Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Przygody trzech Rossyan

i trzech Anglików

w południowej Afryce

 

(Rozdział I-V)

 

 

55 ilustracji Ferata i jedna mapa

Nakładem Księgarni Ferdynanda Hoesicka

Warszawa 1883

trois_02.jpg (41820 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

trois_03.jpg (200643 bytes)

 

Rozdział I

Nad brzegami rzeki Pomarańczowej

 

dniu 27 Stycznia 1854 roku, dwóch ludzi, wygodnie rozciągniętych u stóp brzozy płaczącej, prowadziło rozmowę. U stóp ich toczyły się szerokie nurty rzeki Pomarańczowej. Wodozbiór ten, zwany przez Hollendrów wielką rzeką, a przez Hottentotów Garrjepem, może śmiało współzawodniczyć z trzema wielkiemi arterjami afrykańskiego lądu: Nilem, Zambezą i Nigrem. Nie zbywa jej, równie jak tamtym, ani na wodospadach, ani na prądach gwałtownych i wylewach. Znakomici podróżnicy, jak Thompson, Alexander i Burchell, których imiona dobrze są znane nad brzegami tej rzeki, sławią czystość jej wód i czarowny wdzięk jej wybrzeży.

W miejscu, gdzie nasi wędrowcy spoczywają, rzeka Pomarańczowa zbliża się ku łańcuchowi gór księcia Jorku. Okolica tutaj prześliczna: nieprzebyte skaliste ściany, potężne masy nastroszonych głazów, mnóstwo pni drzewnych skamieniałych, olbrzymie lasy dziewicze, nietknięte dotąd niszczącą siekierą europejskiego przybysza – wszystko to razem, ujęte w ramę błękitniejących zdala gór Garrjepu, wspaniały przedstawia widok.

W górze, rzeka zgnieciona skalistemi brzegami, niedozwalającemi ciasnemu łożysku objąć ogromnej masy wód – wre, kipi, szaleje, aż wreszcie, straciwszy nagle pod sobą grunt, rzuca się z wysokości czterystu stóp z przerażającym grzmotem w przepaść. Powyżej wodospadu szeroko rozlane nurty rozbijają się o podwodne głazy, a dalej opływają mnóstwo kęp zielenią okrytych. Poniżej czarna, niezgłębiona otchłań, w którą bez przerwy spadają wody z hukiem, przewyższającym turkot gromów szalonej burzy. Z przepaści tej wypadają kłęby pary, a w kropelkach ich świetlne promienie słoneczne rozszczepiając się, tworzą wieczystą tęczę.

Z pomiędzy dwóch podróżnych, których tu niezawodnie zapędziła chęć zbadania tych tajemniczych krain Afryki południowej, jeden prawie nie zważał na roztoczone przed nim wdzięki przyrody. Byłto myśliwiec – piękny okaz walecznego plemienia o bystrem oku i muskularnej budowie, prowadzącego życie koczujące śród nieprzebytych puszcz południowej Afryki.

Anglicy zowią je Bushmanami1. Plemiona te koczują w północno-zachodniej stronie Przylądka, a właściwie osady i miasta Kapu. Nie mają one stałych siedzib, życie im spływa na ciągłem błąkaniu się w krainach leżących pomiędzy rzeką Pomarańczową a wschodniemi górami. Bushmani prowadzą wieczną wojnę z osadnikami, którzy ich wyparli z żyznej rodzinnej ziemi i zapędzili w te jałowe okolice, gdzie głaz zastępuje roślinność. Mszcząc się za to, plądrują i palą ich fermy, niszczą zbiory i zabierają cały dobytek.

Bushman, o którym mówimy, miał około lat czterdziestu; odznaczały go, wysoki wzrost i silna muskularna budowa; ciało jego nawet podczas spoczynku, zdradzało energię. Twarz spalona słońcem, siła i łatwość ruchów, przypominały sławionych piórem Coopera myśliwców kanadyjskich; nie posiadał jednakże zimnej krwi  „Sokolego Oka”, którego powieściarz amerykański w  „Ostatnim Mohikanie” uwiecznił; zmiana cery za każdem silniejszem wzruszeniem wewnętrznem, dowodziła tego dobitnie.

Bushman nie był dzikim, jak pokrewne mu plemiona Sagnasów. Syn Anglika i niewiasty krajowej – metys ten zyskał raczej, aniżeli stracił na ciągłem obcowaniu z Europejczykami. Ubiór jego pół-europejski, pół-hottentocki, składał się z szkarłatnej koszuli wełnianej, a kaftana i spodni ze skóry antylopy, z kamaszy, na które żbik swej odzieży dostarczył. Na szyi miał zawieszoną torbę z nożem, fajką i tytuniem; barania czapka pokrywała mu głowę; pas skórzany surowcowy otaczał mu kibić; ręce powyżej pięści zdobiły bransolety misternie wyrzezane z kości słoniowej; nakoniec z ramion zwieszał mu się płaszcz sporządzony ze skóry lamparciej i spływający aż do kolan. U stóp jego spoczywał pies rasy krajowej.

Bushman, co chwila pociągając dym i puszczając go kłębami, dawał widocznie oznaki niecierpliwości.

– Uspokój się, uspokój Mokumie – rzekł do niego towarzysz w języku angielskim, który Bushman dobrze posiadał. – Nie zdarzyło mi się jeszcze widzieć tak niecierpliwego człowieka jak ty, gdy nie polujesz. Zastanówże się, zacny mój towarzyszu, że położenia naszego nie jesteśmy w stanie zmienić; ci, na których czekamy, prędzej czy póżniej przybyć muszą, jeżeli nie dziś, to jutro.

Towarzysz myśliwca był człowiekiem młodym, zaledwie 25 lat liczącym, a zupełnie odmiennym od Mokuma. Każdy ruch jego odznaczał się spokojem i flegmą. Dojść było spojrzeć, ażeby poznać że to Anglik. Ubiór zbyt miejski świadczył wymownie, że włóczenie się po lasach nie było jego rzemiosłem. Miał minę mieszczucha zbłąkanego w pustyni, coś nakształt buchaltera, tak że oko mimowolnie szukało pióra po za uchem, które wiecznie tkwi tam u wszystkich kasyerów, buchalterów, rachmistrzów i tym podobnych okazów z licznej rodziny pracujących w bankach i komtoarach.

W istocie, młodzian ten nie był podróżnikiem, a tem mniej kancelistą, ale za to uczonym astronomem, którego wysłano do Kapu dla pracowania w tamecznem obserwatoryum, oddającem od wielu lat, jak wiadomo, prawdziwe usługi nauce.

Uczony ten, przesiedlony nagle w pustynie afrykańskie, oddalony o kilkaset mil angielskich od miasta Kapu, z trudnością powstrzymywał niecierpliwośc swego towarzysza.

– Panie Emery rzekł Mokum czystą angielszczyzną – od ośmiu już dni napróżno oczekujemy zapowiedzianych gości na punkcie zbornym, nad rzeką Pomarańczową, przy wodospadzie Morgheda. Jeszcze się też żadnemu z mej rodziny nie przytrafiło, ażeby na jednem i temże samem miejscu pozostawał przez tydzień; pamiętaj pan, że jesteśmy plemieniem koczowniczem, i że nam się ziemia pali pod nogami, gdy tak bezczynnie siedzimy.

– Mój kochany Mokumie, pamiętaj znowu ty o tem, że ci, na których czekamy, przybywają z Anglii, a więc, że można im jakiś tydzień sfolgować. Trzebaż wziąć w rachubę rozległość oceanu, trudności jakich doznają płynąc w górę rzeki Pomarańczowej statkiem parowym, słowem tysiączne przeszkody, połączone z podobnem przedsięwzięciem. Polecono nam, ażebyśmy przygotowali wszystko do wyprawy, mającej na celu zapuszczenie się w głąb południowej Afryki, a następnie oczekiwali przy wodospadzie Morgheda, mego uczonego kolegi pułkownika Everesta, z obserwatoryum w Cambridge. Otóż jesteśmy w miejscu naznaczonem, przy katarakcie. Czego chcesz więcej, mój zacny Nemrodzie?

Zdaje się, że myśliwiec pragnął czegoś więcej, bo palce jego raz wraz konwulsyjnie dotykały sztućca wybornej dziwerówki, której kule stożkowe zatrzymywały w odległości dziewięciuset jardów pędzącego żbika lub antylopę; pokazuje się, że Bushman wzgardził kołczanem i strzałami zatrutemi swych ojców, a przenosił nad nie broń europejską.

– Czy nie mylisz się tylko, panie Emery? Czy w istocie naznaczono ci w tem miejscu i w końcu stycznia spotkanie?

– Nieinaczej, mój przyjacielu, oto list pana Airy, dyrektora obserwatoryum w Greenwich, który cię przekona, że się wcale nie mylę.

Strzelec wziął list, obracał go na wszystkie strony, ale znać nieobznajmiony z wynalazkiem Fenicyan, oddał go napowrót Williamowi, mówiąc:

– Powiedzże mi pan, co nabazgrano na tym świstku papieru?

