Poprzednia część

 

 

Juliusz Verne

 

W płomieniach indyjskiego buntu

Powieść podróżnicza w 2 tomach

 

Tom II

(Rozdział XIII-XIV)

 

99 ilustracji L. Benetta et 2 mapy czarno-białe

Nakładem księgarni Dra Maksymiljana Bodeka, 1925

 

dompar_001.jpg (94649 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział XIII

STALOWY OLBRZYM.

 

a odgłos tego wystrzału lady Munro padła zemdlona w objęcia męża, który nie tracąc chwili zaczął z nią uciekać. Przebudzony wystrzałem Hindus, któremu powierzono straż nad więźniem, zerwał się, chcąc ich ścigać, ale Gumi zadał mu śmierć trzymanym jeszcze w ręku nożem. Poczem szybko puścili się wąską ścieżyną wiodącą ku drodze do Ripore.

Zaledwie minęli wał forteczny, zbudzona nagle banda Nany Sahiba wyległa na płaszczyznę.

Nie mogli oni pojąć co się stało i co mają robić, a to ich wahanie było nader pożądanem dla zbiegów.

Nana Sahib rzadko kiedy spędzał całą noc w fortecy; toteż i teraz, kazawszy przywiązać pułkownika Munro do paszczy armaty, poszedł odwiedzić kilku naczelników plemienia Gundwana, u których nigdy nie bywał we dnie. Ponieważ była to godzina, o której zwykle powracał, oczekiwano go więc lada chwila.

Kalagani, Nassim, Hindusi, Dakoici, razem przeszło stu ludzi, byliby niezawodnie rzucili się w pogoń za zbiegłym więźniem, gdyby odrazu zrozumieli, że uciekł; ale nie wiedzieli co i jak się stało, a zabity Hindus nie mógł ich objaśnić. Z różnych przypuszczeń to wydawało im się najprawdopodobniejszem: że niepojętym wypadkiem ogień dostał się do naboju przed czasem oznaczonym przez naboba i wystrzał musiał rozszarpać więźnia, daleko rozrzucając jego szczątki.

Kalagani i jego towarzysze uniesieni wściekłym gniewem, wygłaszali różne złorzeczenia i przekleństwa; więc ani Nana Sahib, ani żaden z nich nie będzie miał tej rozkoszy, aby mógł patrzeć na męczarnie i zgon pułkownika Munro!…

Nie dość na tem, nabob był gdzieś niedaleko i niezawodnie dosłyszał odgłos wystrzału, powróci za tem niebawem do fortecy – i cóż mu powiedzą, gdy zapyta o więźnia, którego w niej zostawił?

Gdy oni naradzali się i wahali, sir Edward Munro i Gumi, dziękując Bogu za tak cudowne ocalenie, biegli prędko krętym wąwozem. Lady Munro choć zemdlona była tak lekką, iż nie wiele zaciężyła pułkownikowi, który był nadzwyczaj silny, zresztą idący obok niego Gumi mógł w każdym razie przyjść mu z pomocą.

W pięć minut po minięciu wału fortecznego przebyli połowę drogi z płaszczyzny do doliny; ale zaczynało dnieć i pierwsze blaski jutrzenki przedzierały się do głębi ciasnych wąwozów.

Nagle gwałtowne krzyki rozległy się nad ich głowami.

Przechylony nad parapetem, Kalagani dostrzegł cienie dwóch uciekających ludzi; jednym z nich był pewnie więzień Nany Sahiba.

– To Munro! – to Munro! – wrzasnął wściekłym uniesiony gniewem.

I w tej chwili wraz z całą bandą rzucił się za nim w pogoń.

– Dostrzegli nas – rzekł pułkownik do Gumiego, nie zwalniając kroku.

– Powstrzymam najpierwszych – odrzekł Gumi; ja zginę, ale może pan pułkownik zdoła uciec.

– Jeśli nie zdołomy się ocalić, zginiemy obaj – odrzekł pułkownik.

O ile tylko mogli, przyspieszali kroku; ścieżyna była teraz mniej stromą, mogli więc biec prędzej. Już tylko z jakie czterdzieści kroków oddzielało ich od gościńca, po którym ucieczka miała być łatwiejszą, ale też i ścigającym łatwiej byłoby ich gonić.

