Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

 

 

Juliusz Verne

 

Tajemniczy rybak

 

 

(Rozdział XI-XV)

 

Przełożyła Maria Gąsiorowska

Ilustracje George'a Rouxa

Wydawnictwo M. Arcta, 1911

 

dujpi_00.jpg (37663 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XI

W mocy wroga.

 

iedy Dragosz cofnął się ze swym oddziałem, zwycięzcy zostali na placu boju, gotowi do odparcia nowego napadu, a wóz szybko odjechał w stronę rzeki. Dopiero gdy zbójecka banda zapewniła się o odejściu policji, wyruszyła także z lasu na rozkaz dowódcy.

Złoczyńcy doszli wnet do rzeki płynącej w odległości tysiąca kroków. Czekał już tam na nich wóz, naprost statku, którego cielsko czerniało o kilkanaście kroków od brzegu.

dujpi_20.jpg (123284 bytes)

Odległość była nieznaczna, a robotników dużo; bardzo prędko przeniesiono ładunek z wozu, na dwóch czółnach, na statek, który natychmiast odpłynął i znikł w mroku nocy, a zwycięzcy z polanki rozsypali się w różne strony, otrzymawszy swoją część łupu. Jedyny ślad dokonanego rabunku stanowiły skrzynie ustawione na pokładzie statku, na który wsiadło tylko ośmiu ludzi.

Właściwie ci ośmiu stanowili głośną bandę, dopuszczającą się rozbojów nad brzegami Dunaju. Reszta, to byli tylko liczni pomocnicy, zużytkowywani w miarę potrzeby, stosownie do okolicy, w której się odbywała robota. Rola ich ograniczała się do przenoszenia łupów, do trzymania straży i czuwania nad transportem zrabowanych rzeczy, dowożonych do Dunaju.

Była to bardzo sprytna organizacja. Banda miała wzdłuż całego Dunaju pomocników, których niewielu rozumiało do jakiej roboty przykłada rękę. Werbowani wśród najciemniejszej warstwy włościan, sądzili oni, że pomagają tylko przemytnikom i nie pytali o nic więcej. Nie przyszło im nawet na myśl, że może istnieć jaki związek między tym, który im wydawał rozkazy, a głośnym rabusiem Ladko, który niby ukrywając swoje nazwisko, pozostawiał zawsze jakieś osobiste dowody na miejscu spełnionej zbrodni.

Obojętność tych ludzi mniej wyda się dziwną, gdy zważymy, że wszystkie zbrodnie spełnione zostały na bardzo rozległych przestrzeniach. Najwięcej wiedziano o Ladce – rozbójniku w biurach policyjnych, do których wpływały sprawozdania z napadów na całem pobrzeżu Dunaju. W miastach zajmowano się nim także, dzięki rozgłosowi jaki mu nadały dzienniki. Ale dla wieśniaczego ludu był on złoczyńcą, jak wielu innych, o których słyszy się raz tylko w życiu.

Ludzie zebrani na pokładzie statku znali się między sobą i oni to stanowili właściwą bandę. Krążyli na własnym statku po całym Dunaju i gdy się zdarzyła korzystna sposobność, zatrzymywali się, zbierali pomocników między okolicznymi mieszkańcami, a naładowawszy zdobyty łup na statek, odpływali, by gdzieś daleko urządzić nowy napad.

Kiedy już statek napełnił się zdobyczą, płynęli do morza Czarnego, gdzie czekał umówiony parowiec. Przeładowawszy na niego łupy, «towar» ów, zdobyty morderstwami i rozbojem, zamieniał się na zwyczajny, handlowy ładunek, przeznaczony do jawnej sprzedaży w odległych krainach.

Wyjątkowo tym razem banda pozostała w pobliżu miejsca ostatniego rabunku, bo dowódca miał osobiste powody do nieoddalania się, a choć nie takie, jakie podejrzewał Dragosz, to jednak osoba słynnego ajenta nie była im obcą.

Bo przywódca bandy, poznawszy Dragosza w Wiedniu, szedł odtąd za jego tropem, ze swoimi wspólnikami, i statek rabusiów wyprzedzał o parę tylko kilometrów łódź Ilii. Szpiegowanie to, połączone z wielkiemi trudnościami w kraju, gdzie się uwijało mnóstwo policji, przerywało się niekiedy z konieczności, i dzięki prostemu przypadkowi, śledzący nie widzieli nigdy razem Dragosza z Ilią Bruszem. Nie domyślali się, że na łodzi przebywa dwóch ludzi nie przypuszczali nawet podobnej pomyłki.,

Urządzając ścisły nadzór nad łodzią, herszt rozbójników zamierzał dokonać wielkiego czynu. Postanowił porwać Dragosza, a mając go w swojej mocy, postawić mu warunki i traktować z nim jak równy z równym, gdyby zbójcom groziło jakie niebezpieczeństwo.

Przez kilka dni nie zdarzyła się sposobność do porwania, bo albo łódź zatrzymywała się na nocleg zablizko miejsc zamieszkanych, albo bandyci spostrzegali policjantów rozstawionych na wybrzeżu.

Dopiero dwudziestego dziewiątego sierpnia, rano, zdarzył się pomyślny zbieg okoliczności. Burza nocna, która pomogła rabusiom przy napadzie na willę, rozproszyła policjantów, czuwających nad swoim zwierzchnikiem. Może Dragosz zostanie sam, bez obrony – trzeba z tego skorzystać.

Po wysłaniu wozu ze zdobyczą, Ticza z dwoma zaufanymi ludźmi wyprawił się ku łodzi. Wiemy już, jak trzej zbóje wywiązali się z zadania, i jak Sergjusz Ladko dostał się do niewoli, zamiast wodza policji na Dunaju, Karola Dragosza…

Ticza nie miał czasu rozmawiać ze swym dowódcą, bo musieli się śpieszyć z ukryciem skrzyń napełnionych zdobyczą, i wszyscy ludzie zebrani na pokładzie statku wzięli się żwawo do roboty.

Pownosili kufry na plecach, lub po deskach pochyło ustawionych, na pokład, co zabrało niewiele czasu. Następnie podnieśli podłogę w samem dnie statku i tam gdzie powinna była płynąć woda Dunaju, ukazał się ciemny otwór, prowadzący do drugiego, niższego przedziału. Leżały w nim całe stosy różnorodnych przedmiotów, napełniające go do połowy. Zmieściły się też z łatwością i rzeczy zrabowane u hrabiego Hagenau.

Bardzo dowcipnie było obmyślone to urządzenie. Statek przewozowy służył za mieszka nie i za kryjówkę na skradzione przedmioty. Poniżej widzialnego statku, mieścił się drugi mniejszy, którego pokład stanowił dno górnego statku. Ten drugi dolny, tak był zbudowany, że mógł nieść na sobie górny statek, utrzymując go na jedną lub dwie stopy nad powierzchnią wody. Ale tej niedogodności, która mogła zdradzić tajemnicę, zaradzono w ten sposób, że dolną część statku obciążono balastem, który go zanurzał poniżej linji wodnej, pozostawiając właściwy statek zagłębiony w wodzie o tyle, o ile zanurza się zwykle statek idący bez ładunku.

Spód statku bywał zawsze próżny, bo zamiast balastu, składano tam skradzione rzeczy, co utrzymywało potrzebną równowagę a dla obcych oczu było niewidoczne.

Tym sposobem statek, który idąc bez ładunku, zanurzasię w wodzie na jedną stopę, zanurzał się w niej rzeczywiście na stóp siedem. Utrudniało to bardzo żeglugę na Dunaju i zmuszało do trzymania na statku doskonałego pilota. Ten przewodnik Jankiel Semo, żyd z Ruszczuku, znał doskonale wszystkie prądy, łachy i mielizny; pewną ręką umiał przeprowadzać statek przez niebezpieczne wiry i rafy skalne, jakie się trafiają na Dunaju.

Policja zaś mogła rewidować statek, jeżeli miała po temu ochotę, mogła mierzyć jego wysokość i głębokość zewnątrz i wewnątrz, mogła go oglądać naokoło, a nie dojrzałaby tej kryjówki podwodnej, uczepionej pod samym środkiem dna. Jedynym rezultatem rewizji mogło być tylko stwierdzenie, że statek idzie pusty i że się zanurzaw wodzie prawidłowo, według ścisłych obliczeń.

Dokumenty statku bywały zawsze w porządku, czy płynął w dół rzeki, czy w górę, czy pusty po towary, czy z towarami. Papiery posiadał poświadczone przez władzę, a wydane na imię właściciela –pana Konstantinesko z Galaczu, i pana Meyera z Wiednia. Ale rzeczywistym jego właścicielem był… Iwan Striga.

Tak, ten sam Iwan Striga, który próżno usiłował przeszkodzić małżeństwu Naczy z Ladką, a potem znikł bez śladu. Już wtedy krążyły o nim niepochlebne wieści i posądzano go o różne przestępstwa.

Tym razem głos ogółu nie omylił się, Iwan Striga, dobrawszy sobie siedmiu łotrów, utworzył bandę i plondrował z nimi oba brzegi.

Niedość że znalazł drogę zdobycia majątku bez pracy, potrafił jeszcze zapewnić sobie bezkarność. Zamiast ukryć swe nazwisko i twarz, jak czynią pospolici złoczyńcy, wolał przybrać cudze miano, ażeby ktoś trzeci odpowiadał za jego zbrodnie. Wszystkie podejrzenia skierował na Sergjusza Ladko.

Obmyślił to bardzo zręcznie. Przyjął nazwisko człowieka znanego i żyjącego, jeżeli go już nie ubił strzał wymierzony wówczas przez Strigę. Ale choćby Ladko nie żył, nie zmieniłoby to położenia na niekorzyść Strigi, przeciwko któremu policja nie miała dowodów; gdyby zaś Ladko żył, znaleźliby winowajcę, ale w postaci człowieka cieszącego się dotąd jak najlepszą sławą, i zwróciliby się później dopiero do poszukiwania jego sobowtóra, a zanimby zdołano wyłowić i przesiać wszystkich ludzi, noszących to nazwisko, dużo wody upłynęłoby w Dunaju. Jeżeliby dobra sława Sergjusza Ladko, nie obroniła go od podejrzeń, byłoby to bardzo pomyślnem dla Strigi. Co za rozkosz, wiedzieć, że cierpi za niego ktoś niewinny i w dodatku jego wróg śmiertelny!

Wszystko składało się tedy po myśli Strigi. Głos ogólny kładł zbrodnie na karb jakiegoś Sergjusza Ladko z Ruszczuku. Pilot tego są mego nazwiska znikł bez śladu, a tymczasem zdała od Ruszczuku odkryto ślad tegoż samego Sergjusza Ladko, ukrywającego się pod nazwiskiem Ilii Brusza; Striga zaś po każdej wyprawie, ukazywał się pod własnem nazwiskiem, w rozmaitych miejscowościach, dla odwrócenia podejrzeń.

Lecz dla zupełnego bezpieczeństwa trzeba było koniecznie usunąć wszystkie kompromitujące dowody i to jak najprędzej, dlatego z takim pośpiechem przeładowano całą zdobycz z willi do kryjówki na statku. Ładowanie to słyszał Ladko umieszczony w komórce, oddzielonej tylko deską od kryjówki na skradzione przedmioty; a gdy ludzie wrócili na pokład, założyli deski i pozamykali wszystko szczelnie, pozostał znów sam w ciemności i ciszy.

Była blizko trzecia nad ranem, załoga mimo zmęczenia, nie mogła jednak odpoczywać, bo wszyscy rozumieli, że dla wspólnego bezpieczeństwa muszą odpłynąć przed świtem i oddalić się jak najprędzej od miejsca ostatniego napadu.

Kiedy wciągano kotwicę i odpychano statek na środek rzeki, Striga wypytywał o szczegóły rannej wyprawy.

– Sam jeden siedział na łodzi – opowiadał mu Ticza. – Złowiliśmy go w sieć, jak szczupaka.

– Czy was widział?

– Nie. Siedział odwrócony tyłem.

– Nie bronił się?

– Próbował łotr, lecz uspokoiłem go odrazu.

– Ale go nie zabiłeś? – zapytał żywo Striga.

– Co znowu! Ogłuszyłem tylko trochę, i skorzystałem z tego, żeby go porządnie zesznurować; jeszczem nie skończył, kiedy już zaczął oddychać, jak miech kowalski.

– A teraz?

– Leży na samem dnie, na spodzie drugiego dna, rozumie się.

– A czy może zmiarkować gdzie jest?

– Musiałby mieć spryt nielada! – roześmiał się Ticza. – Nie zapomniałem o kneblu, ani o przepasce na oczy; zdjęliśmy mu to dopiero w klatce, tam sobie może śpiewać i oglądać okolicę!…

Striga uśmiechnął się a Ticza mówił dalej.

– Choćby to, że policja pozbawiona dowódcy, straci głowę.

Ticza wzruszył ramionami.

– Znajdą drugiego.

– Może, ale nie takiego jak ten, którego mamy. W każdym razie możemy pogadać z nim. W ostateczności wymienimy go w zamian za pasporty, których możemy potrzebować. Dlatego trzeba go utrzymać przy życiu.

– Żyje przecie – mruknął Ticza niechętnie.

– A dali mu jeść?

– Do djabła! Zapomniałem o tem! – powiedział Ticza drapiąc się w głowę. Ale dwanaście godzin postu nikogo o śmierć nie przyprzyprawi… Zaniosę mu jedzenie, kiedy wypłyniemy na środek.,. A może ty sam wolisz zanieść i obejrzeć go na własne oczy?

