Jules Verne
Z Moskwy do Irkutska
(Rozdział X-XII)
91 ilustracji Julesa Férata i dwie mapy
Tygodnik dla dzieci i młodzieży „Świat”
1876
© Andrzej Zydorczak
Rozdział X
Bajkał i Angara.
ezioro Bajkałskie ma dziewięćset wiorst długości a sto szerokości…Głębokość nieznana. Według podania żaden rossyanin w nurtach tej wody nie utonął.
Wspaniały ten zbiornik wody słodkiej na który trzysta rzek się składało, otoczony jest malowniczo wukanicznemi górami. Jedynem jego ujściem jest Angara; rzeka ta przerzyna Irkutsk i wpada do Jenisseju. Góry zaś otaczające są częścią łańcucha gór Ałtajskich.
Już w tej epoce zimno czuć się dawało. Jesień ginęła we wcześnie nastającej zimie. Były to pierwsze dni Października. Słońce zachodziło o godzinie piątej, zimno podczas nocy dochodziło do zera. Pierwsze śniegi pobieliły już wierzchołki gór nad Bajkałem. W czasie zimy syberyjskiej woda zamarznięta na kilka stóp grubości, przeciążoną bywa kuryerskiemi sankami i karawanami.
Jezioro Bajkałskie podlega gwałtownym burzom, bałwany jego groźne.
Michał niosąc Nadię na ręku przybył do jeziora od strony południowo-wschodniej. Cóż ich tutaj czekało, jeżeli nie śmierć z utrudzenia i wycieńczenia sil.
W jaki sposób przebyć jezioro i rzekę? a jednak gdyby je przebyli, pozostawało by im już zaledwo sto czterdzieści wiorst, to jest trzy dni podróży.
Opatrzność widocznie czuwała nad Michałem, bo stepy te tak puste zazwyczaj, dzisiaj nie były bezludnemi.
Na skraju jeziora znajdowało się około pięćdziesięciu ludzi.
Nadia uradowana krzyknęła:
– To rossyanie! rossyanie!
I po tym ostatnim wysiłku oczy jej zamknęły się, głowa opadła na piersi Michała. Ale spostrzeżono ich. Kilku rossyan podbiegło i przyprowadziło dziewczynę z niewidomym na brzeg jeziora, gdzie była przymocowaną tratwa.
Tratwa gotową była do odpłynięcia.
Rossyanie ci, byli to zbiegowie chroniący się do Irkutska przed tatarami i ich okrucieństwem.
Zamiar ten rozradował serce Michała. Pozornie jednak zachował się obojętnie, nie chcąc zdradzić swego incognito.
Plan uciekających był bardzo prosty. Jodłowe lasy dostarczyły bali, te powiązano łoziną i tym sposobem utworzono statek.
Tamto Michała i Nadię zaprowadzono. Dziewczyna odzyskała zmysły. Kazano im się obojgu posilić, położono na łóżkach usłanych z liści i Nadia głęboko usnęła.
Michał nikogo z podróżnych nie wtajemniczył w swoje przygody. Przedstawił się jako mieszkaniec Krasnojarska który nie mógł dostać się do Irkutska przed wojskami emira, oraz dodał że według wszelkiego prawdopodobieństwa, znaczne siły tatarskie zgromadziły się przed stolicą Syberyi.
Nie było więc chwili do stracenia. Zimno stawało się coraz dokuczliwsze. W nocy temperatura spadała niżej zera. Lody poczynały tworzyć się na jeziorze Bajkałskiem. Dotąd tratwa manewrowała swobodnie, ale jeżeli Angara zacznie marznąć zanim na jej prąd przybędą, wszystko przepadło. Z tych więc powodów podróżni nasi wyruszyli bezzwłocznie.
O godzinie ósmej wieczorem tratwa już płynęła przy wybrzeżu, Kilku wieśniaków kierowało za pomocą wielkich żerdzi zastępujących wiosła.
Stary marynarz z jeziora Bajkałskiego przyjął na siebie dowództwo. Był to człowiek sześćdzicsięcio pięcio letni, ogorzały od wichrów jeziora. Gęsta biała broda spływała mu na piersi. Czapka futrzana nadawała głowie wyraz powagi i pewnego majestatu. Opończa pasem przepasana aż do samych stóp okrywała go. Starzec ten zajął miejsce w tyle statku i w milczeniu giestami dowodził i dziesięciu słów nie wymówił w przeciągu dziesięciu godzin. Wreszcie wszystko polegało na tem, aby tratwę utrzymać na prądzie przy wybrzeżu, nie puszczając się na pełne jezioro.
Załogę tratwy składali ludzie rozmaitego powołania. Krajowi wieśniacy, kobiety, starcy i dzieci, dwóch czy trzech pielgrzymów i kilku mnichów. Pielgrzymi śpiewali psalmy głosem żałosnym. Jeden był rodem z gubernii Podolskiej, drugi przybywał z Żółtego morza, trzeci z Finlandyi. Ten ostatni miał u pasa skarbonkę zamkniętą na kłódkę, wyglądającą jak gdyby pochodziła z rabunku kościoła.
Księża przybywali z północy cesarstwa. Od trzech miesięcy opuścili Archangielsk. Zwiedzili oni wyspy święte przy wybrzeżu Cezalie, klasztor Soloretski, klasztor Trójcy Ś-ej, świętego Antoniego i świętej Teodozyi w Kijowie, klasztor Simenof w Moskwie, w Kazaniu, jako też kościół Starowierców i ztamtąd udawali się do Irkutska.
Ksiądz był wioskowy, jakich niezmiernie wielu w Rossyi. Był odziany nędznie, jak prosty wieśniak i w istocie ani stanowiskiem ani władzą w niczem od niego się nie różnił. Sam uprawiał pole, chrzcił, żenił i grzebał. Dzieci i żonę chroniąc przed tatarami, wysłał do prowincyi północnych. Sam zaś aż do ostatniej chwili pozostawał w parafii. Potem kiedy już musiał uciekać, droga do Irkutska była zamknięta.
Różnorodni ci zakonnicy modlili się bezustannie, kończąc każdą strofę modlitwy wyrazami „Chwała niech będzie Bogu”.
Nic nie przerywało żeglugi. Nadia spała głęboko. Michał czuwał nad nią. Sen zaledwo od czasu do czasu sklejał jego powieki, bo myśl nieustannie czuwała.