O ukryciu się gdzieś nie można było nawet myśleć, gdyż znający miejscowość Dakoici znaleźliby ich niebawem. Trzeba więc tylko było starać się ich wyprzedzić wyjść pierwszym z wąwozów Vindhyasów.

Pułkownik postanowił raczej umrzeć niż dostać się znów żywcem w moc Nany Sahiba.

Gdy pierwsi Hindusi przebywali wał forteczny, pułkownik Munro i Gumi dochodzili już do drogi prowadzącej do gościńca, odległego o jakie ćwierć mili.

Odwagi, panie mój! – zawołał Gumi, gotów każdej chwili poświęcić życie dla ocalenia pułkownika, za pięć minut wejdziemy na drogę, wiodącą do Jubbulpore.

– Daj Boże, abyśmy znaleźli na niej pomoc! – wyszeptał pułkownik.

Wrzaski Hindusów dawały się coraz wyraźniej słyszeć. W chwili, gdy dwaj zbiegowie dochodzili do drogi, dwóch szybko biegnących ludzi weszło na ścieżkę. Było już dość widno, można więc było widzieć się dobrze i posnać, to też jednocześnie dwa krzyki niewysłowionej nienawiści rozległo się w przestrzeni:

– Munro!

– Nana Sahib!

Posłyszawszy ogłos wystrzału, nabob coprędzej wracał do fortecy; nie mógł pojąć, dlaczego przed oznaczoną godziną spełniono jego rozkaz.

Jeden tylko Hindus towarzyszył mu, ale ten ugodzony niespodzianie, padł u stóp Gumiego, który zadał mu śmiertelny cios nożem.

– Do mnie! – krzyknął Nana Sahib do nadbiegającej tłuszczy.

– Dobrze! – krzyknął Gumi, rzucając się na naboba.

Uczynił to w tym celu, aby jeśli nie zdoła wydrzeć mu życia, mógł przynajmniej przeciągnąć walkę, aby pułkownikowi dać czas do ucieczki: ale silny bardzo nabob uderzył go tak mocno w rękę, że nóż wypadł mu z dłoni.

Widząc się rozbrojonym, Gumi zawrzał szalonym gniewem, który spotęgował jeszcze nadzwyczajną jego siłę. Uchwycił wpół naboba i przyciskając gwałtownie do siebie, niósł go tak z zamiarem rzucenia się wraz z nim w pierwszą napotkaną otchłań.

Przez ten czas Kalagani i towarzyszący mu Hindusi i Dakoici zbliżali się coraz więcej; gdy ich dopędzą, ani nadziei, by mogli ujść.

– Panie pułkowniku, wytężaj pan ostatki sił, – wołał Gumi; – ja jeszcze przez kilka minut zdołam stawiać im opór, zasłaniajac się nabobem jakby tarczą, ale pan uciekaj, nie oglądając się na mnie!

Ale zaledwie trzy minuty oddzielały już tylko zbiegów od goniących za nimi, a nabob przytłumionym głosem przyzywał wciąż Kalaganiego.

Wtem o jakie dwadzieścia kroków przed nimi rozległy się nawoływania:

Munro! Munro!

Na drodze stykającej się z gościńcem stał Banks, kapitan Hod, sierżant Mac Neil, Fox i Parazard, a sto kroków dalej na gościńcu, czekał na nich Olbrzym Stalowy, buchający kłębami dymu, a w nim Storr i Kalut.

Po zniszczeniu ostatniego wagonu Steam-House, inżynier i jego towarzysze byli zmuszeni poprzestać na ilbrzymim słoniu, którego banda Dakoitów nie zdołała zniszczyć ani uszkodzić. Umieściwszy się na jego grzbiecie jak na koniu, zwrócili się na drogę, wiodącą do Jubbulpore. Ody przejeżdżali obok drogi do fortecy, nadzwyczaj silny strzał armatni rozległ się nad ich głowami, wtedy zatrzymali się i wiedzeni przeczuciem czy instynktem, pobiegli na drogę. Zobaczywszy ich, pułkownik Munro zawołał:

– Ratujcie lady Munro!

– I trzymajcie dobrze prawdziwego Nanę Sahiba! – krzyknął Gumi!

I gwałtownie rzucił na ziemię na wpół już uduszonego naboba, a kapitan Hod, Fox i Mac-Neil pochwycili go w tej chwili. Poczem o nic nie pytając, nie żądając żadnych objaśnień, wszyscy pobiegli ku Stalowemu Olbrzymowi.

Z rozkazu pułkownika, który chciał wydać naboba władzom angielskim, tenże został mocno przywiązany do karku słonia. Lady Munro przeniesiono do wieżycy; pułkownik starał się ocucić ją z zemdlenia, a gdy zaczynała odzyskiwać zmysły, śledził bacznie, czy nie objawi się choćby iskierka przytomności.

Inżynier i jego towarzysze wdrapali się znów na grzbiet słonia.

– Pędź jak można najprędzej! – krzyknął Banks do mechanika.

Dzień już nastał. Pierwsza banda Hindusów ukazała się o jakie sto kroków od nich; trzeba było wszelkiemi siłami dostać się przed nimi do pierwszych posterunków wojska, stojących w pobliżu stacji Jubbulpore.

Stalowy Olbrzym miał teraz podostatkiem wody i opału i nie zbywało mu na niczem niezbędnem do podniesienia do maximum ciśnienia pary, aby mógł pędzić o ile możliwe najspieszniej – ale droga tak pełna była zakrętów, że niepodobna było jechać zbyt prędko.

Wrzaski Hindusów wzmagały się ciągle; dopędzali Stalowego Olbrzyma.

– Przyjdzie nam się bronić, – rzekł sierżant Mac-Neil.

– A więc będziemy się bronili! – odrzekł kapitan.

Mieli wszystkiego dwanaście naboi, należało więc bardzo ich oszczędzać, aby odstraszały nacierających uzbrojonych Hindusów.

Kapitan Hod i Fox, z karabinami w ręku, umieścili się nieco poza wieżycą. Gumi, tak się uszykował, aby mógł strzelać z boku; Mac-Neil stał tuż obok Nany Sahiba, z rewolwerem w jednej, ze sztyletem w drugiej ręce, aby ugodzić w pierś jego, gdyby Hindusi ich dopędzili. Kalut i Parazard stali przy ognisku, aby dodawać paliwa. Banks i Storr kierowali bieg Stalowego Olbrzyma.

dompar_100.jpg (202703 bytes)

Gonitwa trwała już dziesięć minut i nie więcej jak dwieście kroków oddzielało Hindusów od pułkownika i jego towarzyszy. Wtem rozległo się kilkanaście strzałów.

Kule świsnęły ponad Stalowym Olbrzymem, z wyjątkiem jednej, która trafiła go w koniec trąby.

– Nie odstrzeliwajcie! – krzyknął kapitan Hod; – są jeszcze za daleko, trzeba oszczędzać kul i strzelać tylko na pewno.

W tem miejscu droga zaczęła się ciągnąć w prostej linji, co widząc Banks, kazał dodać pary i otworzyć regulalor i dzięki temu wkrótce wyprzedzili Hindusów o kilkaset kroków.

– Wiwat! wiwat! nasz Stalowy Olbrzym! – krzyknął kapitan, – aha, łotry! nie będziecie go mieli!

Lecz niebawem znów nastała kręta droga, pnąca się pod górę, zniewalająca do zwolnienia biegu; wiedział o tem Kalagani i jego towarzysze, nie zaprzestawali więc pogoni. Jakkolwiek nie mieli już nadziei ocalenia Nany Sahiba, pojmując, że za ich zbliżeniem którykolwiek z towarzyszy pułkownika pchnięciem sztyletu pozbawi go życia, ale pragnęli przynajwniej pomścić jego śmierć.

Niebawem rozległy się nowe wystrzały, ale nie dosięgły żadnego z uciekających na Stalowym Olbrzymie.

– Baczność! – krzyknął kapitan Hod, celując.

On i Gumi dali ognia równocześnie i dwaj Hindusi, znajdujący się najbliżej, padli ugodzeni w piersi.

– Mniej o dwu! – zawołał Gumi, nabijając karabin.

– Dwu na sto, to za mały procent! – odrzekł kapitan; niech nam zapłacą lichwiarskie odsetki!

Fox przyłączył się do nich, wystrzelili z karabinów, i znów padli trzej Hindusi.

