Jules Verne
Król Przestrzeni
Ostatnia powieść Juliusza Verne’a
(Rozdział XV-XVIII)
ilustracje George Roux
Przekład M. P.
w tygodniku "Wieczory Rodzinne"
Warszawa, 1905
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XV
Gniazdo orle.
iedy nazajutrz zbudziłem się z ciężkiego snu, Groza stała bez ruchu. Zrozumiałem to odrazu. Czy miałem ztąd wnioskować, że się już znajdujemy w owej tajemniczej kryjówce, której dotąd odnaleźć nie mogła żadna istota ludzka?…
Kapitan zabrał mnie z sobą… Czyżby zamierzał odsłonić przede mną tak starannie ukrywaną tajemnicę?…
Dziwnem się może wydać, że podczas podróży napowietrznej zasnąłem tak głędoko. Nie mogłem pojąć, jak się to stało. Przypuszczam, że do jedzenia dosypano mi jakichś proszków usypiających. Zapewne w ten sposób chciał mnie kapitan pozbawić możności zorjentowania się kędy i dokąd lecimy. Ostatnie wrażenie, które zapamiętałem, było niezwykle potężne… Miałem wciąż jeszcze przed oczami te chwile, kiedy Groza, którą już prawie porywały kłęby spienionej wody potężnym ruchem olbrzymich skrzydeł uniosła się w powietrze…
A zatem niezwykły przyrząd Króla Przestrzeni miał zastosowanie czworakie: służył do jeżdżenia po ziemi, do pływania po powierzchni wody, pod wodą i do latania w powietrzu. W każdym środowisku mógł się poruszać z niepraktykowaną dotąd siłą, łatwością i szybkością! Przekształcenia dokonywały się w czasie niesłychanie krótkim! Motor był zawsze jeden i ten sam… lecz skąd czerpał źródło swej energii o tem nie miałem pojęcia… Kim był ten genjalny Król Przestrzeni, którego zręczność i odwagę mogłem podziwiać wczoraj?
Gdy przelatywaliśmy ponad wodospadem wieczór był jasny, widziałem więc doskonale, jak o trzy mile minęliśmy most Suspension, poniżej wodospadu Podkowy, gdzie prąd rzeki jest najsilniejszy. Stąd też Niagara zwraca się ku Ontario. Zaraz za mostem skierowaliśmy się lekko ku wschodowi. Kapitan stał zawsze przy sterze. Kierował Grozą z łatwością zupełną. Widocznie w powietrzu czuł się równie bezpiecznym, jak na lądzie i morzu.
Wobec podobnych rezultatów przestała mnie zadziwiać bezdenna pycha tego, który mianował siebie Królem Przestrzeni. Miał przecież do swego rozporządzenia przyrząd jedyny w swoim rodzaju, przewyższający wszystko, co dotąd stworzył rozum ludzki, i z którym wszelka walka była niepodobieństwem… Pocóż miał go sprzedawać za miliony?… Cóżby za nie mógł nabyć lepszego?
W pół godziny później ogarnęło mnie obezwładnienie zupełne. Nie pozostał mi nawet cień wspomnienia, co zaszło później owej nocy z 31 lipca na l sierpnia.
Obudziłem się w tej samej kajucie, w której spędziłem noc na jeziorze Erie. Skonstatowałem odrazu, że Groza znajduje się w spoczynku zupełnym. Nie odczuwałem najlżejszych poruszeń. Widocznie znajdowaliśmy się gdzieś na lądzie. Spróbowałem. podnieść klapę, wiodącą na pokład. Daremnie.
Czyżby trzymano mnie w zamknięciu aż do chwili, gdy Groza rozpocznie znowu wędrówkę napowietrzną lub podwodną?…
Łatwo zrozumieć niepokój i gorączkową nie cierpliwość, które mnie ogarnęły.
Po upływie kwadransa usłyszałem jakiś hałas, jakby szmer podnoszonych sztab. Otwarto klapę, potoki światła i powietrza zalały kajutę.
Jednym skokiem znalazłem się na pokładzie. Oczy moje skwapliwie objęły horyzont.
Znajdowaliśmy się na ziemi. Groza stała w środku owalnej płaszczyzny, pokrytej żółtawym zwirem i mającej od 15-18 stóp w obwodzie. Dokoła wznosiły się wysokie skały. Nigdzie ani jednej trawki. Poniżej rozciągało się jakby morze gęstej mgły, przez którą nie przebijał się ani jeden promyk słońca. Lekkie obłoczki czepiały się nawet piaszczystego dna platformy.
Widocznie ranek był jeszcze wczesny. Uczuwałem silny chłód, pomimo, że był to 1-y sierpnia. Wnioskowałem ztąd, że się znajdujemy na znacznej wysokości, lecz gdzie mianowicie… nie miałem najmniejszego pojęcia. Od chwili odlotu z nad Niagary upłynęło najwyżej godzin dwanaście, Groza więc nie miałaby czasu na przebycie Atlantyku lub oceanu Spokojnego. Byliśmy więc stanowczo na terytoryum Nowego Świata.
Niekiedy wśród mgły zarysowywały się sylwetki dużych ptaków drapieżnych, które swym krzykiem chrapliwym zakłócały głęboką ciszę poranku. Może przeraził je widok potwora o skrzydłach potężnych, z którym się mierzyć nie mogły ani co do siły ani co do szybkości.
Nagle ujrzałem kapitana. Wysunął się z pomiędzy grupy głazów skąpanych we mgle. Na mnie nie spojrzał.
Obaj towarzysze zbliżyli się ku niemu. Po chwili wszyscy zniknęli w grocie, otwierającej się u stóp skał. Miałem więc swobodę zupełną. Postanowiłem skorzystać z dobrej sposobności i przyjrzeć się bliżej Grozie.
Wszystkie klapy z wyjątkiem tej, która prowadziła do mojej kajuty, były zamknięte na głucho. O zbadaniu zatem wewnętrznej budowy statku nie mogłem nawet marzyć.
Wobec tego zeskoczyłem na ziemię i zacząłem oglądać Grozę z zewnątrz. Miała ona kształt wrzecionowaty, z przodu więcej zaostrzony niż z tyłu, pudło z aluminium, a skrzydła z jakiegoś dziwnego, nieznanego mi wcale materyału. Cztery koła o dwustopowej średnicy obwiedzione były gumą, która zapewniała cichość biegu nawet przy największej szybkości.
Szprychy kół rozszerzały się, tworząc rodzaj szufli, ułatwiało to niezmiernie poruszanie się na wodzie i pod wodą.