Młody uczony, obdarzony zadziwiającą cierpliwością, powtórzył co najmniej po raz dwudziesty treść listu. W ostatnich dniach zeszłego roku otrzymał on pismo, zapowiadające prędkie przybycie pułkownika Everesta i komisyi naukowej międzynarodowej do południowej Afryki. O celu, w jakim ją wysyłano na kończynę najdalszą stałego lądu afrykańskiego, list nie wspominał. P. Airy o tem zamilczał. Stosownie do otrzymanych instrukcyj, Emery udał się do Lattakou, stacyi angielskiej, posuniętej najdalej na północ w krainie Hottentotów. Przygotował tam wozy, zapasy żywności, słowem wszystko, czego w pustyni mogła potrzebować karawana. Później, znając z rozgłosu Mokuma, strzelca krajowca, który towarzyszył Andersonowi w wycieczkach myśliwskich, przedsiębranych na zachodzie Afryki, i był przewodnikiem nieustraszonego Dawida Livingstone, kiedy ten udawał się po raz pierwszy na wyszukanie jeziora Ngami i obejrzenia wodospadów Zambezy – William ofiarował mu dowództwo karawany.

Po zrobieniu przygotowań, Bushman, znający wybornie krainę do której się karawana miała udać, podjął się doprowadzić Emerego do miejsca, gdzie naznaczono spotkanie. Tu miała się z niemi połączyć komisya naukowa. Rzeczoną komisyą wyprawiono na fregacie  „Eagle”, należącej do marynarki królewskiej; miała ona zarzucić kotwicę przy ujściu rzeki Pomarańczowej, na wysokości Przylądku Voltas, i wyprawić małą szalupę parową w górę tej rzeki, aż do wodospadu Morgheda, a tam wysadzić uczonych na ląd. William i Mokum przybyli tutaj wozem, który pozostawili w głębi doliny. Wóz ten miał przywieźć oczekiwanych gości i ich rzeczy do Lattakou, w razie gdyby nie chcieli nałożyć kilku mil drogi dla ominięcia wodospadu i odbyć podróży rzeką Pomarańczową i jej dopływami aż do rzeczonej stacyi.

Wysłuchawszy relacyi i tym razem ulokowawszy ją sobie dobrze w głowie, Bushman posunął się aż na krawędź otchłani, w głąb której spieniona rzeka rzuca się z łoskotem. Astronom posunął się za nim. Miejsce to, górujące nad biegiem wód, pozwalało objąć okiem kilkumilową przestrzeń w dół wodospadu.

trois_04.jpg (257220 bytes)

Przez kilka minut obadwa śledzili pilnie powierzchnię rzeki, która o ćwierć mili poniżej przybierała znowu postać gładkiego zwierciadła. Na osamotnionych jej falach nie widać było ani łodzi europejskiej, ani czółen krajowców.

Była godzina trzecia z południa; w miesiącu styczniu, który tutaj zupełnie odpowiada naszemu lipcowi, upał był nie do zniesienia. Pod dwudziestym dziewiątym równoleżnikiem szerokości południowej, promienie słońca padające prawie pionowo, palą nieznośnie. Upał dochodził w cieniu do stu pięciu stopni Farenhejta2, łagodził go jedynie słaby wietrzyk zachodni; gdyby nie to, byłby nie do wytrzymania dla każdego innego człowieka, wyjąwszy Bushmana. Ale i młody uczony, budowy zawiędłej, jakoby z samych nerwów i kości złożonej, wcale nie cierpiał. A zresztą gęste sklepienie gałęzistych drzew, zwieszających się aż ponad otchłań, nie dopuszczały promieniom słonecznym przypiekać naszych podróżników. Pora to najgorętsza w całym dniu; podczas niej wszelkie stworzenie kryje się przed skwarem – ptak w gałęziach drzew, zwierz w gęstych zaroślach, i gdyby nie huk wodospadu, panowałaby tutaj głucha cisza.

Po dziesięciu minutach daremnego śledzenia, nic nie dostrzegłszy, Mokum gwałtownie uderzył nogą w ziemię, a zwróciwszy się do Williama, z niecierpliwością zawołał:

– A jeżeli nie przybędą? to cóż?

– Ależ przybędą, mój dzielny myśliwcze! Są to astronomowie, a więc ludzie nadzwyczaj słowni i punktualni, jak gwiazda przechodząca przez południk. Cóż wreszcie możesz im zarzucić: powiedzieli, że przybędą w końcu stycznia. Dziś dwudziesty siódmy, a zatem mają jeszcze cztery dni czasu.

– A jeżeli te cztery dni miną, a oni nie przybędą?

– W takim razie będziemy mieli wyborną sposobność nauczenia się cierpliwości; postanowiłem bowiem na nich czekać, dopóki nie przybędą, lub dokąd nie otrzymam pewnej wiadomości, że zaniechali przybycia.

– Na Boga! pan gotówbyś czekać cierpliwie, aż ta rzeka przestanie spadać w otchłań – krzyknął Bushman gwałtownie.

– Nie, mój celny strzelcze – odparł Emery z flegmą – trzeba się zawsze rządzić rozsądkiem. Otóż cóż nam mówi rozsądek?  „Gdyby pułkownik Everest i jego towarzysze, strudzeni uciążliwą podróżą, pozbawieni najpierwszych potrzeb, zbłąkani w tej samotnej okolicy, nie zastali nas w miejscu naznaczonem, zasłużylibyśmy na wielką naganę. Gdyby ulegli jakiemu nieszczęściu, odpowiedzialność spadłaby na nas. Musimy więc zostać na stanowisku, dopóki obowiązek nam to nakazuje. Zresztą cóż nam tu brakuje? Wóz nasz oczekuje w głębi doliny i daje nam bardzo wygodny nocleg; zapasów mamy poddostatkiem; okolica tak piękna, tak cudowna. Dla mnie jestto życie zupełnie nowe. Jakież to szczęście spędzić kilka dni zdala od teleskopów i sekstansów, pośród cienia tych przepysznych lasów, nad brzegami tej wspaniałej rzeki: a tobie, mój Mokumie, cóż brakuje: zwierzyny skrzydlatej i czworonogiej nieprzebrane mnóstwo uwija się w koło; broń twoja nie próżnuje i codziennie dostarcza nam przysmaków. Idź więc i poluj, zabijaj zwierzynę i czas, morduj daniele lub bawoły. Ja sobie tymczasem będę tutaj spoczywał i wyglądał naszych gości – a ty w pole! żebyś przypadkiem nie zapomniał chodzić.

Myśliwcowi snać trafiła do przekonania rada astronoma, bo powstał z ziemi i postanowił przejrzeć okoliczne zarośla. Dzielny strzelec, nawykły do błądzenia po lasach południowo-afrykańskich, nie lękał się ani lwa, ani pantery, lub lamparta; gwizdnął na psa zwanego Top, podobnego z sierści do hyeny a pochodzącego z pustyni Kalahari, z rasy, z której niegdyś Balabasowie utworzyli swoje psy gończe, i skierował się ku zaroślom. Roztropne zwierzę zdawało się podzielać niecierpliwość pana, gdyż w skok zerwało się z miejsca, a radosnem szczekaniem zdawało się potakiwać zamiarom pana. Wkrótce i myśliwy i pies znikli w gąszczu, którego rozległe obszary zaległy wzgórza po za wodospadem.

William Emery, pozostawszy sam, rozciągnął się pod wierzbę, a w błogiem oczekiwaniu snu, który mu duszące powietrze obiecywało sprowadzić, a tymczasem rozmyślał o swem obecnem położeniu. Oddalony od osad, znajdował się nad mało znanemi brzegami rzeki Pomarańczowej. Oczekiwał Europejczyków, współrodaków, którzy opuścili ojczyznę dla rzucenia się w wir przygód, nieodłącznych od dalekiej podróży. Ale jakiż był cel tej wyprawy? jakież zdania naukowe postanowiono rozwiązać w tych pustyniach południowej Afryki? jakie spostrzeżenia miano zbierać pod trzydziestym stopniem szerokości południowej? Tego wszystkiego nie wyjaśniał bynajmniej list szanownego Airy, dyrektora obserwatoryum w Greenwich. A że jego, Williama Emery, jako uczonego, obeznanego z tutejszym klimatem, wezwano do współdziałania, więc widocznie szło o jakieś prace naukowe i wiadomości jego były niezbędne uczonej komisyi trzech połączonych królestw.

Podczas, gdy młody astronom rozmyślał nad temi kwestyami i zadawał sobie tysiące pytań, na które odpowiedzi znaleźć nie mógł, upał przygniatał ołowiem jego powieki i nakoniec, nie wiedząc kiedy, usnął głęboko. Gdy się obudził, słońce już zapadło za wzgórza zachodnie, których łagodne, siniejące kontury wyraźnie rysowały się na szkarłatnem niebie wieczornem. Kurczenie się żołądka zapowiadało mu, że się zbliża godzina wieczerzy; w istocie była już godzina szósta – czas, w którym zwykle odwiedzano wóz prowiantami napełniony.

Prawie w tej chwili wystrzał rozległ się wśród zarośli, okrywających stoki wzgórz i dochodzących do piętnastu stóp wysokości. Zaraz potem wybiegł z nich Top, a tuż za nim ukazał się myśliwiec.

Mokum wlókł za rogi zwierza, którego powalił celny strzał jego strzelby.

– Prędzej, prędzej, kochany szafarzu – zawołał William Emery. Cóż nam przynosisz na wieczerzę?

