Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział VII-IX)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć pierwsza

 

 

Rozdział VII

Chilkoot.

 

ill Stell miał słuszność, przekładając przejście przez Chilkoot nad White Pass. Wprawdzie droga przez White Pass zaczyna się tuż za miastem Skagway, podczas gdy droga na Chilkoot prowadzi dopiero od Dyea; ale po przejściu White Pass pozostaje jeszcze blisko ośm mil i to niezmiernie uciążliwych do przebycia, do jeziora Bennet; tymczasem szesnaście kilometrów tylko dzieli Chilkoot od jeziora Lindeman, którym łatwo dostać się można do górnego krańca jeziora Bennet, oddalonego o trzy kilometry.

To zaś, że Chilkoot posiada pochyłość tysiąc stóp liczącą, prawie prostopadłą do przebycia, nie przerażało podróżnych nie mających z sobą żadnego ciężkiego ładunku. Poza Chilkoot’em droga do jeziora Lindeman była dostatecznie wygodną, trudna zatem przeprawa przez górzystą część kraju mogła opłacić im się w zupełności.

vol_19.jpg (136389 bytes)

Dwudziestego siódmego kwietnia, o szóstej rano Bill Stell dał hasło wyjazdu. Edith i Jane Edgerton, Summy Skim i Ben Raddle, wywiadowca i sześciu jego ludzi opuścili Skagway, dążąc drogą na Chilkoot. Dwoje sanek ciągnionych mułami, doprowadzić ich miały do południowego krańca jeziora Lindeman, którą Bill Stell wybrał jako miejsce swej głównej kwatery. Przejazd ten przy najlepszych warunkach mógł trwać najmniej trzy do czterech dni.

Na jednych sankach złożono bagaże. Na drugich usadowiono panny, zabezpieczając je od ostrego podmuchu wiatru futrami i kocami. Nie spodziewały się wcale tak wygodnej jazdy, to też Edith kilkakrotnie wychylała zaróżowiony nosek, aby wyrazić swe podziękowanie Summy Skim’owi, który udawał, że nic nie słyszy.

Ben Raddle i on byli aż nadto szczęśliwi, że mogli im oddać tę przysługę. Sami zaś rozkoszowali się ich towarzystwem w tej strasznej podróży. Nawet Bill Stell był niemi zachwycony.

Zresztą wywiadowca nie ukrywał przed Edith’ą, że w Dawson City oczekują na nią niecierpliwie. Szpital był przepełniony, a kilka pielęgniarek zapadło na zdrowiu z powodu grasujących w mieście epidemij.

Przeważnie tyfus zabierał liczne ofiary szczególnie wśród immigrantów, którzy przybywali wyczerpani, o ile nie zmarli w drodze.

– Miły kraj, niema co mówić! – zauważył Summy Skim. – My przynajmniej powrócimy, ale te dwie młode kobiety, narażone na tyle niebezpieczeństw, może nie powrócą!…

Na drogę do Chilkoot nie zabrano pożywienia dla zmniejszenia wagi bagażu. Wywiadowca wiedział, że w „lodgins” czyli w zajazdach w najpierwotniejszem znaczeniu tego słowa, można było się pożywić, a w razie potrzeby nawet przespać. Wprawdzie kosztowało to bardzo drogo. Za łóżko złożone z prostej deski płacono pół dolara, za strawę składającą się niezmiennie ze słoniny i zaledwie wypieczonego chleba – dolara.

Na szczęście z tych bardzo względnych wygód nie miano korzystać zbyt długo, gdyż warunki podróży powinny się były zmienić wraz z dostaniem się do strefy jezior.

Powietrze było zimne, termometr wskazywał stale 10 stopni poniżej zera przy mroźnym wietrze. Przynajmniej sanki mogły sunąć prędko po zmarzniętym śniegu. Zato muły, psy, konie, woły, renifery padały w wielkiej ilości, i przejście Chilkoot’u zasłane było ich trupami.

Ze Skagway’u wywiadowca poprowadził podróżnych do Dyea, trzymając się wybrzeża wschodniego cieśniny. Jego sanki, mniej obciążone niż sanki innych emigrantów, dążących tą samą drogą, mogły były z łatwością je wyprzedzić. Lecz nagromadzenie ich było tak znaczne, że stanowiło ono trudność nie do przezwyciężenia. Wśród śnieżnych zawiei, dochodzących do przeraźliwej mocy w tych wąwozach, rozmaitego rodzaju pojazdy jechały, ślizgały się lub przewracały, zwierzęta nie chciały ruszać z miejsca pomimo razów i krzyków, podróżni zaś przemocą torowali sobie drogę, lub używali wszelkich sił, aby się temu przeciwstawić, bagaże zdejmowano i ładowano zpowrotem. Z tego powodu powstawały kłótnie i utarczki, którym towarzyszyły wymyślania i razy, a często nawet strzały rewolwerowe. Wobec tych przeszkód nie do przezwyciężenia podróżni nasi musieli zwolnić kroku, stosując się do innych. Oprócz tego przewodnicy tracili sporo czasu na doprowadzenie do porządku plączących się zaprzęgów półdzikich psów, które wyły rozpaczliwie.

Odległość Skagway’u od przejścia Chilkoot’u jest mała i pomimo napotykanych trudności przebywa się ją w kilka godzin. To też karawana wywiadowcy zatrzymała się przed dwunastą w Dyea.

Dyea składała się wtedy tylko z kilku chatek zbudowanych na końcu cieśniny. Ale trzy tysiące emigrantów zaległo w tym zaczątku miasta przy wyjściu przejścia Chilkoot’u.

Bill Stell, chcąc skorzystać z mroźnej pogody, wybrał się w drogę jak najwcześniej. O dwunastej wyruszono z Dyea, Ben Raddle i Summy Skim pieszo, panny w sankach. Przed nimi roztaczał się wspaniały widok tej dzikiej przyrody przy każdym zakręcie wąwozu. Trudno było nie podziwiać tych kęp, jodeł i brzóz, pokrytych szronem, wznoszących swe wierzchołki do szczytów górskich, tych rwących potoków, których mróz nie zdołał dotknąć, tak szybko staczały się do przepaści nieprzeniknionych wzrokiem.

vol_20.jpg (118536 bytes)

Sheep Camp oddalone było tylko o cztery mile. Za kilka godzin mieli tam stanąć, pomimo że droga ostro pięła się w górę i sanki zatrzymywały się często tak, że powożący popędzali je z trudem.

Ben Raddle i Summy Skim, idąc obok wywiadowcy, rozmawiali z nim, zadając mu różne pytania.

– Mam nadzieję – rzekł Bill Stell – że około piątej, a najdalej szóstej będziemy w Sheep Camp. Zatrzymamy się tam do rana.

– Czy zastaniemy tam jaki zajazd, aby nasze towarzyszki mogły odpocząć? – spytał Summy Skim.

– Owszem – odpowiedział wywiadowca – wszak jest to miejsce postoju dla immigrantów.

– Ale czy znajdziemy wolne miejsce?

– Niewiadomo. Zresztą te zajazdy nie są bynajmniej zachęcające. Może lepiej będzie rozłożyć namioty?

– Panowie – odezwała się Edith, słysząc prowadzoną rozmowę – nie chciałybyśmy sprawiać wam kłopotu.

– Kłopotu? – rzekł Summy Skim. – W czemże mogłyby nam panie przysporzyć kłopotu. Mamy dwa namioty. W jednym pomieszczą się panie, w drugim – my.

– Mamy również dwa piecyki – dodał Bill Stell – które ogrzewać będą namioty do rana, więc zimna nie mamy się czego obawiać.

– Doskonale – odezwała się zkolei Jane. – Lecz proszę nas nie oszczędzać. Nie jesteśmy tu gośćmi, ale wspólniczkami, nie zasługującemi ani na mniejsze ani większe względy od innych. Jeżeli trzeba będzie jechać w nocy, pojedziemy. Chcemy być traktowane narówni z mężczyznami, a każde ustępstwo byłoby dla nas obrazą.

– Niech panie będą spokojne – odparł Summy Skim, śmiejąc się – i niech panie będą pewne, że nie oszczędzimy im ani niewygód ani zmęczenia. W razie potrzeby przysporzymy ich nawet!

O szóstej podróżnicy stanęli w Sheep Camp. Zwierzęta pociągowe były zmordowane, zluzowano je tedy i nakarmiono.

vol_21.jpg (126651 bytes)

Bill Stell nie mylił się, mówiąc, że zajazdy tej wioski były pozbawione wszelkich wygód i że będą przepełnione. Nie zastanawiając się więc długo, wywiadowca rozpiął namioty pod osłoną drzew, w pewnej odległości od Sheep Camp, zdala od hałaśliwej ciżby.

