Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Podróż do środka Ziemi

(Rozdział XXVI-XL)

 

57 ilustracji Edouarda Riou

Nakładem i drukiem J. Sikorskiego

Warszawa, 1897

ter02.jpg (38584 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XXXVI

 

u kończą się moje notatki, szczęśliwie uratowane z rozbicia. Wracam do nowego toku opowiadania.

Nie umiem powiedzieć co się stało wtedy, gdy tratwa nasza uderzyła o skały nadbrzeżne. Pamiętam tylko, że wpadłem do wody i że jeśli żyję dotąd, jeśli ciało moje nie rozdarło się gdzie o ostrą skałę, to zawdzięczam jedynie silnemu ramieniu naszego przewodnika.

Odważny Islandczyk wyniósł mnie na gorący piasek, znajdujący się w pewnej od morza odległości, gdzie również i stryj mój leżał rozciągnięty.

Ocaliwszy nam życie, wrócił jeszcze na brzeg morza, chcąc uratować z rozbicia wszystko co było można. Nie mogłem mówić, tak byłem wzruszony i utrudzony; potrzebowałem długiego wypoczynku, aby przyjść do siebie.

Ulewa prawdziwie potopowa nie ustawała ani na chwilę, lecz wzmaganie się jej stopniowe, zapowiadało koniec burzy. W rozpadlinach skał znaleźliśmy chwilowe schronienie przed nawałnicą. Hans przygotował nam posiłek, lecz ja nic do ust wziąść nie byłem w stanie; wyczerpnięci z sił, spragnieni spoczynku, wszyscyśmy też niebawem zasnęli głęboko.

Nazajutrz pogoda była pyszna; niebo i morze uspokoiły się jakby za wspólnem porozumieniem. Nigdzie już ani śladu burzy. Profesor przybiegł powitać mnie; był on w usposobieniu wesołem, które doprawdy dziwnem mi się wydało.

– No i cóż mój chłopcze – wołał z daleka – czy dobrze spałeś?

Mógłby kto pomyśleć, że jesteśmy u siebie w domku na König-strasse; żem ja zeszedł z mojego pokoiku na śniadanie i że tego samego dnia miał być mój ślub z ukochaną Graüben.

Niestety! krótko przedtem, zanim burza zapędziła naszą tratwę na wschód, przepływaliśmy rzeczywiście pod Niemcami, pod mojem ukochanem miastem Hamburgiem, pod tą ulicą, na której przebywa najdroższa mi istota. Wtedy dzieliło nas tylko czterdzieści mil! Ale czterdzieści mil pionowych muru granitowego!

Wszystkie te smutne uwagi przeszły mi szybko przez myśl, zanim odpowiedziałem na pytanie mego stryja.

– A cóż – powtórzył mi – nie chcesz mi powiedzieć czy dobrze spałeś?

– Bardzo dobrze – odpowiedziałem – jestem jeszcze strudzony, ale to przejdzie.

– Oh! zapewne, i nie ci złego nie będzie.

– Ale wydajesz mi się bardzo wesoły mój stryju.

– Nie tylko wesoły moje dziecię, ale zachwycony! Powiadam ci, jestem zachwycony!… przybyliśmy nareszcie…

– Do celu naszej wyprawy?

– Nie, ale do końca tego nieskończonego morza. Wracamy znowu do drogi lądowej i teraz już naprawdę zagłębimy się we wnętrzności ziemi.

– Mój stryju, pozwól mi się o coś zapytać.

– Słucham cię Axelu.

– A jakże będzie z powrotem?

– Z powrotem? Ah, ty myślisz o powrocie, kiedyśmy jeszcze na miejsce nie przybyli?

– Nie myślę o powrocie, lecz radbym wiedzieć jak on się kiedyś dopełni.

– Najprostszym w świecie sposobem. Gdy przybędziemy do środka kuli ziemskiej, to albo znajdziemy nową drogę do wyjścia na powierzchnię, albo też wrócimy sobie tą samą, która tu przybyliśmy – boć myślę że ta się nie zamknęła za nami.

– W takim razie potrzeba wyreperować naszą tratwę.

– Koniecznie.

– Ale czy nam wystarczy zapasów żywności, na dokonanie tych wszystkich wielkich zamiarów?

– Bezwątpienia. Jestem pewny, że Hans ocalił cały nasz zapas… chodźmy się o tem przekonać.

Wyszliśmy z groty wystawionej na przeciąg wiatrów. Nadzieja z obawą straszną, miotały mą duszą. Nie byłem pewny, czy burza oszczędziła nasze zapasy żywności; pragnąłem tego i lękałem się zarazem. Przybywszy na brzeg, ujrzeliśmy Hansa zajętego porządkowaniem mnóstwa bezładnie rozrzuconych przedmiotów. Stryj uścisnął mu rękę z uczuciem żywej wdzięczności. Człowiek ten, którego poświęceniu nie wyrówna nic na świecie, pracował gdyśmy spoczywali – i z narażeniem własnego życia uratował najszacowniejsze przedmioty.

Przy tem wszystkiem i tak dość znaczne ponieśliśmy straty, przepadła naprzykład cała broń nasza, lecz bez tej jeszcze obejść się mogliśmy. Cały zapas prochu ocalał, pomimo że podczas burzy mógł uledz eksplozyi.

– Ha! – rzekł profesor wesoło – kiedy nie mamy broni, to nie będziemy mieli żadnego obowiązku polowania.

– Mniejsza o polowanie, ale narzędzia?

– Oto jest manometr, najpotrzebniejszy ze wszystkich i za który oddałbym inne. Mając go w ręku, mogę obliczyć głębokość, a przeto i wiedzieć kiedy dojdziemy do środka ziemi. Bez tego szacownego narzędzia, moglibyśmy się zapędzić po za środek szukany i wyjść aż gdzieś przez antypody.

Wesołość ta, dziką mi się wydała.

– A busola? – spytałem.

– Jest, patrz tam na tej skale, nic nie uszkodzona, równie jak chronometr i termometr. Ah! ten nasz przewodnik, to człowiek prawdziwie nieoceniony!

Rzeczywiście, przyznać to trzeba było. Z narzędzi nic prawie nie brakło; a co do innych bagaży, spostrzegłem na piasku tu i ówdzie porozkładane sznury, drabiny, oskardy, łopaty i t. d.

– A żywność nasza? – spytałem.

– Ale, ale, zobaczymy co tam słychać z żywnością.

Skrzynki z zapasami spiżarnianemi stały w zupełnym porządku i nic z nich nie brakowało, tak że w sucharach, mięsie solonem i rybach zasuszonych, mieliśmy jeszcze zapas na cztery przynajmniej miesiące wystarczający.

