Jules Verne
sfinks lodowy
(Rozdział XIII-XVI)
68 ilustracji George'a Rouxa
Przekład M.D.
Warszawa1898
© Andrzej Zydorczak
Rozdział XIII
Dick Peters na morzu.
ak więc, kwestya przezimowania została nagle przeciętą. Z 33 ludzi, którzy stanowili załogę Halbranu, gdyśmy opuszczali Falklandy, 23 przybyło na tę ziemię, z tych ubyło jeszcze 14 i to nie wypadkiem, nie kaprysem losu, ale oddzielili się sami, powodowani podłą, nikczemną zdradą. Pozostaliśmy w 9 tylko, a mianowicie: kapitan Len Guy, porucznik Jem West, Hurliguerly, Hardie, Stern, Endirot, Peters i ja. Jakiekolwiekbądź jednak były trudy, jak dokuczliwą srogość zimy, która nas tu obecnie nieodwołalnie czekała, czuliśmy się silni duchem, gotowi do przeniesienia wszystkiego bez szemrania, bez słów rozpaczy.
W milczeniu wracaliśmy już najkrótszą drogą do naszej groty, gdy przypomniałem sobie Petersa, który może otrzymał cięższą ranę i potrzebował doraźnej pomocy.
– Chodźmy odszukać go – wierna to nam dusza, i mimo wszystkiego niepodobna nie uznać jego zalet – rzekł kapitan.
– Boję się – odpowiedziałem – iż nie zechce połączyć się z nami teraz, gdy już wszyscy wiedzą jak wstrętny postępek plami jego przeszłość. Nieszczęśliwy, on nad tem boleje serdecznie, mimo iż mu tłómaczyłem, że gdyby los był jego wybrał, nie zaś Ned Holta, któremu Prym w swych Pamiętnikach dal nazwę Parkera, on Peters, musiałby zginąć tak samo dla utrzymania przy życiu drugich.
– Więc Peters już dawniej zwierzył się z tem panu? – zapytał Len Guy.
– Tak jest, opowiedział mi to jeszcze na Halbranie.
– I pewny jestem, że nie wspomniałeś pan o tem nikomu. Jakimże więc sposobem Hearne zbadał tę tajemnicę?
– Było to i dla mnie zagadką. Zestawiając wszakże wypadki, doszedłem do przekonania, że w chwili gdy Peters chcąc ulżyć wyrzutom sumienia, sam przyszedł powiedzieć mi wszystko, okno w mej kajucie wychodzące na pokład było otwarte. Hearne siedzący tam właśnie przy sterze, musiał podsłuchiwać tak uważnie, iż nie dopilnował nawet swego, obowiązku, czem naraziwszy statek na zatonięcie, odsiedzieć musiał zasłużoną karę, wyznaczoną mu przez porucznika.
– Ach, więc to było wtenczas! – zawołał Jem West. – Bezwątpienia tak być musiało. Posiadłszy zaś już raz tajemnicę metysa, nikczemnik ten chciał ją następnie zużytkować na swą korzyść, jednając sobie przyjaźń Marcina Holta, który mu był niezbędny, jako doskonale obeznany ze sztuką użycia żagli. Bo, że Hearne już od pierwszej katastrofy układał plan wykonanej dzisiaj ucieczki, o tem również nie wątpię.
Rozmawiając tak doszliśmy do wybrzeża: metys siedział nieruchomo wsparty o lodowiec. Skoro nas jednak zobaczył, zerwał się szybko w zamiarze ukrycia się, lecz Hurliguerly i Francis przemówili do niego serdecznie, a kapitan przyjaźnie podał mu rękę, dopytując o postrzał. Metys stał chwilę zakłopotany, nie śmiał przyjąć ręki, lecz w milczeniu przyłączył się do naszej gromadki.
Odtąd nie było już wzmianki między nami o zajściach na Grampiusie. Szczęściem postrzał w lewe ramię nie był niebezpieczny, kula przeszła na wylot przez mięśnie, nie naruszając kości. Po zatamowaniu ubiegu krwi i obandażowaniu żaglowem płótnem, w zdrowem tem ciele rana tak prędko się zagoiła, że w parę dni, jakby nigdy nic, pracował znów Peters jak dawniej za czterech. A pracy tej nie brakło. Zima, sroga zima antarktyczna nadejść mogła lada chwilę; temperatura obniżała się ciągle, słońce zakreślało maleńkie swe koło już nad samym horyzontem. Trzeba było poczynić różne przygotowania na tyle długich, ciemnych, mrozem piekących miesięcy.
W około wybrzeża coraz więcej gromadziło się lodowców, ilość wszakże unoszonych prądem dalej ku Północy, była nieprzeliczoną.
– Wszystko to jest materyał, z którego się buduje zapora lodowa – objaśnił gadatliwy zawsze Hurliguerly i jeśli ton hultaj Hearne nie zdoła pospieszyć, może już zastać bramy fortecy zamknięte, nie posiadając klucza do ich otworzenia.
– Więc sądzisz, że nasze tu położenie jest lepsze – zauważyłem.
– Nie życzę nikomu nic złego, nawet temu zdrajcy. Może mu też szczęście sprzyjać, choć bardzo o tem wątpię. Pora już jest spóźnioną, a jeśli go lody otoczą, pomyśl pan tylko, jakie straszne czekają ich wszystkich męczarnie… Czyż nam nie bezpieczniej tu na lądzie, gdy mamy jeszcze czem się pożywić i gdzie przed zimnem schronić?…
Hurliguerly miał słuszność; takiego zdania był też Len Guy i Jem West.
Przez następne dnie do 17 lutego, pracując jeszcze nad urządzeniem się w grocie; podjęliśmy też kilka wycieczek w głąb tego lądu antarktycznego, na którym mieliśmy pozostać, Bóg wie jak długo.
Wszędzie ziemia jałowa i twarda, wszędzie pustka zupełna. Niektóre tylko okolice wybrzeży pokryła twarda, kolczasta roślinka, służąca za pożywienie olbrzymim żółwiom, które się tam w wielkiej trzymały liczbie.
Po dość pochyłej spadzistości weszliśmy raz na wysoką, do 800 stóp górę. Z wycieczki tej obiecywaliśmy sobie wiele…Zawód wszakże był zupełny. Jak oko zasięgło, wszędzie te same wzgórza czarne i nagie; nigdzie znaku życia ludzkiego. Innym znów razem w blasku południowego słońca, przekonaliśmy się z pomocą lunety, że niewyraźne owe linie, spostrzeżone już dawniej w stronie wschodniej, zakreślały rzeczywiście wybrzeże dość obszernego lądu. Posiadając łódź, możnaby łatwo podpłynąć do niego; na cóż by się to jednak zdało? Prawdopodobnie i tam pustka zupełna, i tam wyżyćby nie mogli ci, których przybyliśmy szukać w tych stronach. A jednak ziemie te leżały na tejże samej prawie szerokości co Tsalal, która przed zburzeniem tak bogatą była w roślinność, iż mogło żyć na niej tysiące krajowców, a przez 11 lat przebywali bez udręczeń głodu i zbytniego zimna, Wiliam Guy i jego towarzysze.