Edith i Jane tym razem odegrały pierwszą rolę. W mgnieniu oka zabrały koce i futra z sanek, zamieniając je w miękkie posłania, na rozpalonych zaś piecykach przyrządziły kawę i herbatę. Gorące te napoje okazały się wielce pożądane przy zimnem mięsiwie. Po posiłku panowie zapalili fajki, i reszta wieczoru przeszła mile, pomimo, że na dworze termometr wskazywał 17 stopni mrozu.

Ale zato ci, którzy nie znaleźli schroniska w Sheep Camp, jakże cierpieć musieli! Ileż kobiet i dzieci, wyczerpanych już w początku podróży, miało nie doczekać jej kresu!

Wywiadowca oświadczył, że wyruszą ze świtem, aby wyprzedzić ciżbę w drodze. Powietrze było pogodne, choć mroźne. Lecz gdyby nawet termometr spadł był jeszcze niżej, było to bardziej pożądane od zawiei śnieżnych lub gwałtownych wichrów, tak groźnych na północy Ameryki.

Namiot Jane i Edith był już zwinięty, gdy dwaj kuzynowie wyszli ze swego. Zabrano się natychmiast do przyrządzania kawy, a po jej wypiciu zwinięto drugi namiot. Poczem cały dobytek bez pomocy męskiej złożono wkrótce na sanki i to w ten sposób, że każdy przedmiot zajmował jak najmniej miejsca i mógł być wyjęty bez naruszenia porządku. Ben Raddle, Summy Skim i sam Bill Stell byli zachwyceni tem mistrzostwem. Ben Raddle nawet widząc ulepszoną metodę „wspólniczek”, zaczął się zastanawiać, czy umowa zawarta w celu szlachetnym, nie zamieni się ostatecznie w doskonały interes.

Summy zaś podziwiał w osłupieniu robotę młodych panien, towarzysząc im krok w krok z rękoma próżnemi, gdyż spóźnionym jego usługom odmawiano ze śmiechem.

Wreszcie wyruszono w drogę, lecz nie posuwano się szybciej aniżeli wczoraj, pochyłość bowiem stawała się coraz uciążliwsza, w miarę jak dosięgali szczytu góry. Silne muły zaledwie zdołały ciągnąć sanki po tym gruncie nierównym, kamienistym, który w razie odwilży jest nie do przebycia.

Po drodze spotykali tę samą ciżbę hałaśliwą, te same przeszkody tak utrudniające przejście Chilkoot’u, to samo nagromadzenie sanek, które zmuszało do bardzo nieraz długiego postoju, a niekiedy nawet do walki na pięście o możność dalszego podróżowania.

Na zboczach ścieżki leżały trupy mułów coraz liczniejsze w miarę, jak posuwano się wyżej. Zwierzęta te padały, jedne po drugich, z zimna, zmęczenia i głodu, a psy w uprzęży, unosząc z sobą sanki, pomimo wysiłków powożących, rzucały się na ten żer niespodziewany z wyciem i zajadłością.

Widowisko jeszcze smutniejsze przedstawiały ciała emigrantów, poległych wskutek zimna i wyczerpania, a porzuconych pod drzewami lub na dnie przepaści. Z pod warstwy śnieżnej wystawały nogi, ręce, czasem jakaś część ubrania, wskazując na ich szczątki, które uniesie pierwszy wiatr wiosenny. Z początku oko przerażone mimowoli spoglądało na te groby opuszczone, powoli jednak przyzwyczajenie brało górę i widok opłakany tracił na swej grozie.

Niekiedy rodziny całe, mężczyźni, kobiety, dzieci, zatrzymywały się, nie mogąc iść dalej, nie wzbudzając w nikim litości. Edith i Jane, jak również ich towarzysze, starali się pomóc tym biedakom, pojąc ich kroplami wódki. Ale cóż to znaczyło dla tych nieszczęśliwych? Wkrótce trzeba było pozostawić ich na pastwę losu, i kroczyć dalej tą ścieżką cmentarną.

Co pięć minut zatrzymywali się to dla wypoczynku mułów, to z powodu nagromadzenia sanek i ludzi. W niektórych miejscach wąwóz stawał się tak wąski, że dobytek niektórych emigrantów nie mógł się w nim pomieścić. Główne części łodzi składanych większe były od szerokości ścieżki. Musiano je zdejmować z sanek i ciągnąć pojedynczo z pomocą mułów. Stąd znaczne opóźnienie dla innych podróżnych.

vol_22.jpg (114231 bytes)

W innych znów miejscach pochyłość była tak stroma, że kąt jej nachylenia przekraczał czterdzieści pięć stopni. Pomimo okucia zastosowanego do lodu, zwierzęta stawały, nie chcąc ciągnąć dalej; dopiero przy pomocy nawoływań i bicia można je było zniewolić do dalszej drogi, na której żelazne ich podkowy zostawiały głębokie ślady na zmarzniętej warstwie śniegu, zroszonej kroplami krwi.

Około piątej wywiadowca zatrzymał karawanę. Wyczerpane muły nie były już zdolne do dalszej drogi, pomimo że wiozły ciężary względnie mniejsze od wielu innych. Z prawej strony wąwozu ciągnął się niewielki parów, w którym rosły gęsto iglaste drzewa. Pod ich osłoną namioty mogły znaleźć zabezpieczenie przed wichrem gwałtownym, którego należało się spodziewać wskutek podniesienia się temperatury.

Bill Stell nieraz spędzał noc w tym parowie. I obecnie zarządził tam obozowanie.

– Czy przewidujesz burzę? – spytał Ben Raddle.

– Tak, w nocy – odpowiedział wywiadowca; – musimy zabezpieczyć się wszelkim możliwym sposobem przed temi śnieżnemi burzami, które wpadają tu jak w lejek.

– Ale – zauważył Summy Skim – dzięki położeniu tego parowu będziemy tu bezpieczni.

– Dlatego też go wybrałem – rzekł Bill Stell

Wywiadowca się nie mylił. Zawieja, trwająca od siódmej wieczorem do piątej rano, była straszna. Kłęby śniegu nie pozwalały dojrzeć nic na odległość dwu metrów. Z trudnością utrzymywano ogień w piecykach, wiatr bowiem spędzał dym do środka, a zbieranie drzewa wśród tej nawałnicy nie było rzeczą łatwą. Jeżeli namioty wytrzymały siłę wiatru, to tylko dzięki czuwaniu obydwu kuzynów, którzy drżeli na myśl, że namiot dziewcząt może być zerwany.

Taki los spotkał większą część namiotów rozpiętych poza parowem, a gdy dzień nastał, można się było przekonać jak znaczne szkody wyrządziła burza. Porwane zaprzęgi, rozrzucone we wszystkich kierunkach, poprzewracane sanie, niektóre z nich zaniesione na dno przepaści, otaczających drogę, i w których znajdowały się rwące potoki, rodziny we łzach, błagające o pomoc, której dać nie było w mocy niczyjej: oto obraz tej prawdziwej klęski.

– Biedni ludzie… biedni ludzie! – szeptały panny. – Co się z nimi stanie?

– Nie nasza to rzecz – rzekł opryskliwie wywiadowca, ukrywając bezsilność swego wzruszenia pod pozorną nieczułością – a ponieważ jesteśmy bezradni w tym względzie, najlepiej będzie, jak oddalimy się stąd najprędzej.

Nie zwlekając też karawana wyruszyła w drogę.

Po burzy, z nagłością zwykłą w tych stronach północnych, wiatr zmienił kierunek i począł dąć z północo-wschodu, temperatura zaś spadła do 12° poniżej zera. Gruba warstwa śniegu, pokrywająca grunt, zamarzła niebawem.

Wygląd krajobrazu zmienił się. Poza pochyłością zamiast lasów widniały rozległe białe równiny, których blask oślepiał. Podróżni niezaopatrzeni w niebieskie szkła, zmuszeni są do posypywania rzęs i powiek węglem drzewnym.

Ben Raddle i Summy Skim, idąc za radą wywiadowcy, zastosowali ten środek, lecz nie mogli namówić Edith i Jane, aby poszły za ich przykładem.

– W jaki sposób będzie pani poszukiwała złota, miss Jane, jeżeli będzie pani cierpiała na zapalenie oczu? – nalegał Ben.

– A co będzie z pielęgnowaniem chorych, miss Edith – dodał Summy – a choćby tylko z nami, jestem bowiem przekonany, że jakieś nieszczęście nas spotka w tym djabelskim kraju i że pani będzie naszą pielęgniarką prędzej czy później w szpitalu Dawson City.

Wymowa obu kuzynów nie odniosła żadnego skutku. Panny wolały zasłonić się kapturami i zrezygnować chwilowo z użytku swego wzroku, niż oszpecać oczy w ten sposób. Mogło to służyć dowodem, że nawet u najbardziej wojowniczej feministki kokieterja praw swych nie traci.