Główną część mechanizmu stanowiły dwie turbiny Parsona, umieszczone po obu stronach statku w kierunku jego długości. Wprawiane w ruch obrotowy przez jakiś motor nieznany, przenosiły statek przez przestrzenie wodne z szybkością niesłychaną Kto wie czy nie ułatwiały równocześnie lokomocji w powietrzu?… Niewątpliwie jednak do szybowania w przestrzeni służyły olbrzymie skrzydła, które w stanie spoczynku przylegały ściśle do jego boków.
A zatem przyrząd do latania oparty był na zasadzie ciężkości większej od powietrza.
Siłą, poruszającą mechanizm tak niezwykły, mogła być tylko elektryczność. Z jakiego źródła czerpały ją akumulatory? Może właśnie w jednej z tych pieczar podziemnych, w której się ukryli marynarze, pracowały potężne dynamomaszyny wytwarzające niewyczerpane zapasy energii?
Obejrzałem koła, turbiny, skrzydła, lecz mechanizm wewnętrzny i siła poruszająca pozostały dla mnie zagadką. Cóżby mi zresztą przyszło z odsłonięcia tej tajemnicy, jeżeli do końca życia pozostać mam więźniem Króla Przestrzeni?!
Przyświecała mi wprawdzie, nadzieja ucieczki… Lecz czy się nadarzy sposobność odpowiednia?… i kiedy?…
Przedewszystkiem należało zbadać miejsce, gdzieśmy się znajdowali obecnie. Czy istnieje jakiekolwiek połączenie między tą płaszczyzną zamkniętą, a światem otaczającym? jakie wyjście z pośród tych wysokich, zwartych skał? Jak daleko jesteśmy od Erie? W jakiej części Stanów Zjednoczonych?
Coraz uparciej nasuwało mi się przypuszczenie czy tem gniazdem skalistem nie jest owo Great-Eyry, dostępne jedynie dla orłów i sępów? Lecz dla Króla Przestrzeni świat cały stoi otworem. Mógł więc założyć swą siedzibę w miejscu, gdzie go najczujniejsza policya wytropić nie zdoła, a żadne zamachy nie dosięgną. Odległość między Great-Eyry i Niagara-Falls wynosi najwyżej 450 mil, zatem Groza bez trudu mogła je przebyć w przeciągu nocy.
Myśl ta wypierała powoli wszystkie inne przypuszczenia… Zaczynałem pojmować związek, zachodzący między Great-Eyry i listem podpisanym inicyałami K. P., a Królem Przestrzeni i tajemniczym jego wehikułem. Groźby, wyrażone w liście, śledzenie moich kroków, niezrozumiałe zjawisko… wszystko to powoli stawało się jasnem… Gdybyż się tylko mgły rozproszyły prędzej!… Możebym rozpoznał cośkolwiek… możeby się wreszcie moje przypuszczenia zamieniły w pewność?…
Postanowiłem płaszczyznę obejść wokoło.
Ponieważ kapitan i obaj jego towarzysze znajdowali się w grocie północnej, rozpocząłem badania od strony południowej.
O wysokości skalistej poszarpanej ściany nic sądzić nie mogłem, wierzchołki jej bowiem tonęły we mgle. Jedno tylko rzuciło mi się w oczy, a mianowicie gatunek skały był to szpat polny, tworzący cały łańcuch Alleghanów.
Kapitan i jego towarzysze nie wychodzili z groty, przed którą stały skrzynie, przywiezione z Black-Rock. Widocznie zajęci byli ich rozpakowywaniem.
Posuwałem się naprzód z wielką ostrożnością, rozglądając się bacznie dokoła. Tu i owdzie dostrzegałem kawałki drzewa, kupki zeschłych traw, odciśnięte na piasku ślady kroków ludzkich. Najwięcej uderzyły mnie grube pokłady popiołu, odłamki zwęglonych desek i belek, okucia metalowe, zniszczone przez ogień, i resztki popalonych cząstek jakiegoś mechanizmu.
Widocznie miejsce to, niezbyt dawno jeszcze było widownią olbrzymiego pożaru. I znowu mimowoli przyszły mi na myśl tajemnicze zjawiska na Great-Eyry, buchające płomienie, huk zagadkowy i hałasy dziwne, które takiem przerażeniem napełniły mieszkańców Pleasant-Garden i Morgantonu. Wtem powiał od wschodu wicher gwałtowny i rozdarł mgły. Potoki światła zalały płaszczyznę.
Z piersi mej wyrwał się okrzyk!…
Na wschodniej stronie skalistego zrębu ujrzałem sylwetkę skały, przypominającą orła z rozpostartemi skrzydłami, którą zauważyliśmy z p. Eliaszem Smithem podczas wyprawy na Great-Eyry!…
A zatem wątpliwości skończone! Potężny, olbrzymi ptak, gienjalny twór Króla Przestrzeni, gnieździł się na Great-Eyry, gdzie nikt inny dostać się nie mógł… A może istnieje jakieś przejście podziemne, które pozwala kapitanowi wydostać się na świat szerszy, pozostawiając Grozę w bezpiecznem schronieniu?!…
Nareszcie więc zrozumiałem wszystko, co dotąd było dla mnie zagadką palącą. W myśli mej przesuwały się kolejno wszystkie tajemnicze, niepokojące zjawiska i wypadki. Stałem nieruchomo wpatrzony w sylwetkę kamiennego orła, a myśli najsprzeczniejsze kotłowały pod czaszką… Czyż obowiązek nie nakazuje mi pokusić się o zniszczenie przyrządu, który tyle szkody wyrządzić może ludzkości?…
Poza mną rozległy się jakieś kroki.
Obróciłem się…
To kapitan zbliżał się powoli, patrząc mi prosto w oczy.
Straciłem panowanie nad sobą. Z ust mych zerwały się wyrazy:
– Great-Eyry! Great-Eyry!
– Tak, inspektorze Strock!
– A pan… pan jesteś Królem Przestrzeni!
– I panem świata, któremu już pierwej dałem się poznać, jako najpotężniejszy z ludzi.
– Pan?! – zawołałem w zdumieniu najwyższem.
– Tak, ja! – odparł prostując się dumnie – jestem Robur… Robur zwycięzca!…
Robur zwycięzca.
zrost średni, ramiona kwadratowe, szyja herkulesowa, muskularna, głowa okrągła, oczy płomienne, mięsień brwiowy, ściągający się kurczowo, oznaka energii niezłomnej; włosy krótkie lekko kędzierzawe, z połyskiem metalicznym, piersi szerokie, wznoszące się i opadające jak miech kowalski, ręce, ramiona i nogi jakby wykute z kamienia, szeroka amerykańska bródka, pozwalająca podziwiać potężną budowę szczęk, której mięśnie żuchwowe zdawały się posiadać siłę niezwykłą – oto portret człowieka, który dnia 12-go czerwca 19… ukazał się w Filadelfii, na posiedzeniu Instytutu Weldona.