O wschodzie słońca tratwa jeszcze o czterdzieści wiorst oddaloną była od koryta Angary. Prawdopodobnie dopiero około godziny trzeciej lub czwartej po południu tam przybędzie. Było to niejako szczęśliwym wypadkiem dla naszych podróżnych, bo będą płynąć rzeką wieczorem, w nocy zaś łatwiej im przyjdzie wylądować w Irkutsku.
Jedyną obawą niepokojącą starego marynarza dowódzcę, było tworzenie się lodów na powierzchni wody. Noc była niezmiernie zimna Kawałki lodu coraz częściej się ukazywały. To mogło nietylko utrudnić ale nawet uczynić niepodobnem dalsze żeglowanie. Dla tego też Michał pragnął dowiadywać się co chwila w jakiej ilości ukazywały się lody. Nadia już nie spała, jej więc zapytywał, a ona wiernie objawiała wszelkie zmiany zachodzące na powierzchni wody.
Kiedy tak lody przepływały, dziwne fenomena ukazywały się na jeziorze. Były to wspaniałe wytryski źródeł wody wrzącej, rodzaj studni artezyjskich przez samą naturę zbudowanych w łożysku jeziora. Woda tryskała wysoko, rozpryskując się w parę, prawie natychmiast marznącą. Widok ten zachwycałby spokojnego turystę w spokojnych okolicznościach.
O czwartej po południu wpływano pomiędzy skalami na łożysko Angary. Na prawym brzegu widać było mały port Liwenicznara, kościół i kilka budynków.
Tutaj przekonano się że lody płynęły już na rzece, lecz ilość ich nie była jeszcze przerażającą.
Tratwa przybiła do portu, Tam dowódzca postanowił odpocząć godzinę, dla poczynienia niejakiej naprawy w statku. Bale rozdzieliły się i groziły zupełnem rozsypaniem, należało je więc powiązać na nowo, aby mogły się oprzeć prądowi Angary.
Podczas lata port Liwenitchnara jest miejscem wylądowania podróżujących na jeziorze Bajkałskiem, bądź udających się do Kiachty ostatniego miasta przed granicą rossyjsko-chińską, bądź powracających ztamtąd.
Ale w obecnych okolicznościach Liwenicznara była to także pustynia. Mieszkańcy musieli opuścić obydwa wybrzeża Angara, gdzie bezustannie uwijali się tatarzy. Załoga portu wszystkie statki wysłała na zimowisko do Irkutska.
Tak więc stary marynarz nie mógł się spodziewać, iż wypadnie mu zabierać ztąd passażerów, a jednak w chwili kiedy tratwa przybijała do lądu, dwóch podróżnych przybiegło całym pędem do przystani.
Na ich widok Nadia o mało nie krzyknęła. Pochwyciła rękę Michała tak gwałtownie, że ten z podziwieniem zapytał:
– Co ci się stało Nadiu?
– Nasi dwaj towarzysze podróży są tutaj.
– Czy ten francuz i anglik których spotkaliśmy w wąwozach gór Uralskich?
– Ci sami.
Michał zadrżał, aby nie zdradzono jego incognito.
Wszak teraz Alcydes Jolivet i Harry Blount znali jego prawdziwe nazwisko, wiedzieli iż był Michałem Strogoff kuryerem. Dwaj dziennikarze od epoki rozłączenia się w Iszym już dwa razy się spotkali, raz w obozie Zabedeiro, kiedy knutem uderzył w twarz Iwana, drugi raz w Tomsku, kiedy na jego osobie wykonywano wyrok emira. Tak więc dokładnie byli wtajemniczeni co do jego prawdziwej osobistości.
Michał szybko uczynił postanowienie.
– Nadia, powiedział, skoro tylko ten francuz i anglik przybędą na statek, proś aby się zemną zobaczyli!
W istocie był to Harry Blount i Alcydes Jolivet. Ich nie prosty przypadek a siła okoliczności sprowadziła do Liwenicznara.
Jak wiadomo po wkroczeniu wojsk tatarskich do Tomska, opuścili oni miasto przed wykonaniem okrutnego wyroku na osobie Michała. Nie wiedzieli więc wcale że ich dawny towarzysz podróży nie zginął, a z rozkazu emira został oślepiony tylko.
Tak więc dostawszy koni, tego samego wieczora wyjechali z Tomska z zamiarem, iż następną kronikę już będą pisać z obozu rossyjskiego.
Alcydes Jolivet i Harry Blount spieszyli do Irkutska w nadziei że zdołają wyprzedzić emira i byłoby im się to niewątpliwie powiodło, gdyby nie nadspodziewane ukazanie się owej trzeciej kolumny, przybywającej od strony Jenisseju. Tymczasem przecięto im drogę zanim przybyli do Dinki, musieli się więc udać nad jezioro Bajkałskie.
Skoro przybyli do portu Liwenicznara znaleźli go ostatecznie wyludnionym, a niepodobieństwem było myśleć o natychmiastowem udaniu się do Irkutska, przy coraz liczniejszem napływie wojsk tatarskich. Tak więc od trzech dni czekali nie widząc żadnego punktu wyjścia dla siebie, kiedy na ich szczęście nadspodziewanie tratwa przybiła.
Uciekający wtajemniczyli ich w swoje zamiary. Było niejakie prawdopodobieństwo iż nocą podróżni zdołają dostać się do Irkutska. Postanowili spróbować szczęścia.
Alcydes Jolivet udał się więc natychmiast do starego marynarza z ofiarą zapłaty jakiej sam zażąda, byle ich tylko zabrał z sobą.
– Tutaj się nie płaci, odrzekł poważnie marynarz, tutaj ryzykuje się tylko własne życie.
I Nadia zobaczyła wkrótce dziennikarzy wstępujących na tratwę.
Harry Blount pozostał zawsze tym samym milczącym Anglikiem.
Alcydes Jolivet zdawał się być cokolwiek poważniejszym jak zazwyczaj, a zaprzeczyć niepodobna, iż okoliczności usprawiedliwiały chwilową jego powagę.
Tylko Alcydes Jolivet zajął miejsce na przodzie statku, kiedy uczul iż dotknięto jego ramienia.
Odwrócił się i poznał siostrę Mikołaja Korpanoff a raczej siostrę Michała Strogoff, kuryera, jak to wiedział obecnie.
O mało nie krzyknął z zadziwienia, ale Nadia położywszy palec na ustach, nakazała mu milczenie.