29 kwietnia, wieczorem, karawana zatrzymała się na szczycie Chilkoot’u, gdzie wywiadowca rozłożył obóz. Nazajutrz miano przygotować się odpowiednio do zejścia z północnego stoku góry.

W tem miejscu odkrytem i narażonem na wszelkie zmiany temperatury, zgromadziło się przeszło trzy tysiące emigrantów. Tu urządzają oni „kryjówki”, w których chowają część swego dobytku. Istotnie, zejście z góry jest tak trudne, że można je uskutecznić bez wypadku, tylko wioząc z sobą małe ciężary. To też wszyscy ci szaleńcy, którym miraż Klondike’u dodaje energji i wytrwałości nadludzkiej, zjeżdżają z góry z jednym pakunkiem, zostawiając go u podnóża góry, wracają po drugi i robią to piętnaście do dwudziestu razy w razie potrzeby, w ciągu nieskończonej ilości dni. W tych wypadkach psy oddają nieocenione usługi, czy to ciągnąc sanki czy też proste wołowe skóry, które łatwiej ślizgają się po śnieżnej zamarzniętej pochyłości.

Większa część emigrantów, nie zważając na wiatr północny, dmący z całą gwałtownością, i narażając się na tysiączne cierpienia przy zejściu ze wzgórza, zatrzymała się na północnym grzebieniu wąwozu.

Stąd nieszczęśliwi ci ludzie widzieli, lub zdawało im się, że widzą, przed sobą równiny Klondike’u. Rozciągała się u ich stóp ta ziemia bajeczna przeobrażona w ich podnieconej wyobraźni w olbrzymie pole złota, gdzie kiełkowało dla nich i tylko dla nich samych bogactwo nieskończone, potęga nadludzka! I cała ich dusza wyrywała się do tej tajemniczej północy, niesiona mocą swej żądzy, siłą snu cudownego, z którego ocknie się większa część pod wpływem strasznego przebudzenia!

Bill Stell i jego karawana należeli do uprzywilejowanych, nie potrzebujących wracać kilkakrotnie, a tem samem urządzać sobie kryjówek na szczycie Chilkoot’u. Dostawszy się na równinę, podążą wprost do krańców jeziora Lindeman, odległego stąd o kilka mil zaledwie.

Tymczasem rozłożyli się obozem jak zwykle. Ale ostatnią noc spędzili w najgorszych warunkach. Niespodziewanie temperatura się podniosła i burza szaleć zaczęła z całą gwałtownością. Namioty, nie mając zasłony parowu, zostały kilkakrotnie uniesione z kołków, tak że trzeba je było zwinąć, aby nie zostały porwane przez śnieżną zawieję. Musiano zawinąć się w koce i czekać nadejścia świtu.

– Doprawdy – myślał Summy Skim – cała filozofja i wszyscy jej przedstawiciele starożytni i nowocześni nie wystarczyliby, aby uzbroić człowieka w cierpliwość wobec okropności podobnej podróży, szczególniej, jeżeli się nie jest do niej zmuszonym!

W rzadkich przerwach burzy rozlegały się krzyki bólu i trwogi, lub najstraszniejsze przekleństwa. Jękom ludzkim wtórowało szczekanie, ryk, rżenie zwierząt, błądzących po płaskowzgórzu.

Wreszcie świt nastał. Bill Stell dał hasło odjazdu. Zamiast mułów psy zostały zaprzężone do sanek, nikt jednak na nich nie jechał. Ruszono niebawem.

vol_24.jpg (76475 bytes)

Droga, dzięki doświadczeniu wywiadowcy, obyła się bez wypadku, choć nie bez trudu. Dostano się szczęśliwie do równiny, leżącej u wyjścia przełęczy Chilkoot. Pogoda sprzyjała. Wiatr zmienił kierunek na wschód, temperatura się podniosła, choć na szczęście pozostawała poniżej zera, odwilż bowiem utrudniłaby znacznie drogę.

U podnóża góry czekali obozem emigranci na zdążający za nimi ładunek. Miejsca było dość i liczba zebranych była mniejsza niż na płaskowzgórzu. Naokoło ciągnęły się lasy, osłaniające namioty.

Podróżni nasi przepędzili tu noc. Nazajutrz wyruszyli w drogę do południowego krańca jeziora Lindeman, dokąd przybyli bez wielkiego trudu około południa.

 

Rozdział VIII

Ku północy.

 

ałe popołudnie dnia tego poświęcono na odpoczynek. Zresztą musiano się przygotować do przeprawy przez jeziora, do czego wziął się wywiadowca bezzwłocznie. Bill Stell był nieoceniony i Summy Skim i Ben Raddle mogli sobie powinszować wyboru tak przezornego i doświadczonego przewodnika.

Tabor Bill Stell’a złożony był u krańca jeziora Lindeman w obozowisku, w którem znajdowały się obecnie tysiące emigrantów. Miał on tam mały domek z drzewa, składający się z kilku izb dobrze zaopatrzonych, do którego przylegały składy na sanki i inne przewozowe pojazdy. Wtyle znajdowały się obory i stajnie dla zwierząt pociągowych.

W tym czasie droga przez Chilkoot zaczynała być bardziej uczęszczana niż droga na White Pass, pomimo że White Pass prowadzi prosto do jeziora Benett, omijając jezioro Lindeman. Przejazd przez to jezioro, czy było ono zamarznięte, czy też nie, był łatwiejszy, niż przez rozległe równiny i liczne wzgórza, dzielące White Pass od południowego wybrzeża jeziora Benett. Miejsce zatem wybrane przez wywiadowcę nabierało z dnia na dzień większego znaczenia i przedstawiało interes daleko pewniejszy, niż eksploatacja pokładów Klondike.

Bill Stell zresztą nie był jedynym w swym zawodzie. Nie brakło mu współzawodników, zarówno przy jeziorze Lindeman, jak też przy jeziorze Benett. Można jednak było śmiało twierdzić, że tych przedsiębiorców pochodzenia amerykańskiego czy kanadyjskiego, było jeszcze za mało, zważywszy napływ emigrantów w tej porze roku.

Wprawdzie wielka liczba podróżnych nie udawała się ani do wywiadowcy ani do jego kolegów ze względów oszczędnościowych. Lecz zato musieli sami myśleć o przewozie swego ładunku od Skagway, o naładowywaniu na sanki łodzi składanych z drzewa lub blachy, a widzieliśmy, z jakim trudem przeprawiali się oni przez góry Chilkoot’u wraz ze swym ciężkim balastem. To samo ich miało czekać przez White Pass, i zarówno tu jak tam większa część ładunku ulegnie zapewne zniszczeniu.

Niektórzy jednak, chcąc uniknąć kłopotu lub kosztów przewozu łódek, wolą nabyć je na miejscu lub budować je sami. W tej lesistej okolicy na materjale drzewnym nie zbywa, a nawet kilka warsztatów i tartaków funkcjonuje około obozowiska przy jeziorze Lindeman.

Skoro Bill Stell zjawił się ze swoją karawaną, na jego spotkanie wyszli pomocnicy, kilku ludzi, których używał jako sterników, prowadzących łodzie od jeziora do jeziora aż do samego Yukonu. Można było ufać ich sprawności; obznajmieni byli w zupełności z tą trudną żeglugą.

Temperatura znów się obniżyła, przeto podróżni nasi byli bardzo zadowoleni z izb wygodnych, które były do ich rozporządzenia w domku wywiadowcy.

Po krótkim odpoczynku zebrali się wszyscy we wspólnej izbie, gdzie panowało miłe ciepło.

– Uf! – rzekł Summy, siadając. – Najgorsze jest przebyte!

– Hm. – odezwał się Bill Stell. – Co do trudów… tak, być może… i to jeszcze! Nie przeszkadza jednak, że mamy przed sobą kilkaset mil do przebycia, zanim dostaniemy się do Klondike.

– Wiem o tem, dzielny Bill’u – odrzekł Summy Skim – ale przypuszczam, że ta druga część podróży odbędzie się bez niebezpieczeństw i zmęczenia.

– W czem się pan myli – odparł wywiadowca.

– A przecież będziemy tylko płynęli jeziorami, rzeczkami i rzekami.

– Byłoby tak w istocie, gdyby minęła pora zimowa. Na nieszczęście kra nie ruszyła jeszcze, a jak się pękanie lodów rozpocznie, łódź nasza będzie nieraz w niebezpieczeństwie wśród pływającej kry i nieraz będziemy zmuszeni do uciążliwego przenoszenia łodzi na ląd.

– Stanowczo, niemało tu roboty, aby turyści mieli przejazd wygodny w tym wstrętnym kraju!