– Cztery miesiące! – zawołał profesor – mamy czas dokończyć naszej podróży i powrócić z niej; a nawet jeszcze z resztek pozostanie tyle, że będę miał czem ufetować moich kolegów z Johannaeum.

Powinienem się był już dawno przyzwyczaić do temperamentu mego stryja, a jednak przyznam że zadziwiał mnie ciągle ten człowiek.

– Teraz – rzekł – po tak długich i obfitych deszczach, możemy odświeżyć nasz zapas wody, a przeto już i o pragnienie jesteśmy spokojni. Co zaś do tratwy, tę każę naprawić Hansowi. choć zdaje mi się że nie będzie nam już potrzebna.

– Jak to rozumiesz stryju?

– Jestto moja tajemnica, kochany Axelu. Sądzę, że nie wrócimy tą drogą, którą tu doszliśmy.

Patrzałem na profesora z niedowierzaniem, zapytując sam siebie, czy nie zwaryował czasem ten biedny zagorzalec. A jednak on sam nie domyślał się, że mówi prawdę.

– Chodźmy na śniadanie – rzekł profesor.

Poszedłem za nim na wyniosły przylądek, gdzie na posiłek podano nam trochę mięsa zasuszonego, sucharów i herbaty; dla mnie stanowiło to wspaniałą ucztę, albowiem głód, świeże powietrze i wzruszenia przebyte, dawny we umie rozbudziły apetyt.

Podczas śniadania zapytałem stryja, gdzie jesteśmy w tej chwili, i dodałem:

– To zdaje mi się nie łatwem do obliczenia.

– Do obliczenia, prawda, a nawet niepodobne prawie, bo przez te trzy dni burzy nie mogłem notować szybkości i kierunku tratwy; możemy jednak przez przypuszczenie chociaż dojść…

– Rzeczywiście; ostatnie nasze oberwacye robione były na wyspie geyseru…

– Na wyspie Axel, mój chłopcze. Nie odmawiaj zaszczytu ochrzczenia twem imieniem pierwszej wyspy, jaką odkryliśmy wewnątrz ziemi.

– Niech i tak będzie. Do wyspy tedy Axel, przebyliśmy około dwóchset siedmdziesięciu mil morskich i byliśmy w odległości przeszło sześciuset mii od Islandyi.

– Dobrze więc! od tego punktu liczmy cztery dni burzy, w czasie których szybkość naszej żeglugi musiała wynosić co najmniej ośmdziesiąt mil na dobę.

– I ja tak sądzę; doliczyćby zatem wypadało mil trzysta.

– Tak jest, i wtedy morze Lidenbrock miałoby sześćset mil przestrzeni od jednego brzegu do drugiego, coby wyrównało prawie szerokości morza Śródziemnego.

– Jeśli notabene tylko wszerz ciągle płynęliśmy.

– Tak się zdaje.

– I rzecz dziwna – dodałem – że jeśli mnie rachunek mój nie myli, to w tej chwili mamy właśnie nad głową toż samo morze Śródziemne.

– Czy być może?

– Tak jest, bo znajdujemy się o dziewięćset mil od Reikjawiku.

– To piękny kawałek drogi! nieprawdaż mój chłopcze? Lecz co do owego twierdzenia, że jesteśmy teraz pod morzem Sródziemnem, a nie pod Turcyą lub Atlantykiem, to wtedy tylko być to może, jeżeli kierunek nasz nie został zmieniony.

– Nie, wiatr zdawał się być ciągle jednostajny, i sądzę, że brzeg ten musi leżeć na południo-wschód od portu Graüben.

– Łatwo się o tem przekonać będzie można za pomocą busoli

To mówiąc profesor udał się ku skale, na której były ustawione narzędzia. Był bardzo wesoły, podskakiwał idąc, zacierał ręce jak student jaki. Poszedłem za nim rozciekawiony; profesor wziął busolę, postawił ją pionowo i zaczął obserwować igiełkę; po krótkiej oscylacyi, zatrzymała się stale pod wpływem magnetycznym.

Stryj patrzył z zadziwieniem, potem przetarł oczy i znowu patrzył; nareszcie zwrócił się do mnie w osłupieniu prawie.

– Co to jest – zapytałem.

Dał mi znak, abym spojrzał na busolę. Krzyknąłem pomimowolnie. Igiełka wskazywała północ, tam gdzie mniemaliśmy że jest południe. Zwrócona była ku płaszczyźnie, a nie ku morzu!

Poruszyłem narzędzie, obejrzałem je dokładnie – było w stanie zupełnie dobrym. Jakkolwiek usiłowałem nastawić igiełkę w inną stronę, zawsze ona uporczywie wracała do pierwotnego, a tak niespodziewanego dla nas kierunku.

Bez najmniejszej przeto wątpliwości, podczas burzy, wiatr, czego my niedostrzegliśmy, zmienił nagle kierunek i poniósł tratwę napowrót ku brzegom, które stryj sądził że opuszcza na zawsze.

 

Rozdział XXXVII

rudnoby mi było odmalować cały szereg uczuć, jakie miotały duszą profesora Lidenbrocka: najprzód silne zadziwienie, następnie niedowierzanie, a w końcu gniew. Nigdy nie widziałem człowieka tak zmieszanego i tale zagniewanego. Wszystkie przebyte dotąd trudy i niebezpieczeństwa, miały się na nowo rozpocząć, bośmy się cofnęli zamiast iść naprzód.

Stryj zerwał się nagle jak szalony i zawołał:

– Ah! fatalność jakaś płata mi figle; żywioły spiknęły się na mnie! powietrze, ogień i woda, wspólnie wytężają siły, aby mi zagrodzić przejście! Ale nie! dowiedzą się jaka jest potęga mej woli. Nie ustąpię, na krok się nie cofnę i zobaczymy kto zwycięży: człowiek czy natura!

Wsparty na skale, z groźną postacią i namarszczonem czołem, Otto Lidenbrock podobny do wściekłego Ajaxa, zdawał się wyzywać bogi. Sądziłem że to jest stosowna pora odezwania się do tej głowy zapalonej, w celu zwrócenia jej na drogę rozwagi.

– Słuchaj stryju – rzekłem z mocą – najwynioślejsza pycha ma swą granice; nie można walczyć z niepodobieństwem. Źle jesteśmy ekwipowani do podróży morskiej; trudno jest odbyć pięćset mil na kilku belkach licho zbitych, mających drążek za maszt, a kołdrę za żagiel. Puszczać się w takim stanie na wolę wiatrów rozwścieczonych, jest więcej niż brakiem taktu i zastanowienia. Nie możemy kierować naszym statkiem dowolnie, a przeto stajemy się igraszką burzy. I ty chcesz jeszcze po raz drugi próbować przebycia tej wody?