– Pójdź! powiedziała Nadia.
I Alcydes Jolivet wezwawszy z sobą Harrego Blount, udał się za dziewczyną. Podziwienie jego zdwoiło się jeszcze na widok mniemanego brata Nadi, o którym sądził iż dawno nie żyje.
Michał nie ruszył się.
Alcydes Jolivet spojrzał pytająco na dziewczynę.
– On nas nie widzi panowie, przemówiła Nadia. Tatarzy wypalili mu oczy! Mój biedny brat jest niewidomy!
Żywe współczucie odmalowało się na twarzach dziennikarzy.
Po chwili siedzieli już obok Michała, ściskali za ręce, oczekując jego przemówienia.
– Panowie, przemówił nakoniec Michał, nie powinniście wiedzieć kim jestem i w jakim celu jadę na Syberyę. Proszę, zechciejcie uszanować moją tajemnicę. Czy przyrzekacie mi to?
– Przyrzekam na mój honor, odrzekł Alcydes Jolivet.
– A ja daję słowo szlachcica, dodał Harry Blount.
– Dziękuję wam, panowie.
– Czy nie moglibyśmy być panu w czem pomocnymi? zapytał Harry Blount. Może coś w spełnieniu jego poselstwa?
– Nie, wolę sam działać, odpowiedział Michał.
– Ależ ci barbarzyńcy pozbawili cię wzroku, rzekł Alcydes Jolivet.
– Mam Nadię, a oczy jej wystarczają mi!
W pół godziny potem tratwa już wypłynęła z przystani i szybowała po rzece. Była godzina piąta po południu. Noc się zbliżała. Miała być bardzo ciemną i zimną, bo temperatura spadła niżej zera.
Alcydes Jolivet i Harry Blount przyrzekli Michałowi zachowanie tajemnicy, ale nie odstępowali go. Wiedli z nim cichą rozmowę, wtajemniczając niewidomego w nieznane mu jeszcze wypadki, tak że sam mógł już sobie wyrobić pogląd na obecny stan rzeczy.
Nie ulegało wątpliwości że tatarzy oblegli Irkutsk i że trzecia kolumna już z główną armią się połączyła, a tym sposobem emir i Iwan byli pod murami stolicy.
Ale dla czego kuryer tak spieszył do Irkutska po utracie listu, ani Alcydes Jolivet, ani Harry Blount zupełnie nie pojmowali.
– Powinniśmy pana prosić o przebaczenie za nie podanie mu ręki w Iszym, przemówił Alcydes Jolivet.
– Nie, bo mieliście prawo uważać mnie za nędznika!
– Bądź co bądź, wspaniale wyknutowałeś twarz temu łotrowi i długo ślady na niej nosić będzie!
– Nie, niedługo! odparł bez uniesienia żadnego Michał.
W pół godziny potem dwaj dziennikarze wiedzieli już o wszystkich przygodach Nadi i Michała. Podziwiali ich wspólną odwagę i poświęcenie młodej dziewczyny. O Michale zaś myśleli: „Oto prawdziwy człowiek!”
Tratwa wśród lodów szybko przepływała. Wybrzeża malowniczo się przedstawiały. Tutaj wysokie odłamy granitowe, tam gęstwiny zkąd huczące rzeki wypływają, gdzieniegdzie wioska dymiąca jeszcze po pożarze, dalej łuny pożogi. Tatarzy wszędzie pozostawili ślady swego przejścia, ale ich samych widać jeszcze nie było, gdyż wyłącznie zgromadzili wszystkie swe siły pod murami Irkutska.
Tymczasem pielgrzymi odmawiali głośno modlitwy, marynarze odpychali lody, a tratwa szybko płynęła prądem Angary.
Między wybrzeżami.
godzinie ósmej wieczorem zupełna ciemność pokrywała okolicę. Księżyc nieprędko ukazać się miał na widnokręgu. Z koryta rzeki, wybrzeży nie było widać.
Głęboka ciemność tylko korzystną mogła być dla uciekających; gdyby nawet forpoczty tatarskie zalegały obydwa wybrzeża, tratwa mogła była przejść niepostrzeżenie, a prawdopodobnie przystęp do wyższego Irkutska nie był zabarykadowany, bo oblegający wiedzieli iż rossyanie nie mogli się spodziewać żadnych posiłków od strony południowej, zresztą wkrótce lodowiska rzeki utworzyć miały dostateczną tamę.
Teraz na tratwie panowało grobowe milczenie. Od chwili wpłynięcia na koryto rzeki, głosy pielgrzymów ucichły. Nie przestawali się modlić, ale modlitwa ta była tak cichą, iż szmer jej nie mógł dobiedz do wybrzeża. Cienie leżących podróżnych były prawie niewidzialne. Stary marynarz z ludźmi dodanymi mu do pomocy odpychał lody; a dokonywał tej czynności bez najmniejszego hałasu.
Lody, była to także sprzyjająca okoliczność dla uciekających; wprawdzie mogły one zatamować bieg statku, ale huk roztrącających się lodowisk zagłuszał szmer ruchu tratwy i wioseł. Zimno wzrastające co chwila przykro dokuczało podróżnym, O ile możności zgromadzali się razem aby łatwiej znieść ostrą temperaturę dochodzącą tej nocy dziesięciu stopni niżej zera, wiatr wschodni nie mniej ich prześladował.
Michał i Nadia cierpieli w milczeniu, Alcydes Jolivet i Harry Blount odważnie usiłowali oprzeć się ostrości nieznanego im klimatu i zimy syberyjskiej. Nie rozmawiano nawet pocichu. Obecne położenie całą myślą owładnęło. Każdej chwili mógł się wydarzyć jaki wypadek, groźne niebezpieczeństwo, katastrofa nawet nie łatwa do usunięcia lub zwalczenia.
Jak na człowieka tak blizkiego celu, Michał dziwnie był spokojnym. Energia wrodzona nie opuszczała go nigdy. W marzeniu swojem widział on już chwilę, kiedy nakoniec wolno mu będzie pomyśleć o matce, o Nadi i o samym sobie! Teraz lękał się jedynie aby lody nie zatrzymały tratwy, aby nie wpierw od niego przybyły do Irkutska i przemyśliwał jakim sposobem usunąć tę przeszkodę.