– Przyjdzie to zczasem – rzekł Ben Raddle; – już teraz mówią o budowie kolei żelaznej. Podobno dwa tysiące ludzi ma być do tego użytych pod kierunkiem inżyniera Hawkins.

– Niech budują! – zawołał Summy Skim – ale mam nadzieję, że powrócę przedtem. Nie liczmy na tę przypuszczalną kolej, a lepiej zbadajmy, jeżeli chcecie, naszą drogę tak, jak się ona przedstawia obecnie.

Na te słowa wywiadowca rozłożył dość pierwotną mapę okolicy.

– Oto najpierw – mówił – jezioro Lindeman, które leży u podnóża Chilkoot’u i które mamy wzdłuż przepłynąć.

– Czy to długo potrwa? – spytał Summy Skim.

– Nie – odpowiedział wywiadowca – jeżeli jego powierzchnia jest całkiem zamarznięta lub też zupełnie bez lodu.

– A następnie? – spytał Ben Raddle.

– Następnie będziemy musieli ciągnąć łódź i bagaż pół mili do stacji jeziora Benett. Tam również czas trwania podróży zależy od temperatury, panowie zaś przekonali się, o ile może być ona zmienna z dnia na dzień.

– Istotnie – potwierdził Ben Raddle – zmienia się o dwadzieścia lub dwadzieścia pięć stopni, zależnie czy wiatr jest północny czy południowy.

– Słowem – dodał Bill Stell – potrzebna nam jest odwilż, ułatwiająca żeglugę, lub mróz, ścinający śnieg, po którym łódź ślizgałaby się jak sanki.

– Wreszcie – rzekł Summy Skim – dostajemy się do jeziora Benett…

– Ciągnie się – tłumaczył wywiadowca – dwanaście mil. Lecz przebyć go nie można prędzej niż w trzy dni z powodu koniecznych postojów.

– A poza tem czy trzeba ciągnąć jeszcze łódź po ziemi?

– Nie, gdyż potok Caribou, długi na milę, łączy jezioro Benett z jeziorem Tagish, które ciągnie się siedm czy ośm mil i wpada do jeziora Marsh tej samej prawie długości. Przepłynąwszy to jezioro, musimy przebyć rzeką dziewięć do dwunastu mil i podczas tej drogi spotykamy wodospady White Horse, trudne, a nieraz niebezpieczne do przebycia. Następnie dostajemy się do dopływu rzeki Tahkeena na początku jeziora Labarge. W tej części drogi nastąpić mogą największe opóźnienia, gdyż trzeba będzie płynąć wodospadami White Horse. Zdarzało mi się zatrzymać przez cały tydzień w górnej części jeziora Labarge.

– A czy to jezioro zdatne jest do żeglugi?

– Na całej długości swych trzynastu mil – odpowiedział Bill Stell.

– Słowem – zauważył Ben Raddle – wyjąwszy kilku przenoszeń łodzi lądem, zawiezie nas ona do Dawson City.

– Bezpośrednio – odpowiedział Bill Stell – a zważywszy wszystko, podróż wodą jest najłatwiejsza.

– A przez rzekę Lewis i rzekę Yukon – spytał Ben Raddle – jaka odległość dzieli jezioro Labarge od Klondike?

– Sto pięćdziesiąt mil w przybliżeniu, licząc w to zakręty.

– Widzę z tego, że daleko nam jeszcze do celu – zauważył Summy Skim.

– Zapewne – rzekł wywiadowca. – Skoro dostaniemy się do Lewis, przy północnym krańcu jeziora Labarge, będziemy dopiero w połowie drogi.

– A zatem – zakończył Summy Skim – przed tą długą podróżą nabierzmy sił, ponieważ zaś mamy sposobność spędzenia dobrej nocy na stacji przy jeziorze Lindeman, idźmy spać.

Istotnie, była to jedna z najlepszych nocy, którą spędzili kuzynowie od wyjazdu z Vancouver. Dobrze napalone piece utrzymywały miłe ciepło w domku starannie zaopatrzonym.

Nazajutrz 1-o maja o dziewiątej wyruszono w drogę. Wywiadowcy towarzyszyli niektórzy z jego ludzi, odbywający z nim drogę ze Skagway’u. Potrzebni mu byli do przewiezienia łodzi zamienionej w sanki, zanim popłyną jeziorami, a w dalszym ciągu rzekami Lewis i Yukon.

Zabrali sobie również i psy pociągowe rasy kanadyjskiej. Zwierzęta te, doskonale przystosowane do warunków kraju, mają łapy pozbawione sierści co czyni je podatnemi do biegania po śniegu bez obawy ugrzęźnięcia w nim. Nie można ich oswoić, to też przewodnicy musieli je poskramiać biczem.

Do karawany Bill Stell’a przyłączył się sternik, mający kierować przeprawą wodną. Był to Indjanin z Klondike, nazwiskiem Neluto, przydzielony do służby wywiadowcy od lat dziewięciu. Bardzo biegły w swym zawodzie, obznajmiony ze wszystkiemi niebezpieczeństwami żeglugi wzbudzał zupełne zaufanie. Zanim poznał się z wywiadowcą, oddawał liczne usługi Towarzystwu Zatoki Hudsońskiej, prowadząc poszukiwaczów futer przez te rozległe tereny. Znał dokładnie kraj cały, a nawet całą okolicę ciągnącą się poza Dawson City do Koła Polarnego.

Neluto umiał o tyle po angielsku, że z łatwością mógł się porozumieć. Zresztą poza rzeczami zawodowemi nie rozmawiał wcale i trzeba było wydobywać zeń każde słówko. Przyzwyczajony do klimatu klondiskiego, mógł był nieraz służyć swem doświadczeniem. To też Ben Raddle uważał za potrzebne spytać go, co myśli o czasie i czy pękanie lodów na jeziorach jest bliskie.

Neluto oświadczył, że nie przewiduje odwilży, ani pękania lodów przed dwoma tygodniami, o ile nie zajdzie gwałtowna zmiana atmosferyczna, co nie jest wykluczone w tych stronach północnych.

Ben Raddle mógł z tego nieco mglistego powiedzenia wyciągnąć wnioski dowolne. W każdym razie nie starał się już nic więcej dowiedzieć od człowieka, który nie miał zamiaru się kompromitować.

O ile przyszłość była niepewna, o tyle teraźniejszość nie przedstawiała żadnej wątpliwości. Podróż nie miała być żeglugą, lecz przeprawą łodzi po powierzchni jeziora Lindeman, ślizgającej się po lodzie tak, że tylko Jane i Edith mogły w niej usiąść.

Powietrze było spokojne, ostry wiatr północny, dający się we znaki dnia poprzedniego, obrócił się na południe. Chłód jednak był dokuczliwy: 12 stopni poniżej zera, co sprzyjało podróży tak uciążliwej przy zawiei śnieżnej.

vol_23.jpg (69865 bytes)

Około jedenastej stanęli u przeciwległej krawędzi jeziora Lindeman, a stąd przebyli w godzinę drogę, prowadzącą do południowego krańca jeziora Benett, gdzie znajdowało się miejsce postoju.

Znaleźli tu również liczne zgromadzenie podróżnych, jak w Sheep Camp na górze Chilkoot. Kilka tysięcy emigrantów czekało na sposobność wyruszenia w dalszą drogę. Zewsząd widniały namioty, które zapewne niedługo ustąpią miejsca chatom i domom, o ile pielgrzymka do Klondike potrwa jeszcze lat kilka.

W tym zaczątku wsi, która stanie się może w przyszłości miasteczkiem lub miastem, już obecnie były zajazdy, mogące zamienić się w hotele, w tartaki i warsztaty dla budowy statków, rozrzucone po wybrzeżach jeziora, nie mówiąc już o posterunku policji, narażającej swe życie wśród tego zbiorowiska różnorodnych emigrantów, zalegających okolicę…

Indjanin Neluto roztropnie postąpił, zastrzegając się co do ewentualnej zmiany pogody, gdyż po południu zmiana ta nastąpiła.

Wiatr dął z południa, termometr wskazywał 0° Celsjusza. Były to oznaki oczywiste końca zimy, jak również pękania lodów, a co za tem idzie swobodnej żeglugi po rzekach i jeziorach.

Jezioro Benett już teraz nie było całkiem zamarznięte. Pomiędzy „icefields” lub polami lodowemi płynęły strumienie wodne, podatne do żeglugi łodzią, o ile komu nie zależy na czasie.

Wieczorem temperatura podniosła się jeszcze; odwilż się wzmogła; kra zaczęła się odrywać od brzegów i płynąć na północ. O ileby więc noc nie przyniosła nowej zmiany, podróżni mogliby dosięgnąć północnego krańca jeziora z łatwością.