– Nie! – zawołał Striga żywo. Wolę, żeby mnie nie widział. Ja go znam, a on mnie nie zna. Nie chciałbym stracić tej przewagi nad nim.

– Możesz włożyć maskę.

– To na nic się nie zda z Dragoszem. On może nawet nie widzieć twarzy… Postawa, głos, wzrost, ruch, wystarczą, by poznał człowieka.

– A to dla mnie dobra nowina, kiedy ja mam mu zanosić paszę! – warknął Ticza.

– Ktoś musi przecie to robić… Zresztą, Dragosz w tej chwili nie jest niebezpieczny, a jeżeli kiedyś może się stać groźny, to my już wtedy będziemy zabezpieczeni od niego.

– Amen! – wyrzekł z namaszczeniem Ticza.

– Tymczasem – zaczął po namyśle Striga – zostawimy go w pudełku, ale nie nadługo, bo mógłby się udusić. Jutro rano, kiedy miniemy Budapeszt, przeniesiesz go do kajuty pod pokładem, mnie już nie będzie wtedy.

– Myślisz odejść? – zapytał Ticza.

– Tak – odrzekł Striga. – Wysiądę na ląd po wiadomości. Dowiem się, co mówią o naszej ostatniej sprawce i o zniknięciu Dragosza.

– A jeśli cię złapią?

– Niema obawy. Nikt mnie nie zna, a policja przecie straciła głowę. Zresztą, mogę się przedstawić pod nową postacią.

– Pod jaką?

– Pod postacią Ilii Brusza, zwycięzcy na konkursie rybackim z Sigmaringen.

– Doskonała myśl!

– Mam łódź Ilii i pożyczę jego skóry, tak samo jak Dragosz.

– A jak zażądają ryb?

– Kupię w razie potrzeby i będę sprzedawał.

– Ty na wszystko znajdziesz sposób! – wyrzekł z podziwem Ticza.

Na tem skończyła się rozmowa; statek popłynął z prądem rzeki, lekki wietrzyk wiał od północy, a że to opóźniało żeglugę, Striga kazał dla pośpiechu założyć długie wiosła.

Trzy godziny spotrzebował statek na przepłynięcie dziesięciu kilometrów do pierwszego zakrętu rzeki, a potem jeszcze dwie, zanim dopłynął do miejsca, gdzie Dunaj zakręca prosto na południe. Dopiero przed samem Waitzen wioślarze mogli odłożyć wiosła i rozpiąwszy żagle, popłynęli żwawo, popychani wiatrem.

Około jedenastej wieczorem statek minął Świętego Andrzeja, nie zatrzymując się wcale i popłynął do Budapesztu, oddalonego o trzydzieści blizko kilometrów.

Krajobraz zmieniał się w miarę jak się posuwali w dół rzeki. Coraz częściej ukazywały się wyspy zielone i cieniste, okrążone wązkiemi łachami, wystarczającemi dla spacerowych łodzi, lecz niebezpiecznych dla większych statków. Koryto rzeki zwęża się tu, ścieśnione między pierwszemi rozgałęzieniami Alp Noryckich a ostatniemi odnogami Karpat. Łatwo osiąść na mieliznie lub wpaść na wybrzeże, jeżeli pilot niedość uważny.

Ale statek którym dowodził Striga, był doskonale prowadzony. Na rzece zwiększał się ruch zapowiadający blizkość wielkiego miasta. Lekkie statki parowe i żaglowe, pełne podróżnych przemykały się między wyspami, a wkrótce ukazały się dymy z kominów fabrycznych na przedmieściach Budapesztu.

Wtedy stało się coś dziwnego. Na znak dany przez Strigę, Ticza wszedł do budki na tylnym pokładzie, wziąwszy z sobą jednego z towarzyszów. Po chwili wyszli obaj na pokład, wiodąc kobietę wysokiego wzrostu, z zasłoniętą twarzą i rękami związanemi na plecach. Kobieta szła, nie stawiając oporu, dała się sprowadzić pod pokład, po drabinie, a następnie do kryjówki pod podwójnym pokładem. Po jej wejściu, spuszczono i zamknięto klapę, a Ticza powrócił na górę ze swym towarzyszem, gdzie zabrali się do przerwanej roboty, jak gdyby nic nie zaszło.

dujpi_21.jpg (52679 bytes)

Około trzeciej, berlinka wpłynęła do portu węgierskiej stolicy. Na prawo leży Buda, starożytne miasto tureckie, na lewo Peszt, miasto nowożytne. W owym czasie Buda miała jeszcze wszystkie cechy starożytności, które dziś postęp tak starannie zaciera, nadając jednostajną fizjonomię wszystkim miastom, a Peszt nie dosięgnął jeszcze dzisiejszego rozwoju, który go postawił w rzędzie najpiękniejszych miast Europy.

dujpi_22.jpg (61085 bytes)

Ale załoga statku nie zwracała uwagi na piękne widoki. Przeprawa po Dunaju w tem miejscu mogła sprowadzić nieprzyjemne niespodzianki, oczy więc wszystkich śledziły bacznie rzekę, na której krzyżowały się liczne statki. Dzięki tej barwności, Striga zawczasu dojrzał łódź, kierowaną przez czterech ludzi, zmierzającą prosto ku jego statkowi. Poznawszy że to łódź policji rzecznej, spojrzał ostrzegająco na Ticzę, który spuścił się natychmiast na spód statku.

W kilka minut łódź dopędziła statek i ludzie weszli na pokład.

– Gdzie kapitan? – zapytał jeden z przybyłych.

– Ja jestem kapitanem – objaśnił Striga, wychodząc na spotkanie.

– Nazwisko?

– Iwan Striga.

– Narodowość?

– Bułgar.

– Skąd płynie statek?

– Z Wiednia.

– Dokąd?

– Do Galaczu.

– Do kogo należy?

– Do pana Konstantinesco z Galaczu.

– Ładunek?

– Wracamy próżno bez ładunku.

– A papiery?

– Proszę – odpowiedział Striga, oddając swoje dowody.

– W porządku – powiedział urzędnik, przejrzawszy starannie papiery. Zajrzymy teraz na spód statku.

– Jak sobie panowie życzą – odpowiedział Striga. Zwrócę tylko na to uwagę, że od wyjazdu z Wiednia, jest to czwarta rewizja. Trochę uciążliwe!

Policjant wzruszył ramionami i nic nie mówiąc, zacząłschodzić na dno statku. Zeszedłszy z ostatniego stopnia drabiny, rozejrzał się pilnie po opustoszonym składzie i wrócił na górę. Nie domyślił się, że pod jego stopami leżało dwoje więźniów – mężczyzna w odgrodzeniu z jednej strony, kobieta z drugiej – skrępowanych i kneblami zmuszonych do milczenia.

Przekonawszy się że statek pusty, policjanci nie mieli już potrzeby przeprowadzać śledztwa co do pochodzenia ładunku; odpłynęli, a statek pożeglował spokojnie w dół rzeki.

dujpi_23.jpg (120118 bytes)

Kiedy już znikły ostatnie domy Budapesztu, Ticza i jego towarzysz zeszli znowu na dno i wyprowadzili z kryjówki kobietę, którą tam zamknęli przed kilku godzinami. Ludzie z załogi nie zwrócili nawet na to uwagi.

Kiedy noc zapadła, statek stanął na kotwicy między Ercsinem a Adony, o trzydzieści kilometrów w dół od Budapesztu, lecz z noclegu wyruszył o brzasku. W ciągu tego dnia, trzydziestego pierwszego sierpnia, statek zatrzymywał się kilkakrotnie, a Striga za każdym razem wysiadał na ląd, korzystając z łodzi zdobytej – jak myślał, na Dragoszu. Nie krył się wcale, wstępował do wiosek nadbrzeżnych, przedstawiając się mieszkańcom jako zwycięzca z konkursu w Sigmaringen i kierował tak rozmowę, by się od nich dowiedzieć wszystkiego czego potrzebował.

Ale niewiele się dowiedział. Nazwisko Ilii Brusza nie doszło jeszcze do tych okolic. W większych miastach, Mohaczu, Zemlinie, Białogrodzie, może już ludzie coś o nim wiedzieli. Ale Striga bał się narażać i wolał przepytywać po wsiach, gdzie dozór policji mniej był ścisły. Na nieszęście, chłopi nic nie słyszeli o konkursie rybackim w Sigmaringen i niechętnie odpowiadali na pytania. Nie wiedzieli też nic o Dragoszu.

Podczas jednej z tych wycieczek Strigi, przeprowadzono Sergjusza Ladko z kryjówki statku do małej kajuty, pod pokładem której drzwi zaryglowano szczelnie. Zbyteczna była ta ostrożność, bo skrępowany więzień nie mógł się nawet ruszyć.

Od pierwszego do szóstego września czas minął spokojnie. Statek niesiony prądem wody, popychany sprzyjającym wiatrem, płynął z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na dobę. Płynąłby nawet prędzej, gdyby nie częste za trzymywanie się podczas wycieczek Strigi.

Na pokładzie Striga miał także zajęcie. Wchodził często do kajuty, położonej po przeciwnej stronie, niż kajuta Ladki, bawił tam zwykle krótko, lecz niekiedy jego pobyt trwał dłużej, a wtedy dochodziły echa gwałtownej kłótni, w której odzywał się głos kobiecy. Kończyło się nieodmiennie tem, że Striga wybiegał z kajuty, miotany wściekłością, co załoga przyjmowała zupełnie obojętnie, poczem Striga wysiadał na ląd, dla uspokojenia rozszalałych nerwów.

Zwykle prowadził swoje badania na prawym brzegu, bo na lewym brzegu Dunaju rzadko się trafiają osady, a tylko jak okiem sięgnąć, rozciąga się niezmierzona równina, zwana «pusztą», zakończoną w dali łańcuchem gór. Na tej «puszcie», pasą się stada słynnych węgierskich koni i bydła, ciągną się pola pszenicy i kukurydzy, roi się mnóstwo rozmaitej zwierzyny.

Dunaj tu płynie szerokiem korytem, zasiany mnogiemi wysepkami. Niektóre z nich są nawet dość rozległe, a rzeka zwężona, rozdzielona na dwie odnogi, ma prąd szybszy.

Wysepki te nie są uprawiane. Rosną na nich brzozy, osiczyna i wierzby na gruncie pokrytym mułem, naniesionym przez wezbraną rzekę mieszkańcy zbierają z nich tylko siano, które zwożą na łodziach do osad nadbrzeżnych i na okoliczne folwarki.

Szóstego września statek zarzucił kotwicę o zmroku, Strigi nie było na pokładzie, bo poszedł był na wywiady do małej mieściny Karlowic, leżącej o dwadzieścia kilometrów w dół rzeki. Rozkazał swoim ludziom, by statek czekał na jego powrót, o dwie mile poniżej.

Około dziesiątej, był już niedaleko od swego statku. Puścił łódź z prądem i pogrążył się w myślach, na ogól przyjemnych. Jego plan udał się zupełnie. Nikt go nie podejrzewał, mógł więc wypytywać się dowoli. Prawdę powiedziawszy, niewiele się dowiedział. Ale ta nieświadomość, zupełna obojętność ogółu, były objawem pożądanym. W tej okolicy mało dotąd słyszeli ludzie o napadach rozbójniniczych na Dunaju, a o istnieniu Karola Dragorsza, nikt nie Wiedział. Jego zniknięcie zatem nie zaniepokoiło ludności.

Czynność policji osłabła widocznie, być może skutkiem zniknięcia przywódcy. Od kilku dni Striga nie spotykał nikogo, w kim możnaby posądzać ajenta policyjnego i nigdzie nie słyszał o policyjnym nadzorze na rzece.

Miał więc wszelkie widoki, że statek dopłynie bez przeszkody do morza Czarnego, celu podróży, gdzie jego ładunek zostanie przeniesiony, jak zwykle na pokład parowca. Jutro miną Zemlin i Białogród i będą płynąć blizko serbskiego brzegu, dla uchronienia się od niemiłych niespodzianek. W Serbji, zajętej wojną z Turcją, władze nie zechcą tracić czasu na rewidowanie pustego statku, płynącego w dół rzeki.

Kto wie? Może to już będzie ostatnia wyprawa Strigi? Może wyjedzie w dalekie strony, i – bogaty, szczęśliwy… Myśli jego skierowały się ku uwięzionej w kabinie kobiecie…

Spojrzał na kufry w łodzi, które tak długo zastępowały łóżka Dragoszowi i Ilii. Nagle przyszło mu na myśl, że odkąd zawładnął łodzią, to jest od tygodnia, nie zbadał jeszcze, co się w nich zawiera. Postanowił uczynić to zaraz.

Przerzucił pierwszy z brzegu kufer i nie znalazł nic, oprócz bielizny i ubrania. Zamknąwszy go, zabrał się do drugiego, tak samo naładowanego ubraniem i bielizną i miał go już zamknąć, zniechęcony, gdy namacał w głębi tekę z papierami.

Wyjął ją i otworzył. Posypały się z niej różne papiery: listy i kwity, wszystkie na nazwisko Ilii Brusza, – a w końcu wypadła fotografja, w którą Striga wpatrzył się, otwierając szeroko zdumione oczy.