Ten człowiek niezwykły stał dziś przede mną w niedostępnem gnieździe skalistem, rzucając mi swe imię rozgłośne jako groźbę lub wyzwanie.
Tutaj muszę w krótkości przypomnieć zdarzenia, które niegdyś ściągnęły na Robura uwagę całej Ameryki.
12-go czerwca wieczorem w Filadelfii na posiedzeniu Instytutu Weldona omawiano kwestyę kierowania balonami. Prezesem był wtedy Uncle Prodent, jedna z najwybitniejszych osobistości Pensylwanii, a sekretarzem Phil Evans.
Dzięki staraniom rady administracyjnej zbudowano balon, którego objętość wynosiła czterdzieści tysięcy metrów sześciennych. Przypuszczano, że balon ten będzie mógł się poruszać w kierunku poziomym za pomocą maszyny dynamoelektrycznej, lekkiej i potężnej, która miała wprowadzić w obrót śrubę. Gdzie jednak umieścić ją należało? Co do tej kwestyi, członkowie Instytutu w żaden sposób porozumieć się nie mogli. Jedni twierdzili, że z tyłu, drudzy, że na przodzie łódki.
Tego wieczora dyskusya była tak ożywiona, że nieomal doszło do walki. W chwili największego roznamiętnienia woźny oznajmił, że jakiś cudzoziemiec domaga się wprowadzenia go na salę obrad.
Był to Robur. Udzielono mu prawa głosu. Gdy zaczął mówić zapanowała cisza głęboka. Wychodząc z zasady, że człowiek opanował morze przy pomocy statków żaglowych, kołowych lub śrubowych, Robur twierdził, że przyrządy do latania muszą być cięższe od powietrza, ażeby się w niem mogły poruszać swobodnie.
Była to nieustająca kwestya sporna. Tym razem większość członków oświadczyła się za zasadą ciężkości mniejszej od powietrza. Walka toczyła się z taką zaciętością, że Robur, któremu przeciwnicy nadali ironiczne miano zwycięzcy, zmuszony został do opuszczenia sali.
W kilka godzin później, prezes i sekretarz instytutu, oraz towarzyszący im lokaj Frycolin przechodząc przez Fairmont-Park zostali porwani przez jakichś ludzi nieznanych, którzy zakneblowali im usta, związali ręce, zaprowadzili w głąb parku, i mimo oporu wsadzili do dziwnego przyrządu, ukrytego na oddalonej polance.
Nazajutrz trzej więźniowie wraz z Roburem szybowali w przestrzeni, przelatując ponad okolicą, która wydawała się im całkiem obcą.
Uncle Prudent i Phil Evans sprawdzili na podstawie własnego doświadczenia, że przyrząd do latania, oparty na zasadzie ciężkości większej od powietrza, odpowiadał w zupełności swemu przeznaczeniu.
Przyrząd ten, obmyślony i wykonany przez inżyniera Robura, polegał na dwojakiem działaniu śruby, która przy obrocie postępuje w kierunku swej osi. Jeżeli oś tkwi pionowo, balon wznosi się w kierunku pionowym; jeżeli poziomo, balon posuwa się naprzód po linii poziomej.
Długość Albatrosa wynosiła trzydzieści metrów. Z przodu i z tyłu statku umieszczone były śruby okrętowe. Prócz tego znajdował się jeszcze cały system śrub, osadzonych na osiach pionowych: po piętnaście z każdej strony pudła i siedem w środkowej części przyrządu. Dumnie sterczało trzydzieści siedem masztów, opatrzonych nie żaglami, lecz prętami, którym maszyny, ustawione na dnie statku, nadawały ruch obrotowy, szybkości zdumiewającej.
Siłą poruszającą motor, była niewątpliwie elektryczność, lecz nikt się nigdy nie dowiedział, zkąd ją czerpał genjalny wynalazca. Najprawdopodobniej z otaczającego powietrza, zawsze mniej lub więcej naładowanego elektrycznością; podobnie ów słynny kapitan Nemo do poruszania swego Nautilusa brał elektryczność z otaczającej wody.
Zresztą tajemnicy tej nie zbadał ani Uncle Prudent ani Phil Evans w przeciągu całej napowietrznej wędrówki.
Załoga Robura składała się z ośmiu ludzi: z nadzorcy Turnera, trzech maszynistów, dwu pomocników i kucharza.
– Przyrząd mój – mówił Robur – do ludzi, którzy wbrew swej woli wzięli udział w jego podróży, daje mi panowanie nad przestrzenią, nad Ikaryą powietrzną, siódmą częścią świata, która obszarem swym przewyższa Europę, i Amerykę i Afrykę i Azyę i Australię i oceany razem wzięte.
Biedny Uncle Prudent i Phil Evans rozpoczęli awanturniczą wyprawę na pokładzie Albatrosa. Wymawiali się daremnie. Protest ich Robur odrzucił prawem silniejszego. Musieli się zastosować do jego woli.
Albatros pędził ku zachodowi. Przeleciał ponad olbrzymim łańcuchem Gór Skalistych, ponad równinami Kalifornii, minął San Francisco, północną część oceanu Spokojnego, Kamczatkę. Oczom podróżników ukazywały się kolejno krainy Państwa Niebieskiego; podziwiali malowniczy Pekin otoczony murem poczwórnym. Potem Albatros wzniósł się jeszcze wyżej, przeleciał ponad śnieżnymi szczytami i błyszczącymi lodowcami Himalajów, ponad Persyą i morzem Kaspijskiem. Tu przekroczono granicę Europy i zboczono nieco z kierunku zachodniego, zwracając się ku dolinie Wołgi. Ludność Moskwy, Petersburga, Finlandyi i wybrzeży Bałtyku ze zdumieniem patrzyła na ten niezwykły statek napowietrzny.
Podróżnicy przecięli półwysep Skandynawski po linii, wiodącej od Sztokholmu do Chrystyanii, poczem skierowali się na południe, dążąc przez Francyę ku Włochom. Nad Paryżem Albatros obniżył swój lot i zawisł ponad stolicą świata, rzucając na zdumioną ziemię snopy lśniących promieni.
Robur i jego towarzysze przemknęli ponad Florencyą, Rzymem i Neapolem; przerzynając ukośnie morze Śródziemne znaleźli się ponad olbrzymią Afryką koło przylądka Spartel. Tu znowu zmienili kierunek: zwrócili się ku wschodowi, przelecieli ponad Marokko, Algierem, Tunisem, Trypolisem aż do Egiptu. Później pomknęli ku Timbuktu, a ztamtąd przez Sudan do Atlantyku.
Trzymając się ciągle kierunku południowo-zachodniego, przelatywał Albatros ponad rozległą wodną płaszczyzną. Nie straszyły go ani burze gwałtowne, ani trąby powietrzne. Zimna krew i zręczność sternika wyprowadzała zawsze z niebezpieczeństwa.
