Juliusz Verne
Pływające miasto
(Rozdział XIX-XXI)
Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante
Opracowanie i wstęp:
MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)
(na podstawie przekładu zamieszczonego
w tygodniku "Ruch Literacki" w roku 1876
pod tytułem "Miasto pływające")
Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak
© Andrzej
Zydorczak
Rozdział XIX
puściwszy rzęsiście oświetlony salon, poszedłem na pokład z kapitanem Corsicanem.
Noc była ciemna. Żadnej konstelacji na firmamencie. Dokoła okrętu cienie nie przejrzane. Okna nadbudówek jaśniały jak otwory pieców. Zaledwie można było dojrzeć wachtowych, przemierzających ciężkim krokiem pomosty. Ale można było odetchnąć świeżym powietrzem i kapitan wciągał je pełną piersią.
– Dusiłem się w tym salonie – powiedział. – Tu przynajmniej pływam w czystej atmosferze. Jest to bardzo orzeźwiające. Potrzebuję na dobę sto metrów sześciennych czystego powietrza, inaczej jestem na pół uduszony.
– Oddychaj, kapitanie, oddychaj, ile ci się podoba – odpowiedziałem. – Tu wystarczy powietrza dla wszystkich, a wiatr wcale nie zmniejsza jego zapasu. Dobra to rzecz ten tlen, a trzeba przyznać, że nasi paryżanie i nasi londyńczycy znają go tylko z opowiadań.
– Tak jest! – odparł kapitan. – Wolą oni kwas węglowy.141 Każdy ma swój gust. Co do mnie, ja go nienawidzę nawet w winie z Szampanii.
Tak rozmawiając, przechadzaliśmy się po bulwarze z lewej strony, zasłonięci od wiatru wysokimi ścianami nadbudówek.
Wielkie kłęby dymu, przetykane iskrami, wylatywały z czarnych kominów. Chrapaniu maszyn towarzyszył świst wiatru pomiędzy żelaznymi rejami, które dźwięczały jak struny harfy. Do tych hałasów co kwadrans przyłączały się krzyki marynarzy pokładowych: All’s well! All’s well! Wszystko dobrze! Wszystko dobrze!
I rzeczywiście niczego nie zaniedbano ażeby zapewnić bezpieczeństwo okrętowi w tych okolicach, nawiedzanych przez lody. Co pół godziny kapitan kazał zaczerpywać wiadro wody, ażeby poznać jej temperaturę, a gdyby ta spadła o jeden stopień, nie zawahałby się zmienić drogi. Wiedział dobrze, że przed piętnastoma dniami statek Pereire został pod tą samą szerokością zablokowany przez icebergi, chciał więc uniknąć tego niebezpieczeństwa. Zresztą nocny jego rozkaz nakazywał najsurowiej uważne czuwanie. Sam nie kładł się spać. Dwaj oficerowie znajdowali się przy nim na mostku, jeden przy sygnałach od kół, drugi przy sygnałach od śruby. Oprócz tego jeden porucznik z dwoma majtkami pełnił wachtę na dziobówce, podczas gdy mat142 z jednym majtkiem czuwał na rufówce. Podróżni mogli być spokojni.
Przypatrzywszy się tym rozporządzeniom, poszliśmy z kapitanem Corsicanem na rufę. Przyszła nam bowiem ochota, nim powrócimy do naszych kajut, spędzić jeszcze pewien czas na otwartym powietrzu, jak to robią spokojni mieszczanie na wielkich placach swoich miast.
Miejsce to wydało się nam zupełnie puste. Wkrótce jednak, gdy oczy nasze przywykły do ciemności, ujrzeliśmy jakiegoś człowieka wspartego na relingu i całkowicie nieruchomego. Corsican przypatrzywszy mu się uważnie, powiedział:
– To Fabian.