Dnia tego zaproponował kapitan nadanie nazwy lądowi, na który nas fatalizm losu rzucił. Imię „Halbran Land,” zdało nam się wszystkim najstosowniejsze, ku pamięci straconego naszego żaglowca, a łącząc w myśli dwa pokrewne sobie wypadki, ochrzciliśmy mianem Orion Sund, cieśninę, rozdzielającą owe dwa lądy podbiegunowe.
Ilość wielka ptactwa i zwierząt morskich znajdowanych u wybrzeży, zachęciła nas do łowów. Świeże mięso przysposobione przez Endirota, smakowało nam nieźle, a ponieważ łatwo było pochwycić żywe pingwiny, sporą ich liczbę zamknęliśmy w grocie, przeznaczonej z początku dla łodzi. Tam też złożyliśmy, nie bez trudu przyciągnięte, olbrzymie żółwie, których waga dochodziła kilkuset funtów na sztukę. Zwierzęta te słusznie przez kogoś wielbłądami pustyni zwane, mają w gardzieli swojej worek, w którym zachowują na czas dłuższy sporą ilość wody słodkiej; one same obejść się mogą dłuższy przeciąg czasu bez pożywienia. Mięso ich jest smaczne i posilające.
Nie gardząc też mięsem fok, robiliśmy znaczne zapasy ich tłuszczn – obliczając, że gdy nadejdzie zima i ciemna noc podbiegunowa, materyał ten palny odda nam nieobliczone usługi.
Jakolwiekbądź przyjmowaliśmy nasz los z rezygnacyą i męstwem, niemniej przeto położenie było okropne. Kto wie czy straszne zimna, o których wyobraźnia słabe zapewne tylko dawała pojęcie, organizm nasz zdoła przetrzymać? Kto wie czy ziemia ta nie będzie wkrótce grobem naszym? A znowu, jeżelibyśmy przeżyli tę porę, jakimże sposobem wrócić do świata? O zbudowaniu łodzi, nie mogło przecież być mowy z braku wszelkiego materyału, a czy tamci którzy odpłynęli, zechcą nam przysłać pomoc a przedewszystkiem czy będą mogli? O dobrych chęciach i pamięci Marcina Holta, nie wątpiłem; on mimowoli dostał się na łódź, on pewno nie chciał nas zdradzić. Ogólnie jednak biorąc warunki, mieliśmy słaby tylko promyk nadziei, by rzeczywiście dopłynął szczęśliwie do jakiego lądu.
Rozmowa nasza obracała się przeważnie około tych kwestyi, i przypuszczaliśmy już możność ostatecznej próby przebycia tych przestrzeni na lodowych płaszczyznach, tak zwanych „ice-fields.” Pora jednak ku temu nie nadeszła jeszcze; powierzchnia morza była wolną, mróz nie ściął jej dotychczas.
Aż nagle 19-go lutego zdarzył się wypadek tak nadzwyczajny, że tylko miłosierdziu Opatrzności mogliśmy go zawdzięczyć.
Było jeszcze rano. Endirot przysposabiał nam śniadanie; Hurliguerly wyszedł przed chwilą – metys jak zwykle bardzo wcześnie opuścił grotę. Siedzieliśmy w milczeniu, gdy doszło uszu naszych dalekie nawoływanie. Wybiegliśmy przed grotę. Na wzgórzu wysuniętego przylądka stał bosman.
– Chodźcie prędko! Chodźcie! – wołał, poruszając żywo rękoma.
– Cóż tam widzisz? – zapytał kapitan.
– Łódź!… łódź płynie!…
– Naprawdę! Łódź… tam, tam daleko!… Widzicie ją? – wołałem w najwyższem uniesieniu.
– Może to łódź Halbranu – rzekł Len Guy – może prąd rzuca ją z powrotem.
– Nie, to nie ona! – zaprzeczył stanowczo Jem West. Zarówno kształt jej, jak wielkość, różni ją bardzo od naszej. Niema żagli, nie widzę by kto wiosłował…
– Zdaje się być pustą – potwierdziłem – widocznie fala tylko ją niesie…
– Trzeba jakim bądź sposobem dostać się do niej – zawołał Len Guy – ale ta znaczna odległość… i zdaje się że płynie jeszcze dalej; za chwilę zginie dla nas!… Boże mój, co począć, co począć!…
Nagle bliski plusk wody zwrócił z tę stronę nasze spojrzenia. To Dick Peters zrzuciwszy wierzchnie ubranie, skoczył do morza, kierując się ku łodzi.
Głośny okrzyk wyrwał się z naszych piersi. Metys objął nas przelotnem spojrzeniem i silnym ruchem pchnął się naprzód. Zręczność i siła tego człowieka nie znajdzie równej sobie. Patrząc na jego ruchy pewne i miarowe, nie wątpiłem, że dosięgnąć zdoła łodzi. Jakże jednak sobie powadzi, by ją doprowadzić do brzegu, skoro nie znajdzie w niej wioseł? Przyholować ciężar taki milę przeszło, byłoby niepodobieństwem, nawet dla niego.
– Zejdźmy tam niżej! – rzekł kapitan. – Z łodzią czy bez niej, Peters tam tylko wrócić może.
–Ma już ją! ma! – krzyknął bosman – Brawo Dick, brawo!
Dosięgnąwszy łodzi, metys wzniósł się do połowy ciała, silną ręką uchwycił za krawędź, przechylił ją znacznie ku sobie, tak, iż sądziłem że się przewróci, gdy on leciuchno jak akrobata wciągnął się do jej głębi, poczem siadł, by zaczerpnąć powietrza.
Nagle krzyknął dziwnym głosem i pochylił się na dłuższą chwilę.
– Cóż on tam znalazł? – pytaliśmy jeden drugiego.
– Niezawodnie ucieszył się wiosłem – objaśnił Hurliguerly – bo oto bierze je do ręki i z całych sił pracuje. Dzielny, dzielny Dick!
– Spieszmy tam niżej! – zawołał znów Len Guy – podążając szybko po wybrzeżu zasłanem gęsto czarnemi odłamami kamieni.
– Przypływ morza dopomaga mu teraz – myślałem, biegnąc za drugimi.
O jakie trzysta sięgów dalej, przy maleńkiej zatoce zatrzymał nas kapitan. Wprost ku nam płynęła łódź. Teraz sama fala niosła ją do brzegu. Już jest blisko nas! Peters pochyla się i unosi bezwładne ciało człowieka.
– Brat mój! Brat!… – jęknął strasznym głosem kapitan.
– Żyje!… – upewnił Peters.
W chwilę później Len Guy obejmował swego brata w serdecznym uścisku. Trzech jego towarzyszy leżało jeszcze nieruchomo w łodzi.