– Koziorożca – odrzekł strzelec, rzucając u stóp astronoma piękne zwierzę, którego potężne rogi zakrzywiały się łukiem.

Była to antylopa, znana pod imieniem kozła skalnego, znajdującego się licznie w tych okolicach Afryki południowej. Piękne to zwierzę cisawej barwy, ma grzbiet pokryty bujnym jedwabistym włosem, podbrzusze śnieżnej białości, centkami kasztanowatemi upstrzone. Mięso jego wybornego smaku, miało stanowić główną potrawę dzisiejszej wieczerzy.

Myśliwy związał nogi kozła, założył je na drąg, a obadwaj z astronomem, wziąwszy go na ramiona i opuściwszy brzegi wodospadu, w pół godziny potem doszli do swego obozowiska, kędy czekał na nich wóz, strzeżony przez dwóch ochjesmańskich przewodników.

 

Rozdział II

Przedstawienie urzędowe.

 

rzez trzy dni następne Mokum i Emery nie opuszczali miejsca zbornego; w czasie gdy pierwszy, ulegając nawyczkom myśliwskim, uganiał się po przyległych wodospadowi okolicach, za płową zwierzyną i dziczyzną wszelkiego rodzaju, młody astronom wciąż zwracał uwagę na rzekę. Widok tej przecudnej krainy, tak dzikiej a tak uroczej, wprawiał go w zachwycenie i duszę przepełniał przyjemnemi wrażeniami. Matematyk ten, bez odpoczynku pochylony nad stolikiem przy robieniu zawikłanych obliczeń, przepędzający noce z okiem przykutem do szkła lunety, liczący godzinami sekundy przechodzenia gwiazd przez południk, polujący na chwilę w której jedna chowa się za drugą – nagle znalazł się w objęciach dziewiczej przyrody, pod ciemnym lazurem niebios, pod liściastemi sklepieniami pierwotnych lasów, śród wzgórz fantastycznie zatoczonych dokoła wodospadu Morgheda. Nieznane uczucie poezyi owionęło tego zapleśniałego ducha, który, otrząsnąwszy pęta matematycznych obliczań, lubował się wdziękiem pustych i nieznanych Europejczykom obszarów. Wrażenia te osładzały mu nudę oczekiwania, a duch i ciało rosły w siły na łonie przyrody. Właśnie położenie to, całkiem dla niego nowe, wytłumaczyć potrafi tę niezachwianą cierpliwość, której towarzysz jego zrozumieć nie zdołał. Ztąd też, gdy myśliwiec zżymał się i szerzył nieustannie skargi – uczony odpowiadał mu z słodkim spokojem, który jednakże nie zdołał ułagodzić nerwowej natury Mokuma.

Nakoniec nadszedł 31 stycznia, ostateczny termin spotkania się, naznaczony listem p. Airy. Gdyby uczeni nie pojawili się, Emery byłby w niemałym kłopocie. Spóźnienie bowiem mogło przedłużyć się do nieskończoności, a dopókiż miał pozostawać w takim razie na swojem stanowisku.

– Przyszła mi pewna myśl – odezwał się w tym dniu Mokum. – Jak mniemasz, panie Williamie, czy nie byłoby stosownem udać się w dół rzeki na ich spotkanie? Wszak nie mają innej drogi, jak koryto rzeki Pomarańczowej. Ponieważ więc płyną w górę rzeki, więc jest niepodobieństwem, abyśmy się z nimi rozminęli, idąc w dół.

– Przewyborna myśl, pogromco koziorożców! Idźmyż więc wdół. a w najgorszym razie wrócimy tutaj doliną południową; ale czy znasz dobrze dolny bieg rzeki?

– Ba! przebywałem ją dwukrotnie aż do samego ujścia i znam jej cały bieg, jak moją kieszeń, od przylądka Voltas, aż do połączenia się z nią Harta, na granicy rzeczypospolitej transvallskiej.

– Czy od wodospadu aż do ujścia cała jest żeglowną?

– Wyjąwszy, że na pięć lub sześć mil przed ujściem przy schyłku pory suchej, wody ma bardzo mało; tworzy się tam wtenczas rodzaj mielizny, o którą biją wściekle od zachodu fale oceanu.

– Mniejsza o to; w czasie kiedy ją nasi przyjaciele przebywali, wody jeszcze było poddostatkiem, a zatem nie istnieje żaden powód, któryby im nie dozwolił przybyć na czas – i przybędą.

Bushman nie odrzekł słowa, zarzucił strzelbę na ramię, gwiznął na psa i, poprzedzając towarzysza, ruszył wązką ścieżką, która spuszczając się z wyżyny wodospadu o czterysta kroków poniżej, zbiegała na brzeg rzeki.

Było to około godziny dziewiątej zrana; dwaj badacze, których tem mianem godzi się obdarzyć, szli lewym brzegiem rzeki w kierunku ujścia. Ścieżka ta nie miała najmniejszego podobieństwa ze zwykłemi nadbrzeżnemi drogami, jakie służą do holowania statków w górę. Urwiste i strome brzegi gęsta pokrywała roślinność; girlandy cynanchum filiforme, wspominanego przez Burchella, przeskakując z drzewa na drzewo, rozciągały gęstą sieć na drodze wędrowników. Nóż Bushmana wciąż szerzył zniszczenie, wycinając w tym żywym murze zieleni przejście.

William Emery pełną piersią wciągał balsamiczny oddech lasów, a szczególnie przenikającą woń, którą niezliczone kwiaty diosmów wkoło rozsiewały.

Wędrówka więc, jak widzimy, nie mogła odbywać się śpiesznie. Szczęściem, miejscami brzegi były obnażone, a tam obaj podróżni przyśpieszali kroku, wynagradzając czas stracony na przebywanie gąszczów.

Do godziny jedenastej przebyli zaledwie cztery mile angielskie; w odległości tej łoskot wodospadu zaledwie słyszeć się dawał, bo powiew zachodni niósł go w przeciwną stronę, tem łatwiej zato mogli uchwycić uchem szmery dochodzące z dołu rzeki.

William Emery i myśliwiec, zatrzymawszy się wtem miejscu, mogli przejrzeć, przynajmniej na trzy mile w dół, łożysko rzeki, wrzynające się tutaj głęboko, o brzegach urwistych, które kredowem wzgórzem wybiegały blizko na dwieście stóp ponad zwierciadło wód.

– Zaczekajmy w tem miejscu – odezwał się astronom – i odpocznijmy; nie mam stalowych nóg twoich, Mokumie, bo jestem bardziej przyzwyczajony do przebiegania okiem przestrzeni niebieskich, aniżeli do mierzenia nogami ziemskich odległości. Ztąd możemy co najmniej przejrzeć trzy mile biegu rzeki, a jeżeliby tylko statek parowy ukazał się na ostatecznym zakręcie, łatwo go dostrzedz będziemy mogli.

Młody astronom oparł się o pień wilczo-mleczu drzewnego, którego wierzchołek strzelał na czterdzieści stóp w górę; ztąd wzrok jego sięgał daleko. Strzelec, nieprzyzwyczajony do siedzenia, w ciągłym był ruchu, nie zważając wcale na Topa, który, uwijając się do koła, płoszył chmury dzikiego ptactwa.

Nie upłynęło pół godziny, gdy William dostrzegł, że Bushman, stojący w oddaleniu stu kroków, robił dziwne poruszenia, dając poznać, że coś zauważył. Czyżby dostrzegł statek, tak niecierpliwie wyglądany?

Natychmiast, zerwawszy się ze mchu, na którym chwilę spoczywał, pośpieszył ku myśliwcowi.

– Czy widzisz co, Mokumie? – zapytał z niespokojnością.

– Dotąd nie widzę nic, ale mniemam żem coś usłyszał. Ucho moje, nawykłe do odgłosów przyrody, zda mi się pochwyciło jakiś niezwykły szmer w dole rzeki.

Poczem, zaleciwszy cichość astronomowi, położył się na ziemi, przytknął do niej ucho i słuchał z wytężoną uwagą.

Po kilku minutach podniósł się, a wstrząsłszy głową, rzekł:

– To nic, pomyliłem się; odgłos, jaki słyszałem, jest poświstem wiatru igrającym z liśćmi, albo też szumem wody rozbijającej się o głazy łożyska… a jednak… – I znowu wytężył słuch, lecz i tym razem nadaremnie.

– Mokumie – zauważył uczony – jeżeli łoskot który słyszałeś, pochodzi od machiny parostatku, to aby go rozróżnić, należy zejść na dół i przyłożyć ucho do powierzchni wody.

– Masz pan słuszność; kilkakrotnie już wytropiłem tym sposobem płynącego konia rzecznego.

I z niezwykłą lekkością zbiegł na brzeg wody, wszedł w nią po kolana, a schyliwszy się, przyłożył ucho do jej powierzchni.

trois_05.jpg (254862 bytes)

– Słyszę, wyraźnie słyszę! – tam w dole rzeki, w znacznej odległości, słychać jakieś uderzenia, bijące gwałtownie w wodę – pluskanie jednotonne w jej głębi.

– To skrzydła szruby parowej, mój drogi – zawołał z radością William.

– A więc ci, na których tyle dni czekamy, są już niedaleko.