Przy wejściu do cieśniny Magellana ujrzeli znowu ziemię. Od przylądku Horn skierowali się na południe, pod nimi rozciągały się puste, bezludne krainy oceanu Antarktycznego; przebyli walkę z cyklonem i dosięgli ziemi Grahama; w blaskach wspaniałej zorzy południowej godzin kilka kołysał się balon nad samym biegunem. Poczem silny huragan uniósł go aż do ziejącego ogniem wulkanu Erebusa. Cudem zaledwie zdołali uniknąć zguby.
W końcu lipca wrócili znowu ponad ocean Spokojny. Wreszcie na wybrzeżu jednej z wysp oceanu Indyjskiego zarzucili kotwicę. Poraz pierwszy od chwili odjazdu Albatros, utrzymywany w powietrzu przez sprężyny hamujące, zawisł nieruchomo, na wysokości stu pięćdziesięciu stóp ponad ziemią.
Była to wyspa Chatham, położona o 15º na wschód od Nowej Zelandyi. Albatros musiał się tutaj zatrzymać dla naprawienia uszkodzeń, które wyrządził ostatni huragan.
Następnie Robur miał zamiar wyruszyć na wyspę X, leżącą na oceanie Spokojnym i oddaloną o 2800 mil, gdzie niegdyś zbudował swój statek cudowny.
Uncle Prudent i Phil Evans jasno sobie zdawali sprawę, że ich przymusowa wędrówka może się przedłużyć do nieskończoności. Bliskość ziemi wydała się im wyborną sposobnością do ucieczki.
Lina przyczepiona do kotwicy miała zaledwie sto pięćdziesiąt stóp długości Nie trudno więc było w nocy spuścić się po niej ku ziemi, z nadejściem świtu jednak spostrzeżonoby niewątpliwie ucieczkę i schwytano dezerterów.
Wobec tego nieszczęśliwi jeńcy zdobyli się na pomysł zuchwały: oto postanowili zaopatrzyć się w nabój dynamitowy, który można było wziąć niepostrzeżenia z zapasu amunicyi Albatrosa i wysadzić w powietrze statek wraz z jego załogą i Roburem. Mieli nadzieję, że, nim lont się spali, oni zdążą spuścić się po linie i z ziemi przyglądać się będą zniszczeniu Albatrosa, z którego nie pozostanie nawet szczątków.
Zamiar swój wykonali. Zapalili lont i ostrożnie spuścili się na ziemię. Lecz ucieczkę ich zauważono natychmiast. Z pokładu rozległy się wystrzały, szczęściem jednak nie dosięgły żadnego z uciekinierów. Wtedy Uncle Prudent przeciął linę Albatros zaś, pozbawiony śrub hamujących uniesiony wiatrem i zmiażdżony wybuchem miny pogrążył się w falach oceanu Spokojnego.
Od czasu owej nocy z 12-go na 13-ty czerwca, kiedy Uncle Prudent, Phil Evans i Frycolin po wyjściu z Instytutu Weldona zginęli bez śladu, nie słyszano o nich ani słowa. Nikt się nawet nie domyślał co się z nimi stało. Udział Robura w tajemniczej sprawie zniknięcia oczywiście nikomu nie mógł przyjść na myśl.
Koledzy szanowanych powszechnie członków Instytutu niepokoili się ogromnie o ich los.
Rozpoczęto poszukiwania, udając się nawet o pomoc do policyi. Powysyłano depesze na wszystkie krańce świata, nawet wyznaczono nagrodę w kwocie 5000 dolarów za jakąkolwiek wiadomość o zaginionych. Lecz wszystkie te zabiegi nie przyniosły żadnych rezultatów. W całem państwie panowało ogromne zainteresowanie. Chwile te zapamiętałem wybornie.
Nagle 20-go września po całej Filadelfii rozbiegła się błyskawicznie wieść sensacyjna.
Uncle Prudent i Phil Evans ukazali się w ścianach gmachu Instytutu Weldona.
Tegoż wieczora zwołano posiedzenie nadzwyczajne. Członkowie z entuzjazmem powitali odzyskanych kolegów, którzy na zadawane im pytanie odpowiadali z wielką ostrożnością albo też zachowywali intrygujące milczenie.
Prawda wykryła się później.
Po zniszczeniu i zniknięciu Albatrosa, Uncle Prudent i Phil Evans znaleźli się w położeniu rozpaczliwem. Na wyspę Chatham statki zawijają rzadko. Należało więc uzbroić się w cierpliwość i pomyśleć o zapewnieniu sobie środków do życia. W zachodniej części wyspy napotkali plemię krajowców, które wcale gościnnie przyjęło rozbitków. Zaledwie po upływie pięciu tygodni od zniszczenia Albatrosa jakiś statek żaglowy zabrał nieszczęsnego prezesa, jego sekretarza i lokaja do Ameryki.
Po powrocie do kraju oddali się całkowicie jedynemu zadaniu: postanowili dokończyć budowy balonu i wyruszyć ponownie do wyższych stref powietrznych, zkąd tak niedawno wrócili.
28-go kwietnia roku następnego balon był już gotów do podróży. Kierować nim miał znakomity aeronauta Harry Tinder
Od chwili powrotu Uncle Prudenta i Phil Evansa do Filadelfii nic zgoła nie słyszano o Roburze. Słusznie więc i prezes i sekretarz mogli przypuszczać, że fale oceanu Spokojnego pochłonęły Albatrosa wraz z całą załogą.
W dniu naznaczonym na wzlot balonu tysiące widzów zgromadziły się w Fairmount Parku. Objętość balonu była olbrzymia. Kwestyę sporną co do umieszczenia śruby rozstrzygnięto w ten sposób, że postanowiono użyć dwie śruby, umocowując jedną z przodu, drugą z tyłu łódki. Motor elektryczny siłą swą przewyższał wszystko, co dotąd uzyskano w tej gałęzi.
Pogoda była wspaniała, niebo bez chmur, ani cienia wiatru.
O godzinie jedenastej wystrzał armatni oznajmił tłumom, że balon gotów już do wzlotu.
– Przetnijcie linę!
Rzucił te słowa sakramentalne sam Uncle Prudent głosem silnym i donośnym.
Balon wolno i majestatycznie wzniósł się w powietrze. Na wstępie posuwano się czas jakiś w kierunku poziomym. Próba udała się wyśmienicie.
Nagle rozległ się krzyk – krzyk powtórzony przez setki tysięcy ust!…
Na północo-zachodzie ukazała się jakaś masa ruchoma, zmierzająca ku balonowi z szybkością niezwykłą.