Wpadłszy raz na tak piękną drogę, mogłem był mówić Bóg wie jak długo, ale to jedynie dla tego. że stryj mnie wcale nie słuchał.

– Na tratwę! – krzyknął wreszcie.

Oto była jego odpowiedź na moje kazanie. Zacząłem go prosić, błagać, przedstawiać – wszystko się na nic nie zdało, wszystko rozbijało się o wolę twardszą od granitu.

Hans kończył właśnie naprawę tratwy. Zdawałoby się, że ta dziwna istota odgadywała zamiary mego stryja. Maszt stał napowrót, a wiatr igrał z rozpuszczonym żaglem.

Profesor powiedział kilka słów do przewodnika, a ten natychmiast zaczął znosić na tratwę nasze pakunki; wszystko już było gotowe do odjazdu. Powietrze było czyste i spokojne; wiatr chodu i wiał jednostajnie.

Cóż miałem czynić? Sprzeciwiać się? ani podobieństwo. Gdyby jeszcze Hans chciał stanąć po mojej stronie! Lecz Islandczyk widocznie wyrzekł się woli własnej; nie mogłem bynajmniej liczyć na sługę tak oddanego swemu panu. Nie pozostawało mi nic, tylko iść naprzód.

Chciałem więc już zająć na statku moje dawne miejsce, gdy stryj pochwycił mnie za rękę i powstrzymał, mówiąc:

– Jutro dopiero pojedziemy.

Zrobiłem giest człowieka na wszystko przygotowanego.

– Nie powinniśmy niczego zaniedbać – rzekł znowu stryj – i gdy fatalność jakaś zapędziła nas znowu na ten brzeg, nie opuszczę go, aż wprzód poznam dobrze.

Trzeba wiedzieć, że powróciliśmy na brzeg północny, ale nie w to samo miejsce z którego wypłynęliśmy. Port Graüben musiał leżeć więcej na zachód. Bardzo więc rozsądnym był zamiar profesora, żeby zwiedzić starannie ten punkt dotąd nam nieznany.

ter47.jpg (220371 bytes)

Pozostawiając Hansa przy jego zajęciach, poszliśmy we dwóch robić odkrycia. Bardzo znaczna przestrzeń dzieliła nas od pasma wyniosłości granitowych. Stąpaliśmy wciąż po niezliczonych muszlach i skorupach wszelkiego kształtu i wielkości, w których kiedyś żyły zwierzęta pierwszej epoki stworzenia. Średnica niektórych skorup miała przeszło piętnaście stóp. Należały one do tych olbrzymich gdyptodonów z peryodu pliocenicznego, których karłowatem naśladowaniem są żółwie dzisiejsze. Prócz tego, grunt zasiany był mnóstwem szczątków kamiennych, jakby rodzajem kamieni u góry zaokrąglonych i ustawionych rzędami; to wszystko naprowadzało mnie na myśl, że kiedyś morze musiało zajmować tę przestrzeń, a na rozrzuconych skałach wody pozostawiły widoczny ślad swego przejścia.

To do pewnego stopnia mogło tłomaczyć istnienie tego oceanu, w głębokości 40-u mil pod powierzchnią kuli ziemskiej. Lecz według mego zdania, ta masa wody powinna była ginąć zwolna we wnętrznościach ziemi i pochodziła zapewne z wód oceanu, które przedarły się przez jakąś rozpadlinę. Wypadało jednak przypuszczać, że rozpadlina ta zatkaną była w tej chwili, bo inaczej całe to podziemie rychłoby się zapełniło wodą. Może być nawet, że woda napotkawszy gdzieś ogień podziemny, częścią ulotniła się, a z tego powstały obłoki zawieszone nad naszemi głowami i wywiązywanie się elektryczności tworzącej burze wewnątrz ziemi.

Ta teorya zjawisk na które patrzeliśmy, zdawała mi się wystarczającą; bo jakkolwiek wielkie są cuda natury, zawsze jednak przyczynami fizycznemi objaśnić i usprawiedliwić się dadzą.

Stąpaliśmy przeto po gruncie osadowym, uformowanym przez wody, jak wszystkie warstwy owego peryodu, tak licznie znajdujące się na powierzchni ziemi. Profesor uważnie badał każdy pokład skał z osobna, pilnie każdy sondował otwór. Chociaż pewny byłem że stąpam po gruncie dziewiczym, spostrzegałem wszakże dość często skały, których kształt przypominał mi port Graüben; nieraz podobieństwo to do złudzenia dochodziło, a źródełka i kaskady obficie wytryskiwały z występów skalistych. Zdało mi się, że widzę pokład już mi znany, naszego wiernego przyjaciela, strumyk Hansbach i grotę, w której do życia przywrócony zostałem. Dalej znowu nieco, na widok innej skały, innego strumyka, do dawnego wracałem zwątpienia i niepewności.

Profesor także nie był pewnym co ma sądzić, i nie mógł się zoryentować wśród tej jednostajnej panoramy; poznałem to z kilku jego wyrazów.

– Widać – rzekłem – że burza w inne zaniosła nas miejsce na tym samym brzegu; ale nie tracę nadziei, że okrążając całe wybrzeże, trafimy do portu Graüben.

– W takim razie bezużyteczne są nasze w tem miejscu poszukiwania; lepiej byłoby może powrócić na statek. Ale czy się tylko nie mylisz Axelu?

– Trudno jest twierdzić z pewnością, bo wszystkie te skały są do siebie podobne. Zdaje mi się jednak, że poznaję przylądek, u stóp którego Hans zbudował tratwę. Musimy być niedaleko od portu, jeśli nawet nie znajdujemy się w jego obrębie – dodałem, uważniej badając jednę z licznych wyniosłości, jakby mi już znana poprzednio.

– Nie, mój chłopcze, powinnibyśmy trafić przynajmniej na własne ślady, a tu nie widzę nic, coby…

– Ale ja widzę – krzyknąłem rzucając się na jakiś błyszczący przedmiot leżący na piasku.

– Co to jest?

– Masz stryju – rzekłem oddając mu znaleziony przezemnie puginał.

– Jakto – rzekł stryj – to ty wziąłeś tę broń ze sobą?

– Ja? bynajmniej; sądzę że prędzej ty stryju.

– O ile pamiętam, nigdy nie miałem w ręku nic podobnego.

– A ja tem mniej, mój stryju.

– To rzecz dziwna!

– Przeciwnie, ja sądzę że bardzo prosta: Islandczycy używają broni tego rodzaju, a ta zapewne do Hansa należy i on ją tu zgubił najniezawodniej.

– Hans? – szepnął stryj, potrząsając głową.