Na nieszczęście coraz więcej zwężająca się kręta i bardzo spadzista droga, nietylko nie dozwalała dopuszczać pary dla przyspieszenia biegu, ale nawet zmuszała do coraz wolniejszej jazdy. Ta stroma pochyłość ciągnęła się jeszcze z pół mili, gdyby zdołali ją przebyć, znaleźliby się o jakie sto kroków od odwachu, skąd widać już stację Jubbulpore.

Strzały kapitana i jego towarzyszy nie zdołały wstrzymać pogoni Hindusów, ani myśleli się cofnąć; za nic mieli własne życie, skoro chodziło o ocalenie lub pomszczenie Nany Sahiba. Zginie dwudziestu lub trzydziestu, ale kilkudziesięciu rzuci się na Stalowego Olbrzyma i z łatwością pokonają garstkę, której ten słoń służył za ruchomą fortecę. To też podwajali usiłowania, aby ich dogonić.

Zresztą Kalagani wiedział dobrze, że kapitan i jego towarzysze zużywają już ostatnie ładunki i że wkrótce nie bedą mogli posługiwać się swymi karabinami.

Jakoż rzeczywiście pozostało im już tylko kilka ładunków i za chwilę mieli być pozbawieni wszelkiego środka obrony. Znów jednak dali cztery strzały i padło czterech Hindusów.

Kapitan i Fox mieli już tylko po jednym ładunku, inni żadnego.

W tej chwili Kalagani ciągle pozostający w tyle wysunął się naprzód więcej, niż dozwalała przezorność.

– A! mam cię! – zawołał kapitan i celując do niego, wystrzelił.

Kula ugodziła zdrajcę w samo czoło; wyciągnął ręce, zachwiał się i upadł.

Jednocześnie ukazał się koniec wąwozu; padł ostatni strzał z karabinu Foxa i poległ jeszcze jeden Hindus.

Gdy ustały wystrzały, Hindusi zmiarkowali, że ścigani nie mają już naboi i postanowili niebawem przypuścić szturm do słonia, oddalonego już zaledwie o pięćdziesiąt kroków.

– Zeskoczyć na ziemię! – krzyknął Banks.

W tym stanie rzeczy nie można było ratować się inaczej, jak opuszczając Stalowego Olbrzyma, biec co tchu starczyło do niezbyt oddalonego odwachu.

Pułkownik porwał żonę na ręce i zeskoczył; kapitan Hod i inni poszli za jego przykładem. Sam tylko Banks pozostał w wieżycy.

– A co zrobimy z tym łotrem? – zapytał kapitan, wskazując Nanę Sahiba, przywiązanego do karku słonia.

– Bądź spokojny, kapitanie, spuść się na mnie, odrzekł Banks szczególniejszym tonem.

I nadawszy ostatni obrót regulatorowi, z kolei i on zeskoczył na ziemię. Wszyscy zaczęli biec co tchu ku odwachowi, trzymając sztylety w ręku, aby przynajmniej drogo sprzedać swoje życie.

Jakkolwiek pozostawiony samemu sobie, Stalowy Olbrzym posuwał się dalej, ale pozbawiony kierunku, uderzył o skałę wystającą z lewej strony wąwozu i zatrzymując się nagle, całkiem prawie zagrodził drogę.

Banks i towarzysze jego ubiegli ze trzydzieści kroków, gdy cała zgraja Hindusów rzuciła się na Stalowego Olbrzyma, aby uwolnić Nanę Sahiba.

Wtem nagle rozległ się w powietrzu przerażający huk, potężniejszy od najsilniejszego grzmotu.

Przed samem opuszczeniem wieży, Banks dopuścił nadzwyczaj wiele pary, wskutek czego nastąpiło nadzwyczajne ciśnienie; gdy więc Olbrzym uderzył o skałę, para nie mogąc uchodzić przez cylindry, rozsadziła kocioł i szczątki jego z przeraźliwym hukiem rozleciały się na wszystkie strony.

dompar_101.jpg (185032 bytes)

– Biedny Olbrzym! – rzekł ze smutkiem kapitan, – zginął, aby nas ocalić!

 

 

Rozdział XIII

PIĘĆDZIESIĄTY TYGRYS KAPITANA HODA.