Temperatura jednak nie spadła podczas nocy i Bill Stell mógł stwierdzić 2 maja o wschodzie słońca, że żegluga odbyć się może w warunkach dość pomyślnych. Wiatr, dmący z południa, o ile nie zmieni kierunku, pozwoli posługiwać się żaglem.

Skoro wywiadowca o świcie chciał się zająć ładowaniem łodzi, z niemałem zdziwieniem stwierdził, że wszystko jest załatwione. Edith i Jane zajęły się tem. Pod ich zarządem wszystkie ciężary załadowane były ze sprawnością, jakiej wywiadowca nie osiągnąłby nigdy. Najmniejszy kącik był wyzyskany, wszystkie pakunki od najmniejszego do największego ułożone były symetrycznie, tak że łatwo było się do nich dostać i przyjemnie na nie patrzyć.

Zobaczywszy obu kuzynów, Bill Stell wyraził im zdziwienie, którego doznał na widok naładowanej łodzi.

– Tak – rzekł Ben Raddle – zadziwiające są obydwie. Żywość, niezmienny humor miss Jane, nieprzejednana a jednak łagodna stanowczość miss Edith, mają w sobie coś nadzwyczajnego, i zaczynam się obawiać, że nie chcąc, zrobiłem dobry interes.

– Jaki interes?

– Nie zrozumiałbyś. Ale powiedz mi – spytał Ben Raddle, odwracając się do wywiadowcy – co myślisz o pogodzie? Czy rokuje ona koniec zimy?

– Nie chciałbym powiedzieć nic stanowczego. Zdaje mi się jednak, że lód staje prędko na jeziorach i rzekach. Zresztą, płynąc pomiędzy lodem, choćbyśmy mieli przedłużyć podróż, łódź nasza…

– Nie opuści swego rodzimego żywiołu – dokończył Summy Skim. – O to właściwie chodzi.

– Co o tem myśli Neluto? – spytał Ben Raddle.

– Neluto myśli – oświadczył poważnie Indjanin – że nie trzeba się obawiać, aby odwilż ustała, o ile temperatura nie spadnie.

– Bardzo dobrze! – rzekł Ben Raddle, śmiejąc się. – Nie skompromitujesz się nigdy, mój chłopcze, lecz czy nie należy obawiać się kry?

– Oh! łódź jest mocna – zapewnił Bill Stell. – Dała zresztą tego dowody, płynąc nieraz wśród lodów.

Ben zwrócił się do Indjanina.

– A co, Neluto, nie chcesz powiedzieć nam jasno swego zdania?

– Dwa dni temu pierwsza kra ruszyła – odpowiedział sternik – jest to dowód, że górna część jeziora jest oswobodzona.

– Tak, to rozumiem – rzekł Ben zadowolony – to przynajmniej jasne. A o wietrze, sterniku, co myślisz?

– Zerwał się na dwie godziny przed świtem, i jest dla nas pomyślny.

– To też jasne, sterniku. Ale czy będzie trwał?

Neluto obrócił się i spojrzał na południową stronę horyzontu, kończącego się górą Chilkoot. Na zboczach góry widniały zaledwie lekkie opary. Wyciągając rękę w tym kierunku, rzekł:

– Zdaje mi się, że wiatr dotrwa do wieczora.

– All right!

– …O ile się nie zmieni za chwilę – zakończył Neluto najpoważniej w świecie.

– Dziękuję, sterniku – odparł Ben urażony. – Teraz wiem, czego się trzymać.

Łódź wywiadowcy była rodzajem szalupy, a raczej barką długą na trzydzieści pięć stóp. W tylnej części znajdowała się budka, gdzie mogły się schronić dwie do trzech osób, czy to w nocy, czy dniem przed zawieją śnieżną lub deszczem. Statek ten o dnie płaskiem był szeroki na sześć stóp, co pozwalało mu utrzymać dość duży żagiel. Skrojony nakształt średniego żagla szalup rybackich, żagiel ten przymocowywany był do krańca przedniej części statku i wznosił się na końcu małego piętnastostopowego masztu. W razie niepogody można było z łatwością wyjąć maszt z osady i położyć go na ławkach.

Łódź tego rodzaju nie mogłaby wytrzymać ostrego kąta wiatru, ale przy ukośnym zyskiwała nawet. Skoro zakręty wody wśród pól lodowych zmuszały sternika do przeciwstawiania się kierunkowi wiatru, zwijano żagiel i brano się do wioseł, które w silnych rękach czterech Kanadyjczyków pomagały do przyśpieszenia żeglugi.

Powierzchnia jeziora Benett nie jest znaczna. Nie możnaby go porównać z rozległemi jeziorami na północy Ameryki, na których szaleją gwałtowne burze. Nie ulega wątpliwości, że dla tej podróży w zupełności wystarczyła ilość żywności zabranej przez wywiadowcę, jak konserwy mięsne, biszkopty, herbata, kawa, beczułka wódki i zapas węgla do piecyka. Zresztą liczono na połów ryb, w które obfitują te wody, jak również na zwierzyną, jak kuropatwy i jarząbki, spotykane na brzegach jeziora.

O ósmej podróżnicy opuścili wybrzeże. Edith i Jane usiadły w budce, Neluto stanął u steru za budką, Summy Skim i Ben Raddle usadowili się przy Bill Stell’u u wejścia budki, czterej zaś ludzie na przodzie łodzi, aby bosakami usuwać krę.

Żegluga była utrudniona z powodu znacznej liczby płynących bark. Korzystając z pomyślnego czasu, kilkaset łodzi wyruszyło z postoju przy jeziorze Benett. Wśród tej licznej flotylli trudno było uniknąć zetknięcia, które wywoływało najprzeróżniejsze przekleństwa, groźby, a nawet bójki.

Po południu spotkano łódź policyjną. Miała ona dość roboty w tym hałaśliwym tłumie.

Przywódca policyjnego oddziału znał wywiadowcę, więc wszczął z nim rozmowę.

– Witaj, Bill Stell’u… Emigranci przybywają wciąż ze Skagway, ciągnąc do Klondike.

– Tak – odrzekł Kanadyjczyk – więcej niż potrzeba.

– I więcej, niż stamtąd powróci…

– To pewna! Iluż przebyło już jezioro Benett?

– Prawie piętnaście tysięcy.

– I to nie wszyscy!

– Daleko do końca.

– Czy kra ruszyła w dole?

– Tak mówią. Możecie więc dostać się do Yukon’u, żeglując.

– Tak, o ile nie będzie mrozu.

– Miejmy nadzieję.

– Tak… Dowidzenia.

– Szczęśliwej podróży!

Powietrze było spokojne, łódź przeto szybko płynąć nie mogła. Po dwu nocnych postojach zatrzymała się dopiero po południu 4 maja na krańcu jeziora Benett, skąd wypływa rzeczka, a raczej kanał Caribou, sięgający na przestrzeni niecałej mili do jeziora Tagish.

Ponieważ wyruszyć mieli dopiero nazajutrz, Summy Skim skorzystał ze sposobności, aby wybrać się na polowanie do sąsiednich równin. Ale jakie było jego zdziwienie, a jeszcze większa przyjemność, kiedy Jane mu oświadczyła gotowość towarzyszenia.

Dzielna ta dziewczyna, tak dobrze przygotowana do życia, wzbudzała podziw swych towarzyszy podróży. Jeżeli Summy Skim był dobrym myśliwym, Jane Edgerton nie ustępowała mu wcale, to też oboje wrócili wkrótce z obfitą zdobyczą, składającą się z trzech par kuropatw sawańskich i czterech jarząbków o opierzeniu blado zielonem. Edith przez ten czas przygotowała na wybrzeżu ognisko z suchego drzewa i zwierzyna upieczona przy odpowiedniem płomieniu okazała się doskonałą.

Jezioro Tagish, długości siedm i pół mili, łączy się z jeziorem Marsh wąskim kanałem, narazie całkowicie krą zatamowanym. Musieli więc ciągnąć łódź po ziemi, nająwszy do tego muły. Dopiero nazajutrz 7 maja mogli płynąć dalej.

Dwie doby zeszły na przepłynięciu całej długości jeziora Marsh, pomimo że nie wynosi więcej nad siedm do ośmiu mil. Wiatr dął z północy, nie można więc było liczyć na szybką przeprawę. Na szczęście statków było mniej niż na jeziorze Benett, gdyż pewna ich liczba została wtyle, dotrzeć więc mogli do krańca jeziora 8 maja przed zachodem słońca.

– O ile się nie mylę – odezwał się Ben Raddle po wieczerzy – pozostaje nam tylko jedno jezioro do przebycia, Bill Stell’u?

