Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział IV-VI)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział IV
Od 29 grudnia do 9 lutego.
róciłem znowu do uważnego przejrzenia ostatniego rozdziału pamiętników Pryma, rozdziału, w którym opowiedzianą jest ucieczka z wyspy Tsalal. I oto ustęp, który uznając za dość ważny, przytaczam dosłownie:
„Posuwając się od koła biegunowego, zostawialiśmy stopniowo za sobą mroźne przestrzenie, i jakkolwiek sprzeciwia się to ogólnie przyjętemu zdaniu, fakt jest, że w miarę zbliżania się do bieguna, mieliśmy coraz łagodniejszą temperaturę. Teraz więc, w zimowej już porze, nie mogłem tem więcej narażać się na mrozy północy – i strona południowa była jedyną drogą, jaka stała przed nami i gdzie mogliśmy mieć nadzieję znalezienia lądu o klimacie dość łagodnym. W tym też kierunku wiosłowaliśmy z sił całych.”
Tak rozumował Prym, tak jego śladem powinniśmy teraz postąpić. Ale gdy uciekający z wyspy Tsalal znajdowali się na oceanie „niezmiernym i pustym,” poza 84 równoleżnikiem dnia 29 lutego – rok bowiem 1828 był przestępny – my teraz mieliśmy zaledwie 29 grudnia. Halbran przeto znajdował się tu o całe dwa miesiące wcześniej, nie potrzebując obawiać się bliskiego powrotu zimy. I jakież zresztą może być porównanie między naszym żaglowcem obficie we wszystko zaopatrzonym, z liczną i wprawną załogą pod rozkazami takiego, jak Len Guy kapitana, z wątłą łodzią mającą 50 stóp długości na 5 do 6 stóp szerokości i trzema żółwiami, które miały być jedynem pożywieniem dla trojga ludzi!
Płynęliśmy równo i spokojnie. Pozostałe resztki dawnego archipelagu zginęły wkrótce w dali, a otaczające nas morze było takie, jakiem cieszyliśmy się już od wyspy Bennet, to jest wolne zupełnie od lodowców. Było to całkiem naturalne przy temperaturze + 11° Celsyusza, jaką miała woda, której też prąd silny, idący wyraźnie i stale z północy na południe, unosił żaglowiec do 5 mil na godzinę.
Gromady ptactwa ożywiały powietrze; zawsze te same zimorodki, pelikany, petrele i albatrosy. Te ostatnie wszakże nie wyróżniały się bynajmniej wyjątkowemi rozmiarami; nie były to owe ptaki-olbrzymy, o których mówił Prym, a które miały wydawać okrzyk: „Tekeli li” zdający się być również słowem najczęściej używanym w języku tsalalskim.
Przez całe pierwsze dwie doby nic szczególnego nie zaszło, a załoga mając dość wolnego czasu, zabawiała się obfitem połowem makreli, węgorzy morskich, stokfiszów, błękitnych delfinów i wielu innych gatunków ryb, które następnie smacznie przyrządzone przez poczciwego murzyna, spożywała z niemniejszem zadowoleniem. Jakkolwiek lekka mgła zakryła blask słońca, nie braliśmy tego zupełnie za przepowiednię zmiany atmosferycznej.
– Zatem już 4 miesiące i 7 dni upłynęło, od kiedy opuściłem Kerguelen, a dwa miesiące i 4 dni, gdy Halbran porzucił Falklandy. Nie troszczyłem się przecież w najmniejszej rzeczy o to, jak długo jeszcze potrwa wyprawa – a zajmowało mię jedynie pytanie, do jakiego punktu tych stron zawiedzie nas ona.
Zaznaczyć tu wypada, że jeżeli Dick Peters po uczynionem zeznaniu, wrócił do dawnego swego milczenia i dobrowolnego odosobnienia względem swych towarzyszy, jeżeli nie zmienił się w stosunku do kapitana i jego porucznika, to czynił wyraźny wyjątek ze mną. Być może, że siłą intuicyi uznał mię za swego sprzymierzeńca, że przeczuwał iż los Pryma interesował mię żywiej, aniżeli kogobądź z załogi; dość, że nietylko mię nie unikał teraz, lecz widocznie mię szukał.
Często zadawalniał się jedynie bliskiem mem sąsiedztwem, stając w pobliżu ławki na której zwykłem siadać, lecz kilka razy także zawiązała się między nami rozmowa, którą jednak wypadkowe ukazanie się kapitana lub Jem Westa, niefortunnie przerywało, metys bowiem oddalał się wtenczas natychmiast.
Gdy więc dnia tego porucznik był na straży, a kapitan siedział zamknięty w kajucie, Peters podszedł ku mnie krokiem wolnym, nieśmiałym. Domyślając się iż spragniony jest rozmowy, w kwestyi która go najżywiej zajmowała, zagadnąłem go pierwszy:
– Czy chcesz Petersie mówić mi o nim?
Źrenice biedaka błysnęły, jak zarzewie pod silnym podmuchem.
– O nim, panie!… tak o nim!… – odpowiedział szeptem prawie.
– Zostałeś wiernym jego pamięci, Petersie?
– Alboż mógłbym zapomnieć go kiedy!
– Masz go zawsze przed oczyma, prawda?
– Zawsze!… Niech mię pan zrozumie! Tyle niebezpieczeństw przebytych razem!… To ludzi czyni braćmi, nie lepiej ojcem i synem!… Bo ja go panie kochałem jak własne dziecko… Byliśmy obaj tak daleko… za daleko, kiedy on już nie powrócił… Mnie widziano jeszcze w Ameryce, ale on, Prym… biedny Prym… jest dotychczas tam!…
I mimo ognia, który się palił w czarnych źrenicach metysa, dwie wielkie łzy spłynęły po jego policzkach.
– Powiedz mi jednak Dick Petersie – zapytałem – czy nie macie żadnego pojęcia o tem, jaką drogą płynęła wtenczas łódź wasza?
– Żadnego panie! Biedny Prym nie miał przecie narzędzi ze sobą, aby mógł patrzeć na słońce. Nie wiedzieliśmy też nic, prócz tego że przez pierwsze 10 dni, zarówno prąd wody jak i kierunek wiatru, pchały nas na południe. Za żagle mieliśmy na dwóch gałęziach rozpięte własne koszule…
– Których biały kolor przestraszał waszego jeńca Nu-Nu?… – zapytałem.
– Być może, ja tego nie pamiętam, jeżeli wszakże Prym to powiedział, trzeba wierzyć Prymowi…
Kilka już razy zdarzyło mi się zauważyć, iż niektóre szczegóły umieszczone w ostatnich mianowicie rozdziałach pamiętników, były Petersowi obce, chcąc więc mieć ostatecznie pod tym względem pewność jakąś, badałem go dalej.
– A przez ten tydzień nie mieliście głodu?
– Głodni nie byliśmy, ani spragnieni nawet; pan wie, te trzy żółwie, które były w łodzi… Zwierzęta te zawierają w sobie dużo wody słodkiej, a mięso ich jest dobre, nawet surowe. Oh, surowe mięso!…. – jęknął Peters, zniżając głos i spoglądając lękliwie wokoło, jakby z obawy aby go kto nie podsłuchał, a w dziwnem, przerażającem skurczeniu twarzy widocznem było, jak niezatartem jest w jego duszy wspomnienie zaszłych scen na Grampiusie, jak bardzo cierpi nad tem, jak wprost brzydzi się sobą.
Po dłuższem nieco milczeniu zagadnąłem znowu:
– Przypominasz sobie? Pierwszego marca mieliście, jak opisują pamiętniki, pierwszy raz spostrzedz szeroką, mglistą zasłonę przerzynaną promiennemi pasami?
– Ja nie wiem, panie, ale jeżeli Prym tak mówi, tak być musiało…
– Czy on ci nigdy nie wspomniał o ogniu, który spada z nieba – wypytywałem dalej, nie chcąc użyć wyrażenia: „zorza polarna,” któregoby metys nie był pewno zrozumiał, a przypuszczałem, że zjawisko wspomniane mogło być wynikiem polaryzacyi światła, tak silnej w tych okolicach antarktycznych.
– Nie mówił mi o tem nigdy! – zaprzeczył stanowczo Peters.
– A nie zauważyłeś czasem, że woda w morzu przybierała mleczną barwę, że tracąc swą przezroczystość, stawała się gęstą?
– Jeśli tak było, panie, ja nie wiem… chciej mię pan zrozumieć: ja już nic nie wiedziałem co się wkoło mnie działo. Łódź płynęła… płynęła… a w mojej głowie robiło się ciemno…
– A ten drobny biały pył, niby popiół, który padał z nieba?…
– Nie pamiętam go wcale…
– Czy to nie był śnieg, Petersie?
– Śnieg?… Albo ja wiem… może był śnieg… Ale nie, ciepło było wtenczas!… Co powiedział Prym… trzeba wierzyć Prymowi.
Zrozumiałem, że co się tyczy nadzwyczajnych zjawisk opisanych w pamiętnikach, nie otrzymam od tego człowieka żadnych objaśnień, i jeżeli w ogóle było w tem coś prawdy, to zatrzeć się musiało w niezbyt wrażliwej jego pamięci.
– Ja nie wiem nic – mówił dalej Peters, zniżając głos, ale Prym opowie to wszystko panu… on widział, niech mu pan wierzy…
– Bądź spokojnym, uwierzę mu – zapewniałem, nie chcąc zasmucać biedaka.
– Bo my będziemy go szukać, prawda panie?…
– Mam nadzieję…
– Pojedziemy po Pryma, skoro odnajdziemy Wiliama Guy’a i pięciu marynarzy z Oriona?…
– Tak, skoro odnajdziemy tamtych…
– A nawet jeśli ich nie znajdziemy?…
– Nawet w tym razie, sądzę że zdołam wpłynąć na kapitana.
– Oh, on pewnie nie odmówi pomocy takiemu jak Prym człowiekowi.
– Być może, że nie odmówi; wszakże, jeżeli Wiliam Guy i jego towarzysze żyją, czyż można się spodziewać aby Artur Prym…
– On żyje, panie, on żyje! – zawołał Petrers – on jest tam… on mię czeka! Mój biedny, biedny Prym! I jaka to będzie radość, gdy się rzuci w moje objęcia… a ja… ach!… i pierś Dick Petersa wznosiła się i opadała gwałtownie, jak fale wzburzonego morza.
Zapewne by ukryć swe wzruszenie, ten na wpół tylko cywilizowany człowiek, umiejący jednak ukochać serdecznie, odszedł spiesznym krokiem, zostawiając mię na pastwę przeróżnym myślom i uczuciom.
W ciągu 2-go, 3-go i 4-go stycznia, żaglowiec nasz posuwając się dość szybko, nie napotkał przecież żadnej ziemi – i zawsze ta sama, niczem nie przerwana linia półkola rysowała się przed nami, łącząc niebo z przestrzenią wodną.
– Czyż mielibyśmy przypuścić, że ziemie widziane przez Petersa były tylko optycznem złudzeniem, przytrafiającem się dość często w tych najwyższych podbiegunowych regionach? – myślałem już nieraz.
– Właściwie od chwili opuszczenia Tsalal – zauważyłem w rozmowie z kapitanem – Artur Prym nie posiadał żadnych narzędzi, nie mógł więc też brać żadnych wymiarów.
– Otóż to właśnie przyczyna, dla której owe ziemie mogą się równie dobrze znajdować, bądź na wschodniem, bądź na zachodniem zboczeniu – odpowiedział Len Guy. – Nieodżałowaną też jest rzeczą, iż Prym z Petersem nie wylądowali na tę ziemię; nie byłoby wtenczas żadnych wątpliwości, i moglibyśmy odnaleźć je łatwo…
– Odnajdziemy je i tak, kapitanie, posunąwszy się jeszcze parę stopni dalej…
– Czy jednak nie byłoby lepiej, panie Jeorling – odrzekł Len Guy – gdybyśmy zbadali przestrzeń między 43 a 45 południkiem?
– Chyba zapominasz kapitanie, że rozporządzamy tylko ograniczonym czasem, a dnie poświęcone na to, byłyby bezpowrotnie stracone. Dotychczas przecie nie jesteśmy jeszcze na szerokości, gdzie dwaj ci ludzie zostali rozłączeni.
– A jakaż, jeśli wolno zapytać, jest ta szerokość? Nie znalazłem o tem żadnej wzmianki nawet; bo zresztą, jak to pan przed chwilą mówiłeś, niemożebnem było Prymowi obliczyć ją choć w przybliżeniu.
– Masz słuszność, kapitanie, a jednak pewnym zdaje mi się być fakt, że Wiliam Guy opuszczając Tsalal, musiał być uniesionym daleko; dochodzę do tego przez porównanie. Bo czy przypominasz pan sobie ustęp, w którym Prym mówi iż „wielką przebyli przestrzeń.” Pisze zaś o tem 1-go zaledwie marca, zatem do 22-go, pokąd trwała ich wspólna podróż, przy coraz szybszym biegu łodzi, przestrzeń ta musiała dojść setek mil zapewne. A wnosząc z tego, kapitanie, sądzę że moglibyśmy przyjąć…
– Iż dosięgnęli samego bieguna – przerwał Len Guy – czy tak sądzisz, panie Jeorling?
– Właśnie, sądzę że jest to możliwem, gdyż z wyspy Tsalal byli tylko o 400 mil od tego punktu.
– Cóż mię to wszakże obchodzić może – rzekł Len Guy zimno – ja nie Pryma, lecz brata mego Wiliama, i resztę ludzi z załogi Oriona przybyłem tu szukać. To też najważniejszą i jedyną kwestyą dla mnie jest pytanie, czy mogli oni dosięgnąć owego lądu, o którego istnieniu zapewnia nas z Prymem obecny tu Peters.
Oczywiście, Len Guy ze swego stanowiska kapitana, miał zupełną słuszność; zostawałem też w nieustannej obawie, by nagle nie wydał rozkazu zwrócenia statku na wschód lub zachód, coby nas, mojem zdaniem, wytrąciło z drogi prawdziwej. A jak bardzo zależało mi na zwiedzeniu tych ziem, czyż potrzebuję zapewniać?
W dalszym ciągu żeglugi 5-go i 6-go stycznia, nie zaszło nic szczególnego, ani też zauważyliśmy jakąkolwiek nadzwyczajność z rodzaju tych, jakie podają pamiętniki. Nie było więc ani gęstej mgły, ani białego popiołu spadającego rzęsistym deszczem z nieba, ani mlecznej białości wody.
Co się zaś tyczy temperatury, która rzeczywiście wyjątkowo w tych stronach dochodziła + 11° Celsyusza, wiele jeszcze brakowało, by jak Prym zapewniał: „trudno było rękę w niej utrzymać. Że zaś też nikt z załogi naszej nie doświadczał owej ociężałości ciała i umysłu, czyniącej niezdolnym do jakiego bądź ruchu, jakiejkolwiek myśli, prawdopodobnem jest iż stan w jaki popadł Prym, był tylko wyjątkowym, sprowadzając mu różne przywidzania i halucynacye.
Dnia 9 stycznia poczynione obliczenia wykazały nam tę samą co dawniej długość t. j. między 41 a 42 stopniem, z szerokości zaś 86° 33’.
Czy łódź rozbitków posunęła się jeszcze dalej, zanim nastąpiło spotkanie z lodowcem? Czy możebnem jest, iż gdy jeden prąd unosił ją w tymże co dawniej kierunku, drugi z Petersem szedł w stronę przeciwną? Oto pytania, na które pragnąłem odpowiedzi. Gdy jednak pierwsze, z wiadomych nam przyczyn pozostać musiało nierozstrzygnięte, co do drugiego stwierdziliśmy, iż rzeczywiście nawet Halbranowi naszemu, drugi już dzień prąd przeciwny dał się odczuwać w żegludze. Na szczęście tylko dość silny północny podmuch wiatru nie ustawał, tak, iż w pełni rozwiniętych żagli podążać mogliśmy naprzód.
Próżno wszakże szukał kapitan ziem spodziewanych; straż w bocianiem gnieździe siedziała milcząca; ani mała wyspa, ani większy ląd nie zaznaczyły się w dali, czułem też, iż Len Guy tracił powoli resztki nadziei, która mu jeszcze dotąd pozostała. A jeżeli sam kapitan dochodził do tego stanu, czegoż mogliśmy się spodziewać od załogi? Należało więc, aby powstrzymać jawne oznaki niezadowolenia i buntu, przypomnieć im uczynioną przezemnie obietnicę, i o to prosiłem kapitana. Gdy zatem wszyscy zebrali się z jego rozkazu około wielkiego masztu, Len Guy rzekł do nich:
– Marynarze Halbranu! Od chwili opuszczenia wyspy Tsalal, żaglowiec nasz posunął się o 2 stopnie ku południowi, zawiadamiam was przeto, że zgodnie z uczynioną obietnicą przez pana Jeorlinga zyskaliście 4,000 dolarów, które wam też wypłacone będą po zakończeniu tej wyprawy!
Słaby szmer zadowolenia był jedyną na to odpowiedzią, a okrzyk „hura!” wydany przez bosmana Hurliguerly i kucharza Endirota, przebrzmiał bez echa.
Rozdział V
Niepokojące usposobienie załogi.
akie usposobienie załogi mocno mię zaniepokoiło; nie wątpiłem, że jest to wpływ Hearna. I cóż znaczyło, że starzy marynarze Halbranu gotowi byli pójść za kapitanem nie pytając gdzie i w jakich warunkach, gdy nowoprzybyli zostając w przewadze, stanowili przeciwną nam siłę.
Któż więc zaręczy, że znużony tą głuchą walką kapitan, widząc nadto bezskuteczność poszukiwań, a dręczony widmem wczesnej zimy, sam nie nakaże powrotu? Jakiejże wagi byłyby wtenczas moje przedstawienia i prośby, gdy nie znalazłbym nikogo do ich poparcia?
Nikogo? Przecież był Peters z całą swą potęgą przekonania i nadziei! Ale któż chciałby słuchać nas obu tylko?
Tymczasem żaglowiec płynął jeszcze dalej, nie zbaczając tak z obranej drogi, jakby go wiodła siła olbrzymiego magnesu; bo zanotować też muszę, że jeżeli przez parę dni zagubiliśmy dawny kierunek prądu, to udało nam się zwrócić znowu do niego, co oczywiście wpłynęło na szybkość żeglugi.
Jakże więc daleko mogły zajść łodzie Wiliama Guy i jego towarzyszy, pozbawione żagli, więc jedynie ulegające tej sile! Na nieszczęście jednak, nie mieliśmy żadnej pewności, aby rzeczywiście w tę, a nie w inną podążyły stronę.
Tymczasem od 10-go do 12-go stycznia, termometr począł opadać i gdy ciepło powietrza wynosiło zaledwie + 8, woda wykazywała nie więcej + 0,56° Celsyusza. Dotychczas jednak morze było zupełnie wolne; żaden, najmniejszy nawet odłam lodu nie płynął na jego powierzchni.
Gdym 13-go stycznia przechadzał się na pokładzie, patrząc z zajęciem na liczne gromady ptaków, które szybując w powietrzu, spuszczały się nieraz aż na reje naszych żagli, gdzie się czuły zupełnie bezpieczne, (nikt bowiem nie miałby serca czynić im krzywdę w tych stronach, w których sama przyroda niszczy wszelkie życie), zbliżył się do mnie bosman i wskazując na skrzydlate rzesze, zagadnął:
– Zauważyłem rzecz ważną, panie Jeorling.
– Słucham cię bosmanie…
– Czy widzi pan te ptaki? One nie podążają już ku południowi, niektóre nawet obierają wyraźnie kierunek północny.
– Właśnie to samo zwróciło już moją uwagę.
– A mnie się jeszcze zdaje, że nawet te, które już tam poleciały, niebawem będą z powrotem…
– I jaki z tego czynisz wniosek?
– Wniosek bardzo prosty, panie Jeorling; ptactwo czuje zbliżającą się zimę.
– Co też mówisz, bosmanie! Zima już teraz, kiedy wiadomem jest, iż jeszcze całe dwa miesiące należy się nam lata.
– A jednak panie…
– To ci się tylko wydaje, Hurliguerly. Sama nawet temperatura powietrza jest jeszcze taką, iż ptaki nie potrzebują trwożyć się przedwczesną koniecznością szukania mniej trudnych warunków.
– Alboż my wiemy co właściwie dla tych stron jest przedwcześnie!
– Wiemy jednak, choćby nie więcej jak to, że wszyscy podróżnicy mogli dosięgnąć regionów antarktycznych, aż do miesiąca marca.
– Tylko że nikt nie był jeszcze tak daleko, nikt aż na tej szerokości!… Zresztą, jeżeli są wczesne lata, bywają też wczesne zimy i obawiam się, iż tegoroczna nie zechce czekać, aż my jej miejsca ustąpimy.
– Choćby też nawet była wczesną, nie trwożę się wcale by nas wyprzedziła w powrotnej naszej drodze: najdale za jakie trzy tygodnie…
– Czy tak na pewno za trzy tygodnie? A któż wie, czy nie zatrzyma nas jaka przeszkoda…
– Wymyślasz najgorsze rzeczy, bosmanie; jakaż znowu może być przeszkoda?
– Któż to odgadnie! Któż przeczuć zdoła co się tam dzieje, tam blisko osi ziemskiej. Toż dla nas ludzi świat to całkiem nieznany – rozumował stary marynarz.
– Nie przeczę, obcy nam jest zupełnie…
– Mam też wielkie wątpliwości co do ziemi, którą Peters miał niby tu widzieć, i na której mamy szukać naszych biednych rozbitków.
– Dla jakiej przyczyny wątpisz o tem, bosmanie?
– Bo Wiliam Guy rozporządzający tylko wątłą łodzią, nie mógł dopłynąć aż tak daleko…
– Zdanie moje w tym względzie nie jest tak stanowcze…
– A jednak panie Jeorling…
– Bo rozważ tylko, Hurliguerly, cóżby w tem było zadziwiającego, gdyby Wiliam Guy unoszony tym prądem, którego siłę poznaliśmy sami, dostał się wreszcie tam daleko, do jakiejś wyspy lub większego lądu, i na nim się zatrzymał. Przecież jemu na tę podróż w lekkiej, jak sam mówisz, łodzi, nie potrzeba było długich miesięcy czasu. Samo więc to prawdopodobieństwo powinno wystarczyć, byśmy nie zaniedbali dalszych poszukiwań.
– Nie wszyscy jednak, panie Jeorling, są tego zdania – odpowiedział bosman, kiwając głową.
– Wiem o tem, i to mię najwięcej trapi. Powiedz mi jednak, czy niezadowolenie wzrasta wśród załogi?
– Obawiam się, że tak; jakkolwiek obiecana nagroda robi też swoje i miarkuje zawsze chętnych na przyjęcie garści złota. Bo też to kąsek nielada! Przypuszczając, że aż do samego dotrzemy bieguna, nagroda pańska uczyni ogółem jakieś 14 tysięcy dolarów. A jednak przeklęty Hearn pracuje ciągle i nie nadaremno.
– Wiem, że nowozaciężni są z nim w porozumieniu, ale co się tyczy starych…
– Hm… i między starymi są tacy, którzy zaczynają. się namyślać, i….
– Sądzę jednak, że kapitan i jego porucznik będą umieli nakazać im posłuszeństwo.
– Nie można naprzód niczego być pewnym, panie Jeorling. Zresztą, nawet kapitan zniechęcony wreszcie, albo powodowany odpowiedzialnością, jaka na nim ciąży, sam niedługo odwrót nakaże.
– Otóż właśnie to, czego najwięcej się obawiam pomyślałem.
– Z całej załogi, za Endiraota i za siebie samego ręczyć panu mogę – mówił dalej Hurliguerly. – Obaj pójdziemy choćby na kraniec świata, gdyby kapitan nas tam prowadził. Tymczasem my dwaj, Dick Peters i pan, to jeszcze nie dosyć byśmy wszystkim prawa dyktowali…
– A cóż myślisz o Petersie?
– Właśnie jego to, cała załoga obwinia, że wyprawa przedłuża się dotychczas. Bo jeśli pan sobie tego życzysz, to niema co mówić, płacisz nam dobrze, podczas gdy ten idyota Peters wyobraża sobie, że jego Prym żyje tam jeszcze, kiedy pewną jest rzeczą, że albo utonął, albo zmarzł, albo zmiażdżonym został, przed jedenastu już laty.
Milczałem, nie chcąc dysputować o to z Hurliguerlym.
– Bo widzi pan – ciągnął tenże po chwili milczenia – w pierwszym czasie Peters budził pewne zaciekawienie, a po ocaleniu Holta gorączkowe nawet zainteresowanie. Teraz wszakże, gdy wszyscy wiedzą kim jest właściwie, nie zyskał większej sympatyi, tembardziej, że opowiadaniem swem o ziemi mającej leżeć gdzieś na południu od Tsalal, zdecydował kapitana do skierowania się w tę stronę. I jeśli przebyliśmy już 86º szerokości, jemu to najwięcej zawdzięczamy.
– Nie mogę temu przeczyć – rzekłem.
– To też, widzi pan, ja w ciągłej jestem obawie, aby mu co złego nie zrobiono.
– Bądź spokojnym, żałowałbym raczej tego któryby go zaczepił.
– Wiem i ja o tem, że jednemu nie byłoby zbyt wesoło w jego łapach, ale gdyby wszyscy go napadli…
– Mam nadzieję, że do tego nie przyjdzie, a nawet liczę na ciebie Hurliguerly, że uśmierzysz wszelkie niechęci przeciw Petersowi. Pomów rozumnie z tymi ludźmi, wytłomacz im, że nam nic nie grozi, że zima jeszcze daleko. Nie trzeba by ich zniechęcenie stało się przyczyną powrotu naszego i tem samem opuszczenia owych nieszczęśliwych, dla których cała wyprawa podjętą była.
– Na mnie możesz pan liczyć zawsze, panie Jeorling, jestem panu wierny i zrobię wszystko co będzie możebnem.
– I nie pożałujesz tego, mój poczciwy Hurliguerly! Bo przecie nic dla mnie łatwiejszego, nad dopisanie jednego zera w rachunku bosmana, do czterechset dolarów, które otrzyma każdy marynarz Halbranu.
Widząc o ile bosman okazywał się wrażliwym na zyski, byłem odtąd pewny jego poparcia. Tak jest, on zrobi wszystko by zniszczyć intrygi jednych, podnieść słabnącą odwagę drugich; weźmie w opiekę Petersa. A jednak to ogólne zniechęcenie, te zaledwie tylko tłumione sarkania, o których upewnił mię Hurliguerly, zmartwiły mię szczerze. Co będzie, jeżeli załoga nie ulegając ani jego przedstawieniom, ani wpływowi moich dolarów, podniesie otwarty bunt?…
Gdy przy nowem obniżeniu temperatury, coraz liczniejsze gromady ptaków spieszyły ku północy, nawet Len Guy w rozmowie ze mną 14-go stycznia, zwrócił na to uwagę. Wewnętrzne udręczenie i niepokój widne były na jego twarzy. I czyż dziwić się można? Bo oto 180 już mil byliśmy od Tsalal, a w około nas roztaczała się tylko niezmiennie równa powierzchnia morza. Żadnego lądu ni śladu. A tymczasem na czystem sklepieniu niebios blada tarcz słoneczna zakreślająca coraz niżej swe koło, przypominała że 21-go marca ostatni raz zabłyśnie nad horyzontem, by stać się niewidzialną na całą sześciomiesięczną, ciemną noc podbiegunową.
Dokładne pomiary uczynione 15-go stycznia, wykazały 43° 13’ długości, a 88° 17’ szerokości; zatem oddzielały nas od bieguna zaledwie 2 stopnie, równające się mniej więcej 120-tu milom morskim.
Kapitan nie robił z tego tajemnicy przed swą załogą, co byłoby zresztą zupełnie bezpożyteczne, bo zarówno Marcin Holt, jak Hearn nie omieszkaliby powiadomić wszystkich, a Hearn zawsze był gotów do szkodliwych podburzań.
Zaraz też w godzinach popołudniowych, wpływ jego okazał się niewątpliwym, gdy wśród gromadki ludzi skupionej u trójkątnego masztu, zauważyłem tajemnicze szepty, którym towarzyszyły złowrogie błyski spojrzeń, a podnoszone pięście zdawały się komuś wygrażać. Głosy zrazu tłumione, stawały się coraz śmielsze, aż wybuchły tak gwałtownem sarkaniem, że Jem West znajdujący się właśnie na pokładzie, krzyknął:
– Milczeć mi tam zaraz!… – podchodząc bliżej, dodał: – Którykolwiek z was odezwie się jeszcze choć słowem, będzie miał ze mną do czynienia!
Jak na ten raz buntowniczy żywioł uląkł się powagi porucznika; któż wszakże zaręczy czy długo tak będzie? A może sam Len Guy choć zamknięty obecnie w swej kajucie, świadomy jednak tego zajścia, ukaże się lada chwila, by nakazać odwrót?…
Niespokojny i wzburzony, przez noc całą czekałem następnego ranka. Mimo jednak że gęste mgły, niezawodna przepowiednia zmiany atmosferycznej, zasłaniały daleki horyzont, Halbran podążał niezmiennie w przyjętym kierunku. Nie mogąc wprost znaleźć sobie miejsca w nerwowym rozstroju, w który popadłem, wróciłem około południa do swej kajuty i rzuciłem się na łóżko.
– Tak, niewątpliwie – powtarzałem w myśli – jeśli porucznik rzeknie tylko słowo o koniecznym powrocie, Len Guy choćby mu się serce rwało w kawały, da swe przyzwolenie, i tyle trudu i poświęcenia staną się próżnemi, przepadną marnie!…
A co powie Peters? Jak przyjmie taką wiadomość? Choć cichy i uległy zwykle, gwałtowna to jednak natura, gotowa w ostatecznym razie na szaleństwo jakie…
W tej chwili lekie stuknięcie do drzwi zwróciło moją uwagę: W kajucie było jasno, okno bowiem wychodzące na pokład dawało dość światła, choć drugie od tyłu, było zasłonięte.
– Kto tam? – zapytałem.
– To ja, Dick Peters!
– Czy masz mi co do powiedzenia?
– Tak.
– Poczekaj, zaraz wyjdę…
– Jeśli pan pozwoli… jabym wolał… czy mogę wejść do kajuty?…
– Wejdź! – rzekłem nieco zdziwiony, i metys wsunąwszy się nieśmiało, zamknął starannie drzwi za sobą. Uniosłem się z posłania i wsparty na ramieniu, wskazałem krzesło gościowi; ten wszakże nie przyjął zaproszenia i widocznie zakłopotany, stał chwilę milczący.
– Cóż cię sprowadza dziś do mnie, Petersie? – zacząłem pierwszy, by ułatwić biedakowi rozpoczęcie rozmowy.
– Chciałbym panu coś powiedzieć… Chciej mię pan zrozumieć… mnie się zdaje, że pan powinieneś o tem wiedzieć. Ale pan sam jeden tylko z całej naszej załogi…
– Jeśli obawiasz się mej niedyskrecyi, Petersie, to pocóż mi mówić?
– O, ja muszę, tak, muszę koniecznie! Mnie to cięży tu, jak wielki kamień, jak skała olbrzymia! – zawołał, uderzając się w piersi. – Ja się ciągle boję – dodał po chwili milczenia – bym tego kiedy przez sen nie wypowiedział, bo mnie to nigdy nie opuszcza, czy na jawie czy we śnie…
– Więc śnisz Petersie, a o czem?
– O nim panie! I dla tego szukam ustronnych kątów, by mię kto czasem nie podsłuchał, by się nie dowiedziano o jego prawdziwem nazwisku.
– O czy jem nazwisku? O twojem? Toż wiemy już, że jesteś Dick Petersem, nie zaś Huntem – choć wytłomacz mi dla czego się przezwałeś?
– Dla czego się przezwałem? Bo mi moje własne obrzydło, bo nie chciałem go już od czasu tego nieszczęśliwego zajścia na Grampiusie!… I Peters zasłonił ręką twarz, a z piersi jego wyrwał się jęk głuchy.
Odczułem, jak okropne musi być dla niego wspomnienie strasznej nad wszelki wyraz sceny, którą Prym opisał tak dokładnie w swych pamiętnikach, gdy do rozpaczy doprowadzeni męczarnią głodu i pragnienia, pozostali przy życiu na tonącym Grampiusie: August Bernard, Artur Prym, Dick Peters i marynarz Parker, zdecydowali się ciągnąć słomki, by los wskazał tego, który miał stać się pożywieniem dla drugich. I uprzytomniłem sobie w pamięci słowa Pryma, gdy ze szczerością i skruchą, niby na św. spowiedzi, wyznaje, jak z razu opierał się temu okrucieństwu, jak cała natura jego wstrząsała się na samą myśl o tem…Jak wreszcie uległ, gdy niepojęte męki głodu przytłumiły w nim wszelkie inne uczucia, tak, że nawet trzymając już drewniane patyczki w ręku, godził się z myślą oszukania towarzyszy, jakkolwiek zdobył się jeszcze na tyle siły, by podłości tej nie spełnić.
Peters ciągnął pierwszy; los sprzyjał mu, niema już czego się obawiać! Ale Prym liczy w myśli, że o tyle mniej warunków pozostaje dla niego.
Z kolei ciągnie Bernard – i ten ocalony!
Dzikość tygrysa budzi się w duszy Pryma. Całe piekło najgorszych uczuć wre w jego piersi. On w tej chwili szatańską nienawiścią pała ku swemu towarzyszowi niedoli.
Pięć minut upływa długich jak wieczność, zanim Parker decyduje się wybrać jeden z pozostałych dwóch odłamków drzewa, a Prym z oczami zamkniętemi stoi nieruchomo… i potem jeszcze, nie wiedząc czy los był przeciw niemu – gdy nagle uczuwa silne uściśnienie ręki.
To Peters stoi przy nim, z wyrazem twarzy który go zapewnia, że nie jemu grozi śmierć okrutna…
Niebawem, silnem pchnięciem noża w plecy Parkera, powala Peters nieszczęśliwego…
Następuje straszna uczta, przed grozą której cofa się pióro Pryma, jak również brak mu już słów na wypowiedzenie pogardy i wstrętu, jaki odtąd czuje dla siebie.
Tak jest, cały ten dziki, krwawy dramat, zapisany w pamiętnikach pod datą 16 lipca 1827 roku, nie był w najmniejszej rzeczy zmyślony, jakkolwiek długi czas uważałem go tylko za bajkę. Dla czego wszakże metys przypomniał o tem teraz? Dla czego w ogóle ukrywając się tak długo pod nazwiskiem Hunta, dał się nam poznać nie wcześniej, aż po opuszczeniu wyspy Tsalal?…
– Niech mię pan zrozumie – rzekł ten pożałowania godny człowiek, na stawiane mu w tej kwestyi pytanie – chcieliście już wtenczas wracać, stanowczo wracać, więc ja myślałem, iż gdy powiem że jestem Petersem, powroźnikiem z Grampiusa, towarzyszem Pryma, usłuchają mnie, i pojadą dalej, i zechcą go odszukać… A jednak panie, było to dla mnie bardzo ważne wyznanie, żem nie Hunt, lecz Peters, ten sam który zabił Parkera… Jam zbrodniarz, panie, ale ten głód… ten straszny głód… który mi żarł wówczas wnętrzności….
– Pojmuję, jak przykrem i bolesnem musi być to wspomnienie i uznaję twój szczery żal, Petersie; gdyby jednak los był ciebie wybrał zamiast Parkera…
– Pan tak z dobroci swojej chce mię tłomaczyć, ale rodzina Parkera nie mówiłaby tak pewnie…
– A miał on rodzinę?
– Miał panie, i dla tego właśnie Prym przezwał go inaczej, bo prawdziwie zwał się on… ale zachowaj pan to w tajemnicy!…
– Nie Petersie, po co mi o tem wiedzieć! – rzekłem żywo, lecz równocześnie usłyszałem słowa:
– Może mi ulży, gdy panu powiem, że się nazywał Holt… Ned Holt.
– To może krewny naszego Marcina Holta! – zawołałem mimowoli.
– Rodzony brat jego, chciej mię pan zrozumieć…
– Ale Marcin Holt jest przekonanym, że brat jego zginął w falach oceanu wraz z tonącym Grampiusem.
– A gdyby teraz wiedział, że ja…
W tej chwili gwałtowne wstrząśnienie statku wyrzuciło mię z łóżka, i gdy zaraz potem wybiegłem na pokład, uszów moich doleciały gniewne słowa porucznika:
– Tak to gałganie siedzisz przy sterze? Tak pilnujesz swego obowiązku!…
I Jem West silną dłonią wstrząsnął za kołnierz Hearna.
– Poruczniku… ja sam nie wiem… – próbował się bronić tenże.
– Ale ja wiem, niegodziwcze, że dla tej czy innej przyczyny opuściłeś ster, że tem samem naraziłeś żaglowiec na zgubę. Marsz więc na dół do piwnic, gdzie w ciemności możesz rozmyślać nad tem, jakim powinien być dobry marynarz na statku!
– Ziemia! – zabrzmiał głos straży z bocianiego gniazda, i wszyscy znaleźliśmy się w mgnieniu oka na przodzie Halbranu, z wzrokiem zatopionym w południową stronę morza.
Ziemia?
dali przed nami zamajaczyły niewyraźnie ciemniejsze faliste linie. A więc nareszcie ziemia, ta upragniona ziemia, rozkłada się tam niezawodnie!
Czy będzie to ląd stały, czy też wyspa? Czy nie spotka nas tam powtórny zawód? Czy stęsknione serca braci Wiliama i Lena Guy’a odżyją w serdecznem uścisku? Czy tu będzie kres naszej wyprawy, z której niebawem wracać będziemy wszyscy, przepełnieni szczęściem? A może i Artur Prym jest tam również, może los nie poskąpi Petersowi w nagrodę jego przywiązania, tej najwyższej radości! Może i on serdecznym uściskiem obejmie tam swego przyjaciela, swego ukochanego towarzysza wspólnej niedoli!…
W jednej chwili nowe życie, nowy ruch zapanował na statku; ja sam zapomniawszy zupełnie o uczynionem mi co dopiero zeznaniu Petersa, poddałem się bezwzględnie wrażeniu chwili i śledziłem z zajęciem mglisto rysujące się kontury oczekiwanego lądu, nie zwracając uwagi na metysa, zapatrzonego obok mnie nieruchomo w tenże daleki punkt.
Jeden tylko Jem West nie dający się niczem wytrącić z równowagi i odwrócić od obowiązku, dopilnował wypełnienia naznaczonej kary Hearnowi, który przez niedbalstwo czy też roztargnienie, mógł się stać przyczyną ogólnego nieszczęścia. Wprawdzie kilku marynarzy z Falklandów, zdobyło się na śmiały protest przeciw surowości porucznika; uciszyli się wprawdzie niebawem, skoro tenże pogroziwszy im surowo, rozkazał zabrać się natychmiast do pracy około zwinięcia niektórych żagli. Większa bowiem ostrożność w żegludze była teraz konieczną, zważywszy możliwość istnienia w pobliżu ziemi, zdradliwych skał podwodnych.
Oczywiście za pierwszym zaraz okrzykiem straży, przybiegł na pokład kapitan, i pałającym wzrokiem badał ów ląd, odległy jeszcze o jakie 10 do 12 mil. Niewielką tę już przestrzeń, nawet przy wolnym biegu statku, mieliśmy nadzieję przebyć w kilka godzin.
Zapuszczona sonda wykazała 120 sięgów głębokości wodnej, lecz kilka następnych pomiarów stwierdziło nadzwyczaj faliste dno morza. Z obawy więc byśmy nie najechali na jaką nagle wznoszącą się wyniosłość, sprawdzano odtąd z rozkazu Lena Guy’a bezustannie głębię morską.
Jakkolwiek pogoda trwała niezmiennie, lekka wszakże zrazu mgła na południo-zachodzie, stawała się coraz gęstszą, tak, iż tylko od czasu do czasu w przerwach, niby w rozdartej zasłonie, ukazywały się tak żywo zajmujące nas zarysy lądu, jakby dla upewnienia, iż nie przestały tam istnieć. Bo wątpić o tem zdawało mi się rzeczą niemożliwą, teraz mianowicie, gdy, jak to zwykle bywa przy zbliżaniu się do ostatecznego celu, serca nasze opanował niewysłowiony niepokój. Tymczasem temperatura obniżała się coraz więcej i termometr wystawiony na powietrze spadł do 0° Celsyusza, gdy woda zachowała jeszcze 3° 33 ciepła. Jaka wszakże była przyczyna tego oziębienia, trudno nam było dociec; bo samo przypuszczenie tak wczesnego nadejścia zimy, oddalałem uparcie.
Bądź co bądź przejmujący chłód wraz z zimnym i silnym wiatrem, zmusił całą załogę do przywdziania ciepłej odzieży, którą odłożyliśmy miesiąc temu, po przebyciu zapory lodowej.
Kilkakrotne doświadczenia wykazały też, iż prąd z którym płynęliśmy od Tsalal, począł zbaczać z poprzedniego kierunku
– Nic dotychczas nie upewnia nas, czy znajduje się tam ląd większy, czy też wyspa – rzekł kapitan – jeżeliby wszakże był to ląd, wnosić wypada, iż prąd wody znajduje tam dalej ujście ku południo-wschodowi.
– Możliwem jest – odpowiedziałem – iż ta część stała antarktyku tworzy małą jakby czapeczkę, na osi ziemi, którą dokoła oblewają wody. W każdym razie należy nam nie pominąć najmniejszego faktu w notatkach okrętowych.
– Czynię to sumiennie oddawna, z tem przekonaniem, że doświadczenia nasze posłużą za dokładne wskazówki przyszłym żeglarzom w tych stronach.
– Jeśli tylko znajdą się kiedy tacy; bo rozważ kapitanie, iż na wyjątkowe warunki, jakie sprzyjały naszej wyprawie, może 20 lub 50 lat czekać będzie trzeba.
– Ja też wdzięcznem sercem dziękuję za to Opatrzności, iż nadzieja pokrzepiła na nowo npadającego już ducha. Bo jeśli morze bywa tu tak spokojne, jeśli temperatura tak łagodna, jeśli wiatr i prąd wody stale jednego trzymają się kierunku, czemużby nawet w wątłych łodziach, brat mój i jego towarzysze nie mieli dosięgnąć tego tam lądu, gdzie biorąc w rachunek nadzwyczajną tu obfitość ptactwa, ryb i zwierząt wodnych, przypuszczać należy możliwość utrzymania życia. Tak jest, panie Jeorling, serce moje przepełnia błoga nadzieja i chciałbym być już teraz o kilkanaście godzin starszym!
Z połową tylko rozpiętych żagli, posuwał się Halbran cicho i powoli. Ptactwo morskie znów w wielkich pojawiło się gromadach i wieloryby ożywiły fale morskie wyrzucając fontanny wody, a Holtowi udało się złowić długi do sześciu stóp sznur, spojonych ze sobą mięczaków o świetnych, jaskrawych barwach, na podobieństwo kolorowych paciorków, sprzedawanych na targach i odpustach.
Wszystko więc wskazywało bliskość lądu, a jednak jeszcze po trzech godzinach żeglugi, nawet szkła perspektywy nie uwydatniły żadnych na nim szczegółów, nic, coby nas w czemkolwiek upewniło.
Wsparty o poręcz na przodzie statku, nie spuszczałem prawie oka ze strony południowo-wschodniej, która nam tak długo ukrywała swe tajemnice, gdy naraz zagadnął mię bosman:
– Czy pozwolisz, panie Jeorling, bym panu udzielił moich uwag.
– Słucham cię, Hurliguerly – odrzekłem – lecz wymawiam sobie z góry, iż nie przyjmę za prawdziwe wszystkiego bezwzględnie.
– Moje spostrzeżenie jest prawdziwe, bo w miarę jak się posuwamy naprzód, trzeba mieć oczy zasłonięte, by nie widzieć tego.
– Więc cóż właściwie dostrzegłeś?
– Nic więcej panie nad to, żeśmy się pomylili, bo to nie ziemia żadna leży tam przed nami…
– Co ty mówisz, bosmanie!
– Niechże pan sam uważnie popatrzy, ale tak, kładąc palec przy oku w należytym kierunku, tu między temi dwoma masztami. Czy widzi pan – mówił dalej, gdym uczynił co zalecał stary marynarz – te linie nie stoją tam nieruchomo, one zmieniają swe położenie, wszakże nie w stosunku do nas, lecz co gorsza względem siebie.
– A cóż z tego wnioskujesz, bosmanie?
– Sądzę, że to są góry lodowe w ruchu…
– Góry lodowe?! – zawołałem z najwyższem zdziwieniem.
– Tak jest, i to bez najmniejszej wątpliwości.
Czy bosman rzeczywiście się nie mylił, czy czekał nas prawdziwie tak okropny zawód?… Myśli me stanęły bezładnie, zanim zdobyłem się na opanowanie silnego wzruszenia.
Niebawem jednak wszelka wątpliwość okazała się płonną i wszystkim na statku stało się jawnem, iż to nie strome brzegi lądu, ale góry lodowe przerzynały linię horyzontu; bo w dziesięć minut później straż oznajmiła przejście kilku takich lodowców w kierunku ukośnym do drogi, którą podążał Halbran.
Wiadomość ta wywołała niebywały popłoch i zamieszanie wśród załogi. A więc nie tu jeszcze miałby być kres tej wyprawy?… Więc jeszcze dalej, jeszcze nowe niebezpieczeństwa!?… I nagle rozległ się jednozgodny okrzyk wszystkich marynarzy:
– Nawracać, nawracać na północ!!…
I tym razem nie wpływ Hearna, nie jego buntownicze podszepty wywołały tak śmiałe zachowanie się naszych ludzi, lecz naturalny lęk, lecz instynkt samozachowawczy, wrodzony każdej żyjącej istocie, który jej każe cofać się przed czemś nieznanem, a groźnem.
Nawet Jem West nie oburzył się na to; on czekał rozkazów kapitana, który stał blady i zmieniony, wodząc dokoła błędnym wzrokiem.
Spojrzałem na Petersa. Oparty o maszt, z głową pochyloną, z bolesnem wykrzywieniem twarzy, czynił przykre wrażenie – a gdy wzrok jego spotkał się z moim, wyczytałem w nim taki jakiś gniew i prośbę zarazem, że zadrżałem mimowoli. I nie wiem, jaką silą powodowany, postanowiłem raz jeszcze wystąpić sam przeciw wszystkim, użyć wszelkich słów, wszelkich sposobów, by uciszyć i do uległości nakłonić tych ludzi.
– Towarzysze – rzekłem – ostatnia nadzieja nie jest jeszcze straconą! Ziemia nie może już teraz być daleko! Toż nie mamy przed sobą lodowego wału, tworzącego się zwykle na pełnem morzu, ale góry lodowe, które jedynie w pobliżu lądu powstawać mogą. Poza niemi więc znajdziemy niezawodnie ową ziemię, od której brzegów oderwały się te lodowce. Jeszcze jedna, dwie doby najdłużej, a przyrzekam wam, że jeśli i wtenczas nie ujrzymy lądu, kapitan każe nawrócić!…
Nieobecność Hearna sprzyjała bronionej przezemnie sprawie, a wierny mi bosman nie omieszkał poprzeć słów moich, gdy tonem dobrego humoru zawołał:
– Słowo uczciwego marynarza, dobrze powiedziane! I co do mnie, zgadzam się zupełnie z panem Jeorling; bo przecież jasnem jest, iż ziemia nie może już być daleko. Cóż nam zresztą znaczy jeden stopień dalej, gdy do kieszeni wpłynie nam za to paręset dolarów? A niech mnie foki pożrą, jeśli kłamię, że miło jest zagarnąć złoto, gdy się na nie uczciwie zapracowało; jak również przyjemnem jest, gdy można je potem wydawać!
– Tak, tak – potwierdził murzyn Endirot – dolary są piękne, przepadam za dolarami; – i roześmiał się szczerze, ukazując dwa rzędy białych, lśniących zębów.
– Czy załoga ulegnie takim argumentom, czy też będzie w dalszym ciągu stawiała opór? jakie zdanie wreszcie okaże sam kapitan? – pytałem się niespokojny.
Tymczasem Len Guy ujął znowu swą perspektywę i skierowawszy ją ku płynącym masom, badał je czas jakiś z natężoną uwagą, poczem stanowczym głosem zawołał.
– Kierować na południo-zachód!…
Chwilę jedną marynarze zdawali się jeszcze namyślać, powoli jednak każdy stanął na wyznaczonem sobie przez porucznika miejscu do pracy, około odpowiedniego nastawienia żagli.
Gdy wszystko zostało ukończone, ująłem bosmana za ramię i odprowadzając nieznacznie na bok, rzekłem:
– Dziękuję ci, Hurliguerly!…
– A no, udało nam się jeszcze tym razem! – odrzekł, kiwając głową – niebezpiecznem wszakże byłoby raz wtóry rzucać się tak przeciw fali, bo wówczas wszyscy będą przeciw nam, a pan wie, co to znaczy.
– Ależ ja przedstawiłem jedynie rzeczy prawdopodobne – odrzekłem.
– Nie przeczę temu, panie Jeorling, tak być rzeczywiście może, a jednak…
– Wierz mi Hurliguerly, jestem mocno przekonany, iż niebawem za temi lodowcami ujrzymy obszerny ląd…
– Możliwe, możliwe, panie Jeorling! Niechże więc ten ląd ukaże się nie dalej, jak za dwa dni, gdyż już wtenczas nic tamtych powstrzymać nie zdoła!…
Płynęliśmy zatem dzień już cały w kierunku południowo-zachodnim, i niebawem Halbran dostał się na linię lodowców, którą wypadało przejść w poprzek. Z wielką uwagą i ostrożnością przesuwać się musiał przez ciasne niby wąwozy, między skupionemi górami, jakkolwiek nie było tam owych brył płaskich lub nieforemnych, które tworząc chaos nie do opisania, tak niezmiernie utrudniały przejście przez linię zapory lodowej. Tutaj same tylko olbrzymy, lśniące zda się nowiuteńkie, płynęły wolno i majestatycznie; wysokość ich dochodziła 500 stóp, ciężar zaś mógł wynosić miliony beczek.
Aby uniknąć zetknięcia się z niemi, Jem West na chwilę nie opuszczał pokładu. Dotychczas też wskazówki busoli mogliśmy uważać za zupełnie dokładne, gdyż od bieguna magnetycznego, który odsuwa się od bieguna osi ziemi znacznie ku wschodowi, oddzielało nas jeszcze parę setek mil.
Jednakże, gdy wbrew moim przekonaniom, będącym wynikiem poważnych naukowych badań, nie ujrzeliśmy jeszcze lądu ani śladu, zastanawiałem się nad tem, czy nie należałoby raczej zwrócić się stanowczo ku zachodowi, chociażby to pozbawić nas miało tak ważnego dla świata wypadku dotarcia do punktu, w którym schodzą się wszystkie południki kuli ziemskiej.
Bo w miarę jak upływały godziny z udzielonych mi 48, coraz większe zniechęcenie znowu widocznem było wśród załogi. Jeszcze więc tylko półtorej doby, a stracę wszelkie środki do walki, i odwrót stanie się koniecznym.
Przygnębiające milczenie, z jakiem pracowała załoga, przerywały tylko rozkazy porucznika. Mimo wszakże dokładnego i szybkiego wykonywania potrzebnych manewrów, nie było można ustrzedz się niejednokrotnie gwałtownych zderzeń z lodowcami, przy czem spód Halbranu najwięcej był narażony, o czem świadczyły czarne, długie pasy smołowca, widne następnie na bryłach lodowych.
I jakże się tu dziwić, że i najodważniejsi drżeli na samą myśl większego uszkodzenia statku, uszkodzenia, któregoby niechybnem następstwem było zalanie wodą. A jeśliby Halbran uległ tu zniszczeniu, nie pozostałby na pewno z żyjących na nim obecnie ludzi, ani jeden świadek tej katastrofy, gdyż nawet o ratowaniu się na lodowcach nie mogło być mowy, zważywszy strome, nieprzystępne ich brzegi.
Jeżeli wszakże niepokój straszny dręczył nas wszystkich, to biedny Dick Peters całkiem upadł na duchu od chwili, gdy żaglowiec z rozkazu kapitana opuścił dawny kierunek południowy, aby przeciąć linię biegu lodowców.
W godzinach też wypoczynku nie stał metys jak dawniej, oparty o poręcz, wpatrzony w daleką przestrzeń, lecz siadał pod masztem skulony, senny i apatyczny.
– Chciej mię pan zrozumieć, to nie tam, nie tam! – powtarzał z rozpaczą w głosie – nie tam szukać winniśmy Pryma! – A ja nic znalazłem i słowa by go uspokoić i pocieszyć.
Około godziny 1-ej wieczorem podniosła się tak gęsta mgła, iż żegluga i tak już bardzo trudna, stała się prawdziwie niebezpieczną…
Dzień przebytych wzruszeń, nadziei i obaw, wyczerpał mię zupełnie; zeszedłem więc do kajuty, gdzie rzuciłem się w ubraniu na łóżko. Pokrzepiający jednak sen, nie skleił moich powiek, nie uciszył rozdrażnienia, jakkolwiek zdawało mi się, iż jakaś ręka żelazna trzyma mię nieruchomo na posłaniu; pół na jawie, pół we śnie umysł mój pracował ciągle.
– Ha! gdybym tak był niezależnym panem Halbranu, gdybym go mógł nabyć teraz choćby kosztem całej mej fortuny, gdyby ci ludzie byli mymi niewolnikami, nie ustąpiłbym, i mimo wszystkiego, dotarłbym tam, tam… gdzie mię ciągnie siła nieprzeparta!…
To znowu brała mię ochota spuszczenia się potajemnie z Petersem do jednej z łodzi, by dopłynąć z prądem do lądu, na którym tamci żyją. I uczyniłem tak, ale oczywiście już we śnie. Było to niby dnia następnego, gdy kapitan wydał stanowczy rozkaz powrotu. W spuszczonej łodzi siedział metys ze mną, i podczas gdy Halbran wracał na północ, prąd unosił nas w przeciwną stronę. Niebawem ciche, czyste morze roztaczało się dokoła, a łódź szła ciągle dalej i dalej… Zatrzymała się wreszcie. To ziemia, ziemia obszerna! Wstępujemy na nią, aż tu nagle podnosi się i sięga pod obłoki olbrzymia postać lodowego sfinksa. Nieustraszony idę śmiało ku niemu. Zadaję mu pytania, a on mi powierza tajemnice stron podbiegunowych. Nagle poczyna się wszystko dziwnie zmieniać, jakaś szczególna jasność zapala się na niebie, ziemia drży podemną, rozlega się trzask złowrogi i… Czy to sen jeszcze czy rzeczywistość, lecz zdawało mi się, iż zwykłe kołysanie żaglowca ustało, że jakby zawisł nieruchomo pochylony ku tyłowi. Niebawem ponowne, silne wstrząśnienia ocuciły mię zupełnie i właśnie w chwili gdym zamierzał podnieść się z posłania, rozległ się straszliwy, przeciągły łoskot, jakby cały Halbran rozdzierany był w kawały – przyczem nadzwyczajną siłą gwałtownego ruchu wyrzucony na podłogę, o mało nie rozbiłem sobie głowy o krawędź stołu. Gdym powoli wracając do przytomności, rozejrzał się po kajucie z kąta w którym leżałem, stwierdziłem przedewszystkiem, iż niepodobna mi będzie stanąć na podłodze, cały bowiem statek zostawał w położeniu jakby był zawieszony na jakimś olbrzymim haku.
Czołgając się, dosięgnąłem drzwi, które z trudem otworzyłem właśnie, gdy ponowne nastąpiły wstrząśnienia, poczem okrzyk przerażenia i grozy rozległ się wśród załogi.
Jeszcze raz i drugi drgnął konwulsyjnie Halbran, aż wreszcie stanął zupełnie nieruchomo.