Emery, znający dobrze bystrość słuchu syna puszcz, nie wątpił bynajmniej o prawdziwości słów jego. Myśliwy wrócił na dawne stanowisko, a obadwaj w niemem oczekiwaniu wytężali wzrok ku zachodowi, wyglądając niecierpliwie, rychło potwierdzi się to, co im słuch zapowiadał.

Pomimo cierpliwego usposobienia, młody uczony przepędził następne pół godziny w wielkiej niespokojności; czas mu się dłużył, co chwila zdawało mu się, że dostrzega kontury statku, prześlizgującego się po zwierciadle rzeki, lecz zawsze się mylił. Nareszcie z dumania wyrwał go donośny głos strzelca, wołającego:

– Dym! dym!

William, zapuściwszy wzrok w kierunku przez Bushmana wskazanym, z trudnością zaledwie dostrzegł lekki obłoczek biały, unoszący się nad wodą. Nie było już wątpliwości. Statek posuwał się szybko w górę rzeki; wkrótce dostrzegli i jego komin, wyrzucający kłęby czarnego dymu, pomieszanego z białemi obłoczkami pary. Widocznie osada nie żałowała węgla, ażeby spotęgować siłę pary i na oznaczony czas stawić się na miejscu.

Statek znajdował się jeszcze w odległości siedmiu mil angielskich od wodospadu Morghedy.

Słońce dochodziło połowy dziennego biegu, a ponieważ miejsce, w którym znajdowali się oczekujący, nie było odpowiedniem do wylądowania, przeto astronom postanowił wrócić do wodospadu. Uświadomił on o tem Mokuma, który, w miejsce odpowiedzi, puścił się z powrotem drogą przez siebie wyciętą. William szedł za nim, a obejrzawszy się jeszcze raz w dół rzeki, ujrzał na maszcie tylnym flagę Wielkiej Brytanii.

Powrót odbył się szybko. O godzinie pierwszej, astronom i strzelec wstrzymali się o ćwierć mili od wodospadu, w miejscu gdzie brzeg, zataczając się w półkole, tworzył małą zatokę, bardzo przydatną do wylądowania, w tem bowiem miejscu głębia wody dochodziła do samego brzegu.

Statek, płynący daleko szybciej, aniżeli idący pieszo, był już zapewne niedaleko; dostrzedz go nie było można, bo zarośle wysokie, zbiegające aż do samego krańca wody, zasłaniały widok; lecz słyszeli wyraźnie jeżeli nie turkot szruby rozbijającej fale, to przynajmniej przeraźliwy gwizd machiny parowej, górujący nawet nad grzmotem blizkiego wodospadu.

Gwizd nie ustawał; znać komenderujący dawał sygnał oczekującym przy katarakcie o przybyciu statku.

Myśliwiec na to hasło odpowiedział wystrzałem ze sztućca, którego huk powtórzyły kilkakrotnie nadbrzeżne skały.

Statek ukazał się wreszcie; obydwóch oczekujących spostrzeżono. Na znak dany przez astronoma statek, skierowany ku brzegowi lewemu, przybił do lądu; myśliwiec pochwycił wyrzuconą linę i przymocował do drzewa.

W tej chwili człowiek wysokiego wzrostu, wyskoczył lekko na brzeg, zwrócił się ku Wiliamowi, reszta osady także na ląd wysiadła. Wiliam Emery poszedł naprzeciw wysiadającego i zagadnął:

– Pan pułkownik Everest?

– Pan Wiliam Emery?

trois_06.jpg (239792 bytes)

Młody astronom i kolega jego z obserwatoryum w Grenwich powitali się, podając sobie ręce.

– Panowie – rzekł pułkownik, zwracając się do swych towarzyszy – pozwólcie sobie przedstawić szanownego Wiliama Emery, z obserwatoryum w mieście Kap, który był łaskaw oczekiwać nas przy wodospadzie Morgheda.

Czterech podróżnych, otaczających pułkownika, powitało kolejno Emerego, a następnie z angielską flegmą Everest oficyalnie prezentował swych towarzyszów Wiliamowi.

– Panie Emery, oto rodak twój, sir John Murray z Devonshire; pan Mateusz Strux, astronom z Pulkowa; pan Mikołaj Polander z obserwatoryum w Helsingforsie i pan Michał Zorn, z obserwatoryum w Kijowie, trzech uczonych, biorących udział w naszej międzynarodowej komisyi.

 

Rozdział III

Przenosiny

 

o przedstawieniu wzajemnem, Wiliam Emery ofiarował przybyłym swoje usługi. Jako pomocnik głównego astronoma w Captownie, uważał on uczonego Everesta za swego zwierzchnika, delegowanego rządu królowej, który razem z Struxem objął prezydyum komisyi naukowej. Znał on go jako bardzo wykształconego astronoma, który zjednał sobie rozgłos w świecie uczonym badaniem mgławic i obliczaniem zaćmień gwiazd stałych. Toż ten liczący około 50 lat, zimny, systematyczny, rozłożył sobie zajęcia, godziny za godziną z matematyczną ścisłością. Wszystkie prace przedsiębrał on podług chronometru, a każdą wykonywał z punktualnością gwiazdy, przechodzącej przez południk. Wiedząc o tem, Emery był przekonanym, że komisya stawi się na miejscu przeznaczenia w umówionym czasie.

William oczekiwał na wyjaśnienie ze strony pułkownika, w jakim celi komisya została wysłaną do południowej Afryki, lecz Everest milczał, a William nie śmiał go badać. Zapewne jeszcze nie był czas stosowny do objawienia celu misyi.

Emery znał także z opinii Johna Murraya, współzawodnika James Rossa i lorda Elgina; bogaty ten uczony, chociaż nie w służbie rządowej, ale mimo to pracował użytecznie na polu astronomicznem w Anglii. Poświęcił on 20 tysięcy funtów szterlingów na wybudowanie olbrzymiego reflektora, walczącego o lepszą z teleskopem z Parson-Town, za pomocą którego obliczono ściśle elementa pewnej liczby gwiazd podwójnych. Był-to mąż czterdziestoletni, o pańskiej minie, lecz którego powierzchowność nie zdradzała bynajmniej jego charakteru. Co do panów Struxa, Palandra i Zorna, nazwiska ich nie były obcemi Emeremu, ale nie znał ich osobiście. Polander i Zorn okazywali Struxowi pewne względy, odnoszące się, być może nie do zasług na polu naukowem, jak raczej do stanowiska przezeń zajmowanego.

Jednę tylko rzecz zauważył Emery, to jest, że liczba uczonych obojga narodów była równą, a nawet załoga statku, noszącego nazwę  „Królowa i cesarz”, składała się z 10 ludzi z których po pięciu należało do dwóch narodowości.

– Panie Emery – zagaił pułkownik zaraz po przedstawieniu – znamy się dobrze, jak gdybyśmy wspólnie odbyli podróż z Londynu do Przylądka Voltas. – Poważam pana bardzo za pracę, której pomimo swej młodości zawdzięczasz zasłużoną sławę. Na moje przedstawienie, rząd królowej wezwał pana do wzięcia udziału w ważnych pracach, jakich komisya pragnie dokonać w Afryce Południowej.

William skłonił się na znak podziękowania i mniemał, że dowie się nareszcie w jakim celu komisya międzynarodowa została wysłaną na południową półkulę, lecz pułkownik wcale nie dotknął tej kwestyi; zapytał tylko:

– Czy pan ukończył przygotowania?

– Zupełnie – odpowiedział; – stosownie do instrukcyi nadesłanej mi przez p. Airy, przed miesiącem wyjechałem z Kapu do Lattakou; przybywszy tam, zgromadziłem wszystkie przedmioty, niezbędne do odbycia dłuższej podróży w głąb lądu: wozy, konie, żywność i przewodników. Eskorta, ze stu ludzi uzbrojonych złożona, oczekuje panów w Lattakou, a dowódcą jej jest doświadczony myśliwiec Bushman Mokum, którego pozwoli sobie pułkownik przedstawić.

– Bushman Mokum! – wykrzyknął Everest, wychodząc po raz pierwszy na chwilę z flegmatycznego usposobienia – Bushman Mokum – powtórzył, ależ to nazwisko jest mi znanem.

– Jestto nazwisko zręcznego i nieustraszonego myśliwca – odezwał się John Murray, zwracając się do niego – któremu Europejczycy, pomimo swej zarozumiałości, nie zdołają zaimponować.

trois_07.jpg (254519 bytes)

– Myśliwiec Mokum – rzekł Emery, przedstawiając go pułkownikowi.

– Ach! ach! przypominam sobie – mówił Everest, zwróciwszy się do strzelca. – Imię twe doskonale jest znanem w połączonych trzech królestwach. Wszakto pan byłeś przyjacielem Andersona i przewodnikiem Davida Livingstone, który mię swą przyjaźnią zaszczyca? Przez moje usta składa ci podziękowanie Anglia, a ja panu Emery, że cię wybrał na naczelnika naszej karawany. Strzelec taki, jak pan, zapewne jest lubownikiem pięknej broni; mamy tu ze sobą cały arsenał; zechciej z pomiędzy wszystkich wybrać tę, która ci się najlepiej podoba. Wiemy, że się dostanie w dobre ręce.