– Tak – odrzekł wywiadowca – jezioro Labarge. Ale przedtem musimy przepłynąć rzekę Lewis, a ona właśnie stanowi najuciążliwszą część końca podróży. Musimy przepłynąć wodospady White Horses, w których zginęła niejedna łódź z całym dobytkiem podróżnych.

Te wodne prądy stanowią istotnie najniebezpieczniejszą część podróży między Skagway a Dawson City. Zajmują one trzy i pół kilometra na ośmdziesiąt pięć dzielących jezioro Marsh od jeziora Labarge. Na tej krótkiej przestrzeni różnica poziomu nie jest mniejsza nad trzydzieści dwie stopy i łożysko rzeki pokryte jest skałami, o które rozbić się mogą płynące łodzie.

– Czy nie możnaby iść wybrzeżem? – spytał Summy Skim.

– Nie jest ono dostępne. Ale budują tramwaj, którym będą wieźć naładowane łodzie w dół wodospadów.

– Skoro budują ten tramwaj, więc nie jest on skończony?

– Istotnie, pomimo, że pracują przy nim setki robotników.

– Nie potrzebujemy się więc nim zajmować, zacny Bill’u; jestem pewny, że nie będzie jeszcze skończony, gdy powrócimy.

– O ile nie zostaną panowie dłużej niż przypuszczacie. Wiadomo, kiedy się jedzie do Klondike; niewiadomo, kiedy się wraca…

– Ani nawet, czy wogóle się wróci! – dopowiedział Summy Skim z przekonaniem.

9 maja po południu łódź płynąc rzeką, dostała się do White Horses. Nietylko ona jedna przybyła. Ciągnęły za nią inne łodzie, ale ileż z nich miało zostać w drodze!

Nie można się dziwić, że sternicy żądają w tej miejscowości za przewóz wysokiej zapłaty w sumie stu pięćdziesięciu franków i że nie myślą wcale o porzuceniu tak zyskownego rzemiosła dla tak niepewnego, jakiem jest rzemiosło poszukiwacza złota.

W tem miejscu szybkość prądu wynosi około pięciu mil na godzinę. Możnaby więc przepłynąć prędko te trzy i pół kilometra, gdyby nie zakręty wśród skał bazaltowych, rozrzuconych między obu brzegami, i omijanie kry, której uderzenie roztrzaskałoby najmocniejszą barkę, przedłużając niezmiernie przeprawę.

vol_25.jpg (155610 bytes)

Łódź z pomocą wioseł musiała kilkakrotnie skręcać pod groźbą spotkania się czy to z krą, czy to z inną barką i tylko dzięki sprawności Neluta wyszła zwycięsko z przeprawy. Ostatni wodospad jest najniebezpieczniejszy i tam właśnie najczęściej zdarzają się wypadki. Trzeba się mocno trzymać ławek, aby nie wpaść w wodę. Lecz Neluto miał pewną rękę, wzrok bystry, zimną krew, i choć nie mógł uniknąć parokrotnego zalewu łodzi, niemniej przeprowadził podróżnych bez szwanku.

– A teraz – zawołał Summy Skim – czy przebyliśmy najtrudniejszą część podróży?

– Nie ulega wątpliwości – odrzekł Ben Raddle.

– Istotnie – oświadczył wywiadowca. – Pozostaje do przebycia tylko jezioro Labarge i rzeka Lewis na przestrzeni stu sześćdziesięciu mil w przybliżeniu…

– Sto sześćdziesiąt mil! – powtórzył Summy Skim ze śmiechem – to tak, jak gdybyśmy już przybyli na miejsce.

Bill Stell zgodnie z Neluto zdecydowali, że należy się zatrzymać na dobę na stacji jeziora Labarge, do którego dopłynęli 10 maja. Wiatr północny dął gwałtownie. Łódź z trudnością wypłynęła na pełną wodę, więc sternik tem mniej był skłonny do dalszej jazdy, że spadek temperatury groził łodzi uwięzieniem wśród lodu…

Stacja jeziora Labarge, utworzona dla tych samych celów, co postoje na jeziorach Lindeman i Benett, składała się z kilkuset chatek i domów. W jednym z nich, uchodzącym za hotel, podróżni dostali kilka wolnych pokoi.

Jezioro Labarge, długości około pięćdziesięciu kilometrów, składa się z dwu części złączonych w miejscu, gdzie wypływa rzeka Lewis.

12 maja podróżni wyruszyli w drogę. Przeprawa przez pierwszą część jeziora trwała półtorej doby, to też dopiero po południu 13 maja dosięgli, wśród nieustającej nawałnicy, rzeki Lewis, płynącej w kierunku północno-wschodnim do Fort Selkirk. Nazajutrz, nie zważając na krę, ruszyli w dalszą drogę.

vol_26.jpg (70430 bytes)

O piątej godzinie wywiadowca uznał za wskazane zatrzymać się przy prawym brzegu rzeki, gdzie miano przenocować. Jane i Summy wylądowali i wkrótce dały się słyszeć strzały, po których niebawem ukazała się zdobycz pod postacią kilku par kaczek i jarząbków, co pozwoliło zaoszczędzić użycie konserw mięsnych.

Zresztą nocny ten postój nie był tylko udziałem Bill Stell’a i jego karawany. Inne barki poszły za jego przykładem i na brzegu rzeki ukazały się ogniska.

Odtąd odwilż trwała niezmiennie. Pod wpływem wiatrów zachodnich termometr wskazywał stale od pięciu do sześciu stopni ponad zerem. Obawa więc, aby rzeka nie zamarzła, znikła w zupełności.

Noc przeszłaby spokojnie – w okolicach bowiem rzeki Lewis niema niedźwiedzi ku zmartwieniu Skim’a, na któreby z przyjemnością zapolował, gdyby nie mirjady komarów, kąsających dotkliwie. Musiano przeto zamiast wypoczynku zająć się podtrzymywaniem ogni aż do świtu.

15 maja, przepłynąwszy około pięćdziesięciu kilometrów, podróżni zobaczyli rzeczkę Hootalinqua, nazajutrz – Big Salmon, dwa dopływy rzeki Lewis, które odmienną swą barwą odróżniają się od barwy niebieskiej głównej rzeki. Następnego dnia łódź przepłynęła przed ujściem rzeczki Walsh, obecnie opuszczonej przez poszukiwaczy; wreszcie dotarła do Cassiar, mielizny, ukazującej się przy opadzie wód, na której kilku poszukiwaczy zebrało w przeciągu miesiąca na trzydzieści tysięcy franków złota.

Podróży towarzyszyła zmienna pogoda. Łódź prowadziły to wiosła, to żagle, nieraz nawet musiano ją ciągnąć liną w zakrętach bardzo zawiłych.

25 maja, większa część rzeki Lewis, mającej wkrótce zmienić się w rzekę Yukon, była przebyta pomyślnie. Podróżni zatrzymali się przy obozowisku Turenne, rozłożonem na urwistym brzegu, pokrytym w tym czasie pierwszemi letniemi kwiatami, jak anemony, krokusy i jałowce. Musiano się tu zatrzymać dobę całą, łódź bowiem wymagała naprawy. Summy Skim skorzystał z tego postoju, aby oddać się swemu ulubionemu sportowi.

Następnych dwu dni, dzięki prądowi szybkości czterech węzłów na godzinę, łódź mogła płynąć dość szybko. 28 maja po południu, minąwszy labirynt wysp Myersall, podróżni nasi zbliżyli się do lewego brzegu dla zatrzymania łodzi przy Fort Selkirk.

vol_27.jpg (66348 bytes)

Fort ten, zbudowany w r. 1848 dla Towarzystwa zatoki Hudsońskiej, a zburzony w r. 1852 przez Indjan, obecnie jest tylko bazarem dobrze zaopatrzonym. Otoczony szałasami i namiotami immigrantów, panuje nad tą wielką arterją, która odtąd nosi nazwę Yukon’u. Z prawej strony tej rzeki wpada jej główny dopływ Pelly.

Wywiadowca, wprawdzie po cenach wysokich, dostał w Fort Selkirk wszystkiego, co mu było potrzeba. Po dwudziestoczterogodzinnym postoju w tej miejscowości, wyruszyli 30 maja rankiem dalej, przepłynęli koło spływu rzeki Stewart, gdzie już dążyli immigranci i gdzie na przestrzeni trzystu kilometrów ciągnęły się działki, następnie łódź odbyła półdniowy postój w Ogilvie, na prawym brzegu Yukon’u.

Z biegiem rzeka stawała się coraz szersza i łodzie mogły płynąć bez trudu wśród gęstej kry, która płynęła w kierunku północnym.

Wreszcie, 3 czerwca po południu, minąwszy ujście rzeki Indian i Sixty Miles Creek, znajdujące się naprzeciw siebie o czterdzieści ośm kilometrów od Dawson City, podróżni nasi dostali się do stolicy Klondike.