Potem oglądał pilnie przedmiot trzymany w ręce.

– Axelu – rzekł nareszcie z powagą – ten puginał jest bronią z XVI-go wieku, jakiej naówczas używała wszystka szlachta i jaką w walce dobijała powalonego nieprzyjaciela. Puginały tego rodzaju pochodziły z Hiszpanii, i mogę cię upewnić, że ani do mnie, ani do ciebie, ani do Hansa nie należy.

– Więc sądzisz…

– Patrz sam! nie byłby on tak poszczerbiony, gdyby się był w same tylko ludzkie ciała zagłębiał. Ostrze jego pokrywa gruba warstwa rdzy, nie dziś, nie przed rokiem i nie przed wiekiem nawet jednym powstałej.

Profesor zapalał się według zwyczaju, i dozwalał bujać swej imaginacyi.

– Axelu – zawołał znowu – jesteśmy na drodze do poczynienia wielkich odkryć. To żelazo porzucone tu, leży na piasku od stu, dwustu, trzystu lat może, a wyszczerbiło się niezawodnie na jednej ze skał tego morza podziemnego,

– Ależ nie przyszło samo i nie wyszczerbiło się bez współudziału ręki ludzkiej, ktoś przeto był tu już przed nami!…

– Tak, zapewne był tu jakiś człowiek…

– A ten człowiek?

– Ten człowiek widać wyrył gdzieś swoje nazwisko tym puginałem! Ten człowiek raz jeszcze chciał własną ręką wskazać drogę do środka ziemi! Szukajmy! szukajmy!

Zaciekawieni do najwyższego stopnia, pilnie badaliśmy wzdłuż muru najmniejszą rozpadlinę, któraby mogła zamienić się na jaką galeryę podziemną.

Tak przybyliśmy do miejsca, w którem brzeg się zwężał. Morze podmywało prawie stopy skał wyniosłych, pozostawiając przejście na sążeń ledwie szerokie. Pomiędzy występami dwóch skał, dostrzegliśmy długi i ciemny tunel.

Tam na płycie granitowej nagle oczy nasze uderzył przez czas już zniszczony, ale jeszcze dość wyraźny, ów znany nam tajemniczy podpis śmiałego i fantastycznego podróżnika.

– Arne Saknussem! krzyknął stryj zdziwiony i uradowany zarazem – i zawsze Arne Saknussem!

 

Rozdział XXXVIII

d samego początku naszej podróży, nie mało mnie już spotkało niespodzianek; powinienem się był przeto już z niemi oswoić. Jednakże przyznam, że na widok napisu runicznego osłupiałem zupełnie. Nie tylko podpis uczonego alchemika stał wyryty na skale, lecz i puginał jego znajdował się w moich rękach. Mogłem to wszystko uważać za złowróżbne znaki, ale nie mogę w żaden sposób zaprzeczyć istnieniu podróżnika i rzeczywistości jego podróży.

Gdy takie uwagi krążyły mi po głowie, profesor Lidenbrock zapędził się tymczasem w sposób trochę dytyrambiczny w pochwały dla nieśmiertelnego, jak go zwał, Arne Saknussema.

– Oh! cudowny geniuszu! – wołał – o niczem nie przepomniałeś, coby mogło innym śmiertelnikom wskazać pewną drogę wewnątrz skorupy ziemskiej; następcy twoi, wszędzie w tych ciemnych podziemiach natrafiają na twe ślady, od trzech przeszło wieków tam pozostałe. Za twą sprawą, inni mogą podziwiać te cuda. Imię twe, spotykane od czasu do czasu, prowadzi prosto do celu śmiałego podróżnika, który miał odwagę puścić się za twym śladem. Ja także na wieczną pamiątkę wyryję nazwisko moje na tej ostatniej karcie granitowej, a przylądek któryś ty pierwszy widział na morzu przez ciebie odkrytem, niech zwie się przylądkiem Saknussem.

Słuchając tego, przyznam się żem czuł ogarniający mnie zapał. Nieznany ogień ożywił me piersi; zapomniałem i o przebytych nieszczęściach i grożącem niebezpieczeństwie w powrocie. Co inny zrobił, chciałem i ja to uczynić, a żadne dzieło ludzkie nie wydało mi się niepodobnem do urzeczywistnienia.

– Idźmy! idźmy naprzód! – zawołałem.

Poskoczyłem ku ciemnej galeryi, gdy profesor zatrzymał mnie – i on, człowiek niecierpliwy i porywczy, począł zalecać mi krew zimną i wstrzemięźliwość.

– Powróćmy – rzekł – najpierw do Hansa i przyprowadźmy w to miejsce naszą tratwę.

Z niechęcią posłuchałem tego rozkazu.

– Czy wiesz stryju – rzekłem idąc spiesznym krokiem – że dotąd okoliczności nader nam sprzyjały.

– Ah! tak sądzisz, mój chłopcze?

– Bezwątpienia, i przyznać trzeba, że wszystko, burza nawet posłużyła do zwrócenia na dobrą drogę. Błogosławionym niech będzie huragan morski, doprowadzający nas do tych brzegów, z których nas piękna wydaliła pogoda! Bo przypuściwszy, żeśmy się dostali na południowy brzeg morza Lidenbrock, cóżby się naówczas z nami stało? Oczy nasze nie spotkałyby się z nazwiskiem Saknussema i stalibyśmy gdzieś może na jakiej przestrzeni, nigdzie nas doprowadzić nie mającej.

– Tak mój Axelu, jest rzeczywiście coś opatrznościowego w tem, że płynąc ku południowi, przybiliśmy przeciwnie do brzegu północnego i właśnie do przylądka Saknussem. Jestto fakt prawdziwie zadziwiający, którego niczem sobie wytłomaczyć nie umiem.

– Eh! mniejsza o to! nie tłomaczmy taktów, a raczej z nich korzystajmy.

– Masz słuszność, moje dziecię, lecz…

– Lecz puśćmy się znowu drogą północną, przejdźmy wszystkie kraje Europy w tej stronie: Szwecyę, Rossyę, Syberyę i t. d., a to lepsze będzie, aniżeli zagłębiać się pod pustynie Afryki, lub spienione wały oceanu!

– Tak jest Axelu, tak jest, masz słuszność, tem więcej, że opuszczamy to morze poziome, nigdzie nas doprowadzić nie mogące. Teraz zaczniemy w dół schodzić i schodzić bez końca!… A wiesz ty Axelu. że aby dotrzeć do środka ziemi, niema już więcej jak może tysiąc pięćset mil co najwyżej?