Nic nie rozumiał… Że papiery wszystkie były na imię Ilii Brusza, że nie było żadnego śladu nazwiska słynnego zwierzchnika policji na Dunaju – łatwo było pojąć. Ale skąd się tu wzięła fotografja Naczy z nazwiskiem Ladki?

Któż więc był prawdziwym właścicielem łodzi, że w jego ręku znalazł się ten wizerunek? Czy Dragosz, czy Ilia Brusz – czy Sergjusz Ladko? Kogóż więc Striga trzymał uwięzionego, w kajucie swojego statku?

Chcąc co rychlej wyjaśnić tę tajemnicę, położył fotografję, pochwycił wiosła i zacząłwiosłować z wielkim pośpiechem.

Wkrótce zamajaczyło przed nim w zmroku czarne cielsko statku. Przybił żwawo, wdrapał się na pokład i poskoczył do kabiny, gdzie siedział więzień. Włożył klucz i zakręcił…

Sergjusz Ladko nie miał żadnych danych, któreby mogły mu wyjaśnić tajemnicę jego uwięzienia. Kiedy po gorączkowym śnie ocknął się w swej ciemnej kryjówce, poczuł gwałtowny głód; minęło już dwadzieścia cztery godziny odkąd posilił się poraz ostatni, a pomimo wzruszeń przebytych i dręczącej niepewności, natura upominała się o swoje prawa. Chciał jeść.

Czekał czas jakiś cierpliwie, ale wreszcie cierpliwość jego wyczerpała się. Czy chcą go zamorzyć głodem? Zaczął wołać. Nikt mu nie odpowiedział. Wołał coraz głośniej. Bez skutku. Zaczął krzyczeć, potem wrzeszczeć. Ryczał. Nic nie pomagało! Zrozpaczony, próbował wydobyć się z więzów, ale skrępowany był tak mocno, że napróżno tarzał się po podłodze, wytężając muskuły.

W tem miotaniu się uderzył głową o coś twardego. Był to chleb i kawałek słoniny. który mu zapewne przyniesiono, kiedy spał. Ale nie łatwo mógł skorzystać z tego pożywienia, skrępowany od stóp do głowy.

Po długich wysiłkach udało mu się zjeść chleb, a potem czas znowu upływał jednostajnie w nieprzebitej ciemności i głębokiej ciszy. Niekiedy jakiś szum, jakiś szelest, niby liści poruszanych wiatrem, dochodził zdala; Ladko domyślił się, że statek na którym jest uwięziony, płynie po wodzie, która szemrze i pluszcze; nie mógł zmiarkować ile czasu upłynęło zanim otworzyła się znowu klapa nad jego głową. Związane na sznurze chleb i słonina, zsunęły się na dno kryjówki.

Po pewnym czasie klapa otworzyła się na nowo i spuścił się po drabinie jakiś człowiek, Ladko uczuł że zakładają mu knebel; a więc lękano się jego krzyków, więc mógłby go ktoś usłyszeć i zdążyć na pomoc? Gdy człowiek odszedł, więzień usłyszał wyraźnie chodzenie po pokładzie nad swoją głową. Chciał krzyknąć, lecz głos nie mógł się wydobyć z zatkanych ust… Kroki wkrótce ucichły… Niezadługo spuścił się znowu ten sam strażnik do kryjówki i zdjął Ladce knebel… Zbawcy musieli już być daleko… Nie próbował już nawet wołać o ratunek,…

Po trzecim przyniesieniu posiłku, nastąpiła dłuższa przerwa. Musiała być już noc. Sergjusz Ladko obliczył, że jego niewola trwa już czterdzieści osiem godzin, kiedy przez otwartą nagle klapę spuszczono drabinę, po której zeszło czterech ludzi.

Nie zdążył obejrzeć ich twarzy, bo w mgnieniu oka zawiązali mu oczy, zatknęli kneblem usta i jak martwy pakunek zaczęli go sobie podawać z rąk do rąk. Czuł, że przesuwają go przez ciasny otwór – zapewne przez klapę. Po tej samej drabinie, która mu obijała boki, gdy go spuszczano do kryjówki, wciągano go teraz do góry. Potem poniesiono go, wyciągniętego, w pozycji poziomej i rzuciwszy na ziemię, zdjęto opaskę z oczu i knebel z ust. Oślepiony, zaledwie otworzył oczy, a już drzwi zatrzasnęły się z hałasem.

Ladko obejrzał się naokoło. Było to także więzienie, lecz nieporównanie znośniejsze. Światło wchodziło przez małe okienko i dzięki temu mógł dojrzeć chleb, którego przedtem musiał szukać, macając w ciemności. Blask słońca natchnął go odwagą i położenie wydało mu się mniej rozpaczliwe. Za tem okienkiem, była wolność. Ale jak ją zdobyć?…

Długo rozglądał się po kabinie, zanim spostrzegł żelazną sztabę na ścianie, wychodzącą z pod podłogi, a sięgającą do sufitu. Zapewne spajała ona dno statku z pokładem.

Sztaba ta, choć nie miała ostrych kantów, mogła mu jednak posłużyć do przetarcia więzów. Rzecz trudna, lecz możliwa do wykonania…

Ladko z wielkim wysiłkiem doczołgał się do sztaby i zaczął piłować o nią sznur krępujący mu ręce. Silne skrępowanie unieruchomiało go całego i utrudniało tę robotę, zmuszając do kurczenia i rozprężania ciała za każdem poruszeniem. Była to praca tak męcząca, że co parę minut musiał przerywać i odpoczywać, a tarcie robiło tylko nieznaczne postępy.

Dwa razy dziennie, gdy mu przynoszono posiłek, przerywał pracę i czołgał się na środek kabiny. Przychodził zawsze ten sam człowiek, a lubo ukrywał twarz pod maską, Ladko poznawał go po szpakowatych włosach i barczystych ramionach. Zdawało się, że już gdzieś dawniej go widział.

Pożywienie przynoszno mu zawsze o tych samych godzinach, a poza tem nikt go nieodwiedzał. Ciszę przerywało tylko otwieranie drzwi w pobliżu, a wtedy dochodziły do niego głosy, męzki i kobiecy; wówczas przerywał robotę, wytężał słuch i usiłował rozeznać te głosy, które wydawały mu się nie obce…

Poza tem czas schodził mu na jedzeniu. Po odejściu strażnika zabierał się zaraz do pracy. Pięć dni minęło odkąd ją rozpoczął, kiedy o zmierzchu szóstego sierpnia, rozpadł się sznur, krępujący mu ręce.

Ladko zaledwie powstrzymał się od radosnego okrzyku. Właśnie otwierały się drzwi. Strażnik wszedł i położył mu jedzenie.

Po jego odejściu, Ladko chciał przeciągnąć i poruszyć zesztywniałe członki. Z początku nie mógł ani drgnąć. Ręce i nogi, tak długo skrępowane, były zupełnie bezwładne. Lecz stopniowo ruch powrócił mu władzę i po godzinie wysiłków mógł już zapanować nad swemi członkami.

Zrobił więc pierwszy krok ku wolności. Drugi krok – to wydostać się za to okienko, przez które widział wody Dunaju. Sprzyjało mu wszystko. Noc była ciemna, i sztuki dokonałby ten, ktoby go pochwycił, bo w ciemnościach, o dziesięć kroków nie było nic widać. Zresztą, nie przyjdzie nikt do kabiny, aż jutro rano. A kiedy zobaczą, że więzień uciekł, on już będzie daleko!

Ale wielka trudność – więcej niż trudność, bo nieprzełamana przeszkoda, zatrzymała go zaraz na pierwszym kroku. Przez okienko mógł się przesunąć chłopiec niedorosły i smukły, lecz dla człowieka dorosłego i silnie zbudowanego, jak Ladko, było ono za małe. Po kilku bezowocnych próbach, osunął się zdyszany na podłogę kabiny.

Długo wpatrywał się w czarny wykrój niemiłosiernego okienka. Rozebrał się szybko i gwałtownym ruchem rzucił się jak ryba w otwór okienny, chcąc wydostać się bądź co bądź, na wolność.

Z podrapanego ciała popłynęła mu krew, zatrzeszczały kości, udało się wysunąć jedno ramię, następnie rękę, ale ulgnęło w otworze biodro i prawa ręka. Ladko uwiązł, przewieszony na zewnątrz połową ciała z żebrami ściśniętemi w ramach okienka…

Zrozumiał, że położenie jest rozpaczliwe. Może gdyby mógł wyłamać ramę okna i rozszerzyć w ten sposób otwór, zdołałby się przezeń wysunąć. Lecz nie mógł się cofnąć, bo wciśnięty gwałtownością rzutu w okienko uwiązł w niem jak w pułapce. Nie mógł wołać o pomoc. Pomimo największych wysiłków, nie mógł się wydobyć, szamotał się, lecz napróżno. Chwimi przestawał dla nabrania tchu, a potem rozpoczynał z nową siłą.

Nagle zadrżał… Zagroziło mu nowe nieprzewidziane niebezpieczeństwo!… Stało się coś, co nie zdarzyło się nigdy, odkąd pozostawał w więzieniu. W niezwykłej porze ktoś szukał omackiem klamki, włożył klucz do zamku, przekręcił, i… otworzył drzwi.

Rozbacz dodała sił Ladce. Naprężył muskuły z najwyższym wysiłkiem… w chwili, gdy się otwierały drzwi kabiny… Ladko wyrwał się z pułapki i spadł w wody Dunaju.

 

 

Rozdział XII

W imię prawa.

 

triga otworzył drzwi i zawahał się na progu. Głęboka ciemność panowała w kajucie. Nie mógł zrazu nic dojrzeć, oprócz okna, odrzynającego się się jaśniejszym kwadratem na czarnem tle nocy. Więzień leży zapewne w kącie, ale trudno go dostrzedz.

– Ticza! – zawołał Striga niecierpliwie. – Podaj światło!

Ticza pośpieszył z latarnią, której migotliwe światło rozjaśniło wnętrze kajuty. Obaj złoczyńcy przebiegli ją szybko wzrokiem i spojrzeli na siebie zaniepokojeni. Kabina była pusta. Na podłodze leżały porozrywane sznury i ubranie rzucone niedbale; zresztą ani śladu więźnia…

– Wytłomacz mi… – zaczął Striga.

Ticza, nie odpowiadając, podszedł do okienka i pociągnął palcem po ramie.

– Uciekł! – odrzekł krótko, pokazując zakrwawiony palec.

– Uciekł! – wykrzyknął Striga i zaklął straszliwie.

– Ale niedawno – dodał Ticza. Krew jeszcze nie zaschła na oknie. Zresztą, zaledwie przed dwiema godzinami przyniosłem mu chleb.

– I nic nadzwyczajnego wtedy nie zauważyłeś?

– Nic! Zostawiłem go osznurowanego jak kiełbasę.

– Głupcze! – ryknął Striga.

Ticza rozłożył ręce, wyrażając tym ruchem że nie rozumie, W jaki sposób udała się ucieczka, i że zrzuca z siebie całą odpowiedzialność za nią. Ale Stridze nie wystarczyło takie tłomaczenie.

– Tak, głupiec jesteś – powtórzył wściekły, wydzierając towarzyszowi latarnię, którą oświetlił wszystkie kąty kabiny. Trzeba było zrewidować więźnia i nie spuszczać się na pozory… Czy widzisz tę sztabę żelazną, wypolerowaną tarciem? Na niej przerżnął on sznury, któremi miał związane ręce… Potrzebował na to kilka dni czasu… A ty nic nie widziałeś? Jak można być tak głupim!

– No! No! Możebyś już raz skończył?! – odpowiedział hardo Ticza, którego już gniew zaczynał ogarniać. Cóż to? Czy ja jestem twój pies? Jeżeli ci tak zależało na tym Dragoszu, mogłeś go sobie sam pilnować!

– I lepiej byłbym zrobił, niż spuszczając się na ciebie – odburknął Striga. Ale czy to tylko napewno był Dragosz?

– A któżby inny?

– Czy ja wiem? Wszystkiego można się spodziewać po twojem niedołęztwie! Czyś go poznał przed chwytaniem?

– Nie mogę powiedzieć, żebym go poznał – wyznał Ticza – bo siedział odwrócony do nas tyłem.

– Masz tobie!

– Ale poznałem statek! Ten sam, który mi pokazałeś w Wiedniu. Tego to jestem pewny.

– Statek! Statek! Powiedz lepiej, jak wyglądał twój więzień… Czy był dobrego wzrostu?

Sergjusz Ladko i Iwan Striga, jak już wiemy, byli jednego wzrostu, ale człowiek leżący inaczej się wydaje, niż stojący lub chodzący, a Ticza widział więźnia tylko leżącego na podłodze więzienia. Odpowiedział więc z zupełnem przekonaniem.

– Oho! Wyższy dużo od ciebie!

– Więc to nie Dragosz! – szepnął Striga, który wiedział że słynny ajent jest średniego wzrostu.

Namyślał się chwilę i zapytał:

– Czy ten więzień, nie przypominał swoją powierzchownością kogo znajomego?

– Kogo znajomego? – powtórzył Ticza. – Nigdy w życiu!

– Naprzykład Ladkę?

– A to pomysł! Skądżeby Dragosz miał być podobny do Ladki?

– A jeśli to nie był Dragosz?

– To nie był i Ladko, którego przecie znam tak dobrze, że nie mógłbym się omylić.

– Odpowiadaj na moje pytania! – ofuknął go Striga. – Mów, czy nie był do niego podobny?