Istotnie – był to Fabian. Poznaliśmy go; ale on nie dostrzegł nas, zatopiony w niemej kontemplacji. Wzrok jego zdawał się być utkwiony w zewnętrzny narożnik nadbudówki i widziałem jak oczy błyszczały wśród ciemności. W co się tak wpatrywał? Jak mógł przeniknąć te głębokie ciemności? Sądziłem, że najlepiej będzie, gdy go pozostawimy w tych rozmyślaniach, gdy Corsican zbliżywszy się do niego, zawołał:
– Fabianie!
Fabian nie odpowiedział. Nie słyszał. Corsican znowu zawołał na niego. Fabian drgnął, odwrócił na chwilę głowę i tylko szepnął:
– Tss!
Potem ręką wskazał na cień wolno poruszający się przy końcu nadbudówki. Temu to kształtowi, zaledwie widocznemu, przypatrywał się Fabian. Potem smutno uśmiechnął się i szepnął:
– Czarna dama!
Przeszedł mnie dreszcz. Kapitan Corsican pochwycił moją rękę i uczułem, że on drży także. Jedno i to samo przyszło nam obu na myśl. Cień ten, to było widmo o którego pojawieniu się mówił nam doktor Pitferge.
Fabian znowu zatopił się w milczącą kontemplację. Ja, ze ściśniętym sercem, zmąconym wzrokiem spoglądałem na tę postać ludzką, która wkrótce wyraźniej zarysowała się przed nami. Przybliżała się, wahała się, to szła, to stawała, to znowu szła, zdając się raczej sunąć niż iść. Jakaś błąkająca się dusza. O dziesięć kroków od nas stanęła nieruchomo. Wtedy mogłem rozpoznać wysmukłe kształty kobiety, osłoniętej brunatnym burnusem,143 z gęstym woalem na twarzy.
– Szalona! Szalona, nieprawdaż? – szepnął Fabian.
Była to istotnie obłąkana. Ale Fabian nie pytał się nas, mówił sam do siebie.
Tymczasem biedna ta istota przybliżyła się jeszcze bardziej. Zdawało mi się, że widzę jak za woalem błysnęły jej oczy, gdy je skierowała na Fabiana. Podeszła aż ku niemu. Fabian wyprostował się jak zelektryzowany. Zawoalowana kobieta położyła mu rękę na sercu, jakby liczyła jego uderzenia. Potem odskoczyła i zniknęła za węgłem.
Fabian upadający, prawie klęczący, wyciągnął ręce.
– To ona! – szepnął.
A potem potrząsając głową, dodał:
– Co za złudzenie!
Kapitan Corsican wziął go za rękę i powiedział:
– Chodź, Fabianie, chodź.
I wyprowadził swego nieszczęśliwego przyjaciela.
Rozdział XX
apitan Corsican i ja nie mogliśmy więcej wątpić. To była Ellen, narzeczona Fabiana, żona Harry’ego Drake’a. Przeznaczenie połączyło ich troje na tym samym statku.
Fabian nie poznał jej, chociaż krzyknął: to ona! I jakże mógł poznać? Ale nie omylił się, że jest obłąkana. Ellen była obłąkana i bez wątpienia boleść, rozpacz, miłość zabita w sercu, kontakty z niegodnym człowiekiem, który ją porwał Fabianowi, ruina, nędza, wstyd złamały jej duszę. Oto co na drugi dzień rano powiedziałem kapitanowi Corsicanowi. Nie mieliśmy zresztą żadnej wątpliwości co do tożsamości młodej kobiety. Była to Ellen, którą Harry Drake wlókł za sobą na kontynent amerykański, każąc jej dzielić awanturnicze swe życie.