W chwili, gdy wyładowywali, Jane zbliżyła się do Ben Raddle’a, podając mu kartkę, wyrwaną z notesu, na której była napisała słów kilka.

– Pan pozwoli, panie Raddle, że mu wręczę pokwitowanie.

Ben, wziąwszy kartkę, przeczytał co następuje:

„Niniejszem potwierdzam odbycie wygodnej podróży ze Skagway’u do Dawson City, którą, stosownie do umowy, ułatwił mi pan Ben Raddle.

Jane Edgerton”.

– Wszystko w porządku – rzekł Ben Raddle z flegmą, chowając kartkę do kieszeni najpoważniej w świecie.

– Panowie pozwolą – rzekła Jane, zwracając się tym razem do obu kuzynów – że do tego pokwitowania dołączę w imieniu Edithy i swojem podziękowanie za życzliwą pomoc i opiekę podczas podróży, za co, przypuszczam, będę mogła się odwdzięczyć.

Po tych słowach Jane podała rękę Ben Raddle’owi, poczem wyciągnęła ją do Summy Skim’a, który, nie ukrywając wzruszenia, zatrzymał rączkę w swych dłoniach,

– Jakto!… jakto… miss Jane – rzekł Summy, oszołomiony – pani nas istotnie opuści?

– Czy pan może wątpić o tem? – rzekła Jane ze zdziwieniem. – Czy mogło być inaczej?

– Tak, tak – przyznał Summy. – Ale mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze.

– Przypuszczam, ale to nie zależy ode mnie, ale od okoliczności związanych z poszukiwaniem złota.

– Poszukiwanie złota… – zauważył Summy. – Więc pani nie porzuciła tej szalonej myśli!

Jane nagłym ruchem wysunęła rękę z jego dłoni.

– Nie wiem, dlaczego mój zamiar miałby być szalonym – odrzekła tonem urażonym. – Nie przypuszcza pan chyba, że przybyłam do Dawson City, aby zmienić nagle zdanie na podobieństwo chorągiewki na dachu… Tem bardziej, że zaciągnęłam zobowiązania, którym nie chybię – dodała, zwracając się do Ben Raddle’a.

W Summy Skim’ie widocznie strona uczuciowa przeważała, gdyż, nie zastanawiając się nad niczem, odczuwał żal głęboki.

– Zapewne! zapewne! – szeptał bez przekonania, podczas gdy dwie kuzynki oddaliły się krokiem pewnym w kierunku szpitala Dawson City.

 

Rozdział IX

Klondike.

 

zęść Ameryki Północnej, objętej wodami dwu oceanów, Lodowatym i Wielkim, a noszącej nazwę Alaski, jest krainą rozległą. Obejmuje ona nie mniej niż sto pięćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych. Cesarz rosyjski, zarówno przez sympatję dla Stanów Zjednoczonych, jak przez antypatję dla Wielkiej Brytanji, odstąpił półwysep Stanom Zjednoczonym, które odtąd zrobiły krok naprzód w urzeczywistnieniu sławnej doktryny Monroe’go: Ameryka dla Amerykanów.

Kraina ta, zroszona rzeką Yukon, napoły kanadyjska, napoły alaska, położona poza Kołem Polarnem, posiadająca grunt niezdatny do żadnej uprawy, przedstawia mało warunków do eksploatacji prócz wykorzystania jej pokładów złotodajnych.

Nie należy jednak zapominać, że Alaska, obejmująca zależne od niej wyspy Baranof, Admiralskie, Księcia Walji, jak również archipelag Aleucki, posiada niezmiernie rozległe wybrzeże, na którem znajdują się porty, począwszy od Sitka, stolicy stanu Alaska, aż do St. Michel, przy ujściu Yukon’u, jednej z największych rzek na świecie.

Sto czterdziesty pierwszy południk przyjęty był jako linja demarkacyjna między Alaską i państwem Kanady. Co zaś do granicy południowej, to jest ona wielce zawiła i przez to nie może być dokładna.

Przypatrzywszy się mapie Alaski, zauważymy że kraj ten jest po większej części równiną. Południowa jego strona tylko jest górzysta. Tu ciągnie się łańcuch gór, który ma swe przedłużenie w Kolumbji i Kalifornji pod nazwą Cascade Ranger.

Szczególną uwagę zwraca w Alasce bieg Yukon’u. Rzeka ta, płynąc w Kanadzie w kierunku północnym i zraszając ją siecią wodną swych przypływów, wchodzi do Alaski, zakreśla krzywą linję do Fort Yukon’u, poczem skręca na południo-wschód i wreszcie wpada przy St. Michel do morza Berynga.

Yukon przewyższa rzekę Mississipi, „Ojca wód”. Dostarcza nie mniej niż dwadzieścia trzy tysiące metrów kubicznych na sekundę, a długość jego sięga dwu tysięcy dwustu dziewięćdziesięciu kilometrów na dorzeczu dwa razy większem od terytorjum Francji.

Grunt, po którym płynie ta wielka rzeka, nie jest podatny do uprawy, ale zato jest po większej części zadrzewiony. Ciągną się na nim nieprzebyte lasy żółtych cedrów, które starczyćby mogły dla całego świata, o ile wyczerpałyby się lasy bardziej dostępne. Fauna zaś składa się z niedźwiedzi, łosi, „caribou”, osobliwego gatunku reniferów, „thébai” – owcy górskiej, wielbłądów o długiem białem włosiu, jak również bogatego zbioru pierzastej zwierzyny, jak jarząbki, kszyki, drozdy, kuropatwy śnieżne, kaczki, mnożące się w niezmiernych ilościach.

Wody, które zraszają nieskończony obwód wybrzeży, obfitują w morskie ssaki i wszelkiego rodzaju ryby. Jeden ich gatunek „harlatan” zasługuje na osobną wzmiankę. Ryba ta ma w sobie tyle tłuszczu, że można ją bez żadnych zabiegów zapalać jak pochodnię. Stąd nazwa Candle Fish, nadana jej przez Amerykanów.

Alaska, odkryta przez Rosjan w r. 1730, a zbadana w r. 1741, licząca wtedy nie więcej nad trzydzieści trzy tysiące mieszkańców, przeważnie Indjan, obecnie jest zaludniona wielką liczbą immigrantów i poszukiwaczy, których od kilku lat przyciągają kopalnie złota Klondike’u.

O kopalniach tych po raz pierwszy usłyszano w r. 1864. W tym roku wielebny Mac Donald znalazł wielką obfitość proszku złotego w małej rzece w pobliżu Fort Yukon’u.

W r. 1882, gromadka dawnych poszukiwaczy złota w Kalifornji, a między nimi bracia Boswell zdążają ścieżkami Chilkoot’u dla eksploatowania nowych pokładów.

W r. 1885 zbierający piasek złoty w okolicy Lewis-Yukon’u, odkrywają nowe pokłady przy Forty Miles Creek, nieco poniżej późniejszego Dawson City, prawie w tem samem miejscu, w którem później nabył działkę 129 Josias Lacoste. W dwa lata później, gdy rząd kanadyjski wyznaczył granicę dla tej okolicy, poszukiwacze wydobyli w tej miejscowości złota wartości sześciuset tysięcy franków.

W r. 1892 North American Trading and Transportation Company z Chicago, zakłada miasteczko Cudahy przy zbiegu rzek Forty Miles Creek i Yukon’u. W tym samym czasie trzynastu policeman’ów, czterech podoficerów i trzech oficerów, pilnując robót, zbiera na półtora miljona franków złota w działkach Sixty Miles Creek, nieco powyżej Dawson City.

Impuls był dany; poszukiwacze zaczęli się zbiegać ze wszystkich stron. W r. 1895 tysiąc Kanadyjczyków, przeważnie Francuzów, przeprawia się przez Chilkoot.

Lecz dopiero w r. 1896 sława kopalni dosięga szczytu. Odkryto rzekę o niesłychanem bogactwie. Rzeka ta to Eldorado, jeden z dopływów Bonanzy, będącej znów dopływem rzeki Klondike, która zkolei jest dopływem Yukon’u. Wtedy to zaczął się napływ poszukiwaczy złota. W Dawson City działki sprzedawane za dwadzieścia pięć franków podniosły się niebawem do stu pięćdziesięciu tysięcy.

Okolica, której właściwie przysługuje nazwa Klondike, jest tylko jednym z okręgów Kanady. Sto czterdziesty pierwszy południk, stanowiący linję demarkacyjną między Alaską a posiadłościami Wielkiej Brytanji, jest również zachodnią granicą tego okręgu.

Z północy graniczy on z dopływem Yukon’u, rzeką Klondike, która dopływa do Dawson City, dzieląc je na dwie nierówne części.