Kilkugodzinny wypoczynek przywrócił Nadi energię fizyczną chwilowo zachwianą, bo moralnej nie straciła nigdy. Ona także myślała aby zawsze być przy Michale i prowadzić go do celu. Ale w miarę zbliżania się do Irkutska, obraz ojca coraz wyraźniej rysował się w jej pamięci. Widziała go w mieście oblężonem przez wroga, samego bez przyjaciół, walczącego przeciw hordom tatarskim, bo ani na chwilę nie wątpiła iż znajduje się w szeregach obrońców ojczyzny. Przed upływem kilku godzin, jeżeli im niebo pobłogosławi, będzie już w jego objęciach, powtórzy mu ostatnie słowa konającej matki i nic ich już nigdy nie rozdzieli. Jeżeli Wasil F* nie przestanie być wygnańcem, ona podzieli jego wygnanie. Potem zwracała się myślą ku towarzyszowi swemu, ku „bratu”, który po wyparciu tatarów powróci do Moskwy, a ona już go może nigdy, nie zobaczy!…
Alcydes Jolivet i Harry Blount myśleli iż sytuacya była niezmiernie dramatyczną i że opisana zręcznem piórem, utworzyłaby nadzwyczajnie zajmującą kronikę, Tak więc anglik myślał o czytelnikach Daily-Telegraph, a Francuz o czytelnikach kuzynki swojej Magdaleny. Jednak obadwaj doznawali pewnego wewnętrznego wzruszenia.
– Eh! to tem lepiej! myślał Alcydes Jolivet, aby wzruszać, trzeba być samemu wzruszonym! Zdaje mi się nawet że jest jakiś wierz na ten temat, ale jaki?… do djabła, zapomniałem go w tej chwili…
I przenikliwym wzrokiem usiłował przebić otaczającą ich ciemność.
Od chwili do chwili fantastyczne płomienie oświecały wybrzeże. Były to dopalające się lasy i miasteczka. Lodowiska odzwierciadlały błyski płomieni, nadając im różnorodne kształty; chwilami Angara była cała w ogniu. Tratwa płynęła niepostrzeżona.
A zatem nie z tej strony groziło niebezpieczeństwo.
Niebezpieczeństwo z innej groziło im strony. Alcydes Jolivet odkrył je przypadkowo, a to przy jakiej okoliczności.
Leżał on na prawym brzegu tratwy, mając rękę opuszczoną nad wodą, nagle uczuł dotknięcie płynu tłustego, jak gdyby oleju mineralnego.
Powąchawszy zmoczoną rękę, Alcydes Jolivet już nie wątpił: iż był to pokład nafty pływający po powierzchni Angary.
Tak więc tratwa posuwała się po tym niebezpiecznym płynie. Zkąd wzięła się tu nafta? Czy jakie zjawisko natury wydobyło ją na powierzchnię wody, czy też była to sprawa tatarów mająca im do nowego zniszczenia posłużyć? Czyż w taki sposób chcieli oni wprowadzić pożar do Irkutska, w sposób wzgardzony prawami wojennemi u ludów cywilizowanych?
Takie pytania zadawał sobie Alcydes Jolivet, ale nie chcąc budzić trwogi w towarzyszach, spostrzeżenia swego tylko Harremu Blount udzielił.
Wiadomo że ziemię Azyi środkowej porównać można do gąbki nasyconej węglikiem skombinowanym z wodorem. W porcie Baku na granicy perskiej, na półwyspie Abchérom w Chinach, w Young-Hyan, w Birman źródła olejów mineralnych aż na powierzchnię ziemi wypływają. Jest to kraina oleju.
W czasie pewnych uroczystości religijnych, szczególniej w porcie Baku, krajowcy czciciele ognia wlewają naftę na powierzchnię wody. Za nadejściem nocy zapalają płyn i woda przedstawia fantastyczny widok gorejącego oceanu.
Ale to co stanowi rozrywkę w Baku, jest klęską na Angarze; nafta zapalona poniosłaby płomienie aż po za stolicę Syberyi, a zapalenie jej było tak łatwe, jedna iskra była dostateczną.
Pasażerowie tratwy nie popełnią nieostrożności, to pewna, ale zkąd inąd wszystkiego lękać się należało.
Niepokój Alcydesa Jolivet i Harrego Blount łatwiej pojąć aniżeli opisać. Czy nie lepiej byłoby wobec tego nowego niebezpieczeństwa wylądować i tam na eksplozyę oczekiwać? takie sobie robili pytania.
– W każdym razie jestem pewny iż ani jedna osoba nie wylądowałaby!
Mówiąc to myślał o Michale.
Tratwa szybko się posuwała w pośród coraz więcej skupiających się lodów.
Tatarów jeszcze nie widziano, znać tratwa nie przebyła jeszcze ich forpoczty.
Jednak około godziny dziesiątej wieczorem zdawało się Harremu Blount iż dostrzega czarne cienie czołgające się po powierzchni lodów. Cienie te posuwały się szybko.
– To tatarzy pomyślał!
– I zbliżywszy się do starego marynarza pokazał mu cienie.
Sternik przyjrzał im się uważnie.
– To wilki, powiedział nareszcie, bądź co bądź wolę ich aniżeli tatarów.
– Trzeba myśleć o obronie i to bez hałasu!
W istocie zbiegi mieli walczyć ze zwierzętami krwiożerczemi, sprowadzonemi głodem i zimnem aż na lodowiska. Wilki poczuły tratwę, rzuciły się na nią. Trzeba było walczyć ale bez użycia broni palnej, aby nie wzbudzić podejrzenia tatarów. Kobiety i dzieci skupiły się w pośrodku tratwy, mężczyźni uzbrojeni w noże i kije mieli stawić czoło napastnikom. Wycia wilków przeszywały powietrze.
Michał nie chciał pozostać bezczynnym. Położył się na tratwie od strony grożącego napadu. Wydobył nóż a skoro tylko mógł dosięgnąć wilka pakował mu w gardło aż po samą rękojeść. Harry Blount i Alcydes Jolivet także nie próżnowali. Towarzysze pomagali im energicznie. Rzeź ta odbywała się w najgłębszem milczeniu, chociaż kilku podróżnych ciężkie otrzymało rany.
Walka miała jeszcze długo potrwać, bo do niej coraz świeże zastępy wilków występowały, widocznie mnóstwo ich było na prawym brzegu Angary.
– Czyż to się nigdy nie skończy! mruczał Alcydes Jolivet, broniąc się zakrwawionym sztyletem.