Wzrok kapitana rozpalał się ponurym ogniem, gdy myślał o tym nędzniku. Ja czułem, jak ściskało się mi serce. Cóż możemy zrobić jemu – mężowi, panu? Nic. Ale najważniejszą sprawą było nie dopuścić do nowego spotkania Fabiana z Ellen, gdyż skończyłoby się na tym, że Fabian poznałby swoją narzeczoną, co doprowadziłoby do katastrofy, której właśnie chcieliśmy uniknąć. W każdym razie można było przypuszczać, że te dwie nieszczęśliwe istoty nie spotkają się. Nieszczęśliwa Ellen nigdy nie ukazywała się w dzień ani w salonach, ani na pokładzie okrętu. W nocy tylko, zapewne oszukując swą straż, wychodziła odetchnąć świeżym powietrzem i żądać od niego przelotnego uspokojenia!
Najdalej za cztery dni Great Eastern dopłynie do Nowego Jorku. Mogliśmy zatem liczyć na to, że traf nie zawiedzie naszego dozorowania i że Fabian nie dowie się o obecności Ellen w czasie przeprawy przez Atlantyk. Ale właśnie – nie braliśmy pod uwagę przypadku.
W nocy kurs parowca został nieco zmieniony. Okręt, stwierdziwszy trzema pomiarami wodę o temperaturze 27° Farenheita, to jest trzy do cztery stopnie Celsjusza poniżej zera, skręcił nieco na południe. Nie było wątpliwości, że lody znajdowały się niedaleko. Rzeczywiście tego ranka niebo przedstawiało szczególny widok. Atmosfera była biała, cała północ oświetlona silnym odblaskiem, niezawodnie spowodowanym przez odbicie się promieni od gór lodowych. Siekący wiatr przecinał powietrze a około godziny dziesiątej bardzo drobny śnieg zdążył przypudrować parowiec na biało. Następnie utworzyła się warstwa mgieł, wśród których sygnalizowaliśmy naszą obecność częstymi gwizdami – ogłuszający hałas, który wypłoszył stada mew siedzących na rejach statku.
O wpół do jedenastej mgła podniosła się w górę i z lewej burty ukazał się parowiec śrubowy. Białe zakończenie jego komina oznaczało, że należy do Towarzystwa Ingmana, zajmującego się przewożeniem emigrantów z Liverpoolu do Nowego Jorku. Statek ten przesłał nam swój numer. Był to City of Limerick, o tysiącu pięciuset trzydziestu beczkach pojemności144 i mocy maszyn wynoszącej dwieście pięćdziesiąt sześć koni mechanicznych. Opuścił on Nowy Jork w sobotę, a zatem był opóźniony.
Przed drugim śniadaniem kilku podróżnych założyło pulę,145 co bardzo przypadło do gustu amatorom gier i zakładów. Rezultat tej puli nie mógł być znany wcześniej jak za cztery dni. Była to tak zwana pula pilota. Gdy jakiś okręt zbliża się do miejsca swego przeznaczenia wszystkim wiadomo, że na jego pokład przybywa pilot. Dzieli się więc dwadzieścia cztery godziny dnia i nocy, stosownie do liczby podróżnych, na czterdzieści osiem części po pół godziny, lub dziewięćdziesiąt sześć kwadransów. Każdy z graczy daje stawkę wynoszącą jednego dolara, a los wyznacza mu jeden z owych półgodzin albo kwadransów. Czterdzieści osiem lub dziewięćdziesiąt sześć dolarów wygrywa ten, podczas czyjego kwadransa pilot postawi stopę na statku. Jak widzimy, gra ta wcale nie jest skomplikowana. Nie są to wyścigi konne, ale wyścigi kwadransów.
Kanadyjczyk, szanowny Mac Alpine, zajął się przygotowaniem wszystkiego. Z łatwością znalazło się dziewięćdziesięciu sześciu zakładających się, między którymi były i kobiety, nie mniej od mężczyzn do gry zapalone.
Poszedłem za ogólnym prądem i także postawiłem dolara. Los przeznaczył mi sześćdziesiąty czwarty kwadrans. Był to numer zły i nie miałem żadnej szansy pozbycia się go z zyskiem.