– Śni ci się chyba! – upierał się Ticza.– Więzień nie miał zarostu, a Ladko nosi brodę.

– Łatwo ją ogolić – zrobił uwagę Striga.

– Prawda… Ale więzień miał okulary…

– Striga zniecierpliwiony wzruszył ramionami i zapytał:

– A włosy? jasne, czy ciemne?

– Czarne – odrzekł stanowczo Ticza.

– Napewno?

– Napewno.

– Więc to nie Ladko!… – szepnął Striga. A w takim razie, to chyba Ilia Brusz…

– Ba! – zawołał oszołomiony Ticza. – Jeżeli to nie był ani Dragosz, ani Ladko, mniejsza o to, że zemknął.

Striga nie odpowiedział; zbliżył się do okienka i wyjrzał, lecz nic nie mógł dojrzeć w ciemnościach.

– Jak dawno mógł on uciec? – szepnął.

– Najwyżej dwie godziny temu – objaśnił Ticza.

– Jeżeli uciekł od dwóch godzin, musi już być daleko – warknął Striga, z trudnością hamując uniesienie.

Po namyśle zaś dodał:

– Nic już nie można na to poradzić. Noc zanadto ciemna. Kiedy uciekł – szczęśliwej podróży! My ruszymy przed świtem, żeby jak najprędzej minąć Białogród.

Zamyślił się, wyszedł z kajuty, nic nie mówiąc i poszedł do swojej kajuty, położonej na drugiej stronie statku. Ticza nadstawił ucha. Zrazu było tam cicho, lecz wkrótce, z poza drzwi zamkniętych, zaczęły dochodzić wybuchy gniewnych głosów. Ticza wzgardliwie wzruszył ramionami i poszedł spać.

Źle jednak uczynił Striga, że nie zarządził natychmiastowych poszukiwań. Nie byłyby może daremne, bo więzień nie zdążył się jeszcze oddalić.

Usłyszawszy zgrzyt klucza, obracającego się w zamku, Ladko rozpaczliwym wysiłkiem wyrwał się z okienka i padł głową w wodę, która się nad nim zamknęła. Kiedy wypłynął na powierzchnię, bystry prąd wody odepchnął go już dość daleko od miejsca upadku. Miał więc otwartą drogę przed sobą…

Powierzył się prądowi, który unosił go szybko. Postanowił płynąć tak czas jakiś i dopiero dalej skierować się do brzegu. Wyląduje wprawdzie zupełnie nagi, ale na razie chciał tylko jak najprędzej oddalić się od swego więzienia. Wyszedłszy na ląd, obmyśli co dalej czynić. Nagle wśród ciemności ujrzał przed sobą ciemne zarysy łodzi. Była to przyholowana do statku jego własna łódź, którą prąd wody wykręcił i wysunął naprzód. Ladko uchwycił się steru i zawisł na nim nieruchomy.

W ciszy nocnej dochodziły do niego głosy rozmawiających na statku. Zapewne spostrzeżono jego ucieczkę. Wisiał uczepiony u rudla i tylko głowę wysunął nad wodę.

Głosy rozlegały się coraz donośniej, potem umilkło wszystko i cisza zapanowała głęboka. Ladko dźwignął się z wody, wspiął na burt łodzi i wsunął się do budki na pokładzie. Nadsłuchiwał bacznie. Głęboka cisza naokoło…

W budce jeszcze ciemniej było niż na pokładzie, Ladko macał przed sobą, szukając swoich rzeczy. Wszystko znalazł na miejscu, nietknięte, tylko kufry pootwierane… Lecz i stamtąd nic nie zginęło. Znalazł nawet nóż tam gdzie go kładł zwykle… Wziął nóż, otworzył i zaczął posuwać się ku dziobowi łodzi…

dujpi_24.jpg (119633 bytes)

Co za podróż! Otwierając szeroko oczy, wbite w niezgłębioną ciemność, wstrzymując oddech, przystając za każdem głośniejszem pluśnięciem fali, czołgał się z dziesięć minut zanim doszedł do celu, ale wreszcie dostał się do liny, która łączyła jego łódź ze statkiem. Pochwycił ją i przeciął.

Lina padła z łoskotem w wodę. Ladko z bijącym sercem osunął się na dno i słuchał…

Nikt się nie poruszył na statku – nikt nie usłyszał pluśnięcia wody. Więzień dźwignął się ostrożnie i zobaczył, że już jest daleko od swoich wrogów. Prąd wody odepchnął łódź, która płynęła szparko w dół rzeki. Pomiędzy łodzią a statkiem czerniała nieprzebita zasłona nocy.

Widząc że mu już nie grozi niebezpieczeństwo, Ladko pochwycił wiosło i zaczął popychać łódź z wielkim pośpiechem. Dopiero wtedy uczuł że drży z zimna i postanowił się ubrać. Znalazł na miejscu bieliznę i odzież, a ubrawszy się, powrócił do wiosłowania.

Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje, wiedział tylko że musi płynąć z biegiem wody, i postanowił wiosłować całą noc, ażeby się oddalić jak najwięcej od wrogiego statku. Gdy dzień zaświta, zatrzyma się w pierwszej spotkanej osadzie lub mieście.

Nagle wśród ciszy nocnej doleciał go zdaleka krzyk kobiecy, a potem zapanowała znowu głęboka cisza i łódź popłynęła dalej, uciekając z biegiem Dunaju. Ale ten krzyk, prześladował długo Ladkę. Nacza przyszła mu na myśl, bo głos przypomniał mu głos żony… Lecz odegnał od siebie przywidzenie i wiosłował dalej zawzięcie.

Musiała  być blizko północ, gdy na brzegu zamajaczyły zarysy wioski, której Ladko nie mógł rozeznać, więc minął ją nie zatrzymując się wcale. W parę godzin później, o samym świcie, zobaczył znowu miasteczko i minął je tak samo. Za tem miasteczkiem, zaczęła się pustka. Dzień wstawał, coraz jaśniejszy.

Gdy już zrobiło się zupełnie widno, Ladko poprawił braki swego przebrania, ufarbował włosy, ogolił puszczający się zarost i założył na nos nowe okulary. Po skończeniu toalety zabrał się do wiosłowania.

Kiedy niekiedy oglądał się za siebie, ale nie widział nic podejrzanego; nieprzyjaciele zostali daleko.

Pogrążył się w myślach, usiłując dojść, kto byli ci wrogowie, przed którymi musiał uciekać? Co im zawinił? Dlaczego trzymali go w tak srogim więzieniu? Ale choć nie mógł nic odgadnąć, to jedno wiedział, że musi wystrzegać się spotkania z nimi, a to utrudniało jego podróż, chyba że zdecydowałby się wezwać pomocy policji w pierwszem większem mieście jakie napotka na swej drodze.

Ale jakie to będzie miasto? Nie mógł rozpoznać okolicy płynąc między pustemi brzegami, na których tylko w rzadkich odstępach ukazywały się nędzne domostwa. Dopiero około ósmej rano, na prawym brzegu zarysowały się wysokie wieże, a w dali, po lewej stronie, ukazało się drugie miasto. Ladko zadrżał z radości. Znał dobrze to miasto. To blizkie – to Zemlin, ostatnie miasto austrjackie nad Dunajem; tamto dalsze, to Białogród, stolica Serbji, położona w miejscu, gdzie Sawa wpada do Dunaju.

Zemlin, to zbawienie dla Ladki; znajdzie tam opiekę i obronę. Ale czy może zażądać pomocy policji? Gdyby podał skargę, gdyby opowiedział swoją niepojętą przygodę, rozpocznie się śledztwo, którego ofiarą on pierwszy padnie. Policja zapyta kto jest, skąd przybywa – dokąd dąży – i może wykryć jego prawdziwe nazwisko; a do tego nie chciał dopuścić nigdy, w żadnym wypadku.

Ladko wiosłował spiesznie, zostawiając sobie czas do namysłu. Pół do ósmej biło na miejskich zegarach, kiedy uwiązywał łódź do żelaznego bulwarku. Uporządkował wszystko spiesznie i zastanowił się poraz ostatni: czy mówić – czy milczeć? Ostatecznie, zdecydował się na milczenie. Najlepiej będzie przespać się w budce i odpłynąć z Zemlina niepostrzeżenie, nie meldując się nikomu.

Ale na bulwarku ukazało się kilku ludzi, idących ku niemu. Weszli żwawo do łodzi, a jeden podchodząc do Ladki, który przyglądał mu się z zadziwieniem, zapytał:

– Czy pan jesteś Ilia Brusz?

– Tak, ja jestem Ilia Brusz – odpowiedział rybak zaniepokojony.

Ten który pytał, rozpiął zwierzchnie ubranie i ukazując szarfę z barwami węgierskiemi, którą był przepasany, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:

– W imieniu prawa aresztuję pana!

 

 

rozdział XIII

Komisja śledcza.

 

ciągu całego zawodu Dragosza nie zdarzyła mu się nigdy jeszcze sprawa równie tajemnicza i obfitująca w niezwykłe wypadki, jak sprawa bandy rozbójników na Dunaju. Niesłychana ruchliwość tej nieujętej bandy, szybkość jej napadów, wyróżniały ją od zwyczajnych spraw rozbójniczych. I teraz znowu jej wódz, zaledwie wytropiony, znikł bez śladu, jakby się naigrawał z rozkazu aresztowania, który na niego wydano i rozesłano na wszystkie strony!

Zdawało się, że rozpłynął się w powietrzu. Żadnego śladu po nim, w górze, ani w dole rzeki. Policja budapeszteńska, mimo czujnego nadzoru, nie spotkała go nigdzie. Ponieważ Dragosz nie wiedział, że teraz rolę Ilii odgrywa Iwan Striga, który miał schronienie na statku, nie mógł zupełnie zrozumieć, co się dzieje, a że Ilia minął Budapeszt, nie ulegało wątpliwości, bo po trzydziestym pierwszym sierpnia pojawił się znowu w Duna Földvar, o dwadzieści kilometrów poniżej stolicy.

Następnie dochodziły o nim wieści z Szekszardu, z Jukowaru, z Czerewiosy i Karlowic, bo Ilia Brusz nie ukrywał się wcale ze swem nazwiskiem i sprzedawał jawnie ryby.

Policja, otrzymawszy wiadomości o nim, śpieszyła i przybywała zawsze zapóźno. Dragosz rozpaczał, doprowadzony do ostateczności ciągłemi porażkami. Miałażby ta zwierzyna wymknąć mu się znowu?

Dwie rzeczy tylko nie podlegały wątpliwości. Że Ilia Brusz, płynie z biegiem rzeki i że unika większych miast, zapewne w obawie spotkania się z policją.

Dragosz zalecił jak największą czujność ludziom, porozstawianym na posterunkach, a sam obrał główną kwaterę w Zemlinie. Lecz i to na nic się nie zdało. Ilia Brusz przemknął się przez Mohacz i inne miasteczka, niepostrzeżony przez władze. Dragosz rozgniewany, czując, że mu się wymyka ostatnia sposobność, zgromadził przeszło trzydzieści łodzi i statków, które odtąd krążyły dniem i nocą koło Zemlina. Bardzo zręczny musiałby być ten, ktoby się przemknął między niemi niepostrzeżony. Ale i to na nicby się nie było zdało, gdyby Ladko pozostał dłużej więźniem Strigi. Szczęściem dla Dragosza stało się inaczej.

Siódmego września rano Dragosz wybierał się popłynąć ze swą flotyllą, kiedy przybiegł ajent policyjny z wiadomością że rankiem ujęto Sergjusza Ladko i osadzono w więzieniu.

Wiadomość ta rozeszła się po mieście z szybkością błyskawicy, ludzie zbierali się na wybrzeżu gromadkami i rozprawiali z ożywieniem.

Nie uszło to uwagi ludzi na statku, który około trzeciej przepływał koło Zemlina.

– Co się tam dzieje w Zemlinie? – zapytał Striga, zwracając się do Ticzy.

Popatrzył przez lunetę i zawołał:

– Niech mnie djabli porwą, jeżeli się mylę! Przecież tu stoi łódź naszego więźnia!

– Czy być może? – zawołał Striga, przykładając do oczu lunetę.

– Muszę się dowiedzieć napewno – oznajmił Striga mocno wzburzony. – Wysiądę na ląd.

– Po to, żeby cię złapali? – zauważył Ticza. – Jeżeli to łódź Dragosza, zatem Dragosz jest w Zemlinie. Iść tam, to samo, co rzucić się w paszczę wilka.

– Masz słuszność! – odrzekł Striga, wchodząc do budki. – Ale spróbuję się zabezpieczyć.

dujpi_25.jpg (120225 bytes)

W kwadrans powrócił ucharakteryzowany po mistrzowsku, ogolił brodę, przyprawił faworyty, włosy ukrył pod peruką, przepaską zakrył jedno oko i opierał się na lasce, kulejąc, jak człowiek, który wstał po ciężkiej chorobie.

– I cóż powiesz teraz? – zapytał.

– Doskonale! – pochwalił Ticza.

– Posłuchaj uważnie co ci powiem – dodał Striga. Ja zostanę w Zemlinie, a wy płyńcie dalej o dwie mile za Belgradem przybijecie do brzegu i zaczekacie na mnie. A teraz powiedz Semkowi, ażeby mnie odwiózł na brzeg.