I w istocie w pół godziny po napadzie wilki jeszcze całemi setkami biegały po lodowiskach.
Zmordowani podróżni coraz słabszy mogli stawiać opór. Słabli widocznie. Gromada złożona z dziesięciu ogromnych wilków, rozjuszonych zapachem krwi i głodem, już rzucić się miała na tratwę. Alcydes Jolivet i Harry Blount spieszą przeszkodzić temu, Michał czołga się w tymże samym celu, kiedy postać rzeczy zmienia się niespodziewanie.
W przeciągu kilku sekund wilki nietylko że opuszczają tratwę, ale nikną zupełnie z lodowiska, spiesząc na brzegi w szalonych podskokach.
Przyczyną ich ucieczki był nagły płomień oświetlający całe koryto Angary.
Miasteczko Paskarsk płonęło. Tutaj ujrzano tatarów spełniających dzieło zniszczenia. Od tego punktu zajmowali oni już obydwa wybrzeża aż po Irkutsk nawet. Niebezpieczeństwa zaczynały się dla naszych podróżnych, a jeszcze trzydzieści wiorst dzieliło ich od Irkutska.
O godzinie wpół do dwunastej tratwa posuwała się jeszcze w pośród lodowisk niewidzialna, chwilami tylko oświetlona płomieniami pożaru.
Zniszczenie miasta z niezmierną posuwało się szybkością. Sto pięćdziesiąt drewnianych domów płonęło jednocześnie w połączeniu z dzikiem wyciem hord tatarskich. Sternikowi udało się posunąć tratwę ku prawemu brzegowi. Łatwo wyobrazić sobie niepokój Alcydesa Jolivet i Harrego Blount na myśl, iż płyn palny obecnie znajduje się właśnie pod ich statkiem.
Jednakże tratwa chwilami łuną pożaru oświecana, byłaby niewątpliwie już spostrzeżoną, gdyby tatarzy nie byli całkowicie zaprzątnieni dokonywającem się zniszczeniem. Z pośrodka dymów, języki płomienne wyskakiwały na pięćset lub sześćset stóp w górę, wszystkie okoliczne drzewa zdawały się objęte płomieniem. Niech tylko jedna iskra padnie na wody Angary, a i rzeka cała stanie w ogniu, tratwa z podróżnymi przepadnie.
Na szczęście wiatr dął od strony przeciwnej, było więc niejakie prawdopodobieństwo, iż podróżni zdołają uniknąć grożącego im ciosu.
W istocie płomień pożaru zmniejszał się, trzeszczenie spadających lub pękających belek ustawało, powracała ciemność.
O północy ciemność zupełna zbiegów otaczała Tatarzy bezprzestannie uwijali się na wybrzeżach, ognie przednich placówek płonęły jasno.
Ciągle przybywające lody coraz więcej tamowały posuwanie się tratwy.
Michał posunął się na przód statku.
Alcydes Jolivet udał się za nim.
Obadwaj słuchali wyrazów sternika.
– Ostrożnie na prawo!
– Lody skupiają się na lewo!
– Odpychaj! odpychaj wiosłem!
– Zanim godzina upłynie, już płynąć będzie niepodobna!…
– Bez woli Bożej nic się nie stanie. Przeciw niej my stanąć nie możemy.
– Słyszysz co oni mówią, odezwał się Alcydes Jolivet.
– Słyszę, odparł Michał, ale Bóg jest z nami!
Z każdą chwilą niebezpieczeństwo wzrastało. Jeżeli bieg tratwy będzie zatamowany, nietylko że podróżni nie dosięgną Irkutska, ale jeszcze i statku im wkrótce zabraknie. Łozina służąca do spojenia balów, ściśniona lodami, popęka niezawodnie, a podróżnym naszym jedynie śmierć pozostanie, jeżeli zaś osiądą na lodach, za nadejściem dnia spostrzegą ich tatarzy, w skutek czego także śmierć niechybna ich czeka.
Michał cofnął się na tył statku gdzie nań czekała Nadia. Zbliżył się do niej, wziął za rękę i zapytał:
– Nadiu, czy jesteś gotową na wszystko? A ona jak zazwyczaj odrzekła:
– Tak jest, Michale!
Tratwa posuwała się coraz wolniej, co chwila napotykano nowe przeszkody i zawały bieg jej tamujące, podróż zwalniała się z niepokojącą gwałtownością.
Pozostawało zaledwo kilka godzin nocy, jeżeli w ciągu tych nie dobiją do Irkutska, będą mogli śmiało powiedzieć iż nie dostaną się tam już nigdy.
O godzinie wpół do drugiej, wszelkie nadludzkie wysilenia okazały się daremnemi, odłamy lodów skupiły się na przodzie statku i tratwa ostatecznie stanęła.
W tym punkcie Angara zwęża się prawie o połowę swej szerokości. Ztąd nagromadzenie lodów zamknęło zupełnie jej koryto. O pięćset kroków w dół rzeka rozszerzała się znowu, lody wolniej płynęły zbliżając się ku Irkutskowi. Tak więc według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdyby nie zwężająca się rzeka, podróżni nasi mogliby płynąć dalej. Ale nieszczęście było niepowetowane, stracono wszelką nadzieję dosiągnięcia celu.
Gdyby posiadali potrzebne narzędzia do przebicia się przez to pole lodów na szersze koryto, czasu byłoby im może wystarczyło; ale nie, nawet bosaków z sobą nie mieli dla złamania lodu jak granit twardego.
Co począć?
W tej samej chwili grad kul sypnął się na tratwę od prawego wybrzeża Angary, od lewego jakby w odpowiedzi rozległa się takaż sama strzelanina Uciekający wzięci we dwa ognie, stali się celem strzałów tatarskich, kilku zostało ranionych, chociaż przy pewnej ciemności jeszcze, tatarzy na los szczęścia strzelali.
– Pójdź Nadia, szepnął Michał do ucha dziewczyny.
Nadia ujęła rękę Michała.
– Musiemy przejść tę zawałę. Prowadź mię, ale niech nas nikt nie widzi!
Nadia była posłuszną. Zsunęli się ostrożnie na lód niewidziani przez nikogo.
Nadia czołgała się naprzód. Kule padały przy nich jak grad rzęsisty i rozbijały się o otaczające ich lody. Kolce lodów wystające na powierzchnię krwawiły im ręce, ale oni szli wciąż dalej.