Ów podział czasu liczy się od południa do południa dnia następnego. Są więc kwadranse dzienne i nocne. Te ostatnie mają niewielką wartość, rzadko bowiem okręty ryzykują zbliżanie się do brzegów w ciemnościach nocy i co za tym idzie, szanse, że pilot przybędzie na statek w nocy, są bardzo małe. Ale szybko o tym zapomniałem.
Zszedłszy do salonu, przekonałem się, że dzisiejszego wieczoru przewidywany jest odczyt. Misjonarz z Utah zapowiedział konferencję o mormonizmie. Była to dobra okazja do zapoznania się z tajemnicami Świętego Miasta. Starszy, mister Hatch musiał być dobrym mówcą i to mówcą przekonującym. Wykonanie zatem zapowiadało, że będzie odpowiednie do dzieła. Podróżni bardzo przychylnie, z dużym zainteresowaniem przyjęli zawiadomienie o tej konferencji.
Na innym ogłoszeniu znajdowały się liczby następujące:
Szer. 42° 32’ N
Dług. 51° 89’ W
Przebyta droga: 254 mile
Około trzeciej po południu sternicy zasygnalizowali ukazanie się wielkiego parowca o czterech masztach. Statek ten zmienił nieznacznie swój kurs, ażeby przybliżyć się do Great Eastern z intencją przekazania swego numeru. Ze swej strony kapitan kazał także nieco skręcić i wkrótce parowiec przesłał mu swą nazwę. Była to Atlanta, jeden z wielkich statków kursujących między Londynem a Nowym Jorkiem i dopływający także do Brestu. Pozdrowił nas, my też go powitaliśmy. Wkrótce potem zniknął nam z oczu.
W tej chwili Dean Pitferge zawiadomił mnie z niezadowoleniem, że konferencja pana Hatcha została zabroniona. Purytanki, znajdujące się na statku, nie pozwoliły mężom swym wtajemniczać się w mormońskie obyczaje.
Rozdział XXI
czwartej godzinie niebo, dotąd zachmurzone, wypogodziło się, morze uspokoiło. Statek już się nie kołysał. Można by powiedzieć, że znajdujemy się na stałym lądzie. Ta nieruchomość Great Eastern podsunęła podróżnym myśl zorganizowania wyścigów.
W samym Epsom nie było lepszego toru wyścigowego, a jeśli idzie o konie, to brak Gladiatorów czy Pojemników146 mógł być zastąpiony Szkotami czystej krwi. Wiadomość szybko się rozniosła. Wkrótce zbiegli się sportsmeni, a widzowie opuścili salony i kajuty.
Anglik, szanowny Mac Karthy, mianowany został sędzią, a biegacze przedstawili się bezzwłocznie. Pół tuzina marynarzy, rodzaj centaurów,147 zarazem konie i dżokeje,148 wszyscy gotowi do walki o wielką nagrodę Great Eastern.
Dwa bulwary tworzyły pole wyścigowe. Biegacze mieli wykonać trzy okrążenia dokoła statku, to jest pokonać dystans około tysiąca trzystu metrów. To było wystarczające.
Wkrótce trybuny, to jest pokłady dziobowy i rufowy zapełnił tłum ciekawych, uzbrojonych w binokle; niektórzy z nich przystroili się w „zielone stroje”, zapewne aby ochronić się od atlantyckiej kurzawy. Wprawdzie brakowało ekwipaży,149 ale nie brakowało miejsca by ustawić ich w szeregach. Damy w wielkich toaletach150 tłoczyły się głównie na nadbudówkach rufowych. Widok był prześliczny.
Fabian, kapitan Corsican, doktor Dean Pitferge i ja zajęliśmy miejsca na dziobówce. Tam znajdowało się to, co można było nazwać miejscem ważenia dżokejów. Tam zgromadzili się prawdziwi gentleman riders.151
Przed nami wznosił się słup, przy którym była linia startu i jednocześnie mety.