Bushman zarumienił się z radości. Uznanie jakiego używał w Anglii, pochlebiało mu, ale bardziej zachwycił podarek pułkownika. Podziękował dobranemi wyrazami i usunął się na bok, aby nie przeszkadzać rozmowie, toczącej się pomiędzy Emerym a nowo przybyłymi. Sprawozdanie pod względem przygotowań, zrobionych przez uczonego z Kapu, zachwyciło pułkownika. Szło teraz o dostanie się jaknajprędsze do miasta Lattakou, gdyż karawana wyruszyć miała w pierwszych dniach lutego, natychmiast po przeminięciu pory dżdżystej.

– Racz, pułkowniku, oznaczyć sposób, w jaki pragniesz dostać się do Lattakou.

– Rzeką Pomarańczową, a następnie uchodzącym do niej Kurumanem, nad którym leży Lattakou.

– Jakkolwiek szybkim i wybornym jest twój statek, nie zdoła jednak wpłynąć w górę wodospadu Morgheda.

– Ominiemy go – odpowiedział spokojnie pułkownik. – Szalupa przewiezioną zostanie o kilka mil w górę wodospadu, zkąd, o ile mi wiadomo, rzeka Pomarańczowa znowu jest spławną dla statków mało wody biorących.

– Spławną jest, lecz jakimże sposobem przewieźć tak ciężki parowiec? – zauważył Emery.

– To najmniejsza – statek nasz jest arcydziełem warsztatów Learda i Spółki w Liverpoolu, rozbiera się na drobne części i składa z największą łatwością. Klucz i pewna ilość nitów aż nadto wystarczy ludziom, którzy się zajmą tą robotą. Czy pan masz jaki wóz przy wodospadzie?

– Opodal ztąd w dolinie, gdzie jest nasze obozowisko – odpowiedział William.

– Dobrze więc. Panie Mokum, każ sprowadzić ten wóz do miejsca, gdzieśmy wylądowali; za jego pomocą przewieziemy kolejno część łodzi, a następnie i machinę, która również się rozbiera, na miejsce odkąd rzeka zaczyna być żeglowną.

Rozkazy pułkownika wykonano; Mokum, przyrzekłszy sprowadzić wóz za godzinę, znikł w gęstwinie. podczas jego nieobecności, szybko szalupę wypróżniono. Ładunek nie był zbyt wielkim; składały go skrzynie z instrumentami fizycznemi; poważny zapas wyborowej broni z fabryki Purdey-Moore z Ebymburga, kilka baryłek wódki i mięsa suszonego, skrzynka amunicyi, tłomoczki możliwie małej objętości, płótno na namioty i dobór utensyliów, pochodzących jakby z jakiego bazaru, urządzonego wyłącznie dla podróżnych, wreszcie łódka kauczukowa, zajmująca niewięcej miejsca jak dobrze zwinięty i skrępowany pled; nakoniec rodzaj wachlarzowatej kartaczownicy, niezbyt jeszcze udoskonalonej, ale straszliwej dla tych, którzyby chcieli naprzekór woli osady dostać się do statku.

trois_08.jpg (245244 bytes)

Wszystko to złożono na brzegu. Machina parowa o sile ośmiu koni, nieważąca nad 250 kilogramów, składała się z trzech części: kotła, ogrzewacza, który do niego umocowanym był na gwintach, a wreszcie szruby przytwierdzonej do sztuki drzewa na spodzie statku. W miarę wynoszenia tych części, statek się wypróżniał; szalupa, oprócz miejsca obejmującego machinę parową, miała jeszcze dwie kajuty, tylną dla oficerów, przednią dla ludzi składających osadę. W mgnieniu oka ściany przegród znikły, a rzeczy i posłania wyniesiono na brzeg; pozostało jedynie jakby pudło na wodzie.

Pudło statku, długie na dziesięć do jedenastu metrów, składało się z trzech części, podobnie jak szalupa Mâ-Robert, w której Livingstone odbył pierwszą po Zambezie przejażdżkę. Sporządzono je z galwanizowanej stali, nader lekkiej i wytrzymałej, z blach pojedynczych, spojonych nitami, które w razie potrzeby można było odjąć; blachy przystawały nadzwyczaj szczelnie, a nity spajały części statku tak dokładnie, że kropla wody przesunąć się wewnątrz nie mogła.

William Emery zachwycał się prostotą budowy, składu i szybkością, z jaką łódź rozbierano. Nie upłynęła jeszcze godzina, a była już w kawałkach gotową do ładowania; właśnie też i Mokum przyprowadził wóz w towarzystwie dwóch Bushmanów.

Wóz ten, bardzo pierwotnej konstrukcyi, spoczywał na czterech ciężkich kołach; złożony z dwóch półwozi osobnych, oddzielonych od siebie dwudziesto stopową odległością, podobny zupełnie do podwód północno-amerykańskich, używanych przez przebywających stepy. Ciężką tę machinę, której skrzypiące przeraźliwie osie wystawały na stopę z piast, ciągnęło sześć par oswojonych bawołów, zaprzężonych w trzy pary i nadzwyczaj czułych na popędzający ich kolec woźnicy. Takich-to silnych zwierząt trzeba było użyć, ażeby uciągnąć tę machinę ciężarem naładowaną. Mimo zręczności powożącego, nieraz on więznął w wybojach.

Osada  „Królowej i Cesarza” zajęła się władowaniem szalupy na wóz, przestrzegając, aby ciężar wszędzie równo był rozłożony. Znaną jest cudowna zręczność marynarzy; ładowanie było dla nich igraszką! najcięższe sztuki umieścili ponad osiami, to jest w najmocniejszych częściach wozu. Pomiędzy niemi układali inne części statku, w samym zaś środku przedmioty, które należało jaknajmniej narażać na wstrząśnienia. Podróżni poszli pieszo: przebycie czterech mil angielskich było dla nich przechadzką.

O godzinie trzeciej z południa ukończono ładugę, a pułkownik Everest dał znak odjazdu. On i jego towarzysze ruszyli przodem, pod przewodnictwem Wiliama Emery; Bushman i poganiacze wołów, oraz osada statku otaczali wóz.

Pochód nie zmęczył podróżnych; pochyłość ku górze wodospadu wznosiła się lekko, a tem samem bardzo sprzyjała transportowi ciężkiego wozu; poświęceniem nieco dłuższego czasu zdążało się do celu tem pewniej.

Członkowie komisyi naukowej wspinali się lekko na wzgórze, prowadząc rozmowę ogólną; o celu jednak wyprawy nikt nie wspominał. Europejczycy zachwycali się wspaniałością dokoła roztoczonych krajobrazów: urocza w całej swej dzikości przyroda wprawiała ich w takież samo zachwycenie, jakiego doznawał Emery. Wrażenia świeże nie przesyciły ich jeszcze pięknością tych stron Afryki. Podziwiali cuda stworzenia, lecz z pewną wstrzemięźliwością, właściwą Anglikom, wrogom wszystkiego, coby zakrawało na jakieś żywsze uniesienie. Wodospad z swej strony otrzymał także pochwały, ale bardzo oględne. Anglicy w tym razie podobni byli jakby do owych wielkich znawców teatralnych, którzy raczą dawać autorom i aktorom oklaski końcami palców, trzymając się wreszcie maksymy  „nil admirari”.

William Emery uważał, iż jego obowiązkiem jest pełnienie względem przybyszów obowiązków gospodarza w Afryce południowej, a czynił to z pewną dumą, okazując im piękność swego parku, podobnie do dorobkiewiczów, którzy oprowadzając gościa po swoim domu, usiłują zwrócić jego uwagę na wszystko, co tylko się w nim znajduje.

Około godziny w pół do piątej, Europejczycy, ominąwszy wodospad, stanęli na wyżynie, z której widać było górny bieg rzeki Pomarańczowej; rozłożyli się tu obozem, oczekując na przybycie wozu; wpół godziny potem przybyła reszta ludzi w celu wzięcia statku. Przewóz odbył się szczęśliwie; Everest polecił im, aby wyładowali i złożyli napowrót statek, zapowiadając, że o świcie w dalszą wyruszą podróż.

Całą noc spędzono na rozmaitych pracach. Kadłub statku złożono w ciągu godziny. Po przytwierdzeniu machiny parowej i szruby, założono przegrody kajut, a następnie pownoszono rzeczy i przybory. Wykonanie szybkie i dokładne tych prac dobrze świadczyło o zręczności osady statku. Majtkowie obu narodowości byli ludźmi karnymi i zręcznymi. W wyborze ich widać starano się o to, ażeby mieć ekwipaż, na który można liczyć w każdej okoliczności.

Nazajutrz dnia 1-go lutego o świcie statek był gotów do podniesienia kotwicy. Z komina buchały już kłęby czarnego dymu, a od czasu do czasu rozdzierały go gęste obłoki pary. Machina o wysokiem ciśnieniu, bez kondensatora, za każdem poruszeniem tłoku, na wzór lokomotywy, traciła część pary. Kocioł, zaopatrzony genialnie skomplikowanemi rurami, które przedstawiały bardzo wielką ogniowi powierzchnię, nie potrzebował więcej czasu nad pół godziny dla wywiązania dostatecznej ilości pary. Osada nagromadziła wielki zapas hebanu i gwajaku, w które okolice te bardzo obfitowały, i tym drogocennym materyałem podsycano hojnie ognisko.

trois_09.jpg (212088 bytes)

O szóstej pułkownik dał znak odjazdu. Pasażerowie i majtkowie wsiedli na statek. Myśliwiec, obznajmiony dokładnie z rzeką, wstąpił na pokład w charakterze pilota, polecając bushmanom doprowadzenie wozu do Lattakou.