– E! taka bagatela! to i mówić o tem nie warto; w drogę więc, w drogę coprędzej!…

Tak rozmawiając, doszliśmy do Hansa. Wszystko było gotowe do natychmiastowego odjazdu. Siedliśmy na tratwę; Islandczyk rozpuścił żagiel i wybrzeżem skierował się ku przylądkowi Saknussem.

Wiatr nie był zbyt pomyślny, nieraz przeto musieliśmy popychać się za pomocą kijów okutych; często wypadało okrążać ogromne skały zachodzące w morze. Nakoniec, po trzech godzinach żeglugi, to jest około szóstej wieczorem, przybiliśmy do brzegu, w miejscu wygodnem i bezpiecznem.

Wyskoczyliśmy na ziemię. Byłem jeszcze rozgorączkowany; zaproponowałem więc żeby spalić nasz statek, celem odjęcia sobie możności dalszego podróżowania po wodzie. Stryj sprzeciwił się temu. Zdawało mi się że zobojętniał, że utracił cały zapal i energię.

– To przynajmniej – rzekłem – jedźmyż zaraz nie tracąc czasu.

– Dobrze, dobrze mój chłopcze, ale najprzód zbadajmy należycie tę nową galeryę, aby wiedzieć czy potrzebne będą sznury i drabiny.

Stryj wprawił znowu w ruch przyrząd Ruhmkorfa; porzuciliśmy tratwę przywiązaną do brzegu i puściliśmy się w nowe przejście; ja szedłem na czele wyprawy!

Okrągły prawie otwór przejścia, miał około pięciu stóp średnicy; ciemny tunel ciągnął się przez skałę. Po obu stronach widać w nim było szczątki materyj wybuchowych, które dawniej przezeń przechodziły; dolną częścią dotykał gruntu, tak że można było dojść do niego bez trudności.

ter51.jpg (236427 bytes)

Uszedłszy ze sześć kroków, natrafiliśmy na ogromny kamień, przejście tamujący.

– Przeklęta skała! – krzyknąłem zagniewany na widok tej przeszkody.

Napróżnośmy szukali w lewo i prawo, u góry i na dole – nigdzie żadnego przejścia, ani otworu. Hans z lampą troskliwie zbadał wszystkie punkta, lecz wszystko na nic się nie przydało. Potrzeba było wyrzec się wszelkiej nadziei przejścia. Usiadłem na ziemi zrozpaczony; stryj wielkiemi krokami mierzył korytarz w zamyśleniu.

– Ależ Saknussem… – zawołałem.

– Musiał go także zatrzymać ten kamień.

– Nie, nie, to być nie może – odpowiedziałem – ten kawał skały musiał tu zamknąć przejście w skutek jakiegoś wstrząśnienia gwałtownego, lub też zjawiska magnetycznego, poruszającego skorupę ziemską. Jestem pewny, że wiele upłynęło lat pomiędzy powrotem Saknussema i zawaleniem się tej skały. Widoczną jest rzeczą, że przez tę galeryę płynęły kiedyś swobodnie materye wulkaniczne. Teraz oto jeszcze znać świeżo popękane szczeliny w tym granitowym suficie, który zdaje się być utworzonym z osobnych części, z kamieni ogromnych, naniesionych tu jakoby ręką, jakiego olbrzyma i następnie jednem silniejszem wstrząśnieniem zbitych w masę nieprzebytą. Tak, niezawodnie jestto przypadkowa zapora, której Saknussem nie napotkał; i jeśli tej zawady nie usuniemy, tośmy naprawdę niegodni dostać się do środka ziemi!

Pamiętam że mówiłem z ogromnym zapałem. Cała dusza profesora Lidenbrocka przeszła we mnie. Byłem jakby natchniony i ożywiony wielką myślą odkryć; zapomniałem o przeszłości – gardziłem przyszłością. Po dojściu do wnętrza kuli ziemskiej, powierzchnia jej przestała mnie zajmować; niczem dla mnie były miasta, wsie i miasteczka – zapomniałem o Hamburgu; o domku na Königstrasse, a nawet o mojej poczciwej Graüben, która może mnie już opłakiwała, jak straconego na zawsze.

– Dobrze więc – rzekł stryj – torujmy sobie drogę – przewracajmy ten mur! mamy łopaty, motyki, oskardy!…

– Na motykę i oskard to zatwarde.

– Cóż więc zrobić?

– A, szczęśliwa myśl! proch!… mina!… Podminujmy tę zawadę i wysadźmy ją w powietrze.

– Prochem?

– Ależ tak, prochem; chodzi tylko o odłamanie kawałka skały.

– Hansie do roboty! – zawołał profesor.

Islandczyk nie mówiąc i słowa, powrócił na tratwę i przyniósł ztamtąd oskard, którym miał zrobić wydrążenie pod minę. Nie była to praca łatwa. Potrzeba było wywiercić sporą dziurę, mogąca pomieścić pięćdziesiąt funtów bawełny strzelniczej, której siła rozrywająca jest cztery razy większa od siły zwykłego prochu armatniego.

Nadzwyczajnie byłem wzruszony i niecierpliwy. Gdy Hans zajmował się swą pracą, my ze stryjem przygotowaliśmy długi knot, zanurzając go w zmoczonym prochu i przeciągając przez uszytą na ten cel rurkę płócienną.

– Zobaczysz stryju, że zrobimy sobie przejście.

– Oh! jestem tego pewny! – odpowiedział profesor.

O północy wszystko już było gotowe; nabój bawełny strzelniczej założony w otwór, a knot przeciągnięty przez całą galeryę aż na zewnątrz, zkąd miał być zapalonym.

Jednej iskierki ognia brakło do wprawienia w ruch tej ogromnej i strasznej machiny.

– Do jutra – rzekł pan Lidenbrock.

Musiałem uledz rozkazowi i czekać jeszcze przez śmiertelnie długie sześć godzin!

 

Rozdział XXXIX

 

astępny dzień 27-my sierpnia, stanowi ważną i pamiętną datę w naszej podróży podziemnej. Dziś jeszcze dreszcz mnie przejmuje i serce mocniej mi bije, gdy pomyślę o tym wypadku. Od tej chwili rozum nasz, zdanie i wola, żadnego już nie miały znaczenia, ani wpływu na bieg wypadków; staliśmy się igraszką fenomenów ziemi.

O szóstej godzinie byliśmy już na nogach. Zbliżał się czas otworzenia sobie przejścia przez skorupę granitową.

Dobijałem się o zaszczyt podłożenia pod minę ognia własną ręką. Następnie miałem połączyć się z mymi towarzyszami na tratwie, i wypłynąć na pełne morze, celem uniknienia wszelkiego niebezpieczeństwa wybuchu, który mógł się nieograniczyć na samem tylko wnętrzu galeryi.

