Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział VII-IX)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział VII
Wyspy Tristan d’Acunha.
ak jest, przyznaję szczerze, mimo że rozum mój burzył się jeszcze przeciw uznaniu za prawdziwe tego, com nie dalej jak wczoraj nazywał wybrykiem fantazyi, posuniętym aż do granic nieprawdopodobieństwa – pogrzebałem jednak w głębiach oceanu resztę mych wątpliwości wraz z ciałem nieszczęsnego Watersona, któremu tę żałobną usługę oddał Jan West, wobec zgromadzonej na pokładzie załogi Halbrana.
Teraz też dopiero zrozumiałem, że nie chorobliwy stan umysłu, lecz serdeczna miłość braterska, kazała kapitanowi Len Guy błądzić po wodach mórz południowych, na których wytrwale spodziewał się znaleść jakąkolwiek wskazówkę odnośnie do losu zaginionych.
I nie dziwiło mię już wcale, że niepewny gdzie mu nieprzewidziane i nagłe wypadki każą się zwrócić, niechętnie godził się na zabranie obcego pasażera, bo gdyby nie zbyt ważne przeszkody, których w żaden sposób lekceważyć nie mógł, pewny jestem, żeby bez straty jednej chwili skierował się ku południowi. Lecz byliśmy zaledwie w pierwszym tygodniu września, a wiedziano nawet już w owym czasie, że dopiero w porze od połowy lutego aż do końca marca, śmiałe próby przebycia lodowego łańcucha gór podbiegunowych, mogą jedynie być uwieńczone pożądanem powodzeniem. Z łagodniejszą bowiem już wtenczas, zatem nie tyle trudną do zniesienia temperaturą, oraz mniej groźnemi burzami, wśród powstałych na wodach oceanu wolnych przejść, w skutek topniejących, a unoszonych prądem lodowców, wreszcie przy trwającej bez przerwy jasności dnia, przedstawiają się żeglarzom łatwiejsze do zwalczenia warunki.
Jedynie więc dzięki konieczności przeczekania do tej pory, podążaliśmy dalej ku wyspom Tristan d’Acunha, gdzie wedle dawnego planu pozostać zamierzałem, do chwili przybycia innego statku, któryby mię zawiózł na stały ląd Ameryki – podczas gdy Halbran po krótkim tylko spoczynku skierować się miał do Falklandu, w którego porcie w czasie kilkotygodniowego pobytu, poczynićby mógł odpowiednie przygotowania, jakich wymagała postanowiona podróż aż po za linię koła biegunowego.
Upłynęło też zaledwie trzy doby od wypadku, który poruszył nas do głębi, gdy przednia straż oznajmiła ukazanie się w dali wysokiego wulkanu wyspy Tristan, o której mi bosman nie omieszkał udzielić wiadomości, jakich tylko osobiste poznanie miejsca dać może. Wiedziałem więc, że klimat wyspy jest łagodny, wilgotny i mglisty; temperatura nie spada tu nigdy niżej 4° i nie podnosi się nad 20° Celsyusza, zaś stale wiejące prądy wiatru są północno-zachodnie, a tylko zimą przez sierpień i wrzesień południowe.
W 1811 r. wyspa została po raz pierwszy zamieszkaną przez amerykańskich rybaków, przynęconych bogatym połowem fok i wielorybów; następnie przybyli tu żołnierze angielscy, obowiązani czuwać nad więźniem z wyspy św. Heleny, i opuścili tę ziemię dopiero w 1821 r., to jest po śmierci Napoleona.
W dwadzieścia lat później ludność miejscowa dość już liczna, a składająca się z Europejczyków, Amerykanów i Holendrów przybyłych z Przylądka, utworzyła republikę z patryarchą na czele, która to dostojność przyznawaną była przez dłuższy przeciąg czasu, ojcu posiadającemu najliczniejszą rodzinę.
Uznanie przez kolonistów obecnego zwierzchnictwa Anglii, nastąpiło dopiero po roku 1839, w którym właśnie po raz pierwszy miałem zwiedzić te ziemie i przekonać się, że nie przedstawiały one bynajmniej zbyt łakomego kąska, jakkolwiek jeszcze w XVII wieku „ziemią życia” nazwane zostały.
Flora miejscowa bardzo jest skąpa, ogranicza się bowiem jedynie na różnych gatunkach mchów, widłaków i porostów, pokrywających spadzistości górskie, u których podnóża rozkładają się liściaste paprocie, oraz drobne i większe krzewy. Jedyne drzewo jakie wyspa posiada, jest szakłak, dorastający najwyżej 20 stóp wysokości. Z warzyw uprawiane bywają dowiezione tu przez kolonistów: kartofle, kapusta, buraki, marchew, cebula i dynie; z owoców: gruszki, brzoskwinie i wino, dość miernej zresztą wartości.
Brak na miejscu drzewa opałowego, wynagradza fala, wyrzucająca często na niskie brzegi szczątki rozbitych okrętów.
Amator ptactwa zmuszonym byłby zadowolnić się tu jedynie: mewą, petrelem, pingwinem i albatrosem, gdyż ornitologia wyspy nie posiada innych nad te okazów, prócz domowego drobiu. Świat zaś czworonogi przedstawiają woły, owce, i trzoda chlewna, stanowiąca całe bogactwo mieszkańców. W zamian jednak nie spotkałem na Tristanie ani jednego płazu lub gadu; ani jeden owad nie naprzykrzy się tam ludziom.
Dnia 6 września Halbran omijając daleko w morze rozgałęzione sploty roślin wodnych, które niby zdradliwie zastawione sieci, tamowały przystęp do brzegów, zarzucił kotwicę w zatoce Falmouth, czyli u największej z grupy wysp Tristan d’Acunha, do której należą jeszcze: Inaccessible i Nithingale.
Całość tego archipelagu rozciąga się na 37° 8’ szerokości południowej i 12° 8’ długości zachodniej. Nazwę zaś swą otrzymały wyspy od Portugalczyka tegoż imienia, który w początkach XVII stulecia pierwszy tutaj zawinął.
Tristan d’Acunha, widziana z morza, kształtem swym przypomina rozpięty parasol chiński; bowiem wulkanicznego pochodzenia grunt jej, zakreślając brzegami równe prawie koło o 15-to milowym obwodzie, wznosi się skalisto coraz wyżej ku środkowi, aż do krateru czynnego jeszcze wulkanu.