Rozdział XIV
Historya jedenastu lat.
rzeniesiony do groty Wiliam Guy i trzech marynarzy: Tronkle, Roberts i Coven, wrócili prędko do przytomności. Ciepła porcya bulionu i kieliszek koniaku, pobudziły na nowo do życia ich organizm, wyczerpany jedynie brakiem pożywienia.
Powitanie tak długo rozdzielonych braci, było widokiem do głębi serca wzruszającym, i gdy łzy radości zwilżały oczy nasze, usta szeptały dziękczynną modlitwę do Stwórcy – i nie pytając już co nam przyszłość zachowuje, oddaliśmy się bezpodzielnie obecnej chwili radosnej.
Po pierwszym wybuchu uczuć pragnął Wiliam poznać warunki naszej podróży, aż do tak odległego punktu kuli ziemskiej. Len Guy opowiedział mu wszystko kolejno, począwszy od spotkania lodowca z ciałem Watersona; a więc przybycie nasze do pustej już Tsalal, nadzwyczajną katastrofę z lodowcem, rozbicie i zatonięcie naszego statku, dalsze unoszenie prądem i ostateczną zdradę części załogi już u brzegów Halbran-Landu.
Wracając do sił, Wiliam udzielił nam również szczegółów długich jedenastu lat, przeżytych blisko bieguna.
Gdy więc 8-go lutego 1828 roku, nie posądzając o zdradę Too-Wita, udał się z całą prawie załogą Oriona do osady Klock-Klock na wyspie Tsalal, zostali wszyscy zasypani gruzami sztucznie potworzonych wzgórz, on znalazł się z kilku drugimi jeszcze w miejscu, z którego szczęśliwie zdołał się wydobyć i schronić w jednej z głębokich jam, powstałych zapewne przez wykopanie owych olbrzymich brył steadytowych. Aby ktoś inny jeszcze oprócz nich ocalał, nie przypuszczali nawet, przekonać się zaś o tem nie było możebne, z obawy przed nową napaścią krajowców, jak mu to metys opowiedział. Siedzieli więc tam ukryci, podczas gdy Prym z Petersem znajdowali się po drugiej stronie wąwozu, który przedzielał ten dziwny labirynt tsalalski, Było ich razem siedmiu, a mianowicie: Wiliam Guy, Waterson, Roberts, Coyen, Trinkle, oraz zmarli niedawno Forbes i Lexton. Nie śmiejąc się ruszyć, widzieli wszakże wszystko co się dokoła nich działo. Znany więc był im napad krajowców na Oriona, wysiłki obrony tych sześciu, którzy na nim pozostali, wreszcie straszny wybuch prochu i zupełne zniszczenie statku oraz śmierć tysiąca krajowców. Podczas jednak, gdy Prym z Petersem, jak wiemy, zdołali upatrzyć chwilę sposobną do ucieczki, oni nie mogli odważyć się na to, bowiem nazbyt wielki ruch panował nieustannie u najbliższego im wybrzeża. W każdym razie nadzieja, że zdołają prędzej czy później dopaść jakiej łodzi i porzucić tę ziemię, dodawała im siły do zniesienia nad wyraz przykrej chwili obecnej Żywiąc się bowiem jedynie orzeszkami, rwanemi z pobliskich krzewów, poczęli doświadczać w końcu strasznych boleści; aż najniespodziewaniej położenie ich uległo zupełnej zmianie.
Było to 22-go lutego, gdy głośne okrzyki „tekeli-li” i „lama-lama”, wydawane przez biegnące w najwyższym popłochu tłumy krajowców, zwróciły uwagę ukrytych w czeluści rozbitków. Z początku nie mogli zrozumieć, co było przyczyną tak ogólnego przerażenia, aż wreszcie dojrzeli Sułtana, wiernego psa Pryma, który towarzysząc tu swemu panu, nie został zabity; ale jakże straszny przedstawiał w tej chwili widok! Z najeżoną białą swą sierścią, z ziejącą paszczą, rzucał się w szalonym pędzie ku krajowcom wpół nagim, kąsając i rwąc ich ciało. Niewątpliwą było rzeczą, iż tym razem Sułtan naprawdę dostał napadu wścieklizny. Ubić chore zwierzę nie było przecież rzeczą trudną dla tych ludzi, ale oni w zabobonnym strachu, który podniecała jeszcze biała barwa sierści psa, nie śmieli go dotknąć, a tylko jeden przez drugiego cisnęli się do łodzi, by opuścić bezpowrotnie wyspę. Nie wszyscy wszakże zabrać się mogli. Pozostała ich jeszcze znaczna liczba. Tu rozpoczynają się najokropniejsze sceny, jakich kiedykolwiek oko ludzkie było świadkiem. Bo gdy Sułtan, trawiony swą chorobą, legł wreszcie martwy, udzielony ludziom jad wścieklizny, w okropny sposób począł się u wielu objawiać. Nieszczęśliwi ci w szalonych męczarniach staczali walki między sobą, zaszczepiając w dalszym ciągu zarodek choroby. Trwało to jeszcze dni kilkanaście, a stos kości nieopodal wioski Klock-Klock, który zwrócił tam naszą uwagę, był smutnem cmentarzyskiem ostatnich krajowców na Tsalal.
Teraz Wiliam Guy i jego sześciu towarzyszy, zostawszy panami wyspy, rozpoczęli życie w łatwiejszych warunkach. Aby przedewszystkiem mogli czuwać nad tem, co działo się na morzu, przenieśli się blisko brzegu. Dłuższy też czas spodziewał się Wiliam Guy, że zniknięcie jego nasunie w Anglii myśl podjęcia wyprawy w te strony; że może pospieszą mu z pomocą. Minęła wszakże dość ostra zima, wróciło znów lato, a żaden okręt nie ukazał się na wodach. Powoli też zagospodarowali się dość wygodnie; zgromadziwszy pozostałe zwierzęta i ptaki domowe, nie zapominając o dość licznych jeszcze wówczas żółwiach, dopomagając sobie wreszcie rybołóstwem, nie zaznali głodu. Nieocenionej też wagi stały się dla nich pewne rośliny miejscowe, a mianowicie „Kochlearia”, której własności antiskorbutowe chroniły ich od tej choroby.
Wprawdzie zima nie była tam lekką; obok silnych mrozów, gwałtowne wichry i burze antarktyczne dałyby im się boleśniej we znaki, gdyby nie skóry ubitych zwierząt, które im pewną stanowiły ochronę.
Tak mijał rok za rokiem. Nadzieja powrotu poczęła słabnąć. Zbudować łódź podobną, do tych, jakich używali krajowcy i puścić się na morze, aby przepłynąć koło biegunowe, byłoby wielkiem szczęściem dla nich – cóż, kiedy oprócz swych kieszonkowych noży, nie posiadali innych narzędzi. Smutna rezygnacya została im jedynie, szczęśliwym o tyle jeszcze, że wszyscy żyli razem. Aż nagle w miesiącu maju roku zeszłego, ubył im jeden towarzysz. Było to w czasie licznego przypływu lodowców, gdy Waterson wyszedłszy nad morze, dla połowu ryb, nie wrócił więcej. Nie wiedziano co się z nim stało. I czy Waterson wypadkiem czy umyślnie odpłynął na lodowcu, miało na zawsze pozostać dla nas tajemnicą,.