Statek już minął Zemlin. Striga wysiadłszy w pustem polu, skierował się żwawo do miasta, i dopiero wchodząc na ulicę, zwolnił kroku, i utykając, zbliżył się do gromady ludzi, zebranych na wybrzeżu i zaczął pilnie przysłuchiwać się rozmowie.

Ale nikt tam nie mówił o Dragoszu, ani o Ilii. W ustach wszystkich było nazwisko Sergjusza Ladki. Nie tego, który był pilotem w Ruszczuku, ale Ladki rozbójnika – Ladki złoczyńcy – schwytanego w Zemlinie.

Striga nie mógł tego zrozumieć, że policja się pomyliła, i uwięziła niewinnego, zamiast prawdziwego złoczyńcy, rzecz to zwykła. Ale jaki związek miała ta pomyłka z obecnością łodzi, którą wczoraj jeszcze holował statek Strigi?

Dlaczego Striga tak gwałtownie pragnął wyjaśnić tę zagadkę? Co mu na tem zależało? A jednak postanowił zdobyć dokładne wiadomości. Sądząc z pewnych danych, zaczynał przypuszczać, że człowiek uwięziony i właściciel łodzi, byli jedną i tą samą osobistością. Postanowił więc pozostać w Zemlinie, dopóki się nie upewni co do tego.

Ale musiał się uzbroić w cierpliwość. Sędzia, który prowadził śledztwo, pan Izar Rosza, nie śpieszył się wcale. Trzy dni minęły, zanim dał znak życia! Uważał on, że samotność więzienia zbawiennie działa i osłabiając nerwy, rozbraja winowajcę, zanim jeszcze stanie przed obliczem sędziego.

Pan sędzia wykładał właśnie swoją teorję Dragoszowi, który przyszedł po wiadomości i niekoniecznie godził się z zapatrywaniem sędziego.

– Kiedyż wreszcie, zamierza pan rozpocząć śledztwo? – nalegał Dragosz.

– Jutro.

– Przyjdę więc jutro wieczorem dowiedzieć się o wyniku badania. Ale pozwolę sobie jeszcze przypomnieć panu moją prośbę.

– Żebym nie był zmuszony, stawać osobiście w tej sprawie. Tak jak mówiłem, oskarżony zna mnie jako Jegera. To może nam się później przydać. Dopiero przed sądem stanę jako świadek i wyjawię swoje prawdziwe nazwisko.

– Zastosuję się do pańskiego życzenia – odrzekł sędzia.

Ladko zamknięty w więziennej celi, czekał niecierpliwie. Ostatnia nieszczęśliwa przygoda, nie złamała jego męztwa. Bez oporu pozwolił zaprowadzić się do więzienia; na zapytanie nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Ale cóż mogło mu nareszcie grozić? Uwięzienie zapewne wynikło z prostej omyłki, która wyjaśni się po pierwszem badaniu.

Cała bieda w tem, że na to badanie trzeba tak długo czekać. Ladko siedział samotny w więziennej celi, i tylko strażnik zaglądał do niego niekiedy przez okienko umieszczone we drzwiach. Więzień ciągle siedział na krześle, z rękami opartemi na kolanach, ze spuszczonemi oczami, zimny, zamyślony, nieruchomy i obojętny. Postanowił sobie, że nic go nie wyprowadzi ze spokoju i zaczynał już prawie żałować, swego pływającego więzienia, które przynajmniej, zbliżało go z każdą chwilą do Ruszczuku.

Trzeciego dnia – nareszcie –otworzyły się drzwi i strażnik wyprowadził go z celi. Otoczony przez czterech żołnierzy z nabitemi karabinami, na których tkwiły bagnety, poszedł długim korytarzem, potem na dół, po schodach bez końca, a na dole, przeszedł na drugą stronę ulicy, do gmachu sądowego.

W ulicy stały tłumy, które na widok więźnia, wykrzykiwały z nienawiścią, rzucając obelgi na złoczyńcę, tak długo uchodzącego przed ręką sprawiedliwości. Ladko nie zdradził się niczem, jakie uczucia obudził w nim ten wybuch nienawiści. Pewnym krokiem, spokojny wszedł do sali sądowej i stanął przed obliczem sędziego.

Sędzia, pan Izar Rosz, człowiek chorowity, z rzadką brodą, żółtą cerą, traktował oskarżonych surowo, zasypywał ich stanowczemi twierdzeniami, brutalnemi zaprzeczeniami, atakował znienacka, usiłując natchnąć obawą, zamiast wzbudzić zaufanie.

Strażnicy wyszli. Ladko stojąc na środku pokoju, czekał na zapytania. W rogu pokoju, siedział sekretarz.

– Proszę usiąść – wyrzekł sędzia szorstko.

Ladko usiadł, a sędzia zapytał:

– Pańskie nazwisko?

– Ilia Brusz,

– Miejsce zamieszkania?

– Szalka.

– Zajęcie?

– Rybak,

– Kłamiesz pan! – wyrzekł stanowczo sędzia.

Lekki rumieniec pokrył twarz więźnia, a oczy błysnęły gniewem. Lecz pohamował się i nic nie odpowiedział.

– Kłamiesz pan! –powtórzył sędzia, – Nazywasz się Sergjusz Ladko i mieszkasz w Ruszczuku.

Pilot zadrżał, a więc odkryto jego prawdziwe nazwisko! Jakim sposobem? A tymczasem sędzia, który dostrzegł drgnięcie, mówił dalej uszczypliwie:

– Jesteś pan oskarżony o spełnienie trzech prostych kradzieży, dziewiętnastu kradzieży połączonych z gwałtem i włamaniem, trzech morderstw i sześciu usiłowań morderstwa, spełnionych rozmyślnie w ciągu trzech lat. Co możesz na to odpowiedzieć?

Nieszczęśliwy rybak słuchał zdumiony niepojętych oskarżeń. Więc to zagmatwanie, jakiego się obawiał, dowiedziawszy się od Jegera o istnieniu swego złowrogiego sobowtóra – nastąpiło teraz rzeczywiście? A w takim razie, poco przyznawać się do miana Sergjusza Ladki? Miał zamiar uczynić to przed chwilą i powierzyć swą tajemnicę dyskrecji sędziego, ale teraz uznał, że przyniosłoby to więcej szkody niż pożytku. Nie! Lepiej już utrzymywać się do końca w roli rybaka, Ilii Brusza, jako człowieka nieznanego.

– Teraz ja panu muszę powiedzieć, że się mylisz – odrzekł stanowczo. – Nazywam się Ilia Brusz i mieszkam w mieście Szalka. Łatwo to można sprawdzić.

– Sprawdzimy – powiedział krótko sędzia, zapisując skwapliwie notatkę. – A tymczasem zajmiemy się zbrodniami spełnionemi w czasie ostatniej podróży. Zaczniemy od Ulmu bo stamtąd zaczyna się podróż pana.

– Przepraszam panie sędzio – przerwał żywo Ladko. – Moja podróż zaczęła się o wiele dalej, bo otrzymałem dwie nagrody na konkursie rybackim w Sigmaringen.

– Tak jest oczywiście – odrzekł sędzia – ale pozostaje nam jeszcze wyjaśnić: czy pan ukazałeś się na konkursie pod fałszywem nazwiskiem, czy też podstawiłeś się na miejsce wymienionego Ilii Brusza w czasie jego podróży z Donaueschingen do Ulmu?

Ladko otwierał oczy coraz szerzej, słuchając z rosnącem zdumieniem tych fantastycznych przypuszczeń. Maluczko, a sędzia gotów jeszcze doliczyć Ilię Brusza do innych ofiar jego!

Nie wiedząc co odpowiedzieć, wzruszył ramionami, a sędzia, wpatrując się w niego bystro, zagadnął znienacka:

– Co robiłeś pan w Wiedniu dwudziestego szóstego sierpnia u żyda Szymona Kleina?

Ladko drgnął mimowoli. Więc i to już o nim wiedziano! Nie było w tem nic zdrożnego, ale chcąc się przyznać, do bytności u Kleina – pośredniczącego w dostarczaniu broni dla powstańców bułgarskich – musiałby się przyznać do swego właściwego nazwiska, czego nie mógł uczynić.

– U Szymona Kleina? – powtórzył, udając że nie rozumie o co chodzi,

– Może zechcesz pan zaprzeczyć? – zapytał sędzia. – Przypuszczałem to. Więc ja panu powiem, poco tam chodziłeś. Poszedłeś porozumieć się z paserem, który kupował rzeczy zrabowane przez twoją bandę.

– Przez moją bandę! – powtórzył zdumiony rybak.

– Ale prawda! – dodał ironicznie sędzia.– Nie nazywasz się przecie Sergjusz Ladko, lecz Ilia Brusz. Tylko jeżeli tak jest rzeczywiście, poco się ukrywasz?

– A czy ja się ukrywam?

– Tak się zdaje. Bo poco zasłaniać zdrowe oczy ciemnemi okularami i farbować na czarno jasne z natury włosy?

Ladko zgnębiony, spuścił głowę na piersi, a sędzia mówił rozradowany:

dujpi_26.jpg (118663 bytes)

– Straciliśmy trochę minę, mój chłopcze! Co? W Ulmie wziąłeś na swoją łódź pasażera.

– Prawda – przyznał Ladko.

– Jak się nazywał ten podróżny?

– Jeger.

– Doskonale. A może zechcesz mi powiedzieć, co się z nim stało?

– Nie wiem. Znikł ze statku blizko miejsca gdzie Ipoty wpada do Dunaju. Zadziwiłem się, gdym go nie zastał po powrocie.

– Po powrocie, mówisz pan? Gdzież to chodziłeś?

– Do najbliższej wsi, po wódkę dla mego pasażera.

– Czy był chory?

– Bardzo. O mało nie utonął.

– I pan go uratowałeś?

– A któż inny miał go ratować, kiedy nikogo nie było?

– Hm! – mruknął sędzia, trochę zbity z tropu.

Ale wnet odzyskał rezon.

– Zapewne chcesz pan mnie wzruszyć tą bajeczką o ratowaniu tonącego?

– Bynajmniej – odrzekł Ladko. Pan mnie pytasz, ja odpowiadam. Nic więcej.

– Dobrze. Ale powiedz mi pan jeszcze, czy nigdy przed tym wypadkiem, nie opuszczałeś łodzi?

– Raz jeden, kiedy chodziłem do domu, do Szalki.

– W nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty sierpnia?

– Może być.

– Nie przeczysz pan temu?

– Nie.

– Przyznajesz, że to było tego właśnie dnia, a raczej nocy.

– Jeżeli pan tego żądasz…

– Szalka leży, o ile mi się zdaje, na lewym brzegu Dunaju?

– Tak, na lewym.

– Noc była ciemna?

– Bardzo. Czas okropny.

– I dlatego pewnie pomyliłeś się pan. Zamiast na lewym brzegu, wysiadłeś na prawym.

– Na prawym!

– Tak, na prawym, naprzeciw willi hrabiego Hagenau.

Ladko nic nie rozumiał, a sędzia mówił dalej:

– Tak, tak! Pan pierwszy raz dopiero słyszysz to nazwisko? Naturalnie! I nie wiesz, że właśnie tej samej nocy – z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty sierpnia – willa hrabiego Hagenau została zrabowana, a odźwierny zraniony? Tego wszystkiego dopuściła się banda rozbójników, pod dowództwem Ladki. Ale pan nie znasz Ladki! To nie pańskie nazwisko!

– Nazywam się Ilia Brusz – wyrzekł rybak mniej pewnym głosem.

– Doskonale! doskonale! Lecz dlaczego znikłeś sam, panie Brusz, natychmiast po tym napadzie i nie pokazałeś się już nikomu, ani w Budapeszcie, ani w żadnem większem mieście nadbrzeżnem? A przedtem prezentowałeś wszędzie chętnie swoją osobę!

Na to pytanie nie mógł odpowiedzieć nieszczęśliwy rybak, bo tej samej nocy został uwięziony. Gdyby opowiedział niepojętą przygodę, której padł ofiarą, może policja potrafiłaby rozwikłać tę plątaninę tajemniczą. Zdecydowany już na szczere wyznanie, Ladko czekał tylko na chwilę gdy sędzia umilknie. Ale sędzia przechadzając się po kancelarji, zasypywał go gradem słów.

– Jeżeli nie jesteś pan Sergjuszem Ladko, to skąd się wzięła na twojej łodzi ta fotografja z podpisem żony, Naczy Ladko?

Ten ostatni argument przeważył szalę; na twarz Ladki wystąpiły mu wielkie krople potu.

Sędzia mówił dalej podniesionym głosem:

– Utrzymujesz pan tedy: po pierwsze – że się nazywasz Ilia Brusz. Po drugie że otrzymałeś nagrodę na konkursie rybackim w Sigmaringen. Po trzecie – że mieszkasz w miejscowości Szalka. Po czwarte – że spędziłeś u siebie noc z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty sierpnia. Wszystkie te twierdzenia wyjaśni śledztwo. Ja zaś utrzymuję, że: po pierwsze – nazywasz się Sergjusz Ladko. Po drugie – że miejscem twego zamieszkania jest Ruszczuk. Po trzecie – że w nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty sierpnia, z pomocą wspólników, zrabowałeś willę hrabiego Hagenanau, przyczem zadano ciężką ranę odźwiernemu. Po czwarte – że liczne napady i rabunki dokonane w okolicach, położonych nad brzegiem Dunaju – są twojem dziełem. Co do tych spraw prowadzi się śledztwo. Powołano świadków, z którymi zostaniesz skonfrontowany. Czy zechcesz pan podpisać protokół? Nie? Wolna wola! Strażnicy! odprowadzić obwinionego do więzienia!