Był to taki sam przyrząd napowietrzny, który w roku zeszłym porwał szanownych członków Instytutu Weldona i przewiózł ich ponad Europą, Afryką, Azyą i Ameryką.
– Albatros!… Albatros!…
Tak to był Albatros, a na pokładzie stał Robur zwycięzca we własnej osobie!
Łatwo sobie wyobrazić zdumienie, a zarazem przerażenie Uncle Prudenta i Phil Evansa!…
Po wybuchu miny szczątki Albatrosa wraz z całą załogą zapadły się w morze. Szczęściem jednak przepływał tamtędy jakiś statek, który uratował tonących i wysadził ich w Australii.
Ztamtąd już nie trudno było Roburowi dostać się do wyspy X. Myśl zemsty opanowała go wyłącznie. W tym celu sporządził wkrótce nowy przyrząd do latania, który nawet przewyższał poprzedni. Kiedy doszła go wiadomość o zamierzonym wzlocie byłych pasażerów Albatrosa, postanowił stawić się w Filadelfii w dniu i godzinie oznaczonej na próbę.
Jakie zamiary miał w chwili obecnej?
Obok zemsty mogła nim jeszcze kierować chęć wykazania pierwszeństwa Albatrosa nad wszystkiemi balonami i przyrządami do latania, opartemi na zasadzie ciężkości mniejszej od powietrza.
Uncle Prudent i Phil Evans doskonale zdawali sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa.
Pozostawała im jedynie ucieczka, lecz nie w kierunku poziomym, gdzieby Albatros doścignął ich z łatwością, tylko w pionowym, do wyższych warstw atmosfery.
Wznieśli się zatem na wysokość 5000 metrów.
Albatros poszedł za nimi z całą szybkością, na jaką go było stać. Odległość między nim, a balonem zmniejszała się z każdą chwilą. Lecz balon, z którego wyrzucono część balastu, wzniósł się o 1000 metrów ,jeszcze… Albatros, nadając sprężynom coraz szybszy ruch postępowy, nie ustawał w pogoni.
Nagle rozległ się huk straszliwy. Nastąpił wybuch. Pod naciskiem nadmiernie rozszerzającego się gazu, powłoka balonu przerwała się z hałasem. Balon zaczął szybko opadać ku ziemi.
Wtedy stała się rzecz niespodziewana: Albatros pospieszył z pomocą ginącym. Robur zapomniał o zemście i zabrał na swój pokład Uncle Prudenta, Phil Evansa i Tindera. W chwilę potem balon, jak łachman olbrzymi spadł na drzewa Fairmont Parku.
Publiczność drżała ze wzruszenia. i z przestrachu.
Co uczyni Robur z jeńcami?… Czy zabierze ich ze sobą w przestworza powietrzne?… Może tym razem ludzie ci odlecą niepowrotnie?…
Wątpliwości rozwiały się szybko. Albatros zaczął gwałtownie spuszczać się na dół, jak gdyby miął zamiar zarzucić kotwicę w Fairmont Parku. Byłby to dowód odwagi szalonej, podniecony tłum mógł się bowiem rzucić na przyrząd tak niezwykły i pochwycić jego właściciela. Albatros opadał ciągle. Na wysokości 5-6 stóp zatrzymał się nagle.
Nastąpiła chwila ogólnego wyczekiwania. Wśród ciszy grobowej rozległ się donośny głos Robura:
– Obywatele Stanów Zjednoczonych! Po raz już drugi prezes i sekretarz Instytutu Weldona znajdują się w mojej mocy. Mógłbym ich zatrzymać u siebie na zawsze. Lecz nie uczynię tego. Straszna zaciekłość, jaką obudza powodzenie Albatrosa, przekonała mnie, że ogół nie dorósł jeszcze do zrozumienia jak koniecznym jest przewrót w pojęciach o budowie balonów i nie pojmuje całej doniosłości panowania nad przestrzenią. A zatem, jesteście panowie wolni!
Uncle Prudent, Phil Evans i Tinder w jednej chwili zeskoczyli na ziemię, Albatros zaś wzniósł się o trzydzieści stóp wyżej, gdzie go już nikt dosięgnąć nie mógł.
Robur mówił dalej:
– Obywatele! Próba moja przyniosła rezultaty świetne, lecz jest przedwczesną… Dziś ludzkość szarpią i dzielą interesy najsprzeczniejsze. Odjeżdżam zatem, unosząc ze sobą tajemnicę, lecz myśl moja i praca nie zginą. Gdy ludzkość stanie na tym stopniu rozwoju, że wynalazku mego nadużyć nie zechce, dowie się o nim. Pozdrowienie wam, obywatele Stanów Zjednoczonych!
W chwilę później Albatros wśród oklasków rozentuzjazmowanego tłumu zniknął z przed oczu, kierując się ku wschodowi.
Ustęp ten przytoczyłem w całości, chcąc podać dokładną charakterystykę Robura. Wówczas, o ile się zdaje, nie żywił on w swym sercu niechęci do ludzi. Zastrzegał sobie przyszłość. Dumny i energiczny, wierzył niezachwianie w swą nadludzką prawie potęgę i genjusz.
Bardzo możliwe, iż uczucia powyższe rozwinęły się w nim do tego stopnia, że zapragnął ujarzmić świat cały – jak o tem sądzić mogłem z jego listów i zawartych tam groźb. Może więc dzisiaj zdolnym już był do nadużycia swej władzy i najgorszych wybryków?…
Łatwo mogłem sobie odtworzyć w myśli, co się działo z Roburem po odlocie z Filadelfii.
Albatros pomimo całej swej doskonałości nie zadowolił genjalnego wynalazcy, przyszła mu ochota zbudować przyrząd taki, któryby mógł się poruszać na ziemi, na wodzie i pod wodą z równą łatwością jak w powietrzu, przypuszczalnie dzieła tego dokonał na wyspie X przy pomocy niezwykle zdolnych robotników, którzy się zobowiązali do zachowania tajemnicy.
Albatros prawdopodobnie został zniszczony na Great-Eyry, a Groza ukazała się najpierw na drogach Stanów Zjednoczonych, w Zatoce Bostońskiej, na jeziorze Erie, zkąd uszła pogoni drogą napowietrzną, zabierając mnie jako jeńca.