Stratę ukochanego towarzysza odczuł głęboko Wiliam Guy. Ale nieszczęście rzadko przychodzi samo. W kilka miesięcy później gwałtowne trzęsienie ziemi zatracając prawie ślad sąsiednich wysp, zburzyło Tsalal i zniszczyło na niej wszelkie życie. Obawa powtórzenia się katastrofy, opanowała rozbitków. To też gdy fala w parę dni później przyniosła pustą łódź krajowców, Wiliam Guy uległ życzeniu pięciu swych towarzyszy i zabrawszy żywności ile tylko było można, wypłynęli na morze. Pora jednak okazała się źle wybraną. Prawdopodobnie w skutek owego trzęsienia, morze było strasznie wzburzone, a silny wiatr północny dął tak, iż oprzeć się mu nie było sposobu. Długie tygodnie płynęli, nie napotkawszy nigdzie lądu, aż wreszcie niedawno wyczerpani, z resztkami już tylko zapasów, dostali się na ziemię leżącą po drugiej stronie cieśniny, nazwanej przez nas Orion-Sund. Grunt tam podobnio jak Halbran-Landu jałowy i pusty, nie przedstawiał oczywiście warunków do życia. Zrozpaczeni wsiedli więc znowu do łodzi. Wkrótce wszakże opuściły ich zupełnie siły; fala niosła ich to w tę, to w inną stronę. Stopniowo tracili przytomność, nie wiedząc nic już co się z niemi dzieje. I w tej to chwili Opatrzność dozwoliła, że bosman spostrzegł ich łódź, a metys zdołał ją doścignąć, aby kochający się bracia odnaleźli się wreszcie na odległym zakątku Halbran-Landu.
Rozdział XV
Sfinks lodowy.
dwa dni później, nie pozostał już na owym lądzie antarktycznym ani jeden człowiek z załogi dwóch żaglowców. Bowiem 21 lutego wczesnym rankiem, łódź obciążona trzynastu ludźmi i znacznym zapasem żywności, opuściła niegościnne brzegi Halbran-Landu, kierując się ku Północy.
Skoro tylko minęły pierwsze chwile wzruszeń i radosnego powitania, poczęliśmy naradzać się nad ważną dla nas wszystkich kwestyą powrotu, który wraz z posiadaniem łodzi stał się znów możliwym. A jeśli wracać, to zaraz, bez straty jednej chwili! Jeszcze miesiąc cały mogliśmy liczyć względnej pogody; jeszcze miesiąc nim nadejdą mrozy, bylebyśmy tylko przebyli zaporę, byleby jeszcze zastać rybackie okręty! Wprawdzie nasuwała się poważna myśl, czy nie lepiej już przeczekać do wiosny, gdyśmy się tu urządzili, gdy mamy bezpieczne schronienie w grocie. Bezwątpienia, żegluga wtenczas przedstawiałaby mniej niebezpieczeństwa, ale znowu pobyt tutaj przez tyle ciężkich miesięcy, stał jako straszne widmo przed nami.
Godziliśmy się z losem – powiedziałem dawniej – tak, ale godzenie podobne, zależy od braku wyboru, od twardej konieczności, w której zmienić już nic niepodobna. A teraz gdy mogliśmy wybierać, czyż nie naturalną było rzeczą, że dążyliśmy do powrotu, drogą którą Hearne nas wyprzedził tylko w warunkach o wiele korzystniejszych dla nas.
Po rozważeniu więc wszelkich „przeciw” i „za”, pozostawiliśmy jeszcze ostatnią decyzyę glosowaniu. Stary już, siwobrody kapitan Oriona był za najspieszniejszym powrotem, również Len Guy i Jem West nie lękali się skutków tej przeprawy; ze zdaniem ich godziłem się chętnie, co też uczynili zresztą wszyscy, prócz jednego bosmana, który stawiał trudności, usiłując tłomaczyć, że ryzykujemy zbyt wiele, porzucając pewne dla niepewnego. Bo trzy do czterech tygodni, to nazbyt mało na przebycie tak wielkiej przestrzeni wodnej, jaka rozkłada się między Halbran-Landem a kołem biegunowem; a czy będzie możebnem nawrócić, gdy by zapora była już zamkniętą, czy łódź nasza wytrzyma siłę przeciwnego prądu, z jakim musielibyśmy wtenczas walczyć? Mimo wszakże tych argumentów, którym przyznawaliśmy bezsprzecznie słuszności wiele, poczciwy bosman, uczyniwszy co mu sumienie kazało, był gotów do tej podróży, choćby tylko dla tego żeśmy jej wszyscy pragnęli.
Połączonemi siłami dokonaliśmy w kilkanaście godzin potrzebnych przygotowań, dla tego też już rano dnia 21-go lutego, jak rzekłem wyżej, mogliśmy opuścić wybrzeże Halbran-Landu, a płynąc zgodnie z wiatrem i prądem, nie dalej jak w poobiednich godzinach, wzrok nasz zaledwie wyróżniał odległe kontury tej ziemi.
Łódź która nas wiozła, była jednym z owych statków, jakiemi krajowcy zwykli się posługiwać do komunikacyi między wyspami. Wiedzieliśmy z opowiadań Pryma, że łodzie ich bywały dwojakiego kształtu: jedne szerokie i płaskie przypominały nasze tratwy, drugie wąskie a długie – podobne do pirogów używanych przez dzikie plemiona wysp oceanu Indyjskiego. Do tych ostatnich właśnie należała nasza, i gdy długość jej wynosiła stóp czternaście, szerokość zaledwie sześć. Przód i tył mocno wzniesione, zabezpieczały od zalania falą, a kilka par wioseł pomagało żegludze. Mimo jednak że krajowcy, nie znając zupełnie użytku i wyrobu żelaza, posługiwali się wyłącznie materyałem roślinnym, statki ich przedstawiały wyjątkową moc i trwałość. Użyte do wiązania łodygi miejscowych roślin, o włóknach wielkiej sprężności, trzymały jak druty miedziane, podczas gdy żywica drzewna którą zalane były szpary, nabierała w zetknięciu z wodą twardości metalicznej.
Wyrznięta w grubych zarysach na przodzie łodzi figura ryby parakutą zwanej, dość pospolitej w tych wodach, podała myśl przezwania tak naszego statku.
Oczywiście, większą część ładunku ocalonego z Halbranu, pozostawiliśmy na opuszczonym lądzie, zabierając ze sobą jedynie najniezbędniejsze rzeczy, obok możliwej ilości pożywienia i napoju. Na jeden tylko zbytek pozwoliliśmy sobie, a mianowicie na maleńki piecyk ustawiony w tylnym końcu łodzi i parę worków węgla do podniecenia ognia, skoroby okazała się potrzeba ciepłego posiłku.