W chwili, gdy podnoszono kotwicę, Everest, zwróciwszy się do Williama, zagadnął:

– Ale, ale, czy wiesz, panie Emery, pocośmy tu przybyli?

– Nie wiem, mój pułkowniku.

– Zadanie bardzo proste – przyjechaliśmy wymierzyć łuk południka w Afryce południowej.

 

Rozdział IV

Kilka słów odnoszących się do metra.

 

d niepamiętnych można powiedzieć czasów, ludzie genialni myśleli nad wynalezieniem powszechnej, a niezmiennej miary, której podstawę oznaczałaby sama przyroda. Szło im głównie o to, ażeby miara ta, mimo jakichkolwiekbądź przewrotów, mogących zajść na kuli ziemskiej, nie zaginęła, a raczej, aby mogła być odnalezioną. Przypuścić należy, że i starożytni o tem marzyli, brak jednak odpowiednich instrumentów i metody do jej oznaczenia z możliwą dokładnością, stały im na przeszkodzie.

Najlepszym i najodpowiedniejszym środkiem wynalezienia takiej miary byłoby zmierzenie części obwodu kuli ziemskiej, który nie ulega zmianom, ale należało pomiar ten z matematyczną dokładnością wykonać.

Już starożytni próbowali oznaczyć ten pomiar. Arystoteles, według podania niektórych współczesnych mu uczonych, uważał stadyum egipskie z czasów Sezostrysa jako stutysięczną część czwartej części obwodu ziemi. Erastotenes, w czasach Ptolemajosów, obliczył z dosyć przybliżoną dokładnością stopień długości Nilu, pomiędzy Syeną a Aleksandryą; ale ani Posidonius, ani Ptolemajos, podejmując prace geodezyjne w tym rodzaju, nie mogli im dać potrzebnej dokładności.

Pierwszy Picard zaczął we Francyi wydoskonalać metodę używaną do zmierzenia stopnia. W roku 1669 oznaczył on długość łuku ziemskiego i niebieskiego pomiędzy Amiens a Paryżem, na pięćdziesiąt siedm tysięcy sześćdziesiąt sążni francuzkich (toise).

Dominik Cassini i Lahire pomiędzy latami 1683, a 1713 przedłużyli pomiary Picarda od Dunkierki do Callioure. W r. 1739 Franciszek Cassini i Lahire, zajmowali się obliczeniem tegoż łuku od Dunkierki aż do Perpignanu. Nakoniec Mechain przedłużył pomiar południka do Barcelony w Hiszpanii. Mechain umarł ze zbytecznej pracy w 1802 r., a dzieło jego podjęli Arado i Biot w 1807 r. Dwaj ci uczeni posunęli je aż do Formentery, jednej z wysp Balearskich. Wymierzono więc łuk od Dunkierki do Formentery, wynoszący 12° 22’ i 13’’; sam jego środek przecinał równoleżnik północny 45-ty, leżący w równej odległości od bieguna i równika, a właśnie z tego powodu nie zachodziła potrzeba brania w rachubę przybiegunowego spłaszczenia ziemi. Pomiar ten, wykonany z możliwą dokładnością, wskazywał jako przeciętną długość jednego stopnia południka ziemskiego 57,025 sążni francuskich.

Jak widzimy, to podziśdzień uczeni francuscy jedynie zajmowali się oznaczeniem tej pracy, wymagającej nadzwyczajnej ścisłości. Na wniosek Talleyranda, Zgromadzenie prawodawcze wydało w r. 1790 dekret, polecający Akademii francuskiej, ażeby obmyśliła wzór niemogący uledz zmianie, dla wszelkiego rodzaju miar i wag. Akademia wywiązała się z zadania; raport jej, podpisany przez sławnych uczonych Borda, Lagrange, Laplace, Monge i Condorceta, przedstawiał Zgromadzeniu prawodawczemu projekt, ażeby za podstawę miary długości przyjęto jednę dziesięciomilionową część południka ziemskiego, a dla miar objętości sześcian, którego każda krawędź miałaby długość dziesiątej części powyższej miary, za jednostkę zaś wagi ciężar wody destylowanej, sześcianem tym objętej; proponowano też dla wszystkich miar przyjąć system dziesiętny.

Dokonywano przedtem, a w następnych czasach przedsięwzięto nowe pomiary południka w różnych częściach ziemi, w celu uzyskania jaknajdokładniejszej przeciętnej jego długości. Wiadomo, że kula ziemska nie jest sferojdą, ale elipsoidą, więc też licznych trzeba było pomiarów, ażeby za ich pomocą oznaczyć przybiegunowe spłaszczenie ziemi.

Z dawniejszych wyliczamy następne:

W r. 1736 Maupertuis, Clairant, Camus, Lemonnier, Outier i Szwed Celsius mierzyli łuk w Laponii i oznaczyli jego długość na pięćdziesiąt siedm tysięcy czterysta dziewiętnaście toazów.

W r. 1745 La Condamine, Bouguer, Godin i dwaj Hiszpanie Juan i Antonio Ulloa, obliczyli długość południka w Peru na pięćdziesiąt sześć tysięcy siedmset trzydzieści siedm sążni francuskich.

W r. 1752 Lacaile podał, że długość południka na Przylądku Dobrej Nadziei wynosi pięćdziesiąt siedm tysięcy trzydzieści siedm tychże sążni.

W r. 1754 O. O. Maire Boscovich, mierząc południk między Rzymem a Rimium, obliczyli jego długość na pięćdziesiąt sześć tysięcy dziewięćset siedmdziesiąt trzy.

W latach 1762 i 1763 Beccaria oznaczył długość południka piemonckiego na pięćdziesiąt siedm tysięcy czterysta sześćdziesiąt ośm.

W r. 1768 astronomowie Mason i Dikson w Ameryce północnej, na granicy między Marylandem, znaleźli południk ziemski w tem miejscu długi na pięćdziesiąt siedm tysięcy ośmdziesiąt ośm toazów.

Ganos w Hanowerze na pięćdziesiąt siedm tysięcy sto dwadzieścia siedm.

W późniejszych znowu czasach, a mianowicie w ciągu dziewietnastego stulecia, mierzono wiele innych południków, między innemi w Bengalu, Indyach Wschodnich, Piemoncie, Finlandyi i Kurlandyi, Prusach książęcych, Danii i t.d., ale Anglicy i Rossyanie mniej od innych narodów zajmowali się temi pomiarami mozolnemi. Główną pracę geodezyjną na tem polu przedsięwziął major Roy, a to w celu uregulowania stosunku miar angielskich do francuskich. Z rozlicznych tych, powyżej przytoczonych pomiarów, można było wziąć za zasadę, że średnia długość stopnia południka ziemskiego wynosi pięćdziesiąt siedm tysięcy sążni francuzkich, czy 25 dawnych mil (lieus) a mnożąc te 25 mil przez 360 stopni, oznaczyć obwód ziemski w kierunku jej osi na dziewięć tysięcy tychże mil.

Z przytoczonych atoli powyżej liczb widzimy, że szczegółowe pomiary łuku południkowego w rozmaitych miejscach kuli ziemskiej dokonywane, nie zgadzały się ze sobą. Pomimo to jednak, według przyjętej średniej długości jego, na pięćdziesiąt siedm tysięcy toazów obliczonej, ustanowiono miarę metra, który wynosić ma jedną dziesięciomilionową część ćwierci południka, przebiegającego od bieguna do równika, czyli na trzy stopy, jedenaście cali i dwieście dziewięćdziesiąt sześć tysiącznych linii według sążnia francuskiego.

Cyfra ta jest w istocie za nizką: podług najnowszych obliczeń, spłaszczenie ziemi przy biegunach wynosi 1/29915 a nie 1/334, jak dawniej wyrachowano. Ćwierć południka nie zawiera zatem dziesięciu milionów metrów, ale dziesięć milionów ośmset pięćdziesiąt sześć.; różnica ta w stosunku tak ogromnej długości jest nieznaczną, niemniej przeto, biorąc rzeczy z dokładnością matematyczną, metr nie oznacza ściśle dziesięcio-milionowej części południka ziemskiego, jestto błąd, skracający metr o dwie dziesięciotysięczne linie.

Metr tak oznaczony, przyjętym został przez większą część państw ucywilizowanych. Belgia, Hiszpania, Włochy, Grecya, Hollandya, a w ostatnich czasach Austrya, dalej dawne osady hiszpańskie w Ameryce, mianowicie Ecuador, Nowa Grenada, Costu-Rice i wiele innych używają miar metrycznych; Anglia, pomimo wyższości miar metrycznych, wierna swym zachowawczym tradycyom, wzbraniała się aż dotąd ich zaprowadzić.

System ten możeby nie napotkał oporu w trzech zjednoczonych królestwach, gdyby nie zawikłania polityczne, wichrzące Europę w końcu ośmnastego wieku, gdyby nie zapamiętała niechęć ku wszystkiemu co z Francyi pochodzi.