Ponieważ kapitan Len Guy od chwili pogrzebu Watersona, unikając wszelkiej styczności z ludźmi, pogrążył się wyłącznie w studyach nad mapami i dziełami dotyczącemi różnych podróży odbytych poprzednio w tak mało znane strony antarktycznego świata – przeto nie uważałem za stosowne narzucać się mu swoją osobą, tem więcej że nawet Jem West trzymał się zdala. Mimo tego pewny byłem, że nadejdzie chwila w której sam zechce podzielić się ze mną tem, co postanowił przedsiębrać dla odszukania swego brata Wiliama.
Tymczasem, mimo że Halbran spoczął już dawno na kotwicy, kapitan pozostał niewidzialny, a tylko oficer jego traktował wszelkie kwestye sprzedaży i kupna z dostojnym panem Glass, byłym kapralem wojsk angielskich, który od lat wielu tu osiadły, zdobył sobie powoli stanowisko wybitne, zarządzając w zupełnej niezależności kolonią z kilkudziesięciu ludzi i wzbogacając się każdego roku zręcznie prowadzonym handlem.
Jak każdy dorobkiewicz lubił pan Glass pochlebne słówka dla swej osoby, a nadewszystko cenił oddawany mu przez niektórych tytuł gubernatora wyspy. Będąc jednak na wskroś kupcem, stawał się uprzedzającym dla swych klientów, co następnie kazał sowicie wynagradzać sobie w wysokich cenach sprzedawanego towaru.
Ponieważ do przygotowania statku do dalekiej i niebezpiecznej podróży, najodpowiedniejsze miejsce przedstawiały wyspy Flakland, przeto Jem West zostawiając panu Glass przywieziony ładunek cyny i miedzi, ograniczył się tu jedynie na zebraniu dostatecznej ilości żywego drobiu, solonego mięsa i przeróżnego warzywa, a nadewszystko na zapełnieniu beczek świeżą słodką wodą, czego Falklnd nie posiadała w takiej obfitości.
Wraz z porucznikiem pospieszyłem również na ląd, ciekawy go poznać z naukowego punktu widzenia. Błądząc tu i owdzie w celu zbadania geologicznej formacyi gruntu, napotkałem byłego kaprala, który mimo swych 60 lat trzymał się krzepko i zachował wrodzoną bystrość, obok pewnej przebiegłości w charakterze.
– Łatwy do rozmowy, gadatliwy niemal, ofiarował mi uprzejmy gubernator pomoc swą w osobie przewodnika w głąb wyspy.
– Chętnie przyjmuję ten dowód uprzejmości pańskiej – odpowiedziałem – tem więcej, że Halbran kilka dni tylko ma zatrzymać się w przystani.
– Uważam, że kapitanowi waszemu spieszno bardzo w dalszą podróż – rzekł pan Glass. Pułkownik jego nie zakupuje nawet tym razem ani skór fok, ani tłuszczu wielorybiego.
– Bo zbyteczny nam byłby wszelki ładunek, oprócz świeżej żywności i słodkiej wody – objaśniłem.
– Ha, trudna rada! Czego jednak nie zabierze Halbran, zabiorą inne statki – odpowiedział ze źle ukrywanem niezadowoleniem nowy mój znajomy. – Ale w jakie właściwie strony macie zwrócić się obecnie?
– Zapewne do wysp Falkland, gdzie statek ma być cały wyrestaurowany.
– Pan jednak jesteś tylko pasażerem statku, jeśli się nie mylę?
– Tak, panie, i nawet pierwotnie miałem zamiar pozostać tutaj parę tygodni. Ostatecznie jednak zdecydowałem się jechać dalej jeszcze.
– Żałuję bardzo, że tracę przez to miłą sposobność ofiarowania panu gościny w mym domu – pospieszył zapewnić pan Glass.
– Jestem panu szczerze wdzięcznym, lecz tym razem już korzystać nie będę z uprzejmości pańskiej – rzekłem, uchylając kapelusza.
W samej rzeczy, w ostatnich zaledwie chwilach przed wylądowaniem, postanowiłem dojechać jeszcze Halbranem do wysp Falkland, a stamtąd dopiero wrócić do Ameryki. I jakkolwiek jeszcze w tej kwestyi nie zdążyłem mówić z kapitanem, pewny jednak byłem jego zezwolenia.
– dziwna rzecz, że dotąd nie miałem sposobności poznać osobiście waszego kapitana – zauważył były kapral.
– Zdaje się, że nie ma zamiaru opuścić swego statku – objaśniłem.
– Czyżby był chory? – zapytał.
– Nie sądzę; zresztą zapewne nie robi to panu różnicy żadnej, skoro w zupełności porucznik go zastępuje.
– Nie zbyt to rozmowny człowiek! Na szczęście jednak, piastry łatwiej płyną z jego kieszeni, aniżeli słowa z ust jego.
– Otóż to właśnie rzecz najważniejsza w interesie, prawda panie Glass?
– Bezwątpienia! – Z kimże jednak mam przyjemność? – zagadnął go po chwili.
– Jeorling z Connecticut – odpowiedziałem.
– Miły mi zaszczyt poznania pana. Proszę jednak wyobrazić sobie, panie Jeorling, że dotąd nie znam również nazwiska kapitana Halbranu.
– Nazywa się Guy, Len Guy…
– I jest Anglikiem zapewne.
– Tak jest, panie.
– W takim razie sądzę, że mógłby zadać sobie odrobinę trudu i odwiedzić mię, jako swego ziomka. Ale pozwól pan! Nazwisko kapitana nie jest mi zupełnie obcem… Tak jest, Guy – Guy…
– Wiliam Guy – dopomogłem spiesznie, żywo zainteresowany.
– Otóż to! Wiliam Guy, pamiętam dobrze!
– Który dowodził żaglowcem Orion.
– Rzeczywiście, taka była nazwa statku.
– A który ostatni raz zatrzymał się u brzegów Tristan, jest temu lat jedenaście.
– Zapewne będzie już tyle. Siedm lat właśnie mijało wtenczas od chwili mego tu osiedlenia, przypominam sobie najdokładniej! Dzielny to był człowiek ten Wiliam Guy! Szczery, przystępny, prawdziwy gentleman; może trochę dumny, ale poczciwa natura.
– A statek Orion przypominasz pan sobie?
– Jakbym go wczoraj dopiero widział. Stał właśnie na tem samem miejscu, które zajmuje w obecnej chwili Halbran. Żaglowiec jakich mało, mówię panu! Lekki wysmukły, o wązkim, prawie śpiczastym przodzie. Liwerpool byt jego stałym portem.
– Tak rzeczywiście być miało.
– Gdzież się on teraz znajduje?
– Mamy wiadomość, że Orion zginął wraz z całą prawie załogą.
– Czy nie wiadomem jest panu jakim sposobem?
– Owszem, panie Glass. Orion opuścił Tristan d’Acunha, aby odszukać wyspy Aurora i inne ziemie, o których krążyły niepewne jeszcze wiadomości.
– Wiadomości te ja sam otrzymałem, od rybaków wracających z łowów na wieloryby. Więc Orion odnalazł te ziemie?
– Przeciwnie, mimo że kapitan Wiliam Guy poświęcił w tym celu kilka tygodni czasu…
– A jednak pewny jestem, że nietylko Aurora, ale i inne zaznaczone tam wyspy, istnieć muszą. Była nawet kwestya nazwania ich mojem imieniem.
– Najsłuszniej w świecie należałoby się to panu – odpowiedziałem grzecznie, choć nie bez pewnej złośliwości. – Gdy jednak kapitan Oriona lądów tych odnaleźć nie mógł, postanowił spełnić oddawna powzięty zamiar, przebycia koła biegunowego południowego, do czego namówił go głównie wypadkowy jego pasażer, rozbitek z okrętu Grampius.
– Pamiętam go – zawołał z ożywieniem pan Glass. Człowiek ten nazywał się Artur Prym, a towarzysz jego Dick Peters!
– Więc znałeś ich pan osobiście?
– A jakże, panie Jeorling! O! ten Prym, była to ciekawa figura! Śmiały awanturnik, zdolny wybrać się w podróż choćby na księżyc! Tam jednak, sądzę że nie dojechał nigdy.
– Na księżyc, zapewne że nie! Lecz wraz z Wiliamem Guy przepłynął koło biegunowe, przebył zaporę lodową i posunął się na południe dalej od wszystkich najsławniejszych dotąd żeglarzy.
– To mi się nazywa podróż wspaniała! – zawołał pan Glass z wielkiem zadowoleniem zacierając ręce.
– Rzeczywiście nadzwyczajna. Na nieszczęście jednak Orion nie powrócił ztamtąd nigdy.
– Więc zginął też i Artur Prym i jego towarzysz, ten siłacz indyjski, którego nie zmogłoby i sześciu barczystych chłopów?
– Przeciwnie, ci właśnie uszli szczęśliwie katastrofy. Zdołali nawet wrócić do Ameryki, chociaż doprawdy pojąć nie mogę, jakim sposobem. Dość, że dopiero przed dwoma laty Prym miał tam zginąć tajemniczą jakąś śmiercią.
– A Wiliam Guy? – badał dalej były kapral.
– Kapitan Wiliam Guy, według wszelkiego prawdopodobieństwa, żyje jeszcze. Właśnie kilka dni temu cudowny prawdziwie wypadek, dał nam o nim pewne wiadomości.
Tu opowiedziałem o spotkaniu lodowca i znalezieniu ważnych notatek przy zwłokach Watersona.
– Ach panie Jeorling, co to za dziwna historya – powtarzał zdumiony kapral. – Ależ tym ludziom trzeba spieszyć z pomocą!
– Właśnie też ma tam podążyć Halbran, skoro tylko stosowna nadejdzie pora i wszystko będzie w pogotowiu. Bo dodać mi jeszcze trzeba, że obadwaj kapitanowie Guy są rodzonymi braćmi.
– W każdym razie muszą usposobieniem różnić się bardzo – zauważył pan Glass, który widocznie nie mógł wybaczyć kapitanowi Halbranu, jego obojętności i braku uznania dla swej osoby.
Len Guy jednakże nie troszczył się bynajmniej o to, co o nim powie nawet rodak jego. Zamknięty ciągle w swej kajucie, siedział pochylony nad stołem, na którym wśród rozłożonych różnych książek, map i notatek, widniało grube dzieło z tytułową kartą: „Przygody Artura Pryma”
W drodze ku wyspom Falklandzkim.
ieczorem dnia 8-go września pożegnałem „Jego Excelencyę generalnego gubernatora archipelagu Tristan d’Acunha”, albo raczej byłego kaprala, bowiem tytuł powyższy pan Glass samowolnie tylko sobie nadawał.
Nazajutrz Halbran rozwinął żagle i niebawem skromne domki Ansiedlung zginęły w głębi Falmouth-bay. Jednakże minął jeszcze dzień cały, zanim szczyt wysokiego wulkanu wyspy zatonął w dali, w mgłach wieczornych.
Podróż obecna miała nas sprowadzić znacznie ku południowi, bowiem z 38 równoleżnika trzeba nam było zejść aż pod 55-ty na którym leżą ziemie Falklandu.
Ponieważ następnie celem podróży kapitana Len Guy była wyspa Tsalal, leżąca w głębi morza antarktycznego, najstosowniejsza przeto nadchodzi pora przedstawienia czytelnikom kolejno wszystkich usiłowań, jakie do owej chwili podejmowali sławni żeglarze dla zbadania tych stron globu ziemskiego.
Przedewszystkiem jednak zaznaczyć mi wypada, że ogólna nazwa morza antarktycznego, odnosi się do przestrzeni poza 60-tym º szerokości południowej.
Pierwszy raz zatem w styczniu 1772 r. kapitan Cook i Furneaux dopłynęli z wielkim trudem i niebezpieczeństwem, wśród istotnego labiryntu gór lodowych, do 67° 15’ szerokości południowej, poczem zmuszeni byli nawrócić z powrotem.
Następnego roku Cook przedsięwziął drugą wyprawę, w której walcząc ze straszliwemi mrozami i gwałtownym huraganem, znalazł pod 70° zaporę olbrzymich gór lodowych, dochodzących 300 stóp wysokości, a tworzących u spodu jednę olbrzymią spiętrzoną masę, niemożliwą w żaden sposób do przebycia.
w 30 lat później, kapitanowie Kruzenstern i Lisiański nie zdołali posunąć się poza 70°.
W 1818 Wiliam Smith, i niezależnie od niego Barnesfield odkryli południowe Shetlandy, a w 1820 r. Botwell stanął przy południowych Orkadach, Palmer zaś i kilku innych rybaków zaznaczyli wyspy św. Trójcy.
W 1819 r. Bellingshauzen i Łazarew poznawszy wyspę Gergię, opłynęli Sandwich, a następnie odkryli wyspy Piotra I-go i Aleksandra I-go, które sądzili bliskiemi ziem, zaznaczonych przez Amerykanina Palmera.
W 1822 r. kapitan Jan Weddell z marynarki angielskiej, dosięgnął, jeśli możemy dać mu wiarę, 74° 15’ szerokości południowej, co go upoważniło do przeczenia istnieniu stałego lądu podbiegunowego.
Wspomnieć mi tu należy, że droga przez niego zakreślona, była tą samą jaką w sześć lat później przebył Orion Wiliama Guy.
W 1823 r. Benjamin Marrell, znany podróżnik amerykański, dopłynął w miesiącu marcu pod 70° 15’ na morzu zupełnie wolnem od lodowców, przy temperaturze bardzo umiarkowanej. Mógł był zatem posunąć się jeszcze dalej; na nieszczęście jednak brak żywności zmusił go do odwrotu. Następna wyprawa jego podjęta 1829 r. uwieńczoną została odkryciem południowej Grenlandyi, a równocześnie z podróżą Wiliama Guy i Artura Pryma, Anglicy: Forster i Kendal jakkolwiek nie przekroczyli 64°, jednakże poczynili ważne naukowe spostrzeżenia.
W 1830 r. Jan Biscoë odkrył pod 65° 57’ ziemię, którą nazwał Anderby, w następnej zaś wyprawie zaznaczył istnienie Ziemi Grahama, co upoważniło towarzystwo geograficzne w Londynie do wniosków, że między 66° a 67° szerokości południowej, znajduje się obszerny ląd stały.
Okazało się wszakże, że Artur Prym miał słuszność, przecząc temu domysłowi, ponieważ poprzednio już Weddell, a w kilka lat później Wiliam Guy, znaleźli na tych przestrzeniach wolne zupełnie morze.
W 1835 roku, kapitan Kemp, Anglik z pochodzenia, wypłynąwszy od wysp Kerguelen znalazł pod 66° wybrzeże, które należało prawdopodobnie do ziemi Enderby.
Wreszcie w 1639 roku Balleny, właściciel rybackiego statku, odkrył ląd, który nazwał Sahrina, a równocześnie, gdy Halbran zmierzał w tamte strony, Karol Wilkes, członek marynarki Stanów Zjednoczonych, postawił sobie za cel życia zwiedzić, o ile się da dokładnie i naukowo te okolice bieguna południowego, z których wedle obliczenia, pozostawało jeszcze w owym czasie zupełnie nieznanych około 5 milionów mil kwadratowych.
Gdym wiadomości powyższe czerpał z wielkiem zajęciem z dzieł dostarczanych mi z biblioteki Len Guy i Jem Westa, budziło się w mej myśli coraz żywsze pragnienie towarzyszenia dalej wyprawie mego kapitana, pragnienie, które wreszcie doszło do niezmiennego postanowienia. Bo w rzeczy samej, cóż mogło mi zależeć na tem, kiedy wrócę do Ameryki? Kilka miesięcy wcześniej lub później, nie stanowiło różnicy żadnej wobec kwestyi odbycia tak ze wszech miar ciekawej podróży.
Pozostawało mi jedynie porozumieć się z kapitanem, ku czemu odpowiedniej tylko czekałem sposobności. Nie było zresztą potrzeby przyspieszać tej chwili, gdyż tym razem podróż nasza miała dłużej potrwać, aniżeli obliczonem było. Po dziesięciodniowej bowiem pięknej i sprzyjającej żegludze pogodzie, nastąpiła zupełna cisza, w czasie której żaglowiec prawie nie ruszał się z miejsca, poczem nagle podniósł się gwałtowny wicher, zupełnie przeciwny kierunkowi, w jakim miał podążać nasz Halbran. Mimo więc prawdziwie zdumiewającej umiejętności, której dowody złożył Jem West w tak trudnem dla żeglarza położeniu, zboczyliśmy o tyle z drogi, że prześladowałem już bosmana udaną obawą, iż wkrótce znajdziemy się u brzegów Patagonii.
Wreszcie 4 października stan powietrza uległ pożądanej zmianie; silny wicher zmieniwszy się nagle na północno-zachodni, cichł powoli; wzburzone morze poczęło się uspokajać, a pod pogodnem sklepieniem niebios, Halbran mógł znowu rozwinąć swe skrzydła do równego i prawidłowego lotu.
W kilka dni potem ciesząc się ustaloną wreszcie pogodą, siedziałem właśnie na pokładzie, gdy kapitan Len Guy zbliżył się do mnie, siadł obok na ławce i przemówił głosem mniej przyciszonym jak zwykle:
– Już od dłuższego czasu nie miałem przyjemności pomówienia z panem…
– Rzeczywiście, kapitanie, miałbym prawo skarżyć się na to – odpowiedziałem, na wpół żartem, wpół seryo.
– Proszę mi wybaczyć! Tyle trosk, tyle obowiązków spadło na mnie. Ułożyć cały plan podróży, nic nie zaniedbać, wszystko przewidzieć. Przyznasz pan, że było nad czem pracować przez te parę tygodni…
– Rozumiem to dobrze, kapitanie, i w gruncie rzeczy nie mam urazy żadnej…
– Bardzo mię to cieszy, bo odkąd miałem sposobność poznać pana i ocenić, mogę sobie tylko powinszować, że byłeś pasażerem na mym statku.
– Wdzięczny jestem za to, co uczyniłeś pan dla mnie, a słowa pańskie zachęcają mię…
Sądziłem, że chwila była sposobną do wyjawienia kapitanowi mego zamiaru. Len Guy wszakże zagadnął mię w tejże chwili.
– Więc masz już teraz, panie Jeorling, ustalone zdanie co do podróży Oriona i dzieła Edgara Poë?…
– Bezwątpienia, kapitanie! Dawno uznałem wszystko za zupełnie prawdziwe, i życzyć tylko mogę, aby ci niebo pobłogosławiło w odszukaniu biednych rozbitków.
– Jest to jedynem pragnieniem mej duszy, oraz celem najtrudniejszych w życiu zabiegów – i, jak Bóg wielki, muszę tego dokazać! – zawołał z wielkiem przejęciem Len Guy.
– Mam wszelką nadzieję, a nawet pewność, że usiłowania pańskie nie będą próżne i jeśli się pan zgodzisz?…
– Czy nie miałeś pan wypadkiem sposobności, rozmawiania na Tristan z niejakim Glassem, ex-kapralem, który nazywa się chętnie gubernatorem wyspy? – zagadnął kapitan, przerywając mi po raz wtóry rozpoczęte zdanie.
– Poznałem go rzeczywiście – odparłem – i to, co mi opowiedział ten człowiek, przyczyniło się niemało do rozproszenia reszty wątpliwości, odnośnie do faktów opisanych przez Artura Pryma.
– A o czemże on panu mówił?
– Glass przypomina sobie najdokładniej Oriona, gdy jedenaście lat temu zatrzymał się w przystani.
– Więc znał może i mego brata?
– Wspominał o nim z wielkiem uznaniem.
– Może utrzymywał z Orionem stosunki handlowe?
– Tak samo, zdaje się, jak obecnie z Halbranem.
– To Orion stał wtenczas w przystani Falmouth-bey?
– Podobno właśnie na tem samem miejescu, które zajmował niedawno twój żaglowiec, kapitanie.
– I kogoż więcej z załogi znał jeszcze Glass, oprócz mego brata?
– Mówił mi o Arturze Prymie i Dick Petersie. Utrzymywał, że Prym był śmiałym, gotowym się ważyć na wszystko, awanturnikiem.
– Powiedz pan raczej, szaleńcem, niebezpiecznym szaleńcem! – zawołał kapitan. – Bo czyż to nie on właśnie pchnął mego brata w tę nieszczęsną podróż?
– Możemy powziąć to przekonanie, sądząc z własnych słów jego.
– I nie zapomnieć o tem nigdy! – dorzucił Len Guy silnie wzburzony. – Czy mówiłeś pan byłemu kapralowi co się z nim stało?
– Nadmieniłem o jego tajemniczej śmierci. Ten Glass znał również Watersona, jako starszego oficera na Orionie.
– Zacny to był człowiek, serce złote, doskonały, wypróbowanej odwagi, marynarz! Był on duszą całą oddany memu bratu…
– Jak Jem West oddany jest tobie, kapitanie.
– Dla czegoż trzeba nam było znaleźć jego martwe już zwłoki na tym lodowcu! – rzekł z głębokiem westchnieniem Len Guy. – A czy Glass wie, jaki jest los pozostałych – zapytał po chwili milczenia.
– Powiedziałem mu historyę całą, wspomniałem również, że niezawodnie pospieszysz im pan z pomocą.
– Chciałem cię zapytać, panie Jeorling, czy sądzisz, że wszystko jest dokładne i nie podlegające kwestyi żadnej, co Artur Prym opisuje?
– Zdaje mi się – rzekłem po chwili namysłu – że biorąc w rachunek szczególne usposobienie autora, można niejedne fakta podać w wątpliwość pewną. Pisze on np. że cała załoga Oriona zginęła w dolinie Klock-Klock, gdy…
– Ależ on tego nie twierdzi, on przypuszcza tylko, że tak być mogło, że tak być musiało, sądząc ze skutków katastrofy. A o taką pomyłkę nie możemy mieć do Pryma pretensyi żadnej, sam to pan przyznać musisz.
– Rzeczywiście, wszelkie pozory mogły go na taki domysł wprowadzić.
– Lecz mamy teraz pewność z notatek Watersona, że brat mój i pięciu jego towarzyszy uszło szczęśliwie śmierci.
– Tak jest, kapitanie, mamy tę pewność, jakkolwiek Waterson nie wspomina nic w jakich warunkach oni tam żyją, ani jakim sposobem on sam uniesiony został na lodowcu.
– O tem dowiemy się kiedyś, panie Jeorling, tak jest, dowiemy się niezadługo, skoro tylko mamy raz już to przeświadczenie, że oni tam na wyspie Tsalal żyją jeszcze…
– Kapitanie – zagadnąłem wreszcie – czy przyjmujesz mię za towarzysza, aż do końca zamierzonej twej wyprawy po wodach antraktycznych?
Len Guy objął mię bystrym swym wzrokiem, jakby mię na wskroś chciał przejrzeć. Nie zdawał się jednak bynajmniej zdziwionym przedstawioną sobie propozycyą, przeciwnie, sądzić mogłem, że raczej spodziewał się jej nawet. Po krótkiej też chwili rzekł tylko to jedno słowo:
– Jak najchętniej!
Przygotowania do podróży podbiegunowej.
równoległoboku, którego długość od wschodu na zachód wynosi 65, a szerokość od południa na północ 40 mil morskich, pod 60° 10’ i 64° 30’ długości zachodniej, a 51° i 52° 45’ szerokości południowej, leżą dwie wielkie wyspy i mnóstwo drobnych wysepek, które razem nazwane zostały Falkland albo Maluiny, a które o 300 mil od cieśniny Magelańskiej, tworzą jakoby ostateczny punkt granicy między Atlantykiem a Oceanem Spokojnym.
W 1592 r., Anglik, Jan Dawis, pierwszy zaznaczył ich istnienie. Zwiedził je następnie ziomek jego Hawkins, trudniący się rozbojem morskim, a w 1689 r. żeglarz angielski Strong, nadał im nazwę Falklandów.
Cały wiek później usunięci z Kanady Francuzi, utworzyli przy tym archipelagu miejsce spoczynku dla okrętów, kursujących pośród wód okolicznych. Ponieważ zaś osadnicy ci w liczbie około stu kilkudziesięciu, byli przeważnie korsarzami z Saint-Malo, przeto niezależnie od dawnej nazwy w 1763 r. zostając pod wodzą Bougainville’a, przezwali nową swą ojczyznę Maluinami.
Niebawem dobrobyt zakwitnął w kolonii, co zwróciło uwagę państw europejskich. Najpierw wystąpiła Anglia ze swemi pretensyani i zajęła przystań Port-Egmont, następnie Hiszpanie drogą ugodową nabyli od Ludwika XV-go prawo opieki nad wyspami, lecz już w 1833 r. wrócili znowu Anglicy i ze swą zadziwiającą zdolnością wywłaszczania, stali się wkrótce panami Falklandów.
Sześć lat też zaledwie upłynęło, odkąd archipelag przeszedł pod rząd brytański, gdy 16 października żaglowiec nasz zarzucił kotwicę w Port-Egmont, znajdującym się w północnej stronie wyspy West-Falkland, która wraz z nieopodal leżącą East-Falkland albo Soledad, stanowią największe ziemie tej grupy.
Zaraz dnia pierwszego kapitan Len Guy zwolnił od obowiązków na 12 godzin całą swoją załogę, bo już nazajutrz czekała ją praca około odpowiedniego wzmocnienia statku. Również bez zwłoki żadnej, zeszedł on sam na ląd, by zawiązać stosunki z miejscowym; przez królowę angielską mianowanym gubernatorem, który okazał się nadzwyczaj uprzejmym, obiecując mu swą pomoc we wszystkiem, czego by tylko zapotrzebował.
Mimo jednak ogólnego ruchu przez tych kilkanaście godzin, Halbran nie był zupełnie bez opieki; czuwali nad nim Jem West i Hurliguerli, a obowiązkowy porucznik nie spoczął ani na chwilę, przeglądając z drobiazgową uwagą cały spód okrętu.
Co do mnie, postanowiłem dopiero na drugi dzień wylądować, nie miałem bowiem nic nagłego do załatwienia, a na zwiedzenie wyspy i badania naukowe, aż za wiele jeszcze bodaj pozostawało mi czasu.
Nie zaniedbał też korzystać z mej obecności zawsze chętny do rozmowy bosman.
– Moje najszczersze powinszowania, panie Jeorling! rzekł, zbliżając się do mnie.
– Z jakiej okazyi, bosmanie?
– Właśnie dowiaduję się, że jedziesz pan z nami, aż do krańców morza antarktycznego.
– O, nie tak daleko znowu! 0 ile wiem, mamy dosięgnąć tylko 84-go równoleżnika.
– Niechże i tak będzie! W każdym razie Halbran przepłynie pewno więcej stopni z szerokości ziemi, aniżeli ma łokci płótna w swoich żaglach.
– O tem przekonamy się dopiero…
– I to pana nie przestrasza?
– Bynajmniej!…
– I mnie również nie, panie Jeorling! Ho, ho! Widzisz pan, ten nasz kapitan, choć nie jest rozmownym, ma jednak swoje dobre strony, aby tylko wiedzieć jak z nich korzystać. Gdy więc na razie robił trudności w przewiezieniu pana do Tristan, teraz nie sprzeciwia się zabrać go aż do samego bieguna.
– Ależ tu nie ma wcale mowy o biegunie, Hurliguerly!
– Eh, zobaczy pan, że się jednak na tem skończy…
– Wątpię bardzo, toż wiadomem ci jest przecie, że kapitan ma jedynie na myśli wyspę Tsalal…
– Tak jest, na teraz wyspę Tsalal tylko… – potwierdził marynarz. – Przyznaj pan jednak, że nasz kapitan okazał się bardzo uprzejmym dla pana…
– Zyskał też zupełnie moje uznanie, i wdzięczny mu jestem również jak i tobie Hurliguerly, że za twoim wpływem dostałem się na statek i dojechałem do Tristan…
– I że następnie jedziesz pan dalej jeszcze! – przechwalał się stary gaduła…
– Nie wątpię o tem, bosmanie – odpowiedziałem z pewną ironią w głosie, której wszakże poczciwiec pewno nie zauważył, bo z wielkiem zadowoleniem począł mi rozpowiadać różne szczegóły dotyczące ziem, na które spoglądaliśmy, siedząc na pokładzie… A znał on je dokładnie, zarówno jak wszystkie inne wyspy na południowym Atlantyku.
W epoce tej Falklandy nie były jeszcze tak wyzyskane, jak są obecnie, dopiero bowiem znacznie później poznano u wyspy Soledad przystań Stanley, ten ważny port dla którego geograf francuski Elisée Reclus, nie ma dość słów pochwały. Tak bowiem jest dogodnym i tak obszernym, że całą flotę Wielkiej Brytanii mógłby z łatwością pomieścić.
Gdybym wszakże od dwóch miesięcy jechał z zawiązanymi oczyma, bez świadomości gdzie zmierzam, i stanąwszy wreszcie u brzegów Falklandu, zapytany był gdzie jestem, znalazłbym się w rzeczywistym kłopocie, tak ziemie te skaliste, ze stromemi, poszarpanemi brzegami, przypominają północną Norwegię. Nawet klimat morski wolny zarówno od zbyt dokuczliwych mrozów, jak i od wielkich upałów, z gęstą mgłą opadającą w porze wiosennej i jesienią, a tak silnemi nieraz wichrami, że nie oprą się im nawet warzywa na grzędach ogrodowych, są tu i tam charakterystycznemi cechami.
Tylko roślinność południa różni się od miłej zieloności drzew iglastych w jakie obfituje Norwegia, o czem przekonała mię zaraz pierwsza przechadzka po najbliższych okolicach Port-Egmont. Falklandy nie posiadają drzew żadnych. Skromne zaledwie krzewy wznoszą się nieco nad ziemię, zaścieloną bujnemi, soczystemi trawami, wśród których ukrywają się, lub strzelają w górę fiołki, szczawiki, baldayany, azorele, szczodrzewica, oraz o czerwonych lub białych łodygach nadzwyczaj cenne ziele, którego sok działa zbawiennie w objawach skorbutu. Na torfiastym zaś, uchylającym się pod nogami gruncie zielenieją puszyste mchy, niby najpiękniejsze kobierce wschodnie. Wszystko to jednak różnem jest bardzo od uroczych, tajemniczą jakąś poezyą owianych stron, w których powstały przepiękne legendy Odinów i Walkiryi.
W głębokiej cieśninie rozdzielającej obie większe wyspy Falklandów, rozrastają się do zadziwiających rozmiarów właściwe jedynie miejscowej florze rośliny wodne, utrzymujące się na powierzchni za pomocą drobnych, powietrzem napełnionych pęcherzyków, któremi są otoczone.
Brzegi morskie ożywia ruch wielki. Foki, wieloryby, psy, wilki i cielęta morskie gromadzą się tu w tak niezmiernej ilości, że połów na nie staje się łatwem dla dziecka nieledwie; to też gdy niezgrabne ich ciała, spoczywają czasami gromadnie na lądzie, rybacy ubijają je często jednem silnem uderzeniem kija.
Krzyki i krakanie różnego osiadłego tam ptactwa, jak nurów, kormoranów, łabędzi o czarnych głowach, wreszcie nieprzeliczonych gromad bezlotków, stawały się wprost ogłuszającemi.
– Zapewne hodujecie tu wielką ilość osłów? – zapytałem starego marynarza, stojącego w porcie.
– Osłów nie mamy tu wcale, panie, to pinguiny tak krzyczą.
– Pinguiny! – powtórzyłem – ależ głupim tym ptakom udałoby się zwieść, nawet same bodaj osły!…
Tymczasem drobiazgowa rewizya statku wykazała, że Halbran znajdował się w jaknajlepszym stanie. Tułów jego nie poniósł najmniejszego uszkodzenia. Pozostawało zatem jedynie wzmocnić osadę steru, zaostrzyć przedni dziób, by łatwiej mógł rozbijać młode lody, wreszcie zdwoić miedziane klamry otaczające wszelkie spojenia, a dające żaglowcowi bez porównania większe bezpieczeństwo w zetknięciu się z lodowcami, aniżeli całkowite nawet okucie blachą.
Przy tej więc robocie, której przewodniczył doświadczony Hardie, podczas miarowego łoskotu młotów, upłynęło dni kilka, poczem zabrano się do opatrzenia masztów, rei, lin i żagli, w czem znowu niezrównanym mistrzem okazywał się Marcin Holt.
By na swój sposób zużytkować te chwile, robiłem dnia każdego bliższe i dalsze wycieczki pod opieką miejscowego przewodnika, gotowego mi zawsze służyć w zamian za piastry pełne dla niego uroku.
Przekonałem się też niebawem, że wyspa West-Falkland znacznie jest większą od Soledad, a nadto u południowego krańca Byrons-Sound, posiada drugą wygodną przystań.
Ludność miejscowa dochodząca wówczas zaledwie kilku setek, składała się z Anglików, Portugalczyków, Hiszpanów oraz krajowców z Pampasów Argentyńskich i Ziemi Ogniowej. Natomiast hodowane przez nich, a raczej dziko hodujące się same, nieprzeliczone stada owiec i bydła rogatego, wprowadziły mię w rzeczywiste zdumienie. Ale bo też sama nawet Australia, jakkolwiek tak bogata w żyzne pastwiska, nie przedstawia suciej zastawionych uczt, dla wszelkiego gatunku przeżuwających i roślinożernych.
To też powziąłem słuszne przekonanie, że Falklandy z wielu względów są wymarzoną przystanią dla okrętów, dążących bądź to ku cieśninie Magelańskiej, bądź też, jak nasz Halbran, ku ziemiom podbiegunowym. Świeżego mięsa bowiem i słodkiej wody nie zabraknie tu nigdy.
– Jakże uważasz pan, czy dostateczne są me zabiegi, aby ochronić statek od niebezpieczeństw, na jakie wkrótce może być narażonym? – zagadnął mię kapitan.
– Co do mnie, ufam w jaknajlepsze powodzenie wyprawy – pospieszyłem ze szczerą odpowiedzią – zarówno bowiem twoj żaglowiec, kapitanie, jak i cała załoga budzą zupełne zaufanie.
– Postaramy się, aby inne jeszcze warunki odpowiednio nam sprzyjały, a co przechodzi już moje siły, składam w ręce wszechmocnego Boga! – rzekł Len Guy z przejęciem. – Nie wiem – dorzucił po chwili – co kiedyś dać może para, wątpię jednak, aby statek z maszyną dość łatwo ulegającą zniszczeniu, z tą gmatwaniną kół i kółek, mógł dorównać dobremu żaglowcowi, szczególniej w podróżach wśród lodowców podbiegunowych. A potem te konieczne zapasy węgla, które trzeba sprowadzać z odległych krajów nieraz… gdy obecnie wystarcza nam zupełnie znajomość spożytkowania siły wiatru, wśród dobrze nastawionych żagli.
–Jestem w tym względzie zupełnie twego zdania, kapitanie. Wracając jednak do naszej podróży, która może potrwać dłużej nieco, nad czas z góry obliczony, sądziłbym, że kwestya żywności…
– Zabieramy jej tyle, iż mogłaby nam wystarczyć choćby na całe dwa lata, a jest w najlepszym gatunku ze wszystkiego, co posiada Port-Egmont.
– Jeszcze jedna uwaga, jeśli pan pozwolisz…
– Proszę bardzo, cóż takiego?…
– Czy nie uznajesz pan potrzeby wzmocnienia swej załogi? Obecna jej liczba wystarcza wprawdzie zupełnie w zwykłych warunkach podróży, lecz nie zapominajmy, że tam, gdzie zamierzamy się udać, może zajść konieczność zbrojnego nawet starcia. Toż Artur Prym obliczał mieszkańców wyspy Tsalal na parę tysięcy. A jeśli brat pański i jego towarzysze zostają u krajowców w niewoli…
– Spodziewam się, panie Jeorling, że artylerya nasza w każdym razie obroniłaby lepiej Halbran, jak to mogła uczynić artylerya Oriona. Mimo tego jednak rozumiem to dobrze, iż nieodzownie trzeba nam więcej ludzi; mam też zamiar zrekrutować jeszcze pewną ilość majtków.
– Czy przedstawia to wielkie trudności?…
– Tak i nie!… Mam obietnicę gubernatora, że mi w tym względzie pomoże-.
– Sądzę, że podwyższeniem żołdu, możnaby pozyskać sobie przychylność tych ludzi…
– Żołd w każdym razie podwojonym będzie, zarówno dla dawnych jak i dla nowo zaciągniętych…
– Pragnąłbym, kapitanie, abyś przyjął mię w części za wspólnika w tej wyprawie. Wydatki są znaczne, a kasa moja dość jest zaopatrzoną, gotowy jestem każdej chwili wyłożyć sumę potrzebną…
– Z głębi serca dziękuję ci, drogi panie! Później zobaczymy jak się rzeczy ułożą, na teraz jednak, sądzę, wystarczy mi własny kapitalik. Abyśmy tylko jak najprędzej dobrali sobie ludzi i za jaki tydzień gotowi już byli do drogi!
Propozycya, którą uczyniłem kapitanowi Len Guy, nie była rzuconą nieopatrznie, pod wpływem chwilowego tylko zapału. Przeciwnie, im dłużej zostawałem pasażerem Halbranu, tem szczerzej przejmowałem się celem podróży jego, tem żywiej do serca brałem to dziwne zaiste powiązanie wypadków. Umysł mój zawsze trzeźwy i rozważający, uległ pod wpływem dzieł Edgara Poë takiej zmianie, iż zdawało mi się nieraz, jak owemu bohaterowi z powieści „Dziedzictwo Arnheim”, „że podróż do mórz południowych odpowiada każdej istocie ludzkiej, dla której zupełne odosobnienie, wszelka trudność i walka, stanowią najwyższy ideał szczęścia”. A nadto, czyż nie zależało tu głównie na spieszeniu z pomocą nieszczęśliwym, których los mógłby poruszyć nawet i kamienne serce!…
Wiadomość o zamierzonej przez kapitana podróży poza koło biegunowe, jako i o powiększeniu załogi Halbranu, rozeszła się szybko po wyspie i wywołała wśród tamecznej, przeważnie z marynarzy składającej się ludności, wielkie zainteresowanie.
Gdyby jednak szło tylko o dobór siły na jakąś krótką, między wyspami Sandwich a Nową Georgią wyprawę rybacką, stawiłoby się niezawodnie tylu amatorów, że kapitan miałby tylko trudność w wyborze.
Dalekie wszakże i nieznane strony biegunowe odstraszyły wielu, a z tych co się przedstawiali Len Guy nie przyjmował pierwszego lepszego, lecz zasięgał wpierw wiadomości o nim, by nie zgromadzić na swój statek ludzi niespokojnych i nie znających karności.
W tym względzie wielką pomocą był mu uprzejmy gubernator, dla którego los wyprawy nie pozostał rzeczą obojętną.
Dzięki też jego staraniom, oraz obietnicy hojnej nagrody, kapitan wkrótce potrójnie zwiększył swą załogę, a wśród nowo przybyłych, jak się później okazało, byli w większej części ludzie dobrzy i pracowici, znaleźli się jednak źli i nieulegli. Ogólnie jednak biorąc, nie można było zrobić lepszego wyboru.
Tak więc z 19-tu rekrutów, pięciu było Anglików, pięciu Amerykanów, ośmiu zaś pochodzenia nieznanego, w pół Holendrów, w pół Hiszpanów lub krajowców z Ziemi Ogniowej. Najmłodszy z nich liczył 19, najstarszy 40 lat. Większa część obeznaną już była z życiem i obowiązkami marynarza, ci zaś, którzy dotąd nie pełnili służby na żadnym okręcie, mieli stanowić siłę zbrojną żaglowca.
Ostatecznie załoga Halbranu, nie biorąc mnie w rachunek, liczyła z kapitanem i jego oficerem aż 31 ludzi, co zdawało się już zupełnie wystarczającem.
W wigilię odjazdu wszakże, właśnie gdy kapitan stał w porcie, zbliżył się do niego człowiek jakiś, który ubraniem swem, a więcej jeszcze ruchami zdradzał zawód marynarza, a który przemówił głosem ostrym i dość niewyraźną mową:
– Mam do ciebie prośbę, kapitanie…
– Jaką? – zapytał tenże.
– Zechciej mię rozumieć. Czy masz jeszcze miejsce wolne na swym statku?
– Czy dla marynarza?
– Tak jest, dla marynarza.
– Tak i nie – odpowiedział kapitan.
– Pod jakiemi warunkami tak? – pytał przybyły.
– Jeżeli ten, który się przedstawi będzie mi odpowiedni…
– A więc czy zechcesz mię pan?
– Jesteś marynarzem?
– Żyłem na okrętach przez 25 lat…
– Gdzie?
– Na morzach południowych.
– Daleko?
– Tak… zechciej mię pan rozumieć… bardzo daleko…
– Twój wiek?
– Lat 44.
– Jesteś obecnie w Port-Egmond.
– Trzy lata będzie na święta Bożego Narodzenia, jak tu przyjechałem.
– Czy zamierzałeś nająć się na statek rybacki?
– Nie.
– Cóżeś zatem tu robił?
– Nic. Zechciej mię pan rozumieć, ja nie chciałem więcej służyć…
– Więc dla czego teraz się przedstawiasz?
– Mam pewną myśl… Wiadomość, że jedziesz pan do bieguna… Tak jest, jabym pragnął… jabym chciał z pozwoleniem pańskiem, należeć do tej wyprawy…
– Czy jesteś znanym w Port-Egmond?
– Znają mię. Nie zasłużyłem nigdy na naganę odkąd tu jestem.
– Więc dobrze, zasięgnę wiadomości o tobie.
– Pytaj kapitanie, a gdy zezwolisz, będę na pokładzie dziś jeszcze.
– Jakże się nazywasz?
– Hunt.
– A narodowość twoja?
– Z Ameryki jestem, kapitanie.
Zewnętrzny wygląd Hunta wyróżniał go z pomiędzy wielu jego towarzyszy. Średniego zaledwie wzrostu, lecz z silnie rozwiniętym torsem, zdradzał niepomierną siłę fizyczną, co potwierdzały długie, muskularne ramiona, zakończone olbrzymiemi rękami. Ogorzałą twarz jego przypominającą kolorem spaloną cegłę, otaczały siwiejące już, w wielkim nieładzie utrzymane włosy, a ponad gęstą brwią błyszczały dziwnym wyrazem małe, ciemne oczy. Co zaś nadawało osobliwy charakter całej tej fizyognomii, to bezmiernie wielka głowa, i szerokie aż do śmieszności, przecięcie ust, o wązkich wargach, poza któremi jaśniały długie, białe zęby, tak rzadkie u marynarzy, którzy w tych stronach mianowicie, łatwo podlegają skorbutowi.
Wiadomości jakie zdołał zebrać kapitan o Huncie, nie były zbyt obszerne. W prawdzie już przed trzema laty przybył on na Falkland; mało jednak towarzyski, trzymał się zawsze zdala, zajęty samotnie rybołóstwem, które mu przynosiło dostateczne dochody na skromne jego potrzeby. Nie widziano go nigdy pijanego, nie wszczynał żadnych kłótni lub bójek, lecz prócz tego, że był marynarzem, z przeszłości jego nikt nic powiedzieć nie umiał.
Czy jednak można było żądać dokładnego życiorysu o człowieku, zajmującym skromne miejsce majtka okrętowego? Powyższe też dane wystarczyły kapitanowi, i Hunt został przyjętym na Halbran.
Ze wzmocnioną więc załogą, z zapasem wszelkiej żywności, jak: mięsiwa, krupów, sucharów, mąki oraz baryłkami wódki i świeżej słodkiej wody, z dostarczoną przez gubernatora bronią i potrzebną amunicyą, żaglowiec nasz stanął wreszcie gotowy do dalekiej podróży, która go czekała.
Rankiem 27-go października, wobec zgromadzonej ludności wyspy Falkland i reprezentantów miejscowej władzy, po ostatniej zamianie życzeń, podniesiono kotwicę i gdy północno-zachodni wiatr wzdął żagle, opłynęliśmy zdala przylądek Tamar-Hart, zostawiliśmy za sobą wyspę Soledad z przylądkiem Dolphin i Pembroke, i słońce jeszcze nie zeszło z horyzontu, gdyśmy się znaleźli na pełnem morzu.
Czy powróci tu kiedy Halbran? Bogu jednemu wiadomo… W Jego rękach spoczywają losy tych odważnych ludzi, którzy nie bacząc na niebezpieczeństwa, dążą śmiało w imię miłości bliźniego, ku odstraszającym przestrzeniom antarktycznym.