Knot mógł się palić przez dziesięć minut, zanimby ogień doszedł do prochu. Miałem więc dość czasu do powrotu na tratwę.

Nie bez wzruszenia gotowałem się do mojej ważnej roli.

Po krótkim posiłku, stryj z przewodnikiem weszli na statek; ja sam zostałem na brzegu, trzymając w ręku lampę, mającą mi posłużyć do zapalenia knota.

– Tylko moje dziecię, biegnij zaraz do nas.

– Bądź spokojnym stryju, dobrze się uwinę.

Zwróciłem kroki ku otworowi galeryi, otworzyłem latarnię i pochwyciłem koniec knota. Profesor trzymał chronometr w ręku.

– Czyś gotów? – zapytał.

– Gotów! – odpowiedziałem.

– A więc do dzieła! Zapalaj!

Przytknąłem knot do ognia, a gdy ten szybko palić się zaczął, co sił biegłem do naszej tratwy, która po wejściu mojem natychmiast odbiła od brzegu i jednem silnem odepchnięciem od lądu, wysunęła się o jakie dwadzieścia sążni na wodę.

Była to chwila trudna do opisania. Profesor pilnie śledził okiem skazówkę chronometru.

– Jeszcze pięć minut – rzekł – Jeszcze cztery. Jeszcze trzy.

Czułem że pulsa biją mi gwałtownie.

ter52.jpg (198963 bytes)

– Jeszcze dwie. Jedna!… Zapadnij się góro granitowa!

Co się dalej stało? – Nie wiem! zdaje mi się nawet że nie słyszałem żadnego huku! Lecz nagle w oczach moich zmieniła się forma skał, rozsuniętych jak lekka zasłona; dostrzegłem jakąś przepaść niezmierzoną, w którą wzburzony ocean zaczął wlewać się z szumem gwałtownym.

Statek nasz podskakiwał jak piłka ręka chłopięcia rzucona. Wszyscy trzej przewróciliśmy się na tratwę, światło znikło – ponura noc ze wszech stron nas otoczyła. Czułem że tratwie naszej zaczyna brakować stałego oparcia, jakby za chwilę zatonąć miała. Chciałem mówić do stryja, lecz szum bałwanów nie dopuszczał do niego słów moich.

Pomimo ciemności, hałasu, zdziwienia i wzruszenia, zrozumiałem co zaszło.

Poza skałą wysadzoną, była przepaść. Eksplozya spowodowała trzęsienie ziemi w tym gruncie poprzerzynanym licznemi rozpadlinami; straszna przepaść otwarła się przed nami, a morze w potok zmienione, ciągnęło nas tam gwałtownie!

Straszne groziło nam niebezpieczeństwo. Tak przeszła godzina, i druga – i niewiem wiele już czasu. Skupieni trzymaliśmy się wzajem za ręce, aby nie zostać w morze wyrzuconymi, tem więcej, że tratwa i często i gwałtownie o ściany skał uderzała. Zauważyłem jednak, że galerya widocznie stawała się coraz szersza, i to mnie wprowadziło na domysł, że tą drogą musiał przechodzić Saknussem, a my tylko przez nieostrożność pociągnęliśmy za sobą całe morze.

Byłyto, rozumie się, domysły jedynie. Tymczasem woda niosła nas z gwałtownością niesłychaną, a sądząc z siły wiatru twarz mi siekącego, mniemam, że szybkość naszego biegu przewyższała prędkość najbardziej rozpędzonych pociągów. W takich warunkach niepodobna było myśleć o zapaleniu pochodni, a ostatni nasz przyrząd elektryczny zepsuł się w chwili eksplozyi.

Nagle, z wielkiem zadziwieniem ujrzałem jasne światło, padające wprost na spokojną twarz Hansa. Zręczny Islandczyk zdołał zapalić latarnię, a choć światełko jej słabo migotało, zawsze jednak rozjaśniało nieco straszne te ciemności,

Nie omyliłem się w przypuszczeniu, że galerya była szeroką. Małe nasze światełko nie pozwalało widzieć na raz obu jej ścian. Spadek unoszącej nas wody był tak wielkim prawie, jak w największych kaskadach Ameryki. Nieraz zdarzało się, że tratwa wirem porwana, pędziła kręcąc się z nami wokoło, ale to z taką gwałtownością, że występy skał migały nam się tylko przed oczami. Jestem pewny, że płynęliśmy najmniej po trzydzieści mil na godzinę.

Usiadłem wraz ze stryjem u spodu złamanego podczas burzy masztu. Odwróciliśmy się twarzą od wiatru, obawiając się, aby nas nie udusiła gwałtowność pędu, żadną siłą ludzką niepohamowanego.

Tak długie upływały godziny, i dopiero wypadek niespodziany zmienił nasze położenie:

Chcąc uporządkować nasz ładunek, spostrzegłem że brakowało bardzo wielu przedmiotów, które znikły w chwili eksplozyi, gdy statek nasz zupełnie się przechylił. Starałem się poznać zapasy jakie jeszcze mamy do rozporządzenia, i z latarnią w ręku rozpocząłem ścisły przegląd rzeczy oszczędzonych przez burzę, Z narzędzi pozostała nam busola i chronometr. Sznurów i lin mieliśmy tyle tylko, ile ich było okręconych przy spodzie masztu; zresztą wszystko zatonęło, wszystko… nawet cały zapas żywności.

Przeszukałem troskliwie wszystkie szpary i szczeliny, lecz cała ta rewizya doprowadziła mnie jedynie do znalezienia niewielkiego kawałka suchego mięsa i kilku sucharów.

Z osłupieniem patrzyłem na mych towarzyszy, nie mogąc pojąć, nie chcąc dać wiary tej okropnej prawdzie. Lecz jakże śmieszne było troszczenie się moje o żywność w tej chwili, gdy niepewni byliśmy życia i nieświadomi losów naszych? I czegóż obawiać się męczarni głodu, gdy śmierć pod tylu innemi kształtami groziła nam na każdym kroku? A czyż mielibyśmy czas umrzeć z głodu?

Jednakże, przez niewytłomaczone dziwactwo wyobraźni, zapomniałem o strasznem niebezpieczeństwie teraźniejszości, myśląc o grożących nam okropnościach głodu. Zresztą, pomyślałem, może zdołamy ujść przed wściekłością rozhukanego żywiołu i wrócić na powierzchnię kuli ziemskiej. Ale jak? – nie wiem. Gdzie? – mniejsza o to. Jedna szansa na tysiąc, jest zawsze szansą – gdy tymczem śmierć z głodu, wszelkich nas od razu pozbawia nadziei.

Już miałem na myśli powiedzieć wszystko stryjowi, przedstawić mu całą okropność grożącego nam niebezpieczeństwa, dokładnie obliczyć niedługie już dni naszego życia – lecz powstrzymałem się: żal mi było burzyć na nowo tę zimną krew, jaką dotąd zachowywał.