W imię prawa!
to mógłby przewidzieć jaki los mnie czeka?… Wszystko spoczywa w rękach Robura… moja rola jest całkiem bierna… prawdopodobnie nigdy mi się nie nadarzy sposobność ucieczki, jak Uncle Prudentowi i Phil Evansowi. Trzeba się więc uzbroić w cierpliwość i czekać… czekać…
Ciekawość swą zaspokoiłem tylko częściowo, o tyle, o ile dotyczyła ona tajemnic Great-Eyry. Zbadałem dokładnie ten szczyt niedostępny i miałem pewność najzupełniejszą, że mieszkańcom Morgantonu, Pleasant-Gardenu i ferm okolicznych nie groził ani wybuch wulkanu ani trzęsienie ziemi. Great-Eyry było tylko schronieniem Robura, składem jego materyałów i zapasów. Prawdopodobnie miejsce to uważał on za bezpieczniejsze od owej wyspy X na Oceanie Spokojnym…
Lecz co się tyczy niezwykłego motoru, sposobów szybkiego przekształcania jednego przyrządu na drugi, nie dowiedziałem się zgoła nic… Przypuszczając nawet, że skomplikowany ten mechanizm wprawiała w ruch siła elektryczności, którą zapomocą jakichś nieznanych akumulatorów Robur czerpał z otaczającego powietrza, o budowie tego mechanizmu nie miałem najmniejszego pojęcia. Systematycznie trzymano mnie w oddaleniu.
Myślałem nieraz, że jestem jedynym człowiekiem, który może stwierdzić tożsamość Robura i Króla Przestrzeni… Włożono na mnie obowiązek uwięzienia tego człowieka, a tymczasem ja sam byłem jego więźniem!…
Na żadną pomoc z zewnątrz rachować nie mogę… Władze wiedzą o wszystkiem, co zaszło w Block-Rock… prawdopodobnie John Hart i Nab Walker wrócili do Waszyngtonu razem z Wellsem… pan Ward nie łudzi się więc co do mego losu…, przypuszcza, niewątpliwie, jedno z dwojga: albo że utonąłem w Erié, albo też, że dostałem się na pokład Grozy i jestem w niewoli.
Tak czy owak, nie ma już nadziei zobaczenia mnie więcej.
Parowce, wysłane w pogoń za Grozą, ścigały ją aż do samych prawie wodospadów, gdzie znikła im z oczu. Wśród zapadających ciemności nikt nie mógł dojrzeć przekształcenia statku na przyrząd do latania, oczywiście więc sądzono, że Groza zginęła w otchłani wodnej.
Nie chciałem o nic pytać Robura, przypuszczałem, że nie zechce mi odpowiadać Rzucił dumnie swe imię i sądził, że to mi wystarczyć powinno.
Dzień minął, nie sprowadzając w mym położeniu zmiany najmniejszej. Robur i obaj towarzysze zajęci byli nieodstępnie przy maszynach. Wywnioskowałem ztąd, że Król Przestrzeni obmyśla nową podróż i ma zamiar zabrać mnie ze sobą. Co prawda, mógł mnie też zostawić samego na Great-Eyry, skądbym się bez jego pomocy wydostać nie mógł.
Uwagę moją zwróciło niezwykłe podniecenie Robura. Czy tworzył plany na przyszłość? czy też obmyślał nowe sposoby udoskonalenia swego przyrządu?…
Noc spędziłem w jednej z grot, na posłaniu z suchej trawy. Tam przyniesiono mi posiłek, 2-go i 3-go sierpnia Robur i jego towarzysze nie ustawali w pracy. Niekiedy zamieniali ze sobą jakieś słowa urywane. Zapakowywali żywność, o ile mi się zdaje, na czas dłuższy.
Może więc Robur wybierał się w jakieś krainy odległe, najprawdopodobniej na wyspę X. Od czasu do czasu przechadzał się w zamyśleniu po piaszczystej płaszczyznie, podnosił rękę ku niebu, jak gdyby wyzywając do walki tego Boga, z którym chciał dzielić panowanie nad światem. Czyż ta pycha szalona nie doprowadzi go do zguby w którą pociągnię za sobą i swych towarzyszy?…
Rozporządzał jedną tylko Grozą, a chciał, ujarzmić wszystkie żywioły!…
Przyszłość więc przedstawiała mi się w barwach czarnych. Byłem przygotowany na rzeczy najgorsze. O ucieczce z Great-Eyry przed nową wyprawą, trudno było nawet marzyć – Tem mniej podczas podróży napowietrznej, lub wodnej.
Od chwili przybycia na Great-Eyry nosiłem się z myślą rozpytania Robura co ze mną zrobić zamierza. Dzisiaj postanowiłem przystąpić do tej rozmowy.
Całe popołudnie chodziłem po grocie tam i napowrót. Robur stał u wejścia, przyglądając mi się bocznie.
Zbliżyłem się ku niemu:
– Kapitanie – rzekłem – zapytywałem już pana przed kilku dniami, jakie masz względem mnie zamiary? Nie raczyłeś mi odpowiedzieć… może dzisiaj będę szczęśliwszym?
Staliśmy naprzeciw siebie. Z rękami skrzyżowanemi na piersiach patrzał mi prosto w oczy. Wzrok jego przeraził mnie. Było w nim coś nad ludzkiego.
Ponowiłem pytanie tonem rozkazującym. Na chwilę zdawało mi się, że wyjdzie ze swej roli milczącej. Wywierał wrażenie człowieka, opanowanego myślą wyłączną… zdawało się, że jakaś siła nieprzeparta odrywa go od ziemi, unosząc ku wyższym szlakom atmosfery.
Nie wyrzekł słowa i odszedł do groty, gdzie nań czekał Turner.
Nie miałem najmniejszego pojęcia, jak długo potrwa nasz pobyt na Great-Eyry. Trzeciego sierpnia jednak pod wieczor zauważyłem, że roboty około naprawy przyrządu zostały ukończone. Wszystkie składy statku napełniono zapasami żywności, przechowywanej w grotach. Wreszcie w środku płaszczyzny, na grubym pokładzie z suchej trawy Turner i jego towarzysz ułożyli stos z resztek materyałów, pustych skrzyń, kawałków drzewa. Przyszło mi na myśl, że Robur zamierza opuścić Great-Eyry na zawsze.
Nie dziwiło mnie to bynajmniej. Wiedział przecież, że uwaga ogółu zwrócona była na ten szczyt tajemniczy, że pierwej czy później nowa wyprawa postanowiona zostanie. Na wszelki wypadek chciał więc zatrzeć ślady swego tutaj pobytu.
Słońce znikło za grzbietem gór Błękitnych, tylko ostatnie promienie złociły sterczący dumnie Black-Dome. Prawdopodobnie z nadejściem nocy rozpocznie się napowietrzna wędrówka.
Około dziewiątej zapanowały ciemności zupełne. Skłębione chmury zawisły na niebiosach. Nie widać było ani jednej gwiazdy. Z pewnością więc mieszkańcy nizin nie spostrzegą odlotu Grozy…
Nagle Turner zbliżył się do stosu i podłożył ogień pod suche trawy.
W jednej chwili wszystko stanęło w płomieniach. Snopy świateł wydzierały się z pomiędzy gęstych kłębów dymu wznosząc się wysoko po nad skaliste złomy. Raz więc jeszcze mieszkańcy Morgantonu i Pleasant-Gardenu zadrżeli z obawy przed wybuchem wulkanicznym.