Zakłady posypały się z iście brytyjską namiętnością. Ryzykowano znaczne kwoty po prostu na wygląd biegaczy, których wielkie osiągnięcia nie były jeszcze dotąd zapisane w żadnej stud-book.152
Nie bez niepokoju dostrzegłem, że i Harry Drake wtrącał się do tych przygotowań ze zwykłą pewnością siebie, spierając się, kłócąc, decydując tonem nie znoszącym sprzeciwu. Na szczęście Fabian, mimo że postawił kilka funtów, według mnie pozostał obojętny na ten hałas. Trzymał się na uboczu, ciągle smętny i gdzieś daleko błądzący myślami.
Pomiędzy biegaczami, którzy się zaprezentowali, dwóch szczególnie zwracało na siebie powszechną uwagę. Jeden z nich, Szkot z Dundee, nazywał się Wilmore; mały człowieczek, chudy, skóra i kości, o szerokich piersiach, bystrym spojrzeniu, uchodził za jednego z faworytów. Drugi, wielki drab, dobrze zbudowany Irlandczyk o nazwisku O’Kelly, długi jak koń wyścigowy, równoważył w oczach znawców szanse Wilmora. Stawiano na niego trzy do jednego, a jeśli chodzi o mnie, to podzielając powszechną opinię, miałem już zaryzykować kilka dolarów, gdy doktor powiedział:
– Proszę mnie posłuchać, niech pan stawia na małego. Wielki jest zdyskwalifikowany.
– Co pan chce przez to powiedzieć?
– Chcę powiedzieć – odparł z powagą doktor – że to nie jest „czysta krew”. Może pokazać pewną szybkość na początku, ale nie ma wytrzymałości. Mały przeciwnie, ten Szkot jest rasowy. Niech pan spojrzy, jak ma tułów prosto na nogach osadzony, a pierś otwartą i bez sztywności. Jest to egzemplarz, który już nieraz musiał trenować w jednym miejscu, to jest przeskakując z nogi na nogę tak, aby zrobić conajmniej dwieście skoków na minutę. Mówię panu, nie pożałuje pan, gdy postawi na niego.
Poszedłem za radą uczonego doktora i postawiłem na Wilmora.
Jeśli chodzi o innych biegaczy nie było o kim mówić.
Rozlosowano miejsca. Los sprzyjał Irlandczykowi; otrzymał miejsce przy sznurze. Sześciu biegaczy stanęło w szeregu na linii startu.
Dano sygnał. Początek wyścigu przyjęto okrzykami „hurra!” Znawcy natychmiast przekonali się, że Wilmore i O’Kelly byli zawodowymi biegaczami. Nie zwracając uwagi na swych rywali, którzy zadyszani wyprzedzali ich, biegli, pochyliwszy nieco tułów, a głowę trzymając prosto, z ramionami przyciśniętymi do mostka, nadgarstkami lekko wysuniętymi w przód, których ruchy towarzyszyły każdemu ruchowi przeciwnej nogi. Biegali boso. Pięty ich nigdy nie dotykały ziemi i nadawały im niezbędną elastyczność, podtrzymując nabytą siłę. Jednym słowem, wszystkie ich ruchy były jednakowe i jednocześnie uzupełniały się.
Na drugim okrążeniu O’Kelly i Wilmore, zawsze w jednej linii, zostawili za sobą zdyszanych przeciwników. Przekonywali ewidentnie o prawdziwości tego aksjomatu, który mi doktor powtarzał:
– Nie nogami się biega, ale piersią. Łydka, to dobra rzecz, ale płuca lepsza.
Przy przedostatnim nawrocie okrzyki widzów znowu powitały faworytów. Podburzania, brawa i okrzyki rozlegały się ze wszystkich stron.
– Mały wygra – powiedział do mnie Pitferge. – Widzi pan, że nie dyszy natomiast jego rywal jest zasapany.