Tak więc, jeśliby nam przyszło ostatecznie wrócić jeszcze na Halbran-Land, nie paliliśmy mostów za sobą. Grota czekała nas zawsze z całem urządzeniem i bogatym jeszcze zapasem pożywienia, które zabezpieczyliśmy wedle możności od wilgoci i zepsucia.
Przed samym odjazdem zatknął bosman chorągiew brytańską na najwyższym szczycie zajmowanych przez nas skał, co zdaleka musiałoby zwrócić uwagę każdego, ktoby przybył w te strony. Czy jednak oprócz naszych dwóch kapitanów odważy się prędko ktoś inny na podobną wyprawę, wątpiłem o tem bardzo.
Załoga „Parakuty”, licząc obydwóch braci Guy’ów, porucznika, bosmana, mnie i reszty marynarzy z Oriona i Halbranu, liczyła 13 ludzi.
Trzynastka zatem, owa liczba kabalistyczna! Czy mieliśmy ją uważać jako przepowiednię powodzenia, czy też jako groźbę nowych zawodów?
Umocowaliśmy u Parakuty maszt na jednę trzecią całej jej długości, z rejami zdolnemi unieść dość szeroki żagiel; prócz tego mniejsze nieco płótno, oraz trzy pary wioseł w ruchu, przyspieszały naszą żeglugę. Przez pierwszych też ośm dni płynęliśmy około 30 mil na dobę.
Dotychczas nie opuściliśmy jeszcze cieśniny, trzymając się niezbyt daleko od brzegu, gdyż oba bracia Guy uznali, że dopóki tylko okaże się to możliwem, zawsze bezpieczniej będzie nie odsuwać się zbytnio od lądu, na którym moglibyśmy, w razie potrzeby znaleść punkt oparcia. Chociaż, jakie bezpieczeństwo dałaby nam ta ziemia pusta i jałowa, w przededniu srogiej zimy? Wolałem już wcale nie myśleć o tem.
Dość znaczna ilość płynących wraz z nami lodowców, nie przeszkadzała wprawdzie maleńkiej naszej łudzi, która z łatwością omijała te olbrzymy; widok ich wszakże nasuwał dręczącą myśl, że spieszą one zatarasować bramę, przez którą mieliśmy wrócić z tych sfer bezdennej pustki, do życia, światła i ludzi.
Jedność i zgodne porozumienie wśród załogi, było nam wielką pociechą, tylko Peters przekonany ostatecznie o bezskuteczności swych poszukiwań, nie znalazłszy i na Halbran-Ladzie śladu swego ukochanego Pryma, stał się więcej jeszcze niż poprzednio milczący, nawet do mnie nie odzywał się już wcale.
Jak rzekłem, rok 1840 był przestępnym; gdy więc w notatkach mych zapisałem datę 29 lutego, Hurliguerly którego dobry humor nie opuszczał – i teraz oświadczył, że jest to dzień jego urodzin. A ponieważ uroczystość podobna zdarza mu się tylko co cztery lata, wartoby ją uświetnić szklaneczką visky.
Wypiliśmy więc chętnie za zdrowie tego dzielnego człowieka, trochę gadatliwego, lecz wypróbowanej wierności,. którego nadto krotochwilność mowy uczyniła nam niejednę przykrą chwilę łatwiejszą do zniesienia.
Poczynione dnia tego wymiary, trudne już bardzo z powodu nadzwyczajnego obniżenia się słońca, wykazały 79° 17’ szerokości a 118° 37’ długości wschodniej. Oba więc brzegi cieśniny Orion Sund ciągnęły się między 118 i 119 stopniem, podczas gdy 12 już tylko stopni dzieliło Parakutę od koła biegunowego.
Często obaj kapitanowie rozkładali na ławce bardzo jeszcze niedostateczną kartę tych stron świata, a ponieważ Wiliamowi Guy obce były oczywiście ostatnio poczynione odkrycia, mianowicie w wyprawie Kempa i powtórnej Morella, słuchał przeto uważnie opowiadań brata, albo też wspólnie zaznaczali położenie poznanych teraz lądów.
W rozmowach tych, w których naturalnie i ja najczęściej brałem udział, zrobił raz uwagę Len Guy, że zbliżamy się coraz więcej do bieguna magnetycznego ziemi, który jakkolwiek dotychczas przypuszczalnie tylko jest oznaczony, w każdym razie w tych okolicach znajdować się musi. Punkt ten, w którym jak wiadomo schodzą się wszystkie linie południków magnetycznych globu, odpowiada przeciwległemu punktowi bieguna magnetycznego półkuli północnej.
Nie była to wszakże dla nas, jak sądziłem, kwestya doniosłości jakiejkolwiek; natomiast nie uszło naszej uwagi, że Orion Sund począł zwężać się coraz więcej, że wreszcie szerokość jego wynosiła zaledwie około 12 mil morskich, co nam dozwoliło widzieć rownocześnie oba brzegi lądu.
– Choćby po wąskim kanale, dość jeszcze będzie miejsca dla łodzi naszej –rozumował bosman – byleby tylko wyjście nie zamknęło się całkiem.
– Niema obawy o to – odpowiedział Len Guy, – wyjście być musi, ponieważ prąd nie ustaje dążyć w tym kierunku i mojem zdaniem, należy nam trzymać się go stale.
Rzeczywiście, Parakuta nie mogła mieć lepszego nad ów prąd sprzymierzeńca, który wszakże okazałby się niezawodnie wrogim, gdyby nam przyszło walczyć przeciw niemu. Nasze pomiary dnia 10 marca wykazały przy tej samej długości 76° 13 szerokości, zatem przez owe 20 dni od chwili opuszczenia Halbran Landu, wznieśliśmy się około 600 mil ku Północy, a stosunek ten upoważniał nas do nadziei, że jeżeli nic się nie zmieni, zdołamy jeszcze dość wsześnie przebyć zaporę, by znaleść z tamtej strony rybackie okręty.
Tymczasem nagle przez kilka godzin staliśmy się świadkami zjawiska równie nadzwyczajnego, jak osobliwości któreremi przepełnione są opisy Artura Pryma. W czasie bowiem śniegowej zamieci, ujrzeliśmy w koło siebie światełka iskier elektrycynych, które z lekkim trzaskiem sypały się zarówno z łodzi i wioseł, jak z każdej części ubrania i ciała naszego przy najmniejszym ruchu. Same nawet spadające szerokie płaty śniegu, zacinając ostro, niby ukłucie igiełek, promieniały jak gwiazdeczki. Morze przytem było tak wzburzone, iż groziło nam kilka razy zalanie falą.