Ladko, wracając do więzienia, musiał znowu przechodzić przez ulicę i słuchać złorzeczeń tłumu, zionącego wściekłością.

W pierwszym szeregu tej ciżby stał Striga i pożerał wzrokiem tego, który miał ponieść za niego karę. Więzień przeszedł o dwa kroki od niego, lecz Striga go nie poznał, tego człowieka wygolonego, z czarnemi włosami, w wielkich, ciemnych okularach. Wzmogło to jeszcze jego zaniepokojenie.

Stanowczo nie znał tego człowieka. Nie był to ani Dragosz, ani też rzeczywisty Ladko.

A jeżeli to był naprawdę Ilia Brusz, lub kto inny, cóż go to obchodzi? Dość, że na niego skierowała się uwaga policji. Striga nie miał już poco zatrzymywać się w Zemlinie. Postanowił wyruszyć jutro rano i dogonić swój statek.

Lecz nazajutrz zmienił postanowienie, wyczytawszy w dziennikach sprawozdanie z prowadzonego śledztwa, i wiadomość, że sędzia wysłał specjalną komisję do Granu, a stąd komisja miała dojechać do Szalki i sprawdzić szczegóły, odnoszące się do Ilii Brusza, za którego podawał się uporczywie nieszczęsny człowiek.

W głowie Strigi, po przeczytaniu tego, powstał nowy projekt. Dobrze się stało, że władze pochwyciły niewinnego, ale lepiej jeszcze będzie, gdy go zatrzymają nadal. Potrzeba tylko dostarczyć im żywego Ilię Brusza, jako dowód, że więzień posługuje się fałszywem nazwiskiem.

Striga bezwłocznie ruszył w drogę, lecz zamiast gonić swój statek, pojechał w przeciwną stronę, dalej na północ.

A tymczasem Ladko, nieruchomy i milczący, liczył smutno upływające godziny. Po rozmowie z sędzią wrócił przerażony ciężkiemi zarzutami, jakie go obarczały. Pomimo niewinności, czuł że pozory są przeciw niemu i że dużo czasu upłynie, zanim zdoła się oczyścić z posądzeń. Sędzia oznajmił mu, że zarządzi poszukiwania w Szalce. Ladko nie wątpił, że zebrane tam wiadomości będą dla niego korzystne i niezawodnie wpłyną na jego uwolnienie.

Ale dni mijały, a Ladko gorączkował się, napróżno oczekując zmiany. Dopiero siódmego dnia po pierwszem posłuchaniu, wezwano go do gabinetu sędziego.

Pan Roszą siedział przy biurku i pisał. Po upływie dziesięciu minut przemówił, przyglądając się ukradkiem więźniowi.

– Mamy już wiadomości z Szalki…

– A! – odetchnął Ladko, z uczuciem ulgi.

– Miałeś pan słuszność – mówił dalej sędzia. W Szalce mieszka istotnie niejaki Ilia Brusz, cieszący się jak najlepszą opinją…

– A! – westchnął poraź drugi więzień, czując, że już otwierają się przed nim wrota więzienne.

Sędzia zaś dodał obojętnym tonem.

– Komisarz policji z Granu rozmówił się osobiście z nim samym…

– Z nim samym?… – powtórzył jak echo więzień, nie rozumiejąc co to znaczy.

– Z nim samym – wyrzekł sędzia z naciskiem,

Ladce wydało się że śni. Jakim sposobem drugi Ilia Brusz mógł się znaleźć w Szalce?

– To jakaś pomyłka, panie sędzio! – wyjąkał.

– Osądź pan sam – odrzekł sędzia. – Oto raport komisarza, który czternastego września przybywszy do Szalki, udał się do domu, położonego przy gościńcu Budapeszteńskim… Wszak taki adres mi podałeś?…

– Tak panie sędzio – potwierdził Ladko, któremu w głowie się mąciło.

– I w tym domu zastał pana Ilię Brusza – mówił dalej sędzia – a ten oświadczył komisarzowi, że powrócił dopiero po długiej nieobecności. Komisarz sprawdził, że w tej miejscowości niema drugiego człowieka, noszącego to samo nazwisko… Cóż pan na to możesz odpowiedzieć?

– Nic panie sędzio. –wyjąkał Ladko, czując, że go opuszcza przytomność.

– Mamy zatem wyjaśnienie punktu pierwszego – oznajmił z okrutną radością sędzia, przyglądając się więźniowi, jak kot złowionej myszy.

 

 

rozdział XIV

Między niebem a ziemią.

 

o skończonym posłuchaniu Ladko powrócił do celi. Czuł, że go obłęd ogarnia. To co mu się zdarzyło, było zupełnie niezrozumiałe.

Czego od niego chcieli? Schwytany w sieć, więziony na tajemniczym statku przez nieznanych wrogów, wymknął się im po to, by znowu postradać wolność, jako obwiniony o zbrodnie popełniane przez jakiegoś innego Sergjusza Ladko! A teraz w Szalce znajduje się drugi jego sobowtór – drugi Ilia Brusz –zamieszkały w jego własnym domu! Istne czary!

Czuł się igraszką w mocy nieznanych a wrogich potęg – obezwładniony jak bezbronna ofiara, pochwycony w nieubłagane tryby maszyny, która się zwie «sprawiedliwością».

Takie przygnębienie malowało się na jego twarzy, że towarzyszący mu strażnik wzruszył się tym widokiem.

– Złe stoi sprawa, chłopcze! – rzekł ze współczuciem, wprowadziwszy więźnia do celi.

– No! No! Nie bierz tak wszystkiego do serca! Nasz sędzia, niezły człowiek, ale lubi straszyć ludzi. Wszystko się z czasem wyjaśni, a tymczasem przeczytaj sobie dla rozrywki co się tam dzieje w twojej Bułgarji.

Dał więźniowi dziennik i zamknął drzwi. Po jego wyjściu Ladko upadł jak martwy na stołek więzienny i siedział parę godzin, nie zdając sobie sprawy z upływającego czasu. Gdy nareszcie oprzytomniał i zebrał rozproszone myśli, oczy jego padły na pozostawioną przez strażnika gazetę. Na pierwszej stronicy zobaczył napisany wielkiemi literami tytuł artykułu:

«Rzezie w Bułgarji».

«W maju 1876 roku, kiedy Bułgarja zbuntowała się przeciw władzy tureckiej, Turcja zgromadziła liczną armję miedzy Ruszczukiem, Widdyniem a Sofią. W odpowiedzi na to, pierwszego lipca, Serbja i Czarnogórze wypowiedziały wojnę Turcji, lecz po kilku porażkach cofnęły się za swoją granicę; książę serbski Milan zawarł pierwszego września rozejm dziesięciodniowy i zwrócił się do mocarstw chrześcijańskich z prośbą o pomoc.

«A tymczasem, zanim mocarstwa zdecydowały się na wystąpienie, gubernator Bułgarji, Szewket basza, puścił na kraj bandy dzikich baszybuzuków i czerkiesów, sprowadzonych z Azji, chcąc stłumić z ich pomocą powstanie. Dzikie hordy rozsypały się po całej Bułgarji, paląc osady i wyrzynając w pień mieszkańców, pastwiąc się nad bezbronnymi i zadając im najsroższe męczarnie»…

Gdy Ladko czytał opis tych zdarzeń, zaszłych w ostatnich czasach w Bułgarji, zimny pot wystąpił mu na czoło… Nacza! Jego ukochana Nacza! Co się z nią stało podczas rozruchów? Zerwał się z miejsca i biegał po celi więziennej, miotając się jak dziki zwierz uwięziony w klatce…

Lecz krótko trwał napad rozpaczy. Oprzytomniawszy, wysiłkiem woli odzyskał spokój i zaczął szukać drogi ratunku, sposobu odzyskania wolności.

Wyznać sędziemu wszystko i błagać go o pomoc? Ale czy zdoła obudzić ufność w tym człowieku źle już dla niego usposobionym, przed którym tak długo upierał się przy kłamliwych zeznaniach? Czy można jednem słowem zniweczyć posądzenie ciążące na nazwisku Ladki? Nie! W najlepszym razie zarządzonoby nowe dochodzenia, któreby trwały całe tygodnie, może nawet miesiące…

Na nic się to nie zda. Trzeba uciekać!

Po raz pierwszy, odkąd go uwięziono, Ladko rozejrzał się po swej celi. Miała ona dwa tylko otwory: drzwi i okno naprzeciwko. Z boków i z tyłu korytarze i inne cele, za oknem tylko przestrzeń i wolność.

Okno to, sięgające do sufitu, miało wielkości przeszło półtora metra, a od samego parapetu zabezpieczały je grube kraty, wmurowane w ścianę. Na zewnątrz zasłaniał okno do połowy tak zwany «kosz», pozostawiając zaledwie środkiem widok skrawka nieba. Chcąc się rozejrzeć i znaleźć drogę do ucieczki, trzebaby najpierw usunąć kratę i wydźwignąć się na brzeg kosza, skąd widać było okolicę otaczającą więzienie.

Ladko z ilości schodów jakie przebywał, idąc do sędziego, wnioskował, że cela jego jest na czwartem piętrze więziennego gmachu. Dziesięć do czternastu metrów dzieliło ją od ziemi. Jak się tam spuścić? Jednak rozgorączkowany zabrał się zaraz do roboty.

Ale skąd wziąć narzędzi? W celi nie było nic, oprócz stołu, krzesła i siennika położonego na występie muru.

Myślał długo, gdy nagle przypomniał mu się drobiazg niezauważony przez strażników: sprzączka od spodni.

Odjął ją natychmiast i zaczął ostremi stalowemi zębami sprzączki piłować mur u podstawy sztaby, wmurowanej w okno. Mur pod tarciem stalowych zębów wykruszył się dość szybko, ale ciągłe wystrzeganie się oka strażników utrudniało robotę; a strażnicy zaglądali często. Więzień musiał pilnie nadsłuchiwać i za najmniejszym szmerem przerywać pracę i usuwać jej ślady.

Posługiwał się do tego chlebem. Ośrodek chleba, rozgnieciony z pyłem sypiącym się z muru, miał kolor ściany i tem Ladko zalepiał szparę, która coraz bardziej się rozszerzała. Resztę wydobytego miału ukrywał w występie muru, na którym leżał siennik.

Po dwunastu godzinach pracy, krata odsłoniła się na trzy centymetry, ale zęby sprzączki starły się do szczętu. Ladko rozłamał oprawę i jej kawałkami posługiwał się w dalszej robocie. Lecz w ciągu następnej doby i te kawałki starły się na nic. Ale na szczęście, więźniowi udało się mimo rewizji, zatrzymać nóż, schowany za podszewką; nim więzień prowadził dalej robotę.

Oprócz nadzoru strażników, przerywały mu pracę częste wezwania do sądziego. Badanie jednak nie dawało żadnych wyników: utknęło na miejscu. Jedni świadkowie twierdzili, że istnieje pewne podobieństwo między więźniem a złoczyńcą, którego widzieli tylko przelotem podczas napadu; – inni przeczyli temu stanowczo. Napróżno sędzia ubierał więźnia w przyprawne brody, kazał mu zdejmować okulary lub je nakładać– nie mógł zdobyć stanowczych dowodów. Czekał więc niecierpliwie wyzdrowienia rannego odźwiernego z willi hrabiego Hagenau, ażeby go przywieźć do Zemlina, jako głównego świadka.

Wszystko to nie wzruszało wcale Ladki. Spełniał obojętnie rozkazy sędziego, kładł peruki, przyprawne brody i okulary, lecz myśli jego biegły do więziennej celi, tam, gdzie żelazna sztaba obnażała się coraz więcej, torując mu drogę do wolności.

Dopiero dwudziestego trzeciego września dostał się do samej podstawy. Musiał jeszcze przepiłować sztabę w miejscu, gdzie drugi koniec zapuszczał się w mur od góry.

Ta część roboty była najtrudniejsza. Trzymając się jedną ręką kraty, więzień piłował drugą. Piłowanie szło powoli, a niewygodna postawa zmuszała go do częstych odpoczynków.

Po sześciu dniach nadludzkiego wysiłku, dwudziestego dziewiątego września, Ladko osądził, że krata już jest dostatecznie podcięta, i napewno da się wygiąć, a czas był już na to, bo z ostrza noża pozostał zaledwie cienki płatek.

Nazajutrz rano, po przyjściu strażnika mając blizko godzinę wolnego czasu, Ladko zabrał się do roboty i sztaba ustąpiła bez trudności. Ladko przesunął się przez otwór i wspiąwszy się na brzeg kosza – wyjrzał.

Do ziemi było – tak jak przewidywał – około czternastu metrów. Ale możnaby się spuścić z tej wysokości, byleby mieć sznur dostatecznie długi.

Jednak spuszczenie się na dół stanowiło łatwiejszą część zadania. Gorsze było to, że więzienie otaczała naokoło droga opasana murem blizko ośm metrów wysokim, poza którym ukazywały się dachy domów. Spuściwszy się na dół, trzeba było jeszcze przeprawić się przez ten mur na drugą stronę.

Sądząc z odległości, w jakiej stały domy, Ladko przypuszczał że za murem jest ulica, wydobywszy się na nią, więzień byłby już bezpieczny. Ale jak się tam dostać?