Stałem nieco opodal, przyglądając się pożarowi i wsłuchując się w trzask palących się drzew, Robur w głębokiem milczeniu przypatrywał się wspaniałemu widokowi, Turner i jego towarzysz zbierali niedopalone kawałki drzewa i wrzucali je w środek płomienia.
Powoli ogień zaczął się zmniejszać, wreszcie zagasł zupełnie, żarzyły się tylko węgle przykryte gęstą warstwą popiołu. Zapanowała cisza.
Nagle ręka jakaś pochwyciła mnie za ramię. To Turner pociągnął mnie gwałtownie na pokład. Wszelki opór byłby daremny, zresztą cóż za cel byłby pozostawać samemu na Great-Eyry?
W chwilę później klapa zamknęła się za mną. Znalazłem się w swej dawnej kajucie, jak w więzieniu. Podobnie jak wtedy, gdyśmy opuszczali Niagarę skazany byłem na odosobnienie ruchów Grozy obserwować nie mogłem.
Słyszałem tylko huk maszyny, odczułem kilka wstrząśnień, jak gdyby kołysań się statku, poczem dolne turbiny zaczęły się poruszać z szybkością gwałtowną, a potężne skrzydła biły rytmicznie.
A zatem Groza opuściła Great-Eyry i prawdopodobnie na zawsze. Wznieśliśmy się ponad Alleghany, lecz dokąd lecimy? O tem nie miałem najmniejszego pojęcia. Gdy jutro znajdę się na pokładzie i dokoła siebie ujrzę niebo i morze, jakże odgadnę, czy szybujemy nad Atlantykiem, czy też ponad Oceanem Spokojnym lub zatoką Meksykańską?
Upłynęło kilka długich godzin. Nie probowałem nawet zasnąć. Myśli bezładne, niepokojące , tłoczyły się w moim mózgu. Zdawało mi się, że jakiś potwór napowietrzny unosi mnie w przestworza…, przypominała mi się nadzwyczajna podróż Albatrosa, której opis podali swego czasu Uncle Prudent i Phil Evans. Dzisiaj Robur Zwycięsca, pan ziemi, morza i powietrza jest przecie w warunkach dużo świetniejszych.
Wreszcie pierwsze promienie świtu wpadły przez okienko kajuty.
Sprobowałem podnieść klapę. Na szczęście nie była zamknięta.
Wysunąłem się do połowy. Dokoła rozścielała się bezkreśna wodna płaszczyzna. Znajdowaliśmy się przynajmniej o jakie 1000-1200 stóp ponad poziomem.
Robura na pokładzie nie było.
Turner stał przy rudlu, towarzysz jego na przodzie.
Na wstępie uderzył mnie ruch potężnych skrzydeł, czego podczas nocnej podróży z nad Niagary dostrzedz nie mogłem.
Oryentując się przy pomocy słońca, które się wzniosło o kilka stopni po nadhoryzont, zrozumiałem, że lecimy na południe. A zatem, jeżeli od chwili odlotu z Great-Eyry, Groza nie zmieniła kierunku, mieliśmy pod stopami zatokę Meksykańską.
Dzień zapowiadał się upalny. Od zachodu ciągnęły gęste, sine chmury. Były to oznaki zbliżającej się burzy. Nie uszły one uwagi Robura, który około ósmej wszedł na pokład i zastąpił Turnera. Może przypomniała mu się straszliwa trąba powietrzna i groźny cyklon, z których cudem prawie został uratowany Albatros.
Co prawda Groza jest przyrządem o wiele doskonalszym. W razie burzy może przecież spuścić się na powierzchnię oceanu, a gdyby i tutaj groziły jej rozhukane fale, może się zanurzyć w głębiny, gdzie nic spokoju i ciszy nie zakłóci.
Zresztą, o ile mi się wydało, Robur nie przypuszczał, ażeby burza miała wybuchnąć dzisiaj. Nie zniżał więc lotu i Groza szybowała w powietrzu, jak olbrzymi ptak morski, który miał tę przewagę, że metalowe członki, poruszane elektrycznością, nie znały znużenia.
Nieogarniona, niezmierzona powierzchnia wody była pusta zupełnie. Na horyzoncie nie dostrzegałem ani jednego żagla, ani jednego słupa dymu.
Po południu nic godnego uwagi nie zaszło, Groza posuwała się wciąż ku południowi ze średnią szybkością. Lecąc dalej w tym kierunku zbliżaliśmy się do wysp Antylskich, Kolumbii i Venezueli. Może jednak nocy następnej przetniemy przesmyk i znajdziemy się nad oceanem Spokojnym, dążąc ku wyspie!…
Tymczasem zniżyliśmy się na powierzchnię wody.
Słońce zachodziło krwawo. Dokoła nas iskrzyło się i paliło morze… Wszystko zapowiadało burzę.
Prawdopodobnie tego samego zdania był i Robur. Na jego rozkaz musiałem opuścić pokład i zejść do kajuty. Klapa zamknęła się za mną natychmiast.
Równocześnie usłyszałem szmer i hałas, zapowiadający, że Groza zamieni się na statek podwodny. Istotnie w pięć minut później płynęliśmy już w głębinie.
Zmęczony fizycznie i moralnie zapadłem wkrótce w głęboki, długi i ciężki sen… tym razem nie potrzebne były proszki usypiające.
Gdy się zbudziłem, płynęliśmy jeszcze pod wodą. Lecz wkrótce wydostaliśmy się na jej powierzchnię. Szaro zielony brzask przenikał przez okienko kajuty, silne kołysanie się statku dowodziło, że fale są jeszcze bardzo wzburzone.
Pośpieszyłem na pokład i zająłem swe dawne miejsce.
Na północo-zachodzie zbierała się burza. Błyskawice coraz częściej przecinały ciemnosine, prawie czarne chmury Zdala rozlegał się huk grzmotów i piorunów, które echo powtarzało wielokrotnie.
Byłem zdumiony i przerażony szybkością, z jaką się burza zbliżała.
Nagle zerwał się wicher gwałtowny, rozdzierając gęstą oponę mgły. Spienione, rozhukane fale zalały Grozę. Gdybym się nie był tak mocno trzymał rampy, byłyby niewątpliwie uniosły mnie ze sobą. Pozostawał jeden, jedyny ratunek: przekształcić Grozę na statek podwodny. Czyż nie szaleństwo stawać do walki z rozhukanym żywiołem, skoro o dwadzieścia stóp głębiej znaleść mogliśmy spokój i bezpieczeństwo.