W tej chwili właśnie, światełko naszej latarni chwiać się coraz więcej poczęło i nareszcie zagasło zupełnie. Znowu zostaliśmy w zupełnej ciemności, o rozproszeniu której już i myśleć nawet nie było można. Mieliśmy jeszcze wprawdzie pochodnie, lecz ta nie mogłaby się palić przy tak silnym wietrze. Zimno mi się zrobiło… i jak dziecię, zamknąłem oczy, aby nie widzieć ciemności.

Po dość długim przeciągu czasu, podwoiła się szybkość naszego biegu. Poznałem to po odbijaniu się powietrza na mojej twarzy. Spadek wody stawał się coraz gwałtowniejszy, tak, że już prawie przestaliśmy sunąć po powierzchni oceanu, a za to lecieliśmy jakby spadając pionowo do przepaści. Stryj z Hansem silnie trzymali mnie, abym nie wpadł w morze.

Wtem, po pewnym przeciągu czasu uczułem jakby uderzenie silne; tratwa nasza nie dotknęła żadnego przedmiotu twardego, lecz nagle się zatrzymała. Ogromny słup wody raptownie spadł na jej powierzchnię, zalewając nas obficie. Tchu mi brakować zaczęło – myślałem że tonę.

Jednakże potop ten nie trwał długo. W kilka sekund potem uczułem się na wolnem powietrzu, którem odetchnąłem całemi piersiami: Stryj i przewodnik ściskali mi ręce, tratwa niosła nas dalej!…

 

Rozdział XL

 

daje mi się, że była wtedy dziesiąta godzina wieczorem. Pierwszym zmysłem jaki zaczął u mnie funkcyonować po tem nagłem wstrząśnieniu, był słuch. Usłyszałem głębokie w galeryi milczenie, które przyjemny mym uszom dawało wypoczynek po długim i nieustannym huku, jaki mnie ciągle prześladował. Nareszcie, jak szmer jaki doszły do mnie te wyrazy stryja:

– Płyniemy w górę.

– Co mówisz stryju? – zawołałem.

– Płyniemy w górę! płyniemy w górę!

Wyciągnąłem rękę chcąc dotknąć muru – pokaleczyłem się do krwi. Płynęliśmy w górę z szybkością nadzwyczajną.

– Pochodnię! dajcie pochodnię! – zawołał profesor.

ter53.jpg (227169 bytes)

Nie bez trudności wprawdzie, zdołał jednakże Hans zapalić pochodnię, a chociaż płomień chwiał się w skutek ruchu wstępującego, zawsze przecież widzieć wszystko było można.

– Tak jest właśnie, jak myślałem – mówił dalej – znajdujemy się w wązkiej studni, nie mającej i czterech sążni średnicy. Woda przybywszy do głębi otchłani, wraca do swego poziomu i nas ze sobą unosi.

– Dokąd?

– Tego nie wiem. ale bądźmy gotowi na wszelki wypadek. Pędzimy z szybkością dwóch najmniej sążni na sekundę, co czyni sto dwadzieścia sążni na minutę, czyli przeszło półczwartej mili na godzinę. Takim sposobem można i prędko i daleko zajechać!

– Tak, jeśli nas nic w drodze nie zatrzyma, jeśli ta studnia ma jakie wyjście. Lecz jeżeli jest zatkaną, jeżeli powietrze stopniowo coraz więcej zgęszczać się będzie pod ciśnieniem tego słupa wody, to się nareszcie wszyscy podusimy.

– Axelu – odpowiedział profesor z powagą i spokojem – położenie nasze jest prawie rozpaczliwe, lecz jest jednak nadzieja ocalenia, i nad tem się właśnie zastanawiam. Tak samo w każdej chwili zginąć, jak i ocaleć możemy. Bądźmyż gotowi na wszelki przypadek i umiejmy korzystać z każdej okoliczności.

– Ale cóż robić?

– Najprzód, posiłkiem wzmocnić nasze siły.

Osłupiałem okiem spojrzałem na stryja… musiałem wyznać mu to, czego powiedzieć nie chciałem.

– Jeść? – powtórzyłem.

– Tak, i to nie tracąc czasu.

Profesor powiedział po duńsku kilka słów do Hansa, ten potrząsnął tylko głową.

– Jakto! – zawołał stryj – nasze zapasy żywności zatonęły?

– Tyle nam pozostało: kawałek zasuszonego mięsa na trzech.

Stryj patrzył na mnie, jakby niechcąc zrozumieć słów moich.

– I cóż – rzekłem – czy jeszcze sądzisz że możemy być ocaleni?

Stryj nic nie odpowiedział.

Po upływie godziny zacząłem doznawać głodu; moi towarzysze także łaknęli, nikt jednak nic śmiał dotknąć tych nędznych resztek pożywienia.

Tymczasem pędziliśmy jak strzała; niekiedy powietrze zapierało nam oddech w piersi, jak aeronautom zbyt szybko się wznoszącym – z tą tylko różnicą, że gdy tamtym stopniowo coraz większe dokucza zimno w wyższych warstwach atmosfery, my przeciwnego zupełnie doznawaliśmy uczucia. Upał nieznośny wzmagał się co chwila, tak że gorąco doszło niezawodnie do jakich czterdziestu stopni.

ter54.jpg (249589 bytes)

Co znaczyć mogła podobna zmiana? Aż dotąd fakta usprawiedliwiały teorye Humphry Davy i Lidenbroka; wyjątkowe warunki skał trudnotopliwych, elektryczności i magnetyzmu, zmieniły powszechne prawa natury, utrzymując nas w temperaturze umiarkowanej; bo zawsze wracam do mego twierdzenia, że teorya ciepła wewnętrznego jest w moich oczach jedynie prawdziwą i wytłomaczyć się dająca. Mieliż-byśmy dojść do punktu, w którym te zjawiska zaczną się spełniać i stopią skały? Obawiając się tego, rzekłem do profesora:

– Wiesz co stryju! jeśliśmy się dotąd nie potopili, albo nie roztrzaskali głów gdzie o skałę, jeśliśmy nie pomarli z głodu i pragnienia, to już chyba dla tego, żeby się żywcem spalić.

Profesor wzruszył tylko ramionami i znowu wpadł w głębokie zamyślenie.

Znowu godzina upłynęła, lecz oprócz lekkiego zwiększania się gorąca, żadna nie zaszła zmiana w naszem położeniu. Nareszcie stryj przerwał milczenie:

– No – zawołał z lekką niecierpliwością – trzeba coś postanowić.

– Postanowić? – zapytałem.