Po dziesięciu minutach przebyli zawałę. Wody Angary swobodniej płynęły. Kilka odłamów lodowych płynęło ku miastu.
Nadia odgadła zamiar Michała, Spostrzegła kawał lodu słabo się trzymający.
– Pójdź, powiedziała.
I oboje wyciągnęli się na odłamie lodu odłączonego od zawały.
Lód się poruszył, koryto rzeki rozszerzyło, droga była wolną.
Michał i Nadia słyszeli wystrzały, krzyki rozpaczy i wycie tatarów… Potem wszystko ucichło. „Biedni towarzysze!” szepnęła Nadia.
Przez pół godziny prąd ich unosił z niezmierną szybkością. Co chwila lękali się aby wątły ich statek nie złamał się pod nimi. Porwany prądem płynął środkiem koryta, ukośny kierunek należało mu nadać wtedy dopiero, kiedy już przybijać będzie do Irkutska.
Michał z zaciśniętemi zębami, z wytężonem uchem, nie przemówił ani słowa. Jeszcze nigdy nie był tak blizkim celu. Przeczuwał iż go dosięgnie…
Około godziny drugiej rano podwójny rząd świateł odbił się na horyzoncie.
Na prawo były to już światła Irkutska, na lewo ogniska obozu tatarskiego.
Już tylko pół wiorsty dzieliło ich od miasta.
– Nareszcie! szepnął Michał.
Nadia krzyknęła.
Na ten okrzyk Michał wyprostował się na chwiejącym się lodzie. Wyciągnął rękę w górę Angary. Twarz jego oświetlona błękitnym płomieniem stała się przerażającą i wtedy jak gdyby mógł widzieć jeszcze światło, wykrzyknął:
– Ah! więc i Bóg nawet przeciw nam stanął!
Irkutsk.
rkutsk, stolica Syberyi wschodniej, liczy do trzydziestu tysięcy mieszkańców. Na wyniosłem wybrzeżu po prawej stronie Angary, wznoszą się w malowniczym nieładzie domy i kościoły, a najwyższym górującym nad wszystkiemi jest kościół katedralny.
Jeżeli spojrzymy na miasto z góry odległej o dwadzieścia wiorst od niego, ujrzymy kopuły, dzwonnice, długie strzały i wieżyczki przypominające krainę wschodnią. Ale za wejściem do miasta niknie to złudzenie, miasto zdała w połowie bizantyjskie, w połowie chińskie, staje się europejskiem, równością ulic otoczonych chodnikami, domami niekiedy kilkopiętrowemi, budowanemi z cegły i drzewa, licznie krzyżującemi się ekwipażami, nietylko bowiem kursują tutaj telegi i tarantasy, ale nawet powozy i karety, słowem spotyka się wszędzie postęp cywilizacyi w połączeniu z najświeższemi modami paryzkiemi.
W obecnej epoce, Irkutsk służąc za punkt zborny wszystkich syberyjczyków prowincyj, był przepełniony. Niczego tam nie brakowało, w mieście tem bowiem zazwyczaj następuje wymiana towarów pomiędzy Chinami, Azyą i Europą. Irkutsk przyjął chętnie w swoje mury wieśniaków z doliny Angary, mongołów, tunguzów, bourjatów, bo tym sposobem utworzyła się pustynia dzieląca napastników od miasta.
Irkutsk jest rezydencyą gubernatora Syberyi wschodniej. Pod jego kierunkiem rządzi gubernator cywilny, w którego ręku spoczywa administracja prowincyi, naczelnik policyi niezbędny w miejscowości przeważnie zaludnionej wygnańcami i nakoniec wójt, naczelnik handlujących, osobistość ważna swoim majątkiem i wpływami nad podwładnymi.
Załoga Irkutska złożoną była z dwóch tysięcy pieszych kozaków i garnizonu żandarmów w czapkach i mundurach niebieskich, lamowanych srebrem.
Wiemy już iż w skutek wyjątkowych okoliczności, zamkniętym był w mieście od samego początku najścia tatarów głównodowodzący. Okoliczność ta potrzebuje objaśnienia.
Ważne bardzo powody zawiodły głównodowodzącego do oddalonych prowincyj Azyi wschodniej.
Podróżując jako wojskowy w towarzystwie oficerów i oddziału kozaków, przybył on aż w okolice po za-Bajkalskie. Nikołajewsk, ostatnie miasto rossyjskie na granicy morza Ochotskiego, zostało zaszczycone jego wizytą.
Przybywszy na granicę rozległego cesarstwa rossyjskiego, głównodowodzący skierował się ku Irkutskowi, zkąd zamierzał udać się do Europy, kiedy go zaskoczyła wiadomość o wkroczeniu tatarów. Pospieszył do stolicy, ale skoro tam przybył, komunikacya z Rossyą już była przeciętą. Odebrał jeszcze kilka telegramów z Petersburga i Moskwy, odpowiedział na nie; dalej jak wiemy druty zostały przerwane.
Irkutsk był odosobniony.
Głównodowodzący założył tutaj rezydencyę z odznaczającą go zawsze zimną krwią i bystrością umysłu.
Wiadomości o wzięciu Iszyma, Omska i Tomska kolejno przybywały do Irkutska. Za jaką bądź cenę należało uchronić stolicę Syberyi od wkroczenia tatarów. Nie można było spodziewać się posiłków. Wojska rozłożone w prowincyach Amuru i gubernii Irkutskiej, zbyt były nieliczne dla stawienia czoła tatarom. Tak więc ponieważ Irkutsk nie mógł być wolnym od oblężenia, należało poczynić starania, aby oblężenie to mógł wytrzymać czas jakiś.
Prace około tego rozpoczęły się z dniem wkroczenia tatarów do Tomska. Jednocześnie z ostatnią tą wieścią, dowiedział się głównodowodzący że emir Bukhary i sprzymierzony chan, dowodzili osobiście wojskami, ale nie doszło jego wiadomości że pułkownikiem wojsk barbarzyńskich był Iwan O*, który przysiągł mu zemstę, a którego on nie znał wcale.
Natychmiast rozkazano okolicznym mieszkańcom opuścić miasta i wioski. Tym którzy nie mogli przenieść się do stolicy, rozkazano przenieść się za jezioro Bajkaslkie, gdzie prawdopodobnie nieprzyjaciel nie będzie już mógł szerzyć zniszczenia. Zboża i paszę wprowadzono do miasta i tym sposobem tak mieszkańcom jak i zwierzętom zapewniono żywność na czas dłuższy.