Na lewo błyszczały wody Dunaju. Pełno statków i łodzi uwijało się na rzece, a inne stały umocowane przy brzegu. Pośród nich, Ladko z biciem serca, rozpoznał swoją własną łódź stojącą przy buiwarku. Gdyby się mógł do niej dostać! Za godzinę minąłby granicę a na serbskiej ziemi mógłby się śmiać z sądów austrjackich…

Zaczął rozglądać się uważnie i zauważył, że z lewej strony, od dachu więzienia do samej ziemi, spuszczał się żelazny pręt piorunochrona, przytrzymywany w pewnych odstępach mocnemi klamrami, wmurowanemi w ścianę. Po tym piorunochronie, możnaby łatwo zsunąć się na ziemię, ale spora przestrzeń oddzielała go od okna celi Ladki. Na szczęście, na wysokości okna ciągnął się jako architektoniczna ozdoba, gzyms mający około dwudziestu pięciu centymetrów szerokości. Człowiek silny, odważny, zręczny, z zimną krwią, potrafiłby przejść po nim aż do piorunochronu.

Lecz to jeszcze nie wystarczało, bo pozostawał do przebycia mur zewnętrzny. Więzień choćby nawet spuścił się na dół, pozostawał więźniem w obrębie tego muru. Ladko rozpatrując się bacznie, zauważył, że pod samym daszkiem, zakończającym szczyt muru, ciągnie się pas ornamentacji, zrobiony z czworokątnych sztuk piaskowca, zapuszczonych do połowy w ścianę. Przyglądał mu się długo zamyślony, cofnął potem do okna, powrócił do celi i usunął wszystkie ślady swojej wyprawy.

Powziął już niezłomne postanowienie, obmyślił sposób wydobycia się na wolność, pomimo wszystkich przeszkód. Sposób ryzykowny, lecz możliwy do wykonania. Wolał zresztą umrzeć, niż znosić dłużej takie męczarnie.

Przeczekał przejście następnego patrolu; mając przed sobą trochę spokojnego czasu, zabrał się do ukończenia przygotowań; szczątkiem pozostałym z noża pokrajał prześcieradło na pięćdziesiąt pasów szerokich na kilka centymetrów, pozostawiając tylko kawałek płótna dla zasłonięcia siennika i brzegu kołdry, ażeby nie zwrócić uwagi strażników, którzy przecież w ciągu dnia nie będą oglądali jego posłania.

Pocięte pasy płócienne Ladko posplatał po cztery razem, wplatając w nie gdy się kończyły, następne cztery; w ten sposób połączył je mocno.

Cały dzień zeszedł mu na tej pracy.

Nareszcie pierwszego października, blizko południa, miał już gotową mocną pletnię z płóciennych pasów, długą na piętnaście metrów, którą ukrył pod posłaniem.

Postanowił uciec tego samego wieczora, około dziewiątej.

Godziny mijały powoli, aż nakoniec wybiła dziewiąta na miejskich zegarach, niebo pokryło się ciężkiemi chmurami, które zwiększały ciemności.

W korytarzu rozległy się kroki. Patrol nadchodził, strażnicy przystanęli przed drzwiami i jeden zajrzał przez okienko. Cofnął się, spokojny o więźnia, który już spał owinięty kołdrą po same uszy. Patrol poszedł dalej, kroki dochodziły coraz słabiej, aż ucichły.

Nadeszła chwila działania.

Ladko zeskoczył z posłania i ułożył je tak, by w mroku udawało leżącego człowieka. Wziął spleciony sznur, odsunął kraty i wyszedłszy przez okno, siadł na brzegu kosza, jak na koniu.

Gzymsy zdobiące ściany więziennego gmachu były umieszczone na wysokości podłogi każdego piętra, Ladko górował blizko cztery metry nad gzymsem, na który musiał się spuścić; ale przewidział tę trudność: zarzucił piętnie na kratę, ujął oba końce w rękę i spuścił się na gzyms bez wielkiej trudności. Przycisnąwszy się plecami do ściany, trzymając w lewej ręce końce pletni, odpoczął chwilę. Rozmyślał, czy puściwszy sznur, zdoła utrzymać równowagę na wązkim gzymsie?

Ostrożnie, poruszając się bardzo powoli, ujął sznur w rękę prawą, a lewą pomacał ściany kosza, i przekonał się, że kosz wspiera się na żelaznych podporach, wmurowanych w ścianę więziennego gmachu.

Niewielka to była pomoc, oparcie się na tej podporze, ale w braku lepszej musiał się i tem zadowolnić. Uchwycił jedną ręką podporę, a drugą pociągnął za jeden koniec pletnię, która zsunęła mu się na ramię… Spalił za sobą mosty; choćby chciał, nie mógłby już powrócić do swej celi, musiał co bądź się stanie, doprowadzić do końca swój zamiar.

dujpi_27.jpg (109191 bytes)

Zawrócił powoli głowę ku piorunochronowi, który miał mu służyć za drogę do ucieczki, ale jakże się przeraził, zobaczywszy, że przestrzeń dwumetrowa dzieli piorunochron od kosza, którego nie mógł puścić, jeżeli nie chciał spaść na dół.

Musiał jednak na coś się zdecydować, nie mógł stać długo na wązkim gzymsie, zawieszony nad przepaścią, za jedyny punkt oparcia mając żelazną podporę, którą palce jego z trudnością obejmowały, czuł, że wkrótce ręka mu zemdleje, a wtedy upadek będzie nieunikniony. Trzeba próbować jedynej drogi ratunku.

Zwrócony do okna, oparł się na zgiętej ręce lewej i puszczając podporę, rzucił się całą siłą w prawą stronę… Silnem pchnięciem dotarł do piorunochronu i uchwycił go rękami. Pierwszą przeszkodę udało się zwyciężyć. Pozostawała druga.

Ladko zsunął się po piorunochronie i zatrzymał dopiero na pierwszej klamrze, która go przytrzymywała do ściany. Tam przystanął i namyślał się chwilę.

W ciemności nie było widać ziemi, lecz z dołu dochodził miarowy odgłos kroków wartownika. Żołnierz stał tam na straży i obchodził tę stronę więzienia, a potem zawracał na przedłużeniu drogi pod drugą ścianę gmachu i stamtąd dopiero powracał. Ladko obliczył, że nieobecność jego trwała trzy do czterech minut; taki więc przeciąg czasu pozostawał mu do przebycia drogi dzielącej go od muru.

Ale mimo że widział mur, którego biały grzbiet odcinał się na tle ciemności, nie mógł jednak dojrzeć wystających kamiennych ozdób, które przystrajały jego wierzchołek.

Spuścił się znowu niżej i zatrzymał przy jednym z niższych ankrów przytrzymujących piorunochron. Był jeszcze dwa do trzech metrów wyżej, niż grzbiet muru, przez który musiał się przeprawić.

Teraz oparty już na pewnej podstawie, mógł już prędzej się poruszać. Rozwinął sznur, przesunął go przez sztabę piorunochronu i związał mocno końce. Obliczywszy mniej więcej odległość, zarzucił pletnię na szczyt muru i przyciągnął do siebie końce, z których zrobił rodzaj pętli, nakształt lassa. Próbował te pętle zahaczyć z jeden z wystających z muru ornamentów kamiennych; było to trudne, w ciemności, nie mógł trafnie mierzyć, tylko liczyć na traf szczęśliwy; powtórzył tę operację ze dwadzieścia razy, zanim pętla stawiła opór; Ladko pociągnął ją mocno, lecz bez skutku; pętla zahaczyła się i trzymała mocno. A więc się udało! Sznur przerzucony na drugą stronę muru, zaczepił się na jednym z ornamentów zewnętrznej strony i utworzył rodzaj kładki, przerzuconej nad drogą okalającą gmach więzienny.

Wątła to była kładka, mogła się zerwać, lub zsunąć z kamiennej ozdoby, na której zawisła. W pierwszym razie sprowadziłoby to okropny upadek z wysokości dziesięciu metrów. W drugim razie, ciężar zawieszony na niej – czyli ciało Ladki – uderzyłoby o ścianę więzienia i zmiażdżyło się o nią…

Ale Sergjusz Ladko nie zawahał się na myśl o niebezpieczeństwie. Wyciągnąwszy silnie pletnię związał oba jej końce i gotów do skoku nadsłuchiwał czy się zbliża wartownik.

Żołnierz przechodził właśnie pod więźniem zawieszonym w powietrzu… Oddalał się… Zawrócił za węgieł gmachu i znikł… Trzeba korzystać z czasu, nie tracąc ani chwili.

Ladko rzucił się w powietrze; zawieszony wysoko nad ziemią, przesuwał się po sznurze zwinnie i prędko, nie troszcząc się uginaniem pletni, opuszczając się coraz niżej, w miarę jak ciężar przesuwał się do środka.

Postanowił przejść… I przejdzie…

Przeszedł, a raczej przesunął się, i stanął na grzbiecie muru. Przeprawa nad przepaścią trwała nie całą minutę.

Nie zatrzymując się dla wypoczynku, śpieszył rozgorączkowany nadzieją zwycięstwa. Dziesięć minut zaledwie upłynęło od jego wyjścia z celi, ale jemu wydawały się te minuty godzinami. Lękał się nadejścia patrolu, rewizji celi… Odkryłoby wtedy jego ucieczkę, pomimo ułożonego zręcznie posłania. Zanim patrol przyjdzie do jego celi, on musi już być daleko. Tu o kilkanaście kroków stoi jego łódź. Kilka uderzeń wiosła – i łódź uniesie go daleko od swoich prześladowców.

Ladko, przerywając swą robotę za każdem przejściem wartownika, rozwiązał pletnię, przyciągnął ją do siebie, a potem znowu ją zawiązał, zarzucił ją na kamienny ornament od strony wewnętrznej i zacząłsię przeprawiać na drugą stronę, upewniwszy się, że na ulicy pusto.

Nareszcie stanął szczęśliwie na ziemi, ściągnął sznur i zwinął go w kłębek; robota się skończyła; był wolny! Nie zostawił za sobą żadnego śladu, ale gdy postąpił kierując się w stronę rzeki, jakiś głos zawołał w ciemności, o kilka kroków zaledwie od niego, uciekającego:

– Co Widzę! Pan Ilia Brusz, słowo daję!

Ladko zadrżał z radości. Los przyjazny zesłał mu na pomoc przyjaciela.

– Pan Jeger! – wykrzyknął Ladko uszczęśliwiony.

Z ciemności wynurzył się człowiek idący ku niemu.

 

 

rozdział XV

U celu.

 

ziesiątego października jutrzenka zabłysła po raz dziewiąty od czasu, gdy łódź Ilii Brusza zaczęła na nowo swą podróż w dół Dunaju. Przez ostatnie ośm dni przebyła blizko siedmset kilometrów; zbliżała się już do Ruszczuku, do którego dopłynęła wieczorem.

Na pokładzie łodzi nic się nie zmieniło; Płynęli na niej, jak dawniej, ci sami ludzie: Sergjusz Ladko i Karol Dragosz; pierwszy przybrał znowu nazwisko rybaka Ilii Brusza – drugi dobrodusznego pana Jegera.

Ale panu Jegerowi, skutkiem zachowania się Ilii, coraz trudniej przychodziło odgrywać dawną rolę; bo rybak rozgorączkowany blizkością Ruszczuku, wiosłował bez przerwy, zaniechawszy wszelkich środków ostrożności, tak, że zdjął okulary, rzucił brzytwę i farby, czarne jego włosy stawały się codzień jaśniejsze, a twarz pokrywał złocisy zarost.

Dragosz powinien był zdziwić się tą zmianą, a jednak nic nie mówił; postanowiwszy wytrwać do końca W raz powziętem postanowieniu, udawał, że nie widzi nic, coby mu mogło być niedogodne.

Zmianę jego postępowania spowodowały wyniki śledztwa w Szalce. Dragosz trudniejszy do zadowolenia, niż jego podwładny komisarz z Granu, wziął się sam do badania. Wypytywał długo i szczegółowo mieszkańców, a ich odpowiedzi zaniepokoiły go mocno.

To, że jakiś Ilia Brusz mieszkał w Szalce i że wyjechał niedługo przed konkursem w Sigmaringen, nie podlegało żadnej wątpliwości; czy go widziano później, zwłaszcza w nocy z dwudziestego ósmego na dwudziesty dziewiąty sierpnia? Co do tego drugiego punktu, nie dało się nic ustalić. Sąsiadom zdawało się, że jednej nocy, pod koniec sierpnia, w domu zamkniętym od miesiąca, widzieli światło, ale napewno twierdzić tego nie mogli.

dujpi_28.jpg (123185 bytes)

Pozostawał do wyświetlenia punkt trzeci. Kto był ten człowiek, z którym komisarz z Granu rozmawiał w mieszkaniu oskarżonego? Co do tego Dragosz nie mógł zebrać żadnych wskazówek. Ilię Brusza znali wszyscy mieszkańcy, lecz nikt go wówczas nie widział, musiał chyba przyjechać w nocy i wyjechać przed świtem. Ta tajemniczość, bardzo sama przez się podejrzana, jeszcze dziwniej wydała się Dragoszowi, kiedy natrafił wśród poszukiwań na właściciela małej gospody, którego jakiś nieznajomy pytał o adres Ilii Brusza, wieczorem dwunastego września, na trzydzieści sześć godzin przed przybyciem do Szalki komisarza z Granu. Zagadka wikłała się coraz bardziej, a powikłanie jeszcze się zwiększyło, kiedy właściciel gospody, naciśnięty przez Dragosza, dał rysopis owego nieznajomego, rysopis zgadzający się co do słowa z rysopisem herszta bandy rozbójniczej nad Dunajem.