– Tak, trzeba coś przedsięwziąść, na coś się zdecydować. Przedewszystkiem zacznijmy od posiłku. Jeśli nie postaramy się wzmocnić sił naszych temi resztkami żywności i utrzymać naszej egzystencyi choćby jeszcze przez kilka godzin, to będziemy słabi aż do końca…

– Który niezadługo nastąpi – wtrąciłem.

– A jeśli tymczasem nadarzy się sposobność ratunku, jeśli potrzeba będzie wziąść się do pracy, gdzież znajdziemy potrzebną do tego siłę, wycieńczeni głodem?

– Ależ znowu, kochany stryju, gdy zjemy ten ostatni kawałek mięsa, cóż nam pozostanie?

– Nic, Axelu, nic… to prawda, ale czyż doznasz jakiego posiłku, patrząc tylko na niego? Mówisz jak człowiek bez woli i energii.

– Więc jeszcze nie widzisz całej okropności naszego położenia? – zawołałem z gniewem.

– Nie – odpowiedział z mocą profesor Lidenbrock.

– Jeszcze łudzisz się jakąś wymarzoną nadzieją zbawienia?

– Tak jest, i nie pojmuję jak istota obdarzona wolą, może dopuścić do siebie rozpacz, dopóki serce w niej bije, dopóki ostatnia kropelka krwi krąży w jej żyłach.

– Lecz nareszcie, co zamyślasz stryju?

– Zjeść do ostatniej okruszyny to, co nam pozostało i tym sposobem pokrzepić nasze słabnące siły. Niechaj to będzie ostatnia nasza uczta, ale przynajmniej zrobimy dla naszego ratunku wszystko, co zrobić było można.

– Ha, to zjedzmy! – zawołałem.

Stryj wziął kawałek mięsa i kilka sucharów ocalonych przed burzą, rozdzielił je na trzy równe części i pomiędzy nas rozdał. Każda taka porcya wynosiła wynosiła około funta pożywienia. Profesor zajadał chciwie, a nawet powiem z gorączkową jakąś żarłocznością; ja, pomimo głodu, z pewnym nawet wstrętem przyjmowałem ten pokarm; Hans, spokojnie i z umiarkowaniem żuł i połykał niewielkiemi kawałkami, jak człowiek którego przyszłe niebezpieczeństwa nie mogły zaniepokoić, który nie troszczył się o jutro. Islandczyk miał do tego w zapasie jeszcze jednę butelkę jałowcówki; wziąłem do ust kilka kropel, które mnie bardzo orzeźwiły.

Forträfftig! – zawołał Hans, pijąc z kolei.

– Wyborne! – powtórzył profesor.

Nabrałem trochę otuchy. Skończyliśmy naszą ostatnią biesiadę o piątej godzinie z rana.

Taka już jest natura ludzka, że człowiek zaspokoiwszy swe potrzeby fizyczne, z trudnością przedstawia sobie męczarnie głodu, lub innej jakiej dolegliwości. Tak i my właśnie posiliwszy się, zapomnieliśmy o minionych cierpieniach i niewygodach.

Po zaspokojeniu głodu, każdy z nas puścił bieg swobodny swej wyobraźni. O czem mógł myśleć Hans, owa tajemnicza, niezbadana istota? – trudno wiedzieć. Mnie zajmowały wyłącznie wspomnienia przeszłości: Domek na Königstrasse, moja Graüben, poczciwa Marta, jak widma przesuwały się przed memi oczyma, a w ponurym szumie jaki się do nas przedostawał przez cała massę nad nami ciążącą, zdawało mi się słyszeć odgłos wielkich miast Europy.

Stryj cały zajęty swem przedsięwzięciem, z pochodnią zapaloną badał troskliwie naturę gruntu, usiłując poznać go z warstw kolejnych. Rachunek ten, albo raczej to oszacowanie, mogło być zaledwie przypuszczalne; lecz uczonych ludzi jest rzeczą umieć zachować krew zimną, a ten właśnie przymiot, profesor Lidenbrok w wysokim posiadał stopniu.

Słyszałem jak mrucząc sam do siebie, pod nosem wybąkiwał różne nazwy geologiczne i pomimowolnie uszanowaniem przejmowała mnie głęboka jego nauka.

– Granit wulkaniczny – mruczał profesor – jesteśmy więc jeszcze w epoce pierwotnej; ależ idziemy w górę… coraz wyżej… kto wie… może!…

Kto wie!… może!… więc ciągle jeszcze miał nadzieję; macał on ręką po ścianie pionowej i znowu mruczał:

– Otóż gnejs! otóż łupek mikowy! wybornie! dochodzimy do epoki przechodowej, a wtedy…

Co chciał powiedzieć profesor? Czy mógł zmierzyć grubość skurupy ziemskiej, zawieszonej ponad naszemi głowami? Nie, to być nie może! Brakło mu manometru, którego żaden rachunek zastąpić nie zdoła.

Tymczasem gorąco się wzmagało i mnie już dokuczać zaczął upał trudny do wytrzymania, któryby można tylko przyrównać do żaru ziejącego z pieców hutniczych, w chwili największego ich rozgrzania. Wkrótce doszło do tego, że musieliśmy stopniowo zdejmować z siebie odzież, jak kamień nam ciążącą.

– Mój stryju – rzekłem nareszcie – gdzież my dążymy? czyż do ogniska jakiego aby się spalić na popiół?

– Nie! – odpowiedział profesor – nie! to być nie może.

– Jednakże – powiedziałem dotykając muru – ta ściana jest rozpaloną do czerwoności: patrz jak sparzyłem sobie rękę w wodzie, która także jest w stanie wrzenia.

Profesor nic nie odpowiedział, widziałem tylko że zżymał się ze złości.

Wtedy strach gwałtowny ogarnął mnie; przeczuwałem blizką jakąś katastrofę, straszniejszą nad wszelkie pojęcie.

Myśl z razu niepewna, niewyraźna, w tej chwili w umyśle moim zamieniła się na pewność, rzeczywistość. Myśl ta natrętnie wracała do mnie. Lecz nagle, przy migotliwym blasku pochodni, dostrzegłem jakby ruch niejednostajny w pokładach granitowych; widocznie gotowało się nowe jakieś zjawisko, w którem zapewne nie małą grała rolę elektryczność… Zresztą, to nadzwyczajne gorąco, ta wrząca woda… postanowiłem zaradzić się busoli. Niestety! była ona zwróconą ze swego naturalnego kierunku, czy to w skutek nadchodzącej burzy, czy też może przez blizkie sąsiedztwo żelaza; z jakichkolwiek nareszcie powodów, dość że stała się bezużyteczną.

Poprzednia częśćNastępna cześć