Stopniowo obniżające się słońce, zaledwie trochę tylko wychyliło się za horyzont, rzucając blade, ukośne promienie; niezawodnie gdybyśmy sami nie posuwali się naprzód ku Północy, otoczyłaby nas oddawna ciemność zupełna. Mrok wszakże który rozpostarł się dokoła w połączeniu z gęstą mgłą, zmuszał nas do szczególnej w żegludze uwagi – mianowicie, gdy wypadało omijać lodowce ciągle w znacznej liczbie, gdy tymczasem w stronie południowej zapalała się często na niebie szeroka łuna zorzy polarnej, a temperatura opadając stopniowo zeszła do 5° poniżej zera.
– Jeżeli się spóźnimy do zapory – myślałem często w ponurej zadumie – jakież okropne będzie przezimowanie u stóp tych lodowców! Czyż nie lepiej byłoby już powrócić na Halbran-Land? Ale znowu, czy wtenczas jeszcze Orion Sund będzie równie wolnym jak obecnie?… Wyprzedziwszy nas o całe 12 dni, Hearne i jego towarzysze, może znajdują się już w tej chwili z tamtej strony lodowej fortecy…
Mimo trudności, dla braku światła słonecznego, obaj kapitanowie upatrzywszy chwilę wolniejszą od mgły obliczyli znów, iż znajdujemy się na 75° 17’ szerokości i 118° długości wschodniej, co nas objaśniło, iż pod datą 12 marca zaledwie 400 mil dzieliło nas od zapory; równocześnie też stwierdziliśmy, że cieśnina zwężona znacznie przy 77-ym równoleżniku, poczęła znowu rozszerzać się tak, iż nie dojrzeliśmy już drugiego brzegu lądu. Okoliczność przeciwna nam bardzo, gdyż równocześnie prąd począł słabnąć – a cóż poczniemy jeśliby w końcu zagubił się całkiem?…
Tejże samej nocy podniosła się znów gęsta mgła przy zupełnem uciszeniu się wiatru. Nie to wszakże mogło nas dziwić lub zbytnio niepokoić; co jednak wydało nam się rzeczą bardzo szczęśliwą, to zdwojony mimo tego bieg naszej łodzi, wyprzedzającej nawet szybkość prądu. Próżno też szukaliśmy wytłomaczenia tego zjawiska, aż gdy nazajutrz około godz. 12-ej mgła poczęła nieco opadać, ujrzeliśmy w zachodniej stronie, w odległości zaledwie półmilowej, jakąś bryłę olbrzymią, wznoszącą się na podstawie nie większej nad 300 stóp obwodu.
Bryła ta, szczególnym swym kształtem przypominała najwyraźniej owe tajemnicze postacie sfinksów z torsem na wpół wzniesionym, z łapami wyciągniętemi naprzód. Postacie zagadkowe, które mitologia grecka stawiała na drodze do Teb.
Byłożby to zwierzę żywe?… Potwór olbrzymi tysiąc razy większy od owych przedpotopowych mastodonów, których odkopywane szczątki zadziwiają dzisiejszą ludzkość?!… W obecnem usposobieniu naszych umysłów, nie dalecy byliśmy od uwierzenia, że potwór ów żywy rzuci się lada chwila na łódź naszą, by ją zmiażdżyć swemi pazurami.
Po pierwszej wszakże chwili niepokoju, zarówno mało rozumnego jak rozumowanego, poznaliśmy iż bryła to ta sama przy której nastąpiła zgubna dla nas katastrofa nadziania na lodowiec Halbranu, sen, w którym ujrzałem potwornego -olbrzyma strzegącego tajemnic antarktycznych.
Zaledwie ochłonęliśmy z przykrego wyrażenia pierwszej chwili, aż nowe wypadki wywołały nasze ździwienie, przerażenie nawet.
Jeżeli od jakiegoś już czasu Parakuta podążała ze zdwojoną szybkością, teraz siła jej ruchu przechodziła wszelką miarę, a żelazny hak pozostały nam z Halbranu, umocowany przez porucznika na przodzie łodzi, wyprężając coraz więcej trzymające go linki, odskoczył naprzód jakby ciągniony siłą nadzwyczajną. Zdawało się, iż hak ten holuje nas cudownie ku skale.
– Co to jest, co to znaczy? – zawołał Wiliam Guy.
– Przetnij bosmanie linki – przetnij je prędko – krzyknął Jan West, inaczej grozi nam rozbicie.
Hurliguerly spieszy wypełnić rozkaz porucznika. Zaledwie jednak zdążył przeciąć nożem jeden z węzłów, gdy reszta linek pęka, hak wraz z wyrwanym mu gwałtownie nożem, jak wyrzucony z procy kamień dąży ku skalistej masie. W tejże samej chwili wszystkie przedmioty żelazne złożone na łodzi, jak broń nasza, naczynia kuchenne, piecyk Endirota, nawet noże z kieszeni, lecą w tym samym kierunku, a łódź zwolniwszy nieco w biegu, zatrzymuje się u podnóża skały.
Cóż się dzieje?… Czy znaleźliśmy się w owym świecie cudowności, które przypisywałem jedynie halucynacyom Pryma? Czy też owo zjawisko niepojęte wypływa z przyczyn fizycznych?…
– To nasza łódź – to łódź Halbranu!… – woła Hurliguerly.
Tak rzeczywiście, była to łódź skradziona przez Hearna, lecz w jakimże stanie. Bez masztów, żagli i rudla, sterczały z niej tylko luźno trzymające się deski, nawpół połamane gwałtownem jakimś rozbiciem, i co dziwniejsza, wszelkie jej części żelazne, jak śruby od steru, okucia, zawiasy, gwoździe nawet, zniknęły bez śladu.
Ledwie zdołaliśmy to stwierdzić, gdy głos Jem Westa przywołał nas nieopodal, i z głębokiem wrażeniem ujrzeliśmy leżące na niskiem w tem miejscu brzegu, trupy, w których nie trudno było nam poznać Hearna, Marcina Holta i jednego z Falklandczyków. Trzech tylko – gdzież więc reszta załogi? Może zdołała ocalić tu swe życie? Lecz napróżno obeszliśmy skałę dokoła – żadnego śladu pobytu żywej istoty!…
– Prawdopodobnie, – zauważył Wiliam Guy – łódź rozbitą została w zetknięciu się z lodowcem – i gdy inni odrazu potonęli, tych wyrzuciła tu fala.
– Ale czemże wytłómaczyć – rzekł bosman – podobny stan łodzi?
– Tak jest – potwierdził Jem West – co znaczy ten zupełny w niej brak żelaza, iż zdawałoby się, że je ktoś jakby z rozmysłem pousuwał!
Zostawiwszy łódź naszą pod strażą dwóch ludzi, postanowiliśmy zbadać nieco dziwną tę skałę, której kształt wyraźnie już teraz występujący, tak osobliwie przypominał legendową postać sfinksa, a na powierzchni której pod wpływem powietrza i czasu, utworzyła się owa pleśń rdzy charakteryzująca stare metale.
I nagle w umyśle moim powstało przypuszczenie, pewność nieledwie.
– Tak – zawołałem – magnes! Tu kryje się niezawodnie magnes siły nadzwyczajnej!…
Zrozumiano mnie odrazu – i w tejże chwili, katastrofa Hearna i jego wspólników, stała się nam jasną.
