House.

Maszynista powiększał ciągle ciśnienie pary; Stalowy Olbrzym pędził, druzgocząc i rozpędzając gromadę; ruchoma jego trąba, podnosząc się i opuszczając, uderzała w ciała zbitej masy słoni. Posuwaliśmy się ku jezioru.

Wtem jedna trąba uderzyła o przednią werandę i chwytając pułkownika Munro, o mało nie rzuciła go pod nogi słoni; nastąpiłoby to niezawodnie, gdyby Kalagani nie przeciął trąby silnem uderzeniem siekiery.

Przez cały czas nie spuszczał on z oka pułkownika, otaczając go najtroskliwszą opieką; ta jego nieustanna pieczołowitość o bezpieczeństwo sir Edwarda zastanawiała nas wszystkich.

Wtem rozległ się nowy trzask; słonie rozbiły drugi wagon, przygniatając go do przydrożnej skały.

– Przechodźcie do nas! – krzyknął Banks do broniących tyłu.

Gumi, sierżant Mac-Neil i Fox wpadli prędko do pierwszego wagonu.

– A gdzież Parazard? – zapytał kapitan.

– Nie chce opuścić kuchni, – odpowiedział Fox.

– Porwijcie go gwałtem!

Widocznie nasz kucharz uważał sobie za hańbę opuszczenie powierzonego stanowiska; ale Gumi ujął go w swe silne ramiona i wniósł do sali jadalnej.

– Jesteście tu już wszyscy! – zapytał Banks.

– Tak, panie, – odrzekł Gumi.

– Odłączyć pierwszy wóz!

– Porzucić połowę naszego przenośnego domu?..

– Ależ to niepodobna! – krzyknął kapitan Hod.

– Nie ma innej rady! – odrzekł Banks.

dompar_87.jpg (205965 bytes)

Przecięto sztaby i łańcuchy, łączące z sobą wozy, odrąbano przejście, tylny pociąg pozostał na drodze. Słonie rzuciły się na niego, gniotąc go całym swoim ciężarem i zamieniając w bezkształtne szczątki, zagradzające drogę poza nami. Trzeba było dołożyć wszelkich usiłowań, aby i drugi wóz uchronić od podobnego losu, gdyż inaczej bylibyśmy zgubieni.

Już tylko pół kilometra oddzielało nas od jeziora Puturia – ostatnie wysilenie mogło nas ocalić. Storr otworzył wielki regulator; Stalowy Olbrzym party nową siłą, szarpał stalowemi kłami ciało cisnących się przed nim słoni; puszczał na nie kłęby parzącej pary i strumienie wrzącej wody; nareszcie na zakręcie drogi ukazało się przed nami jezioro.

Jeszcze dziesięć minut – a będziemy ocaleni.

Zrozumiały to widać słonie i chciały gwałtem wywrócić pociąg. Odpowiedzieliśmy wystrzałami. Kule sypały się jak grad, dosięgając najpierwszych szeregów; już zaledwie tylko pięć czy sześć zagradzało nam drogę; wiele padało ciężko rannych i zabitych; pociąg pędził po gruncie zbroczonym krwią.

dompar_88.jpg (183402 bytes)

Nareszcie dotarliśmy na brzeg jeziora i wkrótce pociąg unosił się na jego spokojnych falach.

– Dzięki ci Boże! – zawołaliśmy.

Dwa czy trzy rozwścieczone słonie rzuciły się w jezioro, pragnąc ścigać na jego powierzchni tych, których nie zdołały zniszczyć na lądzie. Ale łapy naszego olbrzyma spełniały swoje zadanie, pociąg prędko oddalał się od brzegu, a kilka dobrze wycelowanych strzałów uwolniło nas od tych strasznych wrogów, właśnie w chwili, gdy już miały wedrzeć się na tylną werandę.

– No, cóż teraz powiesz kapitanie, o poczciwości i łagodności indyjskich słoni? – zapytał Banks.

– Ba! – zawołał, – w każdym razie niewarte tygrysów. Gdyby zamiast całej setki tych gruboskórców, napadło na nas tylko trzydzieści tygrysów, klnę się na czem świat stoi, że ani jeden z nas nie pozostałby przy życiu, aby opowiedzieć całą przygodę!

 

Poprzednia częśćNastępna cześć