Irkutsk założony 1611 roku leży przy spływie Irkut’a i Angary na prawym jej brzegu. Dwa drewniane zwodzone mosty zbudowane na palach, łączyły miasto z przedmieściami lewego brzegu. Przedmieścia wyludniono, mosty spalono. Angara w tym punkcie płynie szeroko, strzały nieprzyjacielskie nie dosięgną miasta. Ale rzekę można było przebyć od góry i dołu, z tej strony Irkutsk mógł oczekiwać napadu, a właśnie tutaj żaden szaniec go nie opasywał.
Rozpoczęto więc prace fortyfikacyjne. Dniem i nocą nie ustawano. Lud pracował z zapałem, na odwadze mu nie zbywało. Żołnierze, kupcy, wygnańcy, wszyscy z jednaką gorliwością poświęcali się dla wspólnego ocalenia Na ośm dni przed ukazaniem się tatarów, na Angarze szaniec był skończony, głęboka fossa wykopana. Nie można było wkroczyć do miasta, należało je oblegać i brać szturmem.
Trzecia kolumna tatarska, – ta którą spotkaliśmy na Jenisseju, – dnia 24 Września ukazała się na Angarze. Zajęła niezwłocznie wyludnione przedmieścia ze zniszczonemi nawet budynkami, aby te nie przeszkadzały działalności artyleryi głównodowodzącego.
Tak więc tatarzy uorganizowali się, oczekując reszty armii dowodzonej przez emira i jego sprzymierzonych.
Dnia 25 Września wszystkie oddziały wojska połączyły się w obozie nad Angarą, z wyjątkiem garnizonów pozostawionych załogą w miastach zdobytych.
Ponieważ Iwan O* poczytywał za niepodobieństwo przebycie Angary pod Irkutskiem, znaczna część wojska przedostała się na brzeg przeciwny za pomocą mostu ku temu celowi utworzonego ze statków o kilka wiorst od miasta. Głównodowodzący nie próbował opierać im się. Mógł stawiać przeszkody, ale nie zniweczyć zamiaru, pozostał więc zamknięty w Irkutsku.
Tatarzy zajęli prawy brzeg rzeki; posunęli się w górę ku miastu, spalili letnie pomieszkanie gubernatora i otoczyli Irkutsk, biorąc go w oblężenie.
Iwan mógł kierować oblężeniem, ale brakowało mu narzędzi do prędkiego wzięcia miasta. To też zamierzał wziąść Irkutsk podejściem, ten Irkutsk cel jego zabiegów.
Jak widziemy sprawy inny zupełnie wzięły kierunek. Z jednej strony bitwa pod Tomskiem spóźniła pochód armii tatarskiej, z drugiej energia głównodowodzącego w ufortyfikowaniu miasta, zniweczyła jego zamiary. Musiał rozpocząć kompletne oblężenie.
Jednak w skutek jego namowy, emir po dwakroć usiłował wziąść miasto szturmem, lecz oprócz znacznej straty ludzi, nic z tego nie osiągnięto. Głównodowodzący i jego oficerowie nie oszczędzali siebie, pierwsi wstępowali na wały; mieszczanie i chłopi zachęceni przykładem bronili walecznie oszańcowania. Przy drugim szturmie udało się tatarom zrobić wyłom w okopach. Bitwa rozpoczęła się na ulicy Bolszia, długiej dwie wiorsty a przytykającej do Angary. Ale kozacy i żandarmi tak silny stawili opór, iż tatarzy cofnąć się musieli.
Teraz kiedy siły zawiodły, Iwan postanowił popróbować zdrady. Wiemy już iż zamierzał on dostać się do miasta, dotrzeć do głównodowodzącego, zyskać jego zaufanie i w danej chwili otworzyć bramy miasta wrogom.
Cyganka Sangarra skłoniła go ostatecznie do wprowadzenia w czyn tego zamiaru.
Należało działać bezzwłocznie. Wojska rossyjskie z Jakutska zbliżały się do Irkutska. Skoncentrowały się one na górnem wybrzeżu Leny. Przed upływem dni sześciu miały już być na miejscu. Zdrada musiała być wcześniej dokonaną.
Iwan nie wahał się.
Dnia 2-go Października wieczorem, zgromadziła się rada wojenna w pałacu głównodowodzącego.
Pałac ten wznosił się na końcu ulicy Bolszaja. Z głównej jego fasady widać było obóz tatarski.
Głównodowodzący, jenerał W* i gubernator miasta, wraz z pewną liczbą oficerów stopnia wyższego, rozmaite podawali projekta.
– Panowie, przemówił głównodowodzący, znacie dokładnie nasze położenie. Nie wątpię iż zdołamy się utrzymać aż do przyjścia wojsk rossyjskich z Jakutska. Wtedy zdołamy rozpędzić wroga i pomścić się nad nim.
– Wasza Wysokość nie wątpi iż polegać może na mieszkańcach Irkutska, odparł generał W*.
– Tak generale i patryotyzm ten umiem ocenić. Dzięki Bogu iż dotąd nie wkradła się jeszcze zaraza i głód; na szańcach waleczność ich mogłem podziwiać tylko. Pan naczelnik słyszał moje słowa, proszę aby one nie zostały tajemnicą.
– W imieniu miasta dziękuję Waszej Wysokości. Czy mogę zapytać kiedy są spodziewane wojska rossyjskie?
– Za sześć dni najdalej, Zręczny emisaryusz zdołał dziś dotrzeć aż do mnie z wiadomością, iż pięćdziesiąt tysięcy żołnierza pod dowództwem generała K*, zdwojonym marszem spieszy do Irkutska. Przed dwoma dniami byli na wybrzeżach Leny, a teraz ani śniegi ani mrozy już ich zatrzymać nie mogą. Pięćdziesięcio tysięczna armia oswobodzi nas wkrótce od tatarów.
– Ja dodam jeszcze, że w dniu kiedy Wasza Wysokość zażąda ochotników, wszyscy staniemy pod jego rozkazami.
– Dziękuję wam panowie, odrzekł głównodowodzący. Czekajmy aż kolumny nasze natrą na nieprzyjaciela.
Potem zwróciwszy się do generała W*.
– Jutro zwiedzimy roboty na prawem wybrzeżu, powiedział. Na Angarze zaczynają kry płynąć, wkrótce zmarznie, a w takim razie być może, tatarzy mogliby się do nas dostać.