Kolos ten, niby zbiornik siły magnesowej, działał na żelazo, jak to sami stwierdziliśmy, w odległości znacznej. Porwana więc tą „atrakcyą” łódź uciekających, w której budowie oczywiście dużo znajdowało się części tego metalu, biegła z nadzwyczajnym pędem, by rozbić się o brzegi skały. I nasza Paracuta uległaby niezawodnie podobnemu losowi, gdyby nie ta szczęśliwa okoliczność, że krajowcy nie mając wyrobów żelaznych, jedynie tylko drzewa i części roślinnych wzięli do niej.
– A więc tu znajduje się biegun magnetyczny naszego globu – rzekł kapitan Oriona.
– Twierdzić na pewno nie mogę – odparł Len Guy, – nie zdaje mi się przecież, aby tak bezwzględnie być miało; uczeni bowiem nie przypisują zwykle temu miejscu innych własności, nad tę, iż igła busoli nie ulega w jego pobliżu swemu zwykłemu zboczeniu.
– Jest to niewątpliwie jedna z onych gór magnesowych, o których mówiono w dawnych już czasach – zauważyłem. – Gdy wszakże opowiadania o grożącem niebezpieczeństwie, okrętom zbliżającym się do nich, uznano za bajki, gdy odrzucono możność, aby góry te przyciągając gwoździe i wszelkie żelazo znajdujące się u statku, powodowały tem samem nagłe jego zatonięcie, my teraz sami doświadczyliśmy tej siły.
Prawdopodobnie elektryczność rozlana, że tak powiem, w otaczającej nas atmosferze, a której burze nie zdążyły wyładować z chmur, pchana wiatrami ku biegunom, zbiera się nieustannie w ilości nadzwyczajnej. Uważam też za jej objawy, owe zorze polarne, których cudowne blaski jaśnieją nad horyzontem w długie miesiące zimowe. Uczyniłem nawet przypuszczenie, dotychczas wszakże niesprawdzone, że podczas gdy u jednego bieguna następuje wyładowanie elektryczności „dodatniej” u bieguna przeciwnego wyładowuje się elektryczność ujemna.
Oczywiście, podobna ilość elektryczności nie może powstać bez wpływu na masy żelaza znajdującego się w tych stronach, w stosunku bez porównania większym, aniżeli na innym punkcje ziemi. Pod jej też działaniem rozbudził się w tej olbrzymiej skale, która jest jakby surowem żelazem, magnes równający się kolosalnym jej rozmiarom. Niedaleki też jestem od twierdzenia, że tu, a nie gdzieindziej znajduje się południowy biegun magnetyczny – jako przeciwległy północnemu. Oba zaś te punkta łączy przez podziemne przewodniki bezzustanne krążenie tej siły, niby między dwoma olbrzymiemi „akumulatorami”.
– Naturalnie – dodałem w końcu – rozumowanie me, oparte jest jedynie na przypuszczeniach; zdaje mi się wszakże iż zjawiska jakich jesteśmy świadkami, potwierdzają je w części.
– Czy sądzisz pan, iż i dla nas zbliżenie do tej bryły przedstawia jakie niebezpieczeństwo? – zapytał Len Guy.
– Nie zdaje mi się – odparłem – bowiem nie elektryczność, lecz magnes tu działa.
– Tam – ach – tam! – zawołał nagle Dick Peters z oczami szeroko rozwartemi, dążąc naprzód ku wyżynom kolosu.
Pospiesznym krokiem szliśmy za nim po wulkanicznej, czarnemi bryłami lawy i kamieni zarzuconej powierzchni. Potwór zdawał się rosnąć w miarę, jak zbliżaliśmy się do niego, nie tracąc nic ze swych kształtów mitologicznych. Nie umiem oddać wrażenia, jakie czynił na nas w tej pustej, wodnej przestrzeni. Należały one do tych, dla których brak nam słów, a które jedynie odczuć można. I… zapewne było to tylko złudzenie zmysłów – lecz zdawało się nam, jakoby i na nas działał swą siłą przyciągającą.
Doszedłszy do jego podstawy, odnaleźliśmy wszystkie przedmioty postradane przed chwilą, obok tych, które należały do łodzi Halbranu. Ale wszystkie trzymał potwór tak mocno, iż niepodobna było w żaden sposób je oderwać – tak, iż stanowiły już jedną całość ze skałą.
– A ty sfinksie, przebrzydły złodzieju!… – zawołał Hurliguerly, nie mogąc zabrać ulubionego swego noża.
Sądzę iż nikogo nie zadziwi, że oprócz przedmiotów żelaznych i stalowych pochodzących z dwóch naszych łodzi, nic innego nie było na tem miejscu. Żaden okręt bowiem nie zawinął dotychczas aż do tych przestrzeni; najpierw łódź Hearna, a następnie nasza przywiozła pierwszych tu ludzi – i gdyby nasz Halbran pozostał był dotychczas w swej pięknej całości, bezwątpienia byłby tutaj uległ zupełnemu zniszczeniu.
Tymczasem Jem West przypomniał nam, iż czas nagli byśmy opuścili ową „Ziemię Sfinksa” – każda bowiem godzina spóźniona u zapory, stanowiła nieledwie o życiu naszem.
Rozkaz powrotu do łodzi był więc już wydany, gdy najniespodzianiej doszedł uszu naszych stłumiony jęk i łkanie serdeczne. Pospieszyliśmy w tę stronę.
Okrążywszy prawą łapę potworu, ujrzałem Petersa klęczącego nad ciałem, a raczej szkieletem pokrytym skórą, którego zimno tych stron uchroniło od rozkładu, zostawiając mu pozory niedawno zmarłego człowieka. Leżał z głową pochyloną; biała broda spadała za pas, a długość paznogci u rąk i nóg, czyniła je raczej do szponów podobnemi. Rzemienny pas strzelby przerzucony przez ramię trzymał się w całości, lufy jej wszakże rdza do połowy już zjadła.
– Prym, mój biedny Prym! – jęknął Peters głosem rozdzierającym.
Nagle zadrżały pod nim kolana, łkanie przeszło w jedno głośne westchnienie, i metys padł na wznak, bez życia. Boleść zabiła to serce oddane tak niepodzielnie jedynemu swemu przyjacielowi.
Prawdopodobnie po nagłem rozłączeniu się towarzyszy przed jedenastu laty, Artur Prym dopłynął w swej łodzi aż tutaj, gdzie siła magnesu działając na stal jego broni, ściągnęła go do siebie – i podczas gdy drewniana łódź popłynęła dalej, on nie rozumiejąc zapewne co się z nim dzieje, przytwierdzony został do twardej bryły potworu.
I dziwnem zrządzeniem losu, ciała tych dwóch ludzi, których niezwykłe koleje życia znalazły w autorze amerykańskim również niezwykłego piewcę, spoczęły teraz na wieki po długiej rozłące, jedno obok drugiego, na tajemniczej ziemi Antarktycznej.