Ze wschodu zaś graniczy z tą częścią Kanady, w której zaczynają się pierwsze rozgałęzienia gór Skalistych i gdzie Mackenzie płynie z południa na północ.

Na środku okręgu wznoszą się wysokie wzgórza, z których najgłówniejsze Dôme zostało odkryte w r. 1897. Są to jedyne wyniosłości tego gruntu naogół płaskiego, gdzie się rozwija sieć wodna Yukon’u. Większa część dopływów tej rzeki posiada złoto w drobnych cząstkach i posiada setki działek na swych brzegach. Lecz grunt złotodajny w całem znaczeniu tego słowa, to dorzecze Bonanzy, która wypływa ze wzgórz Cormack’u i jej licznych dopływów, jak Eldorado, Queen, Bulder, American, Pure Gold, Cripple, Tail i t. d.

Nietrudno zrozumieć, dlaczego do tej miejscowości, obfitującej w rzeki i rzeczułki, niepokryte lodem całe trzy lub cztery miesiące letnie, dalej w pokłady względnie łatwe do eksploatacji, napływają gromadnie poszukiwacze złota i dlaczego ich liczba zwiększa się z roku na rok pomimo trudów, nędzy i rozczarowań podróży.

W miejscu, gdzie rzeka Klondike wpada do Yukon’u, lat temu kilka istniało tylko bagno zalane podczas wylewów. Kilka szałasów Indjan, zbudowanych na modłę izb rosyjskich, gdzie mieszkały rodziny tubylców, ożywiało tę samotną stronę.

vol_28.jpg (156354 bytes)

Przy zbiegu tych dwu rzek Kanadyjczyk, nazwiskiem Leduc, założył pewnego dnia Dawson City, które w r. 1898 liczyło już więcej niż ośmnaście tysięcy mieszkańców.

Początkowo Leduc podzielił miasto na działki, które sprzedawał po dwadzieścia pięć franków, te same działki, które obecnie znajdują nabywców płacących za nie od pięćdziesięciu do dwustu tysięcy. Jeżeli pokładom Klondike nie grozi rychłe wyczerpanie, jeżeli inne kopalnie odkryte zostaną w dorzeczu wielkiej rzeki, Dawson City może dorówna w znaczeniu miastom Vancouver w Kolumbji angielskiej lub Sacramento w Kalifornji amerykańskiej.

Wkrótce po założeniu Dawson City było zagrożone zupełnem zalaniem, czyli omal nie uległo losowi bagniska, na którem się wznosiło. Trzeba było zbudować mocne tamy, aby się ustrzec przed niebezpieczeństwem, które zresztą groziło tylko w ciągu niedługiego czasu. O ile bowiem w chwili pękania lodów na Yukon’ie ilość wody w rzece jest tak wielka, że spowodować może znaczne szkody, o tyle w lecie poziom wód zmniejsza się tak dalece, że Klondike River można przejść suchą nogą.

Ben Raddle znał wyczerpująco dzieje tego obwodu. Dowiedział się o wszystkich odkryciach, dokonanych od lat kilku. Wiedział o wzrastającej stopniowo wydajności kopalni i o szczęśliwym losie niektórych poszukiwaczy. Należało wierzyć, że wyjeżdżał z Montrealu jedynie z zamiarem wzięcia w posiadanie działki przy Forty Miles Creek i przekonania się o jej wartości, aby ją sprzedać za lepszą cenę, ponieważ sam tak twierdził. Ale Summy Skim czuł, że zainteresowanie kuzyna temi terenami złotodajnemi rosło w miarę, jak się zmniejszała ich odległość, i coraz bardziej obawiał się, aby nie przyszło mu na myśl osiąść w tej krainie złota i nędzy.

W tym czasie okrąg ten liczył nie mniej niż ośm tysięcy działek oznaczonych numerami od ujścia przypływów i dopływów Yukon’u aż do ich źródeł. Powierzchnia działek wynosiła pięćset lub dwieście pięćdziesiąt stóp, zależnie od zmiany, wprowadzonej do ustawy z r. 1896.

Poszukiwacze i syndykaty oddawali pierwszeństwo pokładom Bonanzy, jej dopływom i wzgórzom, znajdującym się na lewym brzegu rzeki Klondike.

Czyż nie tam Mac Cormack sprzedał kilka działek, liczących dwadzieścia cztery stóp długości na czternaście szerokości, z których wydobyto złota wartości ośm tysięcy dolarów, czyli czterdzieści tysięcy franków, w niespełna trzy miesiące?

Czyż bogactwo pokładów Eldorado nie było tak wielkie, że według danych kadastru, sporządzonego przez pana Ogilvie, średnia wartość każdej płóczki wynosiła dwadzieścia pięć do trzydziestu franków? Stąd wniosek logiczny, że jeżeli, jak można przypuszczać, żyła złotodajna ma trzydzieści stóp szerokości, pięćset – długości i pięć – grubości, dostarczyć ona może do dwudziestu miljonów franków złota. To też towarzystwa, syndykaty ubiegały się o nabycie tych działek i płaciły za nie wysokie ceny.

Ben Raddle żałował zapewne, że spuścizną po wuju Josias nie była żadna z działek Bonanzy, a tylko działka przy Forty Miles Creek, z tamtej strony Yukon’u. W razie gdyby chciano ją sprzedać, czy też eksploatować, przedstawiałaby zawsze większą wartość. Przypuszczać nawet należy, że suma ofiarowana za nią, byłaby uczyniła zbyteczną podróż do Klondike! Summy Skim mógłby wtedy spokojnie przepędzić lato w Green Valley, zamiast brodzić w okolicach stolicy, której błoto zawierać może cząstki złota.

Pozostawały wprawdzie propozycje, z któremi się zwróciło Trading and Transportation Company, o ile nie zostały przedawnione na skutek braku odpowiedzi.

Zresztą Ben Raddle przyjechał, aby się rozejrzeć, więc przekona się sam. Pomimo, że działka 129 nie dała nigdy kawałka złota wartości trzech tysięcy franków – największy kawałek znaleziony w Klondike był tej wartości – nie musiała być wyczerpana, jeżeli chciano ją nabyć. Syndykaty amerykańskie czy angielskie nie zajmują się tego rodzaju sprawami z zamkniętemi oczami. Wnioskować więc należało, że nawet w najgorszym razie obaj kuzynowie osiągną ze swej podróży tę korzyść, że wrócą się jej koszta.

Ben Raddle zresztą dowiedział się, że mówią o nowych odkryciach. Summy nasłuchał się do znudzenia o rzece Hunter, dopływie Klondike, płynącej wśród gór wysokości tysiąca pięciuset stóp, obfitujących w złoto czystsze niż złoto Eldorado; o Gold Bottom, gdzie według sprawozdania p. Ogilvie, istnieje żyła kwarcu złotodajnego, dającego na tonnę do tysiąca dolarów złota; – i o innych potokach jeszcze bardziej cudownych.

– Rozumiesz, Summy – mówił Ben Raddle. – W razie niepowodzenia możemy zawsze poszukać szczęścia w tej cudownej krainie.

Summy udawał wtedy, że nie słyszy i wracał do swej piosnki:

– Wszystko to prawda. Pozwól mi jednak, że ci przypomnę, o co nam chodzi. Mówisz o Bonanzy, Eldorado, Bear, Hunter, Gold Bottom, a nie wspominasz wcale o Forty Miles, jak gdyby nie istniał zupełnie.

– Istnieje, bądź spokojny – odparł Ben Raddle. – Będziesz mógł się przekonać niebawem o tem naocznie.

Poczem, wracając do ulubionej swej myśli, ciągnął dalej:

– Ale dlaczego nie interesuje cię bardziej ten niezwykły Klondike? Ulice tutaj wybrukowane są złotem. A Klondike nie jest jedynym gruntem okolicy, obfitującym w żyły złotodajne. Spójrz tylko na mapę, a zobaczysz, ile już jest nowych pokładów zbadanych. Znajdują się na górze Chilkoot, na wzgórzach Cassiar i gdzie indziej. Alaska jest ich pełna, sięgają poza Koło Polarne, aż do wybrzeży oceanu Lodowatego.

Lecz zapał Ben Raddle’a nie udzielał się Summy’emu. Napróżno inżynier blaskiem tych skarbów chciał olśnić kuzyna, Summy, uśmiechając się, odpowiadał:

– Masz słuszność, Ben, zupełną słuszność. Dorzecze Yukon’u jest zaiste krainą błogosławioną od bogów. Ja zaś myślę z rozkoszą, że posiadamy tylko małą jej działkę… bo gdyby była większa, musielibyśmy zapewne stracić więcej czasu, aby móc się jej pozbyć!

Poprzednia częśćNastępna cześć