Istotnie, twarz Wilmora była spokojna i blada. O’Kelly dymił jak piec napełniony mokrą słomą. Był już „ugotowany”, że użyjemy wyrażenia z żargonu sportsmenów. Ale obaj trzymali się w jednej linii. Wreszcie minęli wielką nadbudówkę, zostawili za sobą luk maszynowni, minęli metę…
– Brawo! Brawo, Wilmore! – krzyczeli jedni.
– Brawo O’Kelly! – odpowiadali inni.
– Wilmore wygrał!
– Nie, przybiegli jednocześnie!
Prawdą jest, że wygrał Wilmore, ale zaledwie o pół głowy. Tak zdecydował szanowny Mac Karthy. Dyskusja jednak trwała dalej i doszło do wulgarnych wyrażeń. Stronnicy Irlandczyka, a szczególnie Harry Drake, utrzymywali, że był dead head,153 bieg nierozstrzygnięty, że należy rozpocząć od nowa.
Ale w tej chwili Fabian, pociągany jakimś bezwiednym ruchem, zbliżył się do Harry’ego Drake’a i stwierdził chłodno:
– Pan się myli; zwycięzcą jest marynarz szkocki.
Drake żwawo podszedł do Fabiana.
– Co pan mówi? – zapytał groźnym tonem.
– Mówię, że pan się myli – odparł spokojnie Fabian.
– Wszystko jest jasne – zawołał Drake – ponieważ postawił pan na Wilmore’a!
– Tak samo jak pan, postawiłem na O’Kelly’ego – odpowiedział Fabian. – Przegrałem i płacę.
– Panie! – krzyknął Drake. – Czy zamierza pan uczyć mnie?…
Ale nie dokończył tej kwestii. Kapitan Corsican stanął między nim a Fabianem, z widocznym zamiarem przyjęcia tej kłótni na siebie. Przemówił do Harry’ego Drake’a ostrym, pogardliwym tonem. Wyraźnie jednak Drake nie chciał mieć z nim do czynienia. Gdy Corsican skończył, Drake skrzyżowawszy ramiona i obracając się do Fabiana, powiedział, uśmiechając się złośliwie:
– O, aby się bronić, potrzebuje pan swoich przyjaciół?
Fabian zbladł. Rzucił się na Harry’ego Drake’a, ale zatrzymałem go. Z drugiej strony kompani tego łotra odciągnęli go, lecz zdążył obrzucić swego przeciwnika spojrzeniem pełnym nienawiści.
Razem z kapitanem Corsicanem odprowadziliśmy Fabiana, który zadowolił się stwierdzeniem, wypowiedzianym spokojnym głosem:
– Przy pierwszej okazji spoliczkuję tego gbura.
Przypisy
141kwas węglowy - właściwie powinno być: bezwodnik kwasu węglowego (dwutlenek węgla), CO2.
142mat - członek załogi okrętu mający najniższy stopień podoficerski - odpowiednik kaprala w wojskach lądowych.
143burnus - szeroki płaszcz z kapturem.
144beczka - miara pojemności, stosowana jako tonaż; b. amerykańska wynosiła 907 kg, b. angielska 1016 kg.
145pula - ogół stawek w grze hazardowej, bank.
146Gladiator, Pojemnik - imiona znanych koni wyścigowych.
147centaur - w mitologii greckiej istota o postaci konia z torsem i głową człowieka.
148dżokej - zawodowy jeździec na wyścigach konnych.
149 ekwipaż - tu: lekki pojazd konny.
150toaleta - tu: strój damski, zwykle bardzo elegancki.
151gentleman riders (ang.) - panowie jeźdźcy.
152stud-book (ang.) - rejestr, zawierający dane genealogiczne i osiągnięcia konia wyścigowego.
153dead head (ang.) wł. dead heat - wyścig remisowy, nierozstrzygnięty.