Dwunastu z siedemdziesięciu.
o niespodzianym, a bolesnym dla nas zgonie Petersa, pozostało nas tylko dwunastu na Parakucie, i oto wszystko z załogi dwóch żaglowców, z których pierwszy liczył trzydziestu ośmiu, drugi trzydziestu dwóch ludzi, razem siedemdziesięciu.
W kilka dni po opuszczeniu Ziemi Sfinksa, zgasło dla nas zupełnie światło słoneczne; lecz choć znużeni ciemnością podbiegunowej nocy, choć wiele więcej musieliśmy dołożyć trudu i pracy w omijaniu lodowców, posuwaliśmy się wszakże dość szczęśliwie naprzód.
Wprawdzie coraz częściej świetne blaski zorzy polarnej jaśniały na horyzoncie, cudowne w swych barwach mieniących się od czerwieni pożaru do zielonkawo-żółtych tonów, w dziwnych kształtach, jakie niekiedy przyjmowały jej promienie, Czyż jednak mimo swej piękności, mogła nam owa zorza zastąpić niezrównane z niczem światło dzienne?
Niezwalczony też smutek i tęsknota opanowały serca nasze. Jeden tylko Hurliguerly nie poddawał się temu, budząc w nas wszystkich otuchę swą niezachwianą ufnością, że skoro przetrwaliśmy już tyle, wszystko dobrze zakończyć się musi.
Wreszcie 27-go marca straciliśmy z oczu nawet prawe wybrzeże Halbran-Landu, które ciągnęło się aż dotąd, świadcząc o obszerności stałego lądu antarktycznego. Dla zupełnego wszakże braku światła, nie można było wymierzyć położenia; domyślaliśmy się tylko, iż zaledwie kilkadziesiąt mil mogło nas jeszcze dzielić od koła biegunowego.
Tymczasem temperatura opadała ciągle i dokuczliwe zimno dawało się nam uczuwać boleśnie, mimo ciepłej odzieży. Niejednokrotnie też musieliśmy torować sobie przejście na ściętej lodem powierzchni morza, lub znowu walczyć ze wzburzoną falą zalewającą łódź naszą, w czasie gwałtownych burz srożących się coraz częściej. Jedynie głód nam nie dokuczał; zapasy żywności były jeszcze znaczne, a słodkiej wody dostarczały lodowce.
Nareszcie 28-go kwietnia ujrzeliśmy przed sobą nieprzerwane pasmo gór tworzących zaporę.
– Czy natrafimy na wolne przejście, czy znajdziemy po drugiej stronie ratujący nas okręt? Czy wrócimy jeszcze do świata?… – pytałem się w najwyższem niepokoju, mimo niezłomnej ufności bosmana.
Ale Opatrzność czuwała nad nami.
Po bajecznych trudach i niebezpieczeństwach, walcząc ostatkiem sił, znaleźliśmy się w końcu po drugiej stronie, już na południowej przestrzeni oceanu Spokojnego. Przytomności umysłu Wiliama i Len Guy’a, oraz porucznika i bosmana, a niestrudzonej wytrwałości wszystkich marynarzy, zawdzięczaliśmy wspólne ocalenie. Lecz w jakim stanie była biedna łódź nasza, ta poszczerbiona łupinka, przez której szpary przesiąkającą wciąż wodę musieliśmy stale wylewać!
A tymczasem, gdy jeszcze parę setek mil oddzielało nas od najbliższego lądu, na bezmiernej przestrzeni nie dojrzało oko ani jednego okrętu.
Zbyt już późną była pora dla rybaków – i ponieważ zima trwała od miesiąca, cofnęły się na stanowiska również statki należące do wypraw naukowych, których, jak się później dowiedziałem, było aż dwie w tym roku, i nawet na tychże wodach, mianowicie: amerykańskiego półkownika Wilkes’a, który na Wincentym, jednym z czterech swych żaglowców, odkrył wybrzeża ciągnące się od 60 do 70 stopnia. Druga, francuzkiego kapitana Dumont d’Urville, usiłującego już po raz wtóry dotrzeć do bieguna, a któremu w tej podróży udało się zaznaczyć ziemie Adelajdy i Klary, leżące między 64 a 66 równoleżnikiem. Obadwaj jednak zajęli już bezpieczne stanowiska u Przylądka Hobard-Town.
Czarna też rozpacz zakradała się do serc naszych. Przezwyciężyć tyle trudności, przeżyć tyle niebezpieczeństw, aby w końcu marnie zginąć tak blisko już ocalenia – czyżto nie byłoby istotną ironią losu! Nawet Hurliguerly zwątpił ostatecznie, gdy na domiar wszystkiego, powstała 6-go kwietnia gwałtowna burza, w czasie której cudem tylko nie poszliśmy na dno morza.
Aż nagle okrzyk bosmana:
– Okręt, okręt! – zbudził nas z niemej rezygnacyi, i gdy w rzeczy samej ujrzeliśmy wszyscy w oddaleniu czterech mil zaledwie, w kierunku północno-wschodnim, żaglowiec większych rozmiarów, nadzieja ożywiła nas i nowe wzbudziła siły.
Na dane znaki otrzymaliśmy odpowiedź, i niebawem okręt stanął na miejscu, a wielka łódź jego pospieszyła na nasz ratunek.
Był to „Tasman” trzymasztowiec amerykański Charlestona, na którym znaleźliśmy gościnne, serdeczne przyjęcie.
W czasie pobytu swego przed paru miesiącami u Falklandów, Charleston powiadomiony był o naszej wyprawie, jak również o jej celu. Po dłuższem wszakże a próżnem oczekiwaniu powrotu Halbrana, uważano nas tam w końcu za straconych.
Teraz umieszczeni wygodnie, otoczeni troskliwą opieką mego ziomka, przybyliśmy po kilkunastodniowej jeszcze podróży do Melbourne, głównego miasta prowincyi Wiktoryi w Nowej-Holandyi – gdzie tym którzy przeżyli obie wyprawy, wypłaconą została obiecana przezemnie nagroda.
Rozglądając karty sprawdziliśmy, iż Parakuta wypłynęła na ocean Spokojny między wyspą Klary, odkrytą ostatnio przez Dumont’a d’Urville’a, a ziemią „Fabrycyą”, którą, w swej podróży w 1838 r. poznał Ballenny.
Tak skończyła się nadzwyczajna i pełna przygód wyprawa kapitana Len Guy’a, która niestety, aż nadto kosztowała ofiar życia ludzkiego. A jednak, mimo że wypadki rzuciły nas dalej niż to było naszym zamiarem, mimo że przepłynęliśmy nawet w okolicy bieguna południowego, ileż jeszcze pozostaje rzeczy wielkiej wagi w tych regionach do odkrycia i poznania!
Ale bo też wątpię aby kiedykolwiek groźny Sfinks lodowy zechciał powierzyć ludziom wszystkie swe tajemnice!
KONIEC