– Czy Wasza Wysokość pozwoli zrobić jedną uwagę? zapytał naczelnik kupców.
– Mów pan, słucham.
– Widziałem niejednokrotnie temperaturę spadającą czterdzieści stopni niżej zera, a jednak Angara nie zamarznie zupełnie. Prawdopodobnie jest to wynikiem bystrości jej prądu, Jeżeli więc tatarzy nie zdołają wynaleść innego sposobu przebycia rzeki, zaręczam iż z tej strony nie wejdą do Irkutska .
Gubernator potwierdził słowa kupca.
– Bardzo szczęśliwa okoliczność, odparł głównodowodzący. Niemniej jednak należy być ostrożnym.
Potem zwróciwszy się do naczelnika policyi, zapytał:
– A pan nic mi nie masz do powiedzenia?
– Mam zanieść do Waszej Wysokości prośbę.
– Prośbę – od kogóż to?
– Od wygnańców Syberyi, których liczba do pięciuset dochodzi.
Wygnańcy polityczni od chwili najazdu tatarów zgromadzili się w Irkutsku. Spełnili oni dosłownie rozkaz opuszczenia miast, gdzie trudnili snę nauczycielstwem, medycyną i żeglugą. Głównodowodzący ufając patryotyzmowi uzbroił ich wszystkich, a oni okazali się walecznymi obrońcami swobody.
– Czegóż żądają wygnańcy? zapytał głównodowodzący.
– Upraszają oni aby Wasza Wysokość dozwolił im utworzyć z siebie oddział osobny, przy pierwszem starciu wysłany na pierwszy ogień.
– Dobrze, zgadzam się. odrzekł głównodowodzący wzruszony – wygnańcy ci mają prawo bić się walecznie.
– Zaręczam Waszej Wysokości iż lepszych żołnierzy nigdy mieć nie będzie.
– Ale oni potrzebują dowódzcy. Kto nim będzie?
– Oni pragną gorąco aby Wasza Wysokość w ręce jednego z nich złożył to dostojeństwo, w ręce takiego który już odznaczył się kilkakrotnie.
– Czy to rossyanin?
– Tak jest, rossyanin z prowincyj baltyckich.
– l zowie się…?
– Wasili F*.
Tym wygnańcem by! ojciec Nadi.
Wasili F*, jak to już wiemy, trudnił się w Irkutsku medycyną. Był to człowiek rozumny i litościwy, odważny i wielki patryota. Wszystkie chwile wolne od zajęcia swego powołania, poświęcał staraniom obrony. On to pierwszy zgromadził wygnańców do wspólnego celu, a walczyli z takim zapałem, iż zdołali aż zwrócić uwagę głównodowodzącego. Niejednokrotnie już własną krwią spłacili dług ojczyźnie, tej ojczyźnie tak przez swe dzieci kochanej! Wasil F* prowadził ich heroicznie. Imię jego nieraz już zasłynęło, ale nigdy nie żądał nagrody, nigdy o nic nie prosił, a o zamiarze uczynienia go dowódzcą nie wiedział nawet.
Głównodowodzący oświadczył, iż znane mu już to nazwisko.
– W istocie, przemówił generał W*. Wasili F* to śmiały i odważny człowiek. Wpływ jego na towarzyszów zawsze był niezmierny.
– Od jak dawna przebywa on w Irkutsku? zapytał głównodowodzący.
– Od lat dziesięciu.
– A postępowanie jego…?
– Postępowanie jego nie zostawia nic do życzenia.
– Proszę mi go przedstawić natychmiast?
Rozkaz głównodowodzącego spełniono – w pół godziny potem wprowadzono Wasila F*.
Był to człowiek najwyżej lat czterdzieści liczący, o fizjognomii poważnej i smutnej. Życie jego niezaprzeczenie skupiało się w tych słowach: walka i cierpienie za walkę. Nadia bardzo była doń podobną.
Jego więcej jeszcze niż innych dotknęło najście tatarskie, zniweczyło bowiem najwyższą nadzieję ojca, wygnańca o ośmset wiorst od miasta rodzinnego. Z listu dowiedział się o śmierci żony i jednocześnie o wyjeździe córki, która uzyskała od rządu pozwolenie udania się do Irkutska.
Nadia miała opuścić Rygę dziesiątego Lipca. Czy w obecnych okolicznościach zdołała przebyć granicę i co się z nią stało? Łatwo pojąć niepokój nieszczęsnego ojca pozbawionego wszelkiej od córki wiadomości.
Wasili F* skłonił się i w milczeniu oczekiwał na pytania głównodowodzącego.
– Wasili F*, towarzysze twoi chcą utworzyć osobny oddział. Czy wiedzą oni iż w oddziale tym od pierwszego do ostatniego wszyscy zginąć mogą?
– Są na to przygotowani.
– I ciebie chcą mieć swoim dowódzcą?
– Mnie?
– Czy chcesz stanąć na ich czele?
– Tak, jeżeli kraj tego potrzebuje.
– Dowódzco Fedorze, nie jesteś już wygnańcem.
– Dziękuję Waszej Wysokości, ale czy mogę przywodzić tym, którzy nimi być nie przestali?
– I oni są wolnymi.
Było to ułaskawienie wszystkich jego towarzyszów wygnania, teraz towarzyszów broni!
Wasili F* niezmiernie wzruszony opuścił pałac.
Po jego wyjściu głównodowodzący przemówił:
– Potrzebujemy bohaterów na obronę stolicy Syberyi i oto właśnie stworzyłem takich bohaterów.
W istocie, ułaskawienie to było zarazem czynem łaski i donośnej polityki w obecnych okolicznościach.
Była już noc. Z okien pałacu widać było ogniska obozu tatarskiego, błyszczące aż po za Angarę. Kra wciąż płynęła, odłamy lodów zatrzymywały się przy słupach dawnego mostu. Nie ulegało wątpliwości że naczelnik kupców prawdę powiedział, Angara zamarznąć nie mogła. Tak więc z tej strony nie groziło niebezpieczeństwo.
Dziesiąta godzina wybiła. Głównodowodzący już zamierzał pożegnać oficerów udając się do swych apartamentów, kiedy pewną wrzawę usłyszano za pałacem.
Prawie natychmiast drzwi od salonu otwarły się i adjutant przystąpił do głównodowodzącego.
– Kuryer od cesarza!