Zgromadzenie prawodawcze, uchwalając przytoczony dekret w dniu 8 maja 1790 roku, zaprosiło uczonych angielskich, ażeby wspólnie z francuskimi zajęli się rozstrzygnięciem kwestyi. Szło mianowicie o to, co wziąść za podstawę do oznaczenia miary zasadniczej: czy długość wahadła sekundowego, czy jakąś cząstkę jednego z wielkich kół ziemskich. Wiadomo jednak jaką nienawiścią tchnęła wówczas Wielka Brytania ku wszystkiemu, co było francuskie, porozumienie więc dojść nie mogło.

Dopiero w r. 1854 rząd angielski, oceniający oddawna korzyści systemu metrycznego, a widząc z drugiej strony stowarzyszenie uczone i handlowe, tworzące się w celu jego zaprowadzenia, zdecydował się go przyjąć.

Ale rząd postanowił decyzyą swą zachować w tajemnicy, aż do chwili, gdy nowe prace geodezyjne, przezeń podjęte, pozwolą oznaczyć z jaknajwiększą ścisłością długość stopnia; do wzięcia udziału w tej pracy zaprosił trzech uczonych rossyjskich w nadziei, że kiedyś może i rząd cesarski skłoni się do wprowadzenia u siebie miar metrycznych. W tym celu wybrano najbieglejszych uczonych.

Komisya ta, zgromadzona w Londynie, postanowiła, że przedewszystkiem nastąpi pomiar południka na południowej półkuli; że po dokonaniu tej czynności takaż sama przedsięwziętą zostanie na półkuli północnej, a po porównaniu obu tych pomiarów, będzie można wyprowadzić średnią, odpowiednią ściśle warunkom ułożonego programu.

Pozostawało zrobić wybór pomiędzy osadami angielskiemi, położonemi z tamtej strony równika, Przylądkiem Dobrej Nadziei, Australią i Nową Zelandyą. Dwie ostatnie, leżące na przeciwległej stronie kuli ziemskiej, zmuszały uczonych do odbycia zbyt długiej podróży. Z drugiej strony dzikie pokolenia Australii i Maorowie Nowej Zelandyi, wiodący nieustanną wojnę ze swymi najezdnikami, mogli pomiarowi przeszkadzać; przeciwnie, osada przylądkowa miała za sobą wiele dogodności. Najprzód położenie pod tym samym południkiem, co ziemie przerznięte Wisłą; a więc po dokonaniu pomiaru na południowej półkuli, można było tenże sam południk zmierzyć na północnej; powtóre podróż do Przylądka wymagała nierównie krótszego czasu, a wreszcie połączeni astronomowie mieli wyborną sposobność skontrolowania pomiaru Lacailla, pracując w tych samych miejscach, gdzie on przed upływem wieku zajmował się mierzeniem i sprawdzaniem czy obliczył dobrze, oznaczając w tem miejscu długość południka na pięćdziesiąt siedm tysięcy trzydzieści siedm toazów.

Postanowiono więc, że pomiar odbędzie się w osadzie Kapu. Zatwierdzonej komisyi udzielono obszernego kredytu. Wszelkich narzędzi pomiarowych sprawiono po dwa garnitury. William Emery otrzymał rozkaz przygotowania wyprawy w głąb kraju, a fregata wojenna marynarki angielskiej  „Eagle” otrzymała rozkaz przewiezienia uczonych do ujść rzeki Pomarańczowej.

Oprócz zebrania plonów naukowych, grała tu także niemałą rolę miłość własna narodowa. Szło o przewyższenie Francyi w dokładności obliczeń, o prześcignięcie uczonych francuskich w podjętych przez nich pracach, a to wszystko w krainach dzikich i prawie nieznanych. Uczonych też obu narodów przejmował zapał; gotowi byli poświęcić wszystko, a nawet i życie, byleby tylko osiągnąć cel korzystny dla umiejętności, a zarazem zaszczytny dla ich krajów rodzinnych.

Otóż teraz wiemy, dlaczego młody astronom, William Emery, znajdował się ostatnich dni stycznia 1854 roku nad brzegami rzeki Pomarańczowej, przy wodospadzie Morghadu.

 

 

Rozdział V

Wieś Hottentotów

 

odróż w górę rzeki odbywała się z wielką szybkością. Wprawdzie w tym czasie rozpoczynała się pora dżdżysta, ale podróżnym pomieszczonym wygodnie w kajutach, wcale nie dokuczały ulewy. Parowiec płynął wybornie, nie napotykając ani mielizn, ani skał podwodnych, a że prąd był słaby, więc statek mógł rączo sunąć się pod wodę.

Brzegi rzeki Pomarańczowej wciąż zachwycały oko czarowną panoramą. Lasy drzew najrzadszych i najrozmaitszych zmieniały się wciąż, a po wierzchołkach wyniosłych leśnych olbrzymów uwijały się stada ptactwa, przepysznie upierzonego.

Niektóre knieje rozciągały się na kilka mil od brzegów, ocienionych wszędzie wierzbami płaczącemi. Miejscami widać było rozległe bezleśne przestrzenie. Były to wielkie płaszczyzny, zarosłe niezliczonemi kolokwintami, z których zrywały się roje małych ptasząt, o miłym głosie.

Świat skrzydlaty zadziwiał swoją rozmaitością. Bushman wciąż zwracał nań uwagę Johna Murray, wielkiego lubownika wszelkiej zwierzyny. Wspólność zamiłowań wnet obudziła wzajemną sympatyą. Anglik, spełniając obietnicę pułkownika Everesta, ofiarował Mokumowi przepyszny, dalekonośny sztuciec, systemu Pauly’ego. Nieużytecznem byłoby opisywać radość, jaką ten dar sprawił namiętnemu myśliwcowi.

Obadwaj strzelcy rozumieli się bardzo dobrze. Jakkolwiek uczony Anglik uchodził za najlepszego myśliwca na lisy w starej Kaledonii, to przecież z zajęciem, a nawet pewną zazdrością, słuchał opowiadań swego na wpół dzikiego kolegi. Oczy jego iskrzyły się, gdy mu Mokum wskazywał ukazujące się na krańcu lasu przeżuwacze, bawoły mierzące sześć stóp od grzbietu do ziemi, uzbrojone czarnemi skręconemi rogami, girafy pędzące niezgrabnym galopem w stadach po kilkanaście ich liczących, gnu, pół wołu, pół konia, gromady wielkich danieli o rogach groźnych trójkątnych. Z pomiędzy gąszczów wypadały co chwila na przerywające je łąki stada rozmaitych antylop, gazelli, kóz, któremi roi się Afryka południowa. Nie byłaż to szalona pokusa dla tak zapalonego myśliwca, jak John Murray? Czyż jego nudne wyprawy na szkockie lisy mogły iść w porównanie z łowami, jakich tutaj używał taki Cummins, Anderson lub Baldwin?

Wyznać należy, że towarzysze Murraya nie doznawali takich jak on wzruszeń na widok tego ogromu zwierzyny. Wiliam Emery studyował z wielką uwagą towarzyszy swoich i starał się zbadać, co się kryło pod ich lodowatą powłoką. Pułkownik Everest i Mateusz Strux, obadwaj niemal równego wieku, równo też byli powściągliwi, ostrożni i przestrzegający form. Rozmawiali z sobą z powolnością i można było co rano przypuszczać, że znali się zaledwie od wczoraj. Nie należało się spodziewać, ażeby kiedykolwiekbądź jakieś poufalsze stosunki zawiązały się między nimi. Rzecz niezawodna, że dwa kawałki lodu, obok siebie położone, mogą wzajemnie przylgnąć, ale nigdy dwaj uczeni, zajmujący równe stanowisko w krainach nauki.

Mikołaj Polander był jednym z tych ludzi, którzy nigdy nie byli młodymi, ale też za to nigdy się nie zestarzeją. Astronom z Helsingforsu, wiecznie zajęty rachunkami swojemi, mógł być machiną genialnie urządzoną, pewnym rodzajem szczotów, gatunkiem powszechnego rachmistrza, jednym z tych cudów, którzy w pamięci mnożą przez siebie kilkucyfrową liczbę i wyciągają pierwiastki sześcienne.

Michał Zorn tak wiekiem, jak i żywem usposobieniem, dobrym humorem zbliżał się do Williama Emery. Miłe te przymioty nie przeszkadzały mu wcale być znakomitym astronomem i używać zasłużonej opinii. Poczynione przez niego odkrycia w przedmiocie mgławicy konstelacyi Andromedy, zjednały mu rozgłos po europejskich obserwatoryach, a z rzeczywistą zasługą łączył dziwną skromność i trzymał się prawie zawsze na boku.

William Emery i Michał Zorn powinni byli zostać przyjaciołmi: te same upodobania, te same dążności ich łączyły. Najczęściej rozmawiali ze sobą. W tymże samym czasie Everest i Strux obserwowali się nawzajem w milczeniu; Polander, nie zwracając bynajmniej uwagi na czarowne okolice, wyciągał w myśli pierwiastki sześcienne, a John Murray z Bushmanem układali plany olbrzymich łowów.