 

eraz już pułkownik Munro, jego przyjaciele i towarzysze podróży, nie potrzebowali obawiać się ani naboba, ani Hindusów, ani Dakoitów, gdyż na odgłos wybuchu nadbiegł oddział żołnierzy z odwachu. Hindusi pozbawieni wodza na ich widok uciekli.

Pułkownik Munro dał się poznać żołnierzom. W pół godziny doszli do stacji Jubbulpore, gdzie znaleźli wszystko, czego mogli potrzebować, a szczególniej żywność, której byli od tylu godzin pozbawieni.

Lady Munro zamieszkała z mężem w wygodnym hotelu, do czasu przewiezienia jej do Bombaju. Tam pułkownik miał nadzieję wrócić zdrowie duszy tej, która żyła fizycznem tylko życiem i pozostałaby zawsze jakby martwą dla niego, jeśliby nie odzyskała rozumu.

Zresztą i wszyscy przyjaciele pułkownika cieszyli się nadzieją, że lady Munro zostanie uleczoną, oczekując z ufnością tej chwili mającej tak zbawiennie oddziałać na jego życie i usposobienie.

Po kilku dniach postanowiono odjechać do Bombaju, stolicy Indji zachodnich, pierwszym rannym pociągiem, ale zamiast okazałego Steam-House i Stalowego Olbrzyma, z którego pozostały tylko bezkształtne szczątki, zajęli miejsca w zwykłych wagonach kolei, ciągnionych najzwyczajniejszą w świecie lokomotywą. Jednak gorący wielbiciel stalowego słonia, kapitan Hod i jego twórca, genjalny inżynier Banks, jak równie każdy z uczestników tej niezwykłej podróży, zachowali do końca życia pamięć o „tem wiernem zwierzęciu”, w którego życie prawie uwierzyli. Zawsze brzmiał im w uszach straszliwy odgłos wybuchu, który go zniszczył.

To też łatwo pojąć, że Banks, kapitan Hod, Fox i Gumi, zapragnęli przed odjazdem zwiedzić miejsce, które było widownią tak przerażającej katastrofy.

Jakkolwiek nie potrzeba już było obawiać się bandy Dakoitów, jednak, przez chwalebną przezorność, oddział żołnierzy towarzyszył Banksowi i jego współtowarzyszom podróży. O jedenastej stanęli u wejścia do wąwozu.

Tu zaraz zobaczyli na ziemi rozszarpane ciała kilku Hindusów, tych właśnie, którzy rzucili się na Stalowego Olbrzyma, aby oswobodzić Nanę Sahiba. Zresztą z całej bandy nie zostało najmniejszego śladu. Widocznie, nie chcąc wracać do zniszczonej forteczki Ripore, skoro już wiedziano, że się w niej ukrywali, ostatni z wiernych do końca nabobowi, rozbiegli się po dolinie Nerbuddy.

Co do Stalowego Olbrzyma, wybuch kotła rozsadził go i zniszczył zupełnie. Jedna z jego ogromnych łap leżała dość daleko; część trąby zaryła się w skałę, stercząc w niej jakby olbrzymia prawica. Tu i ówdzie leżały poodrywane kawały stali, śruby, nity, odłamki cylindrów, szczątki wieży i lokomotywy. Straszne to zniszczenie dowodziło, że w chwili wybuchu ciśnienie pary musiało przechodzić dwadzieścia atmosfer.

I oto z tego sztucznego słonia, z którego podróżnicy ze Steam-House byli tak dumni, z tego kolosu, wywołującego zabobonny podziw Hindusów, z tego mechanicznego arcydzieła genjalnego inżyniera, z tego urzeczywistnionego marzenia radży Butanu, pozostał tylko nędzny, nie do poznania szkielet, nie mający najmniejszej wartości.

– Biedny Słoń! – zawołał kapitan Hod, patrząc na te szczątki ulubionego swego Olbrzyma i ciężkie westchnienie wydarło się z jego piersi.

– Nie rozpaczaj, kapitanie, – rzekł Banks, – mogę zbudować innego, jeszcze potężniejszego.