Robur był na pokładzie. Spodziewałem się, że za chwilę rozkaże mi zejść do kajuty, lecz się zawiodłem, ku memu ogromnemu zdumieniu nie czyniono żadnych przygotowań do przekształcenia Grozy na statek podwodny.
Wyniosły i niewzruszony, okiem płonącem kapitan wyzywał do walki rozszalałą burzę i zdawał się być pewnym zwycięztwa. Z przerażeniem zapytywałem siebie, czy człowiek ten nie jest jakąś istotą nadprzyrodzoną. Jedno jego słowo, jedno skinienie a Groza mogła się jeszcze zanurzyć w głębiny… jeszcze mogliśmy być ocaleni! Lecz on stał bez ruchu.
Nagle z ust jego padły wyrazy, zlewające się ze świstem burzy i łoskotem piorunów:
– Ja… Robur – władca świata.
Dał znak ręką… towarzysze go zrozumieli… był to rozkaz… rozkaz nieodwołalny; który nieszczęśliwi spełnili bez wahania.
Całe niebo zdawało się być objęte płomieniem. Piorun uderzał po piorunie, Groza z rozpostartemi skrzydłami wzniosła się w powietrzu i pędziła jak szalona wśród ogni błyskawic, wśród łoskotu gromów.
Kilka dni temu ponad Niagarą, szczęśliwie umknęła zwirów wodospadu… Czy i dzisiaj uniknie wściekłości huraganu?…
Robur nie zmieniał postawy. Jedną ręką kierował rudlem, drugą trzymał na rączce regulatora. Skrzydła biły tak potężnie, że lada chwila mogły być złamane. Groza pędziła w samo ognisko burzy, tam gdzie iskry elektryczne z największą gwałtownością wyładowywały się z jednej chmury na drugą.
Trzeba było koniecznie ratować Grozę, która leciała na zgubę w tę otchłań powietrzną. Powierzchnia rozszalałego morza przedstawiała niemniejsze niebezpieczeństwo. Za jaką bądź cenę należało się zanurzyć w głębiny.
Poczucie obowiązku zbudziło się we mnie z gwałtownością rozpaczliwą… Czyż można nie powstrzymać warjata, złoczyńcę wyjętego z pod opieki prawa i zagrażającego swym wynalazkiem bezpieczeństwu całego świata?… Ja, Strock, główny inspektor policji waszyngtońskiej powinienem przecież oddać tego człowieka w ręce sprawiedliwości!…
Zapominając, że jestem jeden przeciwko trzem, że się znajdujemy o parę tysięcy stóp po nad rozhukanym żywiołem, skoczyłem ku Roburowi, schwyciłem go za kołnierz, starając się głosem zapanować nad rykiem i świstem burzy:
– W imię prawa…
Nagle Groza wstrząsnęła się gwałtownie, jak gdyby uderzona potężnym ładunkiem elektryczności. Metalowy szkielet zadrgał, podobnie jak ciało człowieka pod wpływem silnego prądu. Poczem, rażony w samo jądro, rozpadł się na części.
To piorun strzaskał ten przyrząd cudowny, arcydzieło umysłu ludzkiego. Ze zmiażdżonemi skrzydłami, z połamanemi turbinami Groza spadła z wyższych szlaków atmosfery w głębiny morza…! Prawo Najwyższego dosięgło pychę człowieka.
Rozdział XVIII
Ostatnia rozmowa z Grad.
le godzin byłem zemdlony – nie wiem. Odzyskałem przytomność w kajucie jakiegoś nieznanego statku. Leżałem na łóżku, otoczony marynarzami, których starania przywołały mnie do życia. U wezgłowia stał oficer i rozpytywał o szczegóły doznanej katastrofy.
Opowiedziałem mu całą prawdę, niestety jednak wszyscy obecni przypuszczali, że mówię w malignie.
Znajdowałem się na parowcu „Ottawa”, który płynął do Nowego Orleanu. Podczas burzy załoga spostrzegła szczątek zmiażdżonego statku, którego się czepiałem kurczowo i zabrała mnie na pokład.
Byłem ocalony, lecz Robur i obaj jego towarzysze w falach zatoki zakończyli żywot awanturniczy. Król Przestrzeni, rażony piorunem odszedł na zawsze, unosząc ze sobą tajemnicę nadzwyczajnego wynalazku.
W pięć dni później zbliżyliśmy się do brzegów Luizjany, a 10-go sierpnia raniutko Ottawa zarzuciła kotwicę w porcie Nowego Orleanu.
Pożegnałem serdecznie oficerów gościnnego statku i pierwszym pociągiem odjechałem do Waszyngtonu, gdzie wprost z kolei udałem się do zarządu policyi.
Trudno opisać radość i zdumienie szefa, gdy ujrzał mnie na progu swego gabinetu. Przekonany był najmocniej, że zginąłem w wodach Erié. Wtajemniczyłem go niezwłocznie we wszystkie szczegóły mojej awanturniczej podróży – opowiadałem o pogoni parowców na jeziorze, o przekształceniu „Grozy” na przyrząd do latania, o wzniesieniu się ponad Niagarę, o Great-Eyry o strasznej burzy i cudownem prawie ocaleniu, dzięki załodze „Ottawy”.
Pan Ward zaledwie mógł uwierzyć moim słowom.
– Ostatecznie jednak, wróciłeś do nas, kochany Strock zakończył rozmowę – i to jest rzecz główna. Po śmierci Robura pan się staniesz bohaterem dnia… Pan przecież zdarłeś zasłonę z tajemnic Great-Eyry, pan oglądałeś przekształcania się „Grozy”… Nieszczęściem, tajemnica wynalazku Króla Przestrzeni zginęła z nim razem!…
Jeszcze tego samego wieczora dzienniki podały opis moich przygód niezwykłych. Pan Ward miał słuszność zupełną. Nazajutrz stałem się bohaterem dnia. Jedno z pism głosiło:
„Dzięki inspektorowi Strockowi policya amerykańska zaimponowała światu: ściga zbrodniarzy nietylko na lądzie i morzu lecz nawet w głębinach wód i oceanów, oraz w przestworzach powietrznych…
Istotnie, zdaje mi się że uczyniłem to, co czynić będą moi koledzy w przyszłości.
Wreszcie pojechałem do swego mieszkania przy Long-Strect. Poczciwa Grad na mój widok omal nie padła zemdlona. Opisu mych przygód wysłuchała ze łzami w oczach, dziękując Opatrzności, że mnie wyratowała od zguby.
– Panie, rzekła w końcu, czyż nie miałam słuszności?…
– Nie rozumiem ciebie, moja zacna Grad.
– Mówiłam panu przecież, że Great-Eyry to siedlisko szatanów!
– Ależ Robur nie był szatanem!
– Ba, jeżeli nim i nie był, to w każdym razie na tę nazwę zasłużył!…
KONIEC.