Podróż odbywała się bez najmniejszego wypadku; niekiedy zbliżone ku sobie granitowe ściany łożyska zdawały się dalszą zagradzać drogę; często lesiste ostrowy, sterczące w pośrodku koryta, zapowiadały niebezpieczne przejście, lecz pilot nie zawahał się nigdy; jednem skręceniem steru wyprowadzał statek na prąd właściwy, wymijał haki i mielizny, a sternik słuchał wskazówek Mokuma z wielkiem zajęciem.

We czterech dniach szalupa przebyła przestrzeń dwustu czterdziestu mil angielskich, oddzielających wodospad Morgheda od Kurumanu, do rzeki Pomarańczowej wpadającego, nad którym leży Lattakou. W osadzie tej wyprawa statku miała oczekiwać Everesta. W miejscu tem rzeka skręcała się, zmieniając dotychczasowy kierunek z wschodu na zachód na południowo-zachodni; załom ten tworzył kąt ostry, stanowiący północną granicę kolonii przylądkowej; ztąd znowu zwracała się ku północnemu zachodowi i ginęła w puszczach rzeczypospolitej transvallońskiej.

W dniu 5-go lutego, o wczesnym ranku, parowiec wśród rzęsistej ulewy dosięgnął stacyi  „Klaarwather” osady hottentockiej, w pobliżu której Kuruman uchodzi do rzeki Pomarańczowej. Pułkownik Everest, nie chcąc trącić chwili czasu, przepłynął szybko obok kilku chat buszmańskich, wieś tę tworzących, i zwiększywszy liczbę obrotów szruby, wpłynął na Kuruman, posuwając się w górę rzeki z szybkością trzech mil na godzinę.

Wkrótce potem Mokum zwrócił uwagę oficerów na hippopotamów, znajdujących się w rzece w znacznej ilości. Olbrzymy te gruboskóre, które Holendrzy osady przylądkowej przezwali krowami morskiemi, otyłe i ciężkie, a długie na dziesięć stóp, nie okazywały bynajmniej usposobienia wojowniczego. Szum płynącego parowca i pluskanie szruby płoszyły je; znać szalupa wydawała im się jakimś nowym potworem, któremu nie było co dowierzać, a w samej rzeczy, w obec straszliwego arsenału zgromadzonego na niej, zbliżenie się do statku było niebezpiecznem dla nich. Sir John Murray miał niepospolitą chęć posłania im kul kilku. lecz Bushman zapewnił go, że w górze rzeki bynajmniej ich nie braknie, a szanowny gentlemen zdecydował się oczekiwać na przyjaźniejszą łowom porę.

W pięćdziesięciu godzinach przebyto przestrzeń, oddzielającą ujście Kurumanu od Lattakou, a w dniu 7 lutego, o godzinie trzeciej po południu, parowiec znalazł się na wysokości tej osady.

Skoro szalupa zarzuciła kotwicę, człowiek pięćdziesięcioletni, poważnego lecz dobrotliwego oblicza, wstąpił na pokład, a spostrzegłszy sir Williama Emery, podał mu rękę. Astronom przedstawił nowoprzybyłego swoim towarzyszom mówiąc:

– Wielebny Tomasz Dale, delegat towarzystwa misyjnego w Londynie, dyrektor stacyi Lattakou. Europejczycy powitali misyonarza, który, pozdrowiwszy ich, ofiarował swoje usługi.

Miasto, a właściwie osada Lattakou, jest stacyą misyjną, najdalej od Kapu na północ wysuniętą; dzieli się ona na starą i nową. Stara, do której statek przybił, liczyła jeszcze na początku bieżącego stulecia przeszło dwanaście tysięcy ludności, która następnie wyemigrowała ku pólnocnemu wschodowi. Miasto upadłe ustąpiło miejsca nowemu, zbudowanemu opodal na płaszczyźnie porosłej niegdyś mimozami.

To nowe Lattakou, do którego nasi Europejczycy udali się, prowadzeni przez Tomasza Dale, składało się z czterdziestu może gromad domów, zamieszkałych przez 5 do 6 tysięcy ludności z plemienia Beszuanów.

 W tem to mieście David Livinstone przepędził trzy miesiące, zanim udał się w pierwszą podróż swoję w porzecze Zambezy, która miała go przenieść przez cały obszar środkowo-południowej Afryki. Wiadomo, że podczas tej podróży, przebył nieznane ziemie, począwszy od przystani Loanda w Kongo, aż do początku Kilimani na wybrzeżach Mozambiku.

Po przybyciu na miejsce, pułkownik Everest wręczył misyonarzowi list doktora Livinstone, polecający swemu przyjacielowi komisyą naukową. Tomasz Dale odczytawszy ten list z widoczną przyjemnością, zwrócił się ku naczelnikowi wyprawy, zapewniając, iż będzie się starał wszystko, czegoby od niego żądać mogli, spełnić jak najgorliwiej. Imię Livingstona, znane i szanowane we wszystkich okolicach tej części Afryki, magiczny wpływ nań wywierało.

Członków komisyi pomieszczono w zakładzie misyjnym, w baraku obszernym i schludnie zbudowanym na wzgórzu, a otoczonym dokoła jakby twierdzą nieprzebytym żywopłotem. Europejczycy rozmieścili się tutaj daleko wygodniej, aniżeliby mogli w budynkach Beszuanów. Nie dlatego, iżby mieszkania krajowców brakiem czystości grzeszyły; przeciwnie, podłogi ich chat stanowi udeptana glina, na której pyłu dostrzedz trudno, a zaopatrzone są wybornem poszyciem nieprzepuszczającem kropli wody; zawsze to jednak tylko chaty, do wnętrza których zamiast drzwi prowadzi okrągława dziura, do wnijścia niwygodna; w chatach tych mieszka się wspólnie, a bezpośrednie zetknięcie z Beszuanami przyjemności sprawić nie może.

trois_10.jpg (197621 bytes)

Naczelnik pokolenia, nazwiskiem Mulibahan, uważał sobie za powinność złożyć Europejczykom uszanowanie. Człowiek ten dość przyjemny, niemający murzyńskich warg nabrzmiałych, ani spłaszczonego nosa, postawy pełnej, niezwężonej, spodem jak u Hottentotów, ubranym był w płaszcz misternie ze skór uszyty, oraz rodzaj fartucha, zwanego w jezyku krajowców  „pukoje”. Na głowie nosił czapeczkę skórzaną, a na nogach sandały. Bransolety z kości słoniowej zdobiły jego ręcę, przy uszach wisiały kolce z blachy miedzianej, będące zarazem kolczykami i amuletami; od czapki spadał mu w tył ogon antylopy, a laskę zdobił pęk czarnych piór strusich. Naturalnej barwy ciała naczelnika Beszuanów nie można było rozpoznać z pod grubej warstwy ochry, którą się od stóp do głowy wysmarował. Kilka nacięć, niedających się zetrzeć na udzie, wskazywało liczbę nieprzyjaciół, położonych trupem przez Mulibahana.

Wódz Beszuanów, może jeszcze poważniejszy od Mateusza Struxa, zbliżał się kolejno do każdego z Europejczyków, biorąc ich za nosy; operacya ta niezbyt przypadała do smaku Anglikom; poddawali się jej wszakże, gdy im powiedziano, że tym obrządkiem Mulibahan zapewnia ich uroczyście o swej przychylności i gościnnem przyjęciu.

Ukończywszy tę ceremonią, Mulibahan cofnął się nie przemówiwszy słowa.

– A teraz,skorośmy otrzymali prawa obywatelstwa – rzekł Everest – nie traćmy chwili czasu i zajmijmy się naszemi czynnościami.

Wzięto się najgorliwiej do pracy, a ponieważ zorganizowanie tak znakomitej wyprawy wymaga wiele zachodu i pamięci o najmniejszych szczegółach, przeto kamisya naukowa dopiero z początkiem marca mogła wyruszyć w drogę. Nie spóżniono się jednak wcale, bo właśnie czas ten wyznaczył pułkownik. W tej części roku kończy się pora deszczów, a nagromadzona podczas niej woda zapewniała podróżnym dostatek tego cennego artykułu w pustyni.

trois_11.jpg (205760 bytes)

Wyruszenie w pochód oznaczono na dzień 2 marca. W dniu tym cała karawana, oddana pod dowództwo Mokuma, była w pogotowiu. Europejczycy pożegnali misyonarzy z Lattakou i opuścili ich zabudowanie o siódmej z rana.

– Dokąd udajemy się, pułkowniku? – zapytał William Emery, gdy minęli ostatnie chaty osady.

– Prosto przed siebie, panie Emery – odparł pułkownik – aż do chwili, gdy znajdziemy miejsce dogodne do zbudowania baraku.

O godzinie ósmej orszak przybył na szczyt płaskich wzgórz, otaczających dotychczas Lattakou, a ztąd roztoczył się przed wędrowcami nowy widok; nieprzejrzana pustynia, kryjąca w swem głuchem i tajemniczem łonie niebezpieczeństwa, wypadki, trudy i cierpienia, jakie przybyszów w przyszłości oczekiwały.

Poprzednia częśćNastępna cześć

1 Bushman, po holendersku Bochjesman, znaczy dosłownie „Człowiek zarośli”. 

2 3225 R. lub 4055 Cel.