– Wierzę temu, – odrzekł kapitan Hod, – ale ten już nie powstanie!…

Wtem przyszło im na myśl rozejrzeć się po miejscowości, czy nic znajdą jakichś śladów Nany Sahiba. Gdyby w braku głowy znaleźli choć ręce, to i tak po brakującym palcu poznaćby można naboba i stwierdzić jego tożsamość; a pragnęli bardzo mieć ten niezaprzeczony dowód śmierci Nany Sahiba; Balao Rao już nie żył, nikt więc nie będzie mógł za niego uchodzić Ale nigdzie nie było ani śladu jego ciała, unieśli je widać fanatyczni wielbiciele.

Oto jakie to pociągnęło za sobą następstwa: ponieważ nie było pewnego dowodu śmierci naboba, legenda o nim odzyskała swe prawa, a nieuchwytny Nana Sahib będzie zawsze żył w pamięci ludności Indji środkowych, zanim nareszcie zostanie zaliczony do rzędu nieśmiertelnych bogów.

W każdym razie ani Banks, ani jego towarzysze nie mogli przypuszczać, aby dawny przywódzca mógł uniknąć śmierci, spowodowanej wybuchem kotła.

Przed powrotem na stację, kapitan Hod podniósł z ziemi odłamek trąby swego ulubionego Stalowego Olbrzyma, aby go zachować jako drogą pamiątkę.

Nazajutrz, dnia 4. października, wszyscy opuścili Jubbulpore w oddzielnym wagonie, który oddano do rozporządzenia pułkownikowi Munro i jego towarzyszom. W dwadzieścia cztery godzin, minęli zachodnie Ghats, te Andy indyjskie, ciągnące się na długość trzystu mil, w pośród gęstych lasów bananów, sykomorów, teków, palm, kokosów, areków, drzew sandałowych i bambusów. W kilka godzin później kolej dowiozła ich do wyspy Bombaj, która łącznie z wyspami Salcette, Elephanta i kilku innemi, tworzy doskonałą przystań i na której południowo-wschodnim krańcu wznosi się stolica prezydentury.

Pułkownik nie miał jednak pozostać w tem wielkiem mieście, zamieszkanem przez najrozmaitsze narodowości, gdyż przyzwani doktorzy polecili mu zamieszkać w jakiejś pobliskiej willi, gdzie zupełny spokój, troskliwa opieka i poświęcenie męża musiały stopniowo oddziałać zbawiennie na stan umysłowy lady Munro.

Upłynęło parę miesięcy, żaden z towarzyszy i sług pułkownika ani myślał go opuścić; chcieli koniecznie być w tym dniu, którego bliskie nadejście zwiastowali lekarze, gdy nareszcie lady Munro odzyska rozum.

Nadzieje nie zawiodły ich. Umysł lady Munro, powoli, stopniowo budził się do życia i wkrótce Błędny Ognik pozostał tylko smutnem wspomnieniem.

– Laurencjo! Laurencjo moja! – zawołał pułkownik, – spostrzegłszy, że jakoś inaczej patrzy na niego

– Edwardzie! – krzyknęła i padła w jego objęcia.

W parę tygodni potem wszyscy zebrali się w saloniku w bungalowie w Kalkucie, gdzie miało się rozpocząć odtąd zupełnie inne życie, niż to, jakie wiódł tam przed podróżą zrozpaczony pułkownik. Banks spędzał w nim wszystkie chwile wolne od pracy; Hod przyjeżdżał, ilekroć mógł dostać urlop. Sierżant Mac-Neil i Gumi zaliczali się do domowników i nie mieli nigdy rozstać się z pułkownikiem Munro.

Fox nie odstępował kapitana, razem z nim odjechał do pułku stojącego w Madras i razem z nim przyjeżdżał na urlopy do Kalkutty.

– Bywaj zdrów i do widzenia! kochany kapitanie, – rzekł żegnając się z nim pułkownik Munro. – Cieszę się myśląc, że nie masz powodu żałować odbycia podróży do północnych Indji, chyba może tego tylko, żeś nie zabił swego pięćdziesiątego tygrysa.

– Jakto pułkowniku, przecież go zabiłem.

– Gdzież to i kiedy? – zapytał pułkownik Munro.

– W wąwozie Vindhya, – odpowiedział z odcieniem dumy w głosie. – Czterdzieści dziewięć tygrysów i… Kalagani… czyż jego nie można uważać za pięćdziesiątego?

KONIEC.

 

 

Poprzednia część