Dragosz odczuwał tu coś podejrzanego. Instyktownie odgadywał jakąś złowrogą intrygę, której ofiarą być może jest uwięziony Ilia.

Umocniło go w tem podejrzeniu to, że gdy po trzech tygodniach powrócił do Zemlina, zastał śledztwo na tym samym punkcie, na jakim je zostawił wyjeżdżając. Podczas jego nieobecności nie posunęło się ono ani na krok; nie znaleziono żadnych dowodów przeciw oskarżonemu, oprócz tego, że ostatecznie zmienił swój wygląd i miał u siebie fotografię z podpisem, stwierdzającym, że należy ona do Sergjusza Ladko.

Ale te dowody, nie poparte innemi, nie wystarczały. Kto wie? Może i to przebranie i fotografję dałoby się wytłomaczyć bez potępienia więźnia.

Dragosz skłonny był do współczucia w tym stanie wątpliwości, i dlatego wzruszyło go naiwne zaufanie Ladki, który mógł mieć słuszne powody do nieufności względem swego pasażera.

A zresztą, litość nie przeszkadzała Dragoszowi do pełnienia obowiązku. Powracając do łodzi Ladki na dawne miejsce, mógł najłatwiej wytropić jego wspólników. A jeżeli Ladko był niewinny, pobyt na jego łodzi mógł dopomódz Dragoszowi do wykrycia prawdziwych winowajców, których istnienie posądzał od czasu zagadkowego pojawienia się sobowtóra Ladki.

Widok wynędzniałego sternika, opowiadanie jego o przebytych nieszczęściach i nadzwyczajna odwaga z jaką dokonał dwukrotnej ucieczki, przeważyły Dragosza na jego stronę. Tembardziej, że Dragosz zawdzięczał życie temu nieszczęśliwemu, który stał teraz przed nim dyszący ze zmęczenia, z pokrwawionemi rękami i twarzą wychudłą, po której pot płynął strumieniem.

Miałże go wepchnąć napowrót w tę otchłań piekielną, z której się zaledwie wyratował? Nie! na to Dragosz nie mógł się zdobyć.

– Chodźmy! – powiedział krótko i pociągnął więźnia ku rzece.

Przez cały tydzień spędzony razem na łodzi niewiele z sobą rozmawiali, Ladko najchętniej milczał, wiosłując z zapałem, zatopiony w myślach.

W oderwanych zdaniach, które z niego wyciągał Dragosz, zamknęła się opowieść o nieprawdopodobnych przygodach, jakie go spotkały po rozstaniu z Dragoszem. Opowiedział mu długi pobyt w więzieniu w Zemlinie i jeszcze dziwniejsze od tego – uwięzienie na nieznajomym statku.

A więc kłamali ci, co twierdzili, że widzieli go między Budapesztem a Zemlinem, sprzedającego ryby, bo w owym czasie płynął on skrępowany na dnie statku.

Zdanie Dragosza o tej sprawie zmieniało się stopniowo, mimowoli łączył on napad, którego Ilia padł ofiarą, z pojawieniem się jego sobowtóra w Szalce. Zaczynał nabierać przekonania, że rybak komuś zawadzał i że stał się celem prześladowań jakiegoś utajonego wroga, którego rysopis podobny był do rysopisu prawdziwego przywódcy rozbójników.

I tak, krok za krokiem, Dragosz zbliżał się do wykrycia prawdy. Nie miał jeszcze żadnej pewności, lecz jego pierwotne podejrzenia rozpływały się z każdą chwilą. Ale ani mu na myśl nie przyszło opuścić łódź i cofać się, żeby rozpocząć dochodzenie na zasadzie świeżego tropu. Jego policyjny węch upewniał go, że jest na dobrej drodze i że ten rybak, z którym płynie, choć niewinny, ma jednak jakiś związek z rozbójniczą bandą na Dunaju.

Zresztą spokój panował na pobrzeżu rzeki, a porządek w jakim spełniono ostatnie zbrodnie, naprowadzał na domysł, że rozbójnicy także popłynęli w dół rzeki, przynajmniej od Zemlina. Zapewne, kiedy Ilia siedział w więzieniu, oni płynęli wciąż w tamtą stronę.

I co do tego Dragosz nie mylił się. Iwan Striga rzeczywiście płynął ku morzu Czarnemu, wyprzedzając o szesnaście dni łódź Ilii w chwili, gdy wypływała z Zemlina. Lecz ta odległość zmniejszała się ciągle, Codzień, co godzina, łódź zbliżała się do statku, gnana niezmordowanie wiosłem Sergjusza Ladki.

Ladko jeden miał cel przed sobą: Ruszczuk, jedną myśl tylko: Naczę. Jeżeli zaniechał wszelkich ostrożności dla utrzymania swego «incognito», to dlatego, że o tem nie myślał.

Bo i na co mogło mu się to przydać teraz? Po uwięzieniu i ucieczce, nazwisko Ilii Brusza stało się równie niebezpieczne, jak nazwisko Sergjusza Ladki. Pod tem nazwiskiem, czy pod tamtem, nie mógł pokazać się jawnie w Ruszczuku, pod groźbą natychmiastowego aresztowania.

Pochłonięty tą jedną myślą, nie patrzył na wybrzeża. Gdy minął Białogród i wpłynął w granice Serbji, wiedział, że już skończyła się władza sędziego Izara Roszy. To mu wystarczało, na nic więcej nie zważał.

dujpi_29.jpg (141004 bytes)

Minęli bez przypadku Żelazne Wrota, gdzie Dunaj wciśnięty między dwie prostopadle, skaliste ściany, ze trzysta metrów wysokie pędzi z hukiem i rozbija się na wielkich głazach skalistych, któremi jego łożysko jest zawalone. Minęli Widdyń, pierwsze wielkie miasto bułgarskie, minęli Nikopoli i Sistowę.

Ladko trzymał się ciągle blizko serbskiego brzegu, gdzie czuł się bezpieczniejszy; i rzeczywiście do samych Wrót Żelaznych nie zaczepiała go policja.

Tylko w Orsowie, łódź z flotylli rzecznej podpłynęła do jego łodzi i kazała się zatrzymać. Ladko przerażony stanął, zastanawiając się, co odpowie na pytania, jakie mu pewnie zadadzą.

Ale nikt go o nic nie pytał. Na jedno słowo Dragosza, oficer policji rzecznej skłonił się i odpłynął o nic nie pytając.

Ladko nie zastanowił się nad osobliwym wpływem, jaki wywiera wszędzie pan Jeger, skromny obywatel wiedeński. Uszczęśliwiony, że ominęło go niebezpieczeństwo, czekał tylko niecierpliwie na koniec rozmowy z oficerem, ażeby coprędzej odpłynąć.

Policja rzeczna posłuszna rozkazom wydanym dawniej przez Dragosza, a teraz przez sędziego Roszę, rozgniewanego ucieczką więźnia, zdwoiła ścisły nadzór nad rzeką. Żaden statek, żadna łódź nie mogłaby przepłynąć niezauważone i niezrewidowane.

Dragosz rozmówiwszy się ze swym podwładnym, dowiedział się z najwyższem niezadowoleniem, że policja nie wpadła dotąd na ślad zbrodniarzy – i że przed dwoma dniami, na terytorjum rumuńskiem, prawie naprost bułgarskiego miasta Rakowa spełniono nowy napad rozbójniczy.

A więc banda prześlizgnęła się przez oczka zastawionej sieci! Że rabowała nietylko złoto i srebro, ale i różne przedmioty, mające większą wartość, zatem łupy jej musiały mieć znaczną objętość i wagę. Niepodobna było istotnie zrozumieć że dotąd nie znaleziono tych łupów, mimo że każdy statek na Dunaju podlegał rewizji.

Jednakże tak było rzeczywiście. Dragosza zdumiewała poprostu genjalna zręczność bandy; niepodlegało już wątpliwości, że się przemknęła, bo znowu dała znak życia nowym napadem.

Dragosz wyprowadził z tego jeden wniosek: że trzeba się śpieszyć. Miejsce i czas spełnienia zbrodni wskazywały, że złoczyńcy wyprzedzają łódź o trzysta zaledwie kilometrów. Odliczywszy czas więzienia Ilii, podczas którego rozbójnicy płynęli, wypadało, że ich statek płynie o połowę wolniej niż łódź Ilii; można więc ich dogonić.

Łódź popłynęła szparko, nie tracąc czasu, i szóstego października, wczesnym rankiem, przebyła granicę bułgarską. Od tej chwili Ladko, który trzymał się wciąż prawego brzegu, przysunął się teraz do brzegu rumuńskiego, do którego dostęp od Łom-Palanki utrudniają szeroko rozlane trzęsawiska.

Ale Ladko choć zamyślony, zauważył, że odkąd wpłynęli w granice Bułgarji, rzeka przybrała wygląd podejrzany. Roiło się na jej wodach od rozmaitych statków pod flagą turecką. Przewidywano tu już wojnę, która istotnie w rok potem wybuchnęła. Turcja zawczasu rozciągnęła pilny nadzór nad Dunajem.

Ladko wolał trzymać się zdała od statków tureckich, gdyby zaś miał wpaść przez to w szpony władz rumuńskich, liczył, że go od nich obroni pan Jeger, tak jak go obronił pod Orsową od Austrjaków.

Ale nie zaszła żadna potrzeba interwencji Jegera i nie zdarzył się żaden wypadek w tej ostatniej części podróży. Dziewiątego października, około czwartej popołudniu, łódź dopłynęła do Ruszczuku, który wznosił się na przeciwległym brzegu.

Ladko skierował się na środek rzeki i odkładając wiosło, pierwszy raz od wypłynięcia z Zemlina zarzucił kotwicę.

– Co to? – zapytał Dragosz, zdziwiony.

– Stanąłem u celu podróży – odrzekł Ilia krótko.

– U celu podróży? Nie dopłynęliśmy jeszcze do morza Czarnego!

– Wprowadziłem pana w błąd – wyznał szczerze Ladko. – Nie miałem nigdy zamiaru płynąć do morza Czarnego.

– Co to znaczy? – zawołał Dragosz zaciekawiony.

– Tak jest, wyruszyłem z zamiarem zatrzymania się w Ruszczuku. Jesteśmy już na miejscu.

– A gdzie Ruszczuk?

– Tam! – objaśnił rybak, wskazując na rozłożone w oddali miasto.

– A dlaczego nie dopłynęliśmy do samego miasta?

– Bo muszę czekać tu, aż noc nadejdzie. Jestem śledzony, ścigany! Gdybym się ukazał w dzień, mógłbym się narazić na uwięzienie…

Coraz to lepiej! – myślał Dragosz. – Czyżby jego pierwotne podejrzenia były uzasadnione?

– Jak w Zemlinie? – szepnął Dragosz półgłosem.

– Jak w Zemlinie – potwierdził Ladko. Ale nie z tych samych powodów. Bo ja jestem uczciwy człowiek, panie Jeger.

– Nie wątpię o tem, panie Brusz, choć rzadko kiedy uczciwy człowiek obawia się więzienia.

– A jednak w tym wypadku tak jest istotnie, panie Jeger – odrzekł zimno Sergjusz Ladko. Daruj mi pan, że nie wyjawię tajemnicy, ale poprzysiągłem, że jej dochowam i dochowam!

Dragosz zrobił ruch oznaczający zupełną obojętność a rybak mówił dalej:

– Rozumiem dobrze, że pan nie chciałbyś mieszać się do moich spraw. Jeżeli sobie życzysz, mogę pana dowieść do rumuńskiego brzegu. Tam unikniesz pan niebezpieczeństwa, które mogą mnie zagrażać.

– Czy długo zamierzasz pan zatrzymać się w Ruszczuku? – zagadnął Dragosz, nie odpowiadając na pytanie Ladki.

– Nie wiem. Jeżeli wszystko pójdzie pomyślnie, wrócę na łódź przededniem, a w takim razie wrócę nie sam. Jeżeli stanie się inaczej – nie wiem jeszcze, co uczynię.

– Ale ja z panem pozostanę do końca, panie Brusz – oznajmił stanowczo Dragosz.

– Jak się panu podoba! – odrzekł Ladko.

Gdy się zaczęło ściemniać, Ladko pochwycił wiosło i podpłynął do bułgarskiego brzegu. Było już zupełnie ciemno, kiedy wysiadł na ląd, poniżej ostatnich domów w mieście.

Ladko poruszał się jak we śnie. Ruchy miał pewne i stanowcze, ale nie widział nic naokoło siebie, nie widział nawet, że jego towarzysz wszedł do kajuty, zaraz po podniesieniu kotwicy. Świat zewnętrzny, przestał istnieć dla Ladki, miał jedną tylko myśl, jeden cel: dom i Naczę. Po za tem nic dla niego nie istniało.

Zaledwie łódź przybiła do brzegu, wyskoczył, przywiązał ją mocno i odszedł spiesznie.

Dragosz wyszedł też zaraz z kajuty. Nie tracił on czasu. Nie poznałby nikt ajenta policyjnego, człowieka energicznego i zwinnego w tym wieśniaku węgierskim, ociężałym i niezgrabnym.

Wyskoczył też na ląd i podążył na łowy, trop w trop za Ilią Bruszem.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć