Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Skarby wulkanu

(Rozdział IV-VI)

 

Tłumaczyła K. Bobrowska

Księgarnia Św. Wojciecha, wydanie 3

Warszawa 1929

vol_02.jpg (39589 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział IV

Circle City.

 

ak wiadomo, bogactwa Kanady północnej i Alaski nie ograniczają się tylko do bogactw Klondike’u. Jest to niezmiernie szczęśliwa okoliczność dla ludzi szukających silnych wrażeń, działki bowiem Klondike, choć dalekie jeszcze od wyczerpania, wzrastają w cenie z dnia na dzień tak, że w krótkim czasie oprócz potężnych syndykatów nikt nie będzie w możności ich nabycia. To też poszukiwacze złota, gromadnie lub pojedynczo, dążą w kierunku północy, trzymając się brzegów Mackenzie a następnie Porcupine River.

Należy zaznaczyć, że różnego rodzaju pogłoski zwracały wtedy uwagę poszukiwaczy na te dalekie strony, o których wiedziano daleko mniej, niż o Australji, Kalifornji i Transvaalu w początkach ich eksploatacji. Wiadomości te napływały niewiadomo skąd i przez kogo. Najwięcej jednak do ich rozprzestrzenienia przyczyniły się plemiona indyjskie, koczujące w rozległych pustyniach północy, graniczących z oceanem Lodowatym. Nie mogąc sami eksploatować pokładów, Indjanie chcieli do nich przyciągnąć emigrantów. Opowiadali, że poza kołem Polarnem znajduje się wielka liczba rzek złotonośnych. Pokazywali oni nieraz kawałki złota zebrane w okolicach Dawson City jako pochodzące z pod sześćdziesiątego czwartego równoleżnika. Żądza szczęścia musiała być wielka u poszukiwaczy złota, jeżeli im wierzyli na słowo.

Ben Raddle wiedział o tem, że w Klondike podają sobie z ust do ust legendę o złotodajnym wulkanie. Być może że ona to pobudziła Francuza Jakóba Ledun do wyprawy na północ. Dotąd jednak nie wstąpił nikt w jego ślady. Lecz legenda o wulkanie złotodajnym miała coraz więcej zwolenników, a ponieważ niektórzy z poszukiwaczy wybierali się na północ, więc mogło być rzeczą prawdopodobną, że możliwość stanie się rzeczywistością.

Zarówno na wschodzie, jak zachodzie poszukiwanie prowadzone było bardzo czynnie. Już okolica pagórków Dômes była podzielona na równe działki, a w kierunku przeciwnym cały szereg motyk kopało ziemię w okolicach Circle City.

Tam w swoim czasie udali się Hunter i Malone próbować nowej eksploatacji. Nie osiągnąwszy jednak żądanych rezultatów, powrócili do swej działki 131, gdzie ich zaskoczyła katastrofa 5 sierpnia.

Ani Hunter, ani Malone, ani żaden z ich robotników nie padli ofiarą katastrofy. Jeżeli z początku przypuszczano, że zginęli, to dlatego iż natychmiast opuścili działkę, przenosząc się do Circle City.

W tych okolicznościach Hunter nie myślał wcale o zamierzonem spotkaniu z Summy Skim’em zarówno jak Summy Skim ze swej strony zapomniał o niem. Sprawa została rozwiązana siłą rzeczy.

W chwili gdy Hunter i Malone przybyli do Circle City pozostawało jeszcze dwa miesiące lata, więc mogli wznowić swą eksploatację. Ale stanowczo szczęście im nie sprzyjało. Dochody opłacały zaledwie wydatki i gdyby Hunter nie był posiadał nieco dawniejszych zapasów, jego towarzysze i on nie mieliby z czego utrzymać się przez zimę.

Niespodziewane zdarzenie zresztą miało ich wy bawić z kłopotu w tym względzie.

Ludzie takiego pokroju jak Hunter i Malone nie mogą żyć bez niesnasek i kłótni. Z zuchwałem roszczeniem sobie praw do naginania wszystkich do swej woli, do nieuszanowania praw innych, do zachowywania się wszędzie jak w kraju zdobytym, zakłócali oni spokój wszystkim. Mieliśmy już dowód tego przy Forty Miles Creek. To samo działo się przy Birch Creek. Tym razem jednak nie cudzoziemcy, lecz ziomkowie padali ofiarą ich niepohamowanej gwałtowności.

Ostatecznie rząd Alaski wdać się w to musiał. Na skutek starcia z policją cała banda Huntera została zaaresztowana i skazana na dziesięciomiesięczne zamknięcie w więzieniu Circle City.

Tym sposobem sprawa mieszkania i pożywienia podczas zimy dla Teksańczyków pomyślnie była załatwiona.

Natomiast musieli wyrzec się przyjemności wielkomiastowych i tem samem pozbawić swej obecności kasyna i domy gry Skagway’u, Dawson lub Vancouver’u.

W więzieniu Hunter i Malone przemyśliwali o przyszłości. Co mają przedsięwziąć, gdy na wiosnę opuszczą swą celę? Działka 131 nie istniała, pokłady w Circle City nie dawały dostatecznych dochodów. Gdy się wyczerpie resztka zapasu, czeka ich nędza, o ile nie zdarzy się jaki dobry interes. Na swych towarzyszy, zebranych z różnych okolic, mogli liczyć w zupełności. Rozkazom ich będą oni posłuszni. Ale trzeba było wydać ten rozkaz, czyli mieć plan i cel działania. O ten cel mianowicie chodziło. Czy nastręczy się sposobność wyjścia z trudnego położenia, w którem się znajdowali?

Sposobność ta zjawiła się wskutek następujących okoliczności.

Wśród więźniów Hunter zauważył niejakiego Indjanina nazwiskiem Krarak, który ze swej strony zwracał szczególną uwagę na Huntera. Wzajemna ta sympatja była rzeczą naturalną. Podłożem tego rodzaju uczuć jest zawsze zgodność usposobienia i zapatrywań szczególniej w ujemnem znaczeniu tego słowa. To też dwa osobniki porozumieli się prędko i nawiązali bliższe stosunki.

Krarak miał lat czterdzieści. Krępy, silny, o wejrzeniu złowrogiem, musiał podobać się Hunterowi i Malone.

Pochodził z Alaski a, przebywając od młodości w tej krainie, znał ją dokładnie. Mógłby być doskonałym przewodnikiem, gdyby wygląd jego nie był tak odstręczający. Zresztą nieufność, którą wzbudzał, była całkiem usprawiedliwiona. Poszukiwaczom, z którymi miał do czynienia, dał się dobrze we znaki. Obecnie siedział w więzieniu za znaczną kradzież popełnioną przy eksploatacji w okolicach Birch Creek.

W pierwszym miesiącu pobytu ich w więzieniu Hunter i Krarak trzymali się zdala od siebie. Hunter bowiem zauważył, że Krarak chce mu powierzyć jakąś tajemnicę, czekał więc, aż przemówi.

Nie omylił się zresztą. Pewnego dnia istotnie Indjanin zaczął mu opowiadać o swych wycieczkach po Ameryce północnej wtedy, gdy był przewodnikiem przedstawicieli Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej, zwiedzających okolice rzeki Porcupine, położone między Fort Yukon, Fort Mac Pherson i oceanem Lodowatym.

Z początku Krarak mówił ogólnikowo, lecz stopniowo przeszedł do szczegółów, mogących pobudzić żądze Huntera.

– Na północy, w pobliżu oceanu Lodowatego – odezwał się pewnego dnia – znajduje się złoto w obfitości. W niedługim czasie przybędą tam tysiące poszukiwaczy.

– Nie pozostaje więc nic innego, jak ich wyprzedzić.

– Zapewne – odparł Krarak. – Ale trzeba znać położenie pokładów.

– A ty je znasz?

– Znam ich kilka. Lecz dostać się do nich trudno… można błądzić kilka miesięcy i przejść koło nich nie zauważywszy ich wcale… Jeden szczególnie… co za pokład!… Ach! gdybym był wolny!

Hunter spojrzał mu prosto w oczy.

vol_41.jpg (126881 bytes)

– Cobyś zrobił, gdybyś był wolny?

– Poszedłbym tam, dokąd dążyłem, gdy mnie zaaresztowali – odpowiedział Krarak.

– Dokąd zatem?

– Tam, gdzie złoto zbiera się taczkami! – oświadczył Indjanin szumnie.

Napróżno Hunter chciał się czegoś więcej dowiedzieć, Krarak milczał. Zresztą powiedział dostatecznie, aby pobudzić chciwość rozmówcy.

Hunter i Malone przekonani, że Krarak znał dokładnie miejsce, gdzie znajdują się pokłady złota na wybrzeżu morskiem, postanowili obaj wydobyć od niego tajemnicę dla jej wykorzystania podczas przyszłej kampanji. Lecz Indjanin nie odpowiadał na ich pytania, zadowalając się twierdzeniem, że pokłady istnieją niechybnie.

Wraz z końcem kwietnia nadszedł kres zimy, która w Circle City była również tak ciężka jak w Dawson. Więźniowie cierpieli bardzo. Hunter i jego towarzysze oczekiwali z niecierpliwością odzyskania wolności, aby wyruszyć do górnych okolic amerykańskiego lądu.

W tym względzie pomoc Kraraka była niezbędna. Zresztą Indjanin jej nie odmawiał. Ale władze amerykańskie niestety nie spieszyły się z ułatwieniem tej podróży. Jeżeli Hunter i jego towarzysze mieli być wypuszczeni niebawem z więzienia, to Krarak skazany był na kilkoletnie zamknięcie z powodu licznych występków.

Pozostawała zatem tylko możność ucieczki. Wydostać się z więzienia można było jedynie pod częścią muru, stanowiącego z jednej strony równocześnie granicę więzienia i miasta. Przebicie otworu pod murem od wewnątrz było niepodobieństwem z powodu czujności straży. Lecz od zewnątrz i nocą można było to uskutecznić bez wielkich trudności, zachowując odpowiednią ostrożność.

Zkolei pomoc Huntera okazała się niezbędną. Łotrzy porozumieli się z łatwością. Zawarto umowę tego rodzaju, że Hunter po wyjściu z więzienia ułatwi ucieczkę Indjaninowi, ten zaś wzamian zaprowadzi Teksańczyka do pokładów na północ Klondike, o których on tylko wiedział.

Trzynastego maja upłynął termin uwięzienia Huntera i jego towarzyszy. Indjanin więc pozostał sam, czekając chwili sposobnej do ucieczki. Ponieważ nie był zamknięty w osobnej celi, łatwo przeto mógł wydostać się z ogólnej sypialni i wysunąć bez zwrócenia na siebie uwagi.

Następnej też nocy, dotarłszy do muru, czekał tam w leżącej pozycji aż do świtu.

Lecz cierpliwość jego wystawiona była na ciężką próbę. Nie usłyszał przez całą noc najmniejszego szelestu.

Hunter i Malone bowiem nie mogli wziąć się natychmiast do dzieła, obawiając się zwrócenia uwagi policji, która mogła być zdziwiona, że nie opuszczają bezzwłocznie Circle City.

Po upływie jednak dwudziestu czterech godzin, zaopatrzywszy się w kilofy i motyki złożone w zajeździe, w którym się zatrzymali przed udaniem do więzienia, a w którym zamieszkali po jego opuszczeniu, skierowali się w stronę muru.

W miasteczku panowało już pewne ożywienie. Poszukiwacze złota, zachęceni wczesnem latem, przybywali z okolic dolnej części Yukonu. Była to okoliczność sprzyjająca Teksańczykom, gdyż w tłumie mniejszą na siebie zwracali uwagę.

Następnej nocy, o godzinie dziesiątej Krarak znów zajął miejsce przy murze.

Mrok był zupełny, silny wiatr dął z północy.

O jedenastej, Indjanin, przyłożywszy ucho do ziemi, usłyszał pewne szmery.

Nie mylił się. Hunter i Malone pracowali nad jego oswobodzeniem. Motyką kopali rów pod murem w ten sposób, aby nie naruszyć kamieni.

Ze swej strony Krarak zaczął odgarniać ziemię palcami.

Na szczęście nikt mu nie przerwał roboty. Wiatr i zimno zatrzymały straż wewnątrz budynku, nie zauważono więc nieobecności Indjanina.

vol_42.jpg (148450 bytes)

O północy wreszcie otwór był gotów.

– Chodź – wymówił Hunter.

– Niema nikogo z zewnątrz? – spytał Krarak.

– Nikogo.

Po upływie kilku chwil Indjanin był wolny.

Poza Yukonem, na którego lewym brzegu było Circle City, ciągnęła się rozległa równina pokryta jeszcze ostatkami śniegu. Na rzece lód popękał i kra po niej płynęła. Barka nie byłaby się jeszcze utrzymała na wodzie, przypuściwszy, że Hunter mógł ją był zdobyć bez zwrócenia uwagi policji.

Indjanin jednak potrafił poradzić sobie. Skacząc z kry na krę będzie mógł dostać się na prawy brzeg, a zanim spostrzegą jego nieobecność, będzie już daleko.

Należało się jednak śpieszyć, aby przed wschodem słońca mógł być już bezpieczny.

Nie było chwili do stracenia.

– Wszystko omówione?

– Wszystko.

– Gdzie się spotkamy?

– Jak było powiedziane: o dziesięć mil od Port Yukon, na lewym brzegu Porcupine.

Istotnie taka była umowa. Za dwa lub trzy dni Hunter i jego towarzysze mieli opuścić Circle City, kierując się ku Fort Yukon, położonemu wzniż rzeki na północo-zachodzie. Stąd mieli się udać wzwyż biegu Porcupine na północo-wschód. Indjanin zaś miał, po przebyciu Wielkiej Rzeki, podążyć na północ w prostej linji, do jej dopływu.

W chwili rozstania Hunter powtórzył:

– Wszystko omówione?

– Wszystko.

– I zaprowadzisz nas? – spytał Malone.

– Wprost do pokładów.

Hunter jednak niedowierzał mu jeszcze w zupełności.

– Idź więc – rzekł. – A jeżeli oszukałeś nas, nie sądź, że się nam wymkniesz. Trzydziestu ludzi szukać cię będzie i znaleźć musi.

– Nie oszukałem was – odparł Krarak spokojnie.

A wyciągając rękę na północ dodał:

– Majątek, olbrzymi majątek tam czeka nas wszystkich.

Indjanin zbliżył się do brzegu.

– Miejsce, do którego was zaprowadzę – rzekł z pewną uroczystością w głosie – nie jest pokładem złota. Jest to zbiornik złota, a raczej góra złota. Bez trudności napełnicie niem wozy. Gdyby was było stu, gdyby was było tysiąc, możecie mi zostawić moją część bez uszczerbku dla swojej.

I jednym skokiem znalazł się na krze, która go uniosła z biegiem rzeki. Poczem Hunter i Malone zobaczyli, jak skoczył na drugą, oddalając się prędko od brzegu. Po upływie kilku minut znikł w ciemności.

Teksańczycy wrócili do zajazdu i nazajutrz zaczęli się przygotowywać do odjazdu.

Oczywiście o wschodzie słońca spostrzeżono ucieczkę Indjanina, lecz śledztwo nie dało żadnego wyniku, wspólnictwo więc Huntera pozostało tajemnicą.

W trzy dni Hunter i jego towarzysze, ogółem trzydziestu ludzi wyruszyło wraz ze szczupłym zapasem narządzi galarem w dół rzeki do Fort Yukon.

22 maja, porobiwszy w tem miasteczku zapasy i przeniósłszy się na sanki zaprzężone w silne psy, karawana wyruszyła na północo-wschód wzdłuż lewego brzegu Porcupine. O ile Indjanin dotrzyma słowa, spotkają się z nim dziś wieczorem.

– Oby tylko był! – rzekł Malone.

– Będzie – odpowiedział Hunter. – Jeżeli skłamał, obawa go trzyma, jeżeli powiedział prawdę – interes.

Istotnie Indjanin czekał na nich i pod jego przewodnictwem banda w dalszym ciągu posuwała się wzdłuż lewego brzegu Porcupine ku lodowym pustyniom skrajnej północy.

 

Rozdział V

Lekcja boksu.

 

księdze przeznaczenia było widać napisane, że Summy Skim po odbyciu podróży z Ben Raddle’m do Klondike, towarzyszyć również mu będzie do najbardziej oddalonych okolic Ameryki północnej. Opierał się temu dzielnie. Wyczerpał całą moc swych argumentów. A ostatecznie wystarczyło kilka słów dziewczęcych, aby w przeciągu dziesięciu sekund runęło jego niezłomne postanowienie.

Czy jednak nie pragnął on sam tej porażki? Czy miałby odwagę wracać do Montrealu bez kuzyna, lub też cierpliwość oczekiwać jego powrotu w Dawson City? Ośmielamy się wątpić o tem.

W każdym razie pytania te pozostaną na zawsze bez odpowiedzi, skoro Summy Skim wybierał się stanowczo z kuzynem na zdobycie Golden Mount.

– Ustąpić za pierwszym razem – powtarzał sobie – to narazić się na dalsze ustępstwa. Mogę winić tylko siebie samego!… Ach! Green Valley! Green Valley, jakżeś daleko!

Czyż należy wyznać, że więcej dla formy i dla niezaprzeczania sobie samemu, Summy wylewał przed sobą te żale? Zapewne tęsknił on do Green Valley. Ale coś, czego określićby nie mógł, napełniało radością jego duszę. Czuł się wesoły i szczęśliwy jak dziecko, a perspektywa bądź co bądź uciążliwej podróży nie sprawiała mu żadnej przykrości. Zapewne polowanie obudziło w nim upodobanie do przygód.

Dzięki wczesnemu latu wywiadowca powrócił do Dawson City w pierwszych dniach maja. Przejście przez Chilkoot i żegluga przez jeziora i rzekę Lewis mogły być uskutecznione wcześniej niż zwykle i przy warunkach bardziej pomyślnych. Bill Stell, jak to było umówione ośm miesięcy temu, miał się stawić, aby przeprowadzić dwu kuzynów do Skagway, skąd mieli wyruszyć parowcem do Vancouver’u.

Wywiadowca nie zdziwił się zbytnio, gdy się dowiedział, że zamiary Ben Raddle’a uległy tak zasadniczej zmianie. Wiedział dobrze, że kto raz dostanie się do Klondike, ten niełatwo się z niem rozstaje. W każdym razie jeżeli inżynier nie przywiązał się był do Klondike, niemniej nie myślał o powrocie do Montrealu.

– A więc? – spytał wywiadowca.

– Tak będzie, zacny Billu.

Oto wszystko co odpowiedział Summy Skim.

Dowiedziawszy się jednak, że Bill weźmie udział w ich wyprawie, Summy Skim stał się wymowniejszy, nie ukrywając wcale radości, jaką mu sprawiła ta wiadomość.

Dobry to był pomysł istotnie. Ben Raddle miał słuszność, wybierając go za przewodnika, ażeby zaś go zachęcić do tego, wyjawił mu prawdziwy cel wyprawy. Tajemnicy Francuza Jakóba Ledun, której strzegł tak zazdrośnie, nie zawahał się powierzyć Bill Stell’owi, jako że ufał mu w zupełności.

vol_43.jpg (124523 bytes)

Z początku wywiadowca nie chciał wierzyć w istnienie Golden Mount. Słyszał już był o tej legendzie, lecz nie dawał jej wiary. Dopiero gdy Ben Raddle opowiedział mu dzieje Jakóba Ledun, gdy mu pokazał mapę, na której oznaczony był wulkan złotodajny, wywiadowca otrząsnął się ze swej nieufności i stopniowo doszedł do tego samego przekonania, co Ben Raddle.

– Słuchaj, Billu – zakończył inżynier – są tam bogactwa niezmierne, nie można o tem wątpić. Jeżeli zdołałem cię przekonać, dlaczego nie miałbyś i ty z nich skorzystać?

– Pan chce, abym towarzyszył panom na Golden Mount?

– Więcej nawet. Żebyś był naszym przewodnikiem. Wszak byłeś już w tych stronach. O ile wyprawa się nie uda, hojnie zapłacę za twoje usługi; jeżeli zaś będzie przeciwnie, dlaczego nie miałbyś i ty sięgnąć do tej kasy wulkanicznej?

Pomimo całej swej filozofji dzielny wywiadowca zawahał się. Podobna sposobność nie zdarzyła mu się nigdy.

Jedna rzecz przestraszała go jeno, to jest długość podróży. Najdogodniejsza droga idąca po linji łamanej przez Fort Mac Pherson, który zwiedził był ongi, wynosiła sześćset kilometrów.

– Prawie tyle co od Skagway do Dawson City – zauważył inżynier – a przecież nie obawiasz się jej wcale.

– Zapewne, panie Raddle, i dodam jeszcze, że droga między Dawson City a Fort Mac Pherson nie jest uciążliwa. Ale zato dalej do ujścia rzeki Mackenzie może być inna sprawa.

– Dlaczego przypuszczać najgorsze? – odparł Ben Raddle. – Bądź co bądź sześćset kilometrów można przebyć w ciągu miesiąca.

Było to rzeczą możliwą z warunkiem wszakże, że nie zajdzie nieszczęśliwy wypadek, o jaki nietrudno w tych oddalonych stronach.

Bili Stell wahał się jeszcze, lecz niedługo.

Do nalegań Ben Raddle’a dołączyły się prośby Neluta uszczęśliwionego z powrotu swego przywódcy, Summy Skim’a, który przekonywał go wymownie, wreszcie Jane Edgerton przemawiającej całą mocą swej wymowy. Wszyscy mieli słuszność: odkąd wyprawa miała przyjść do skutku, pomoc wywiadowcy stawała się bardzo cenną i powiększała szanse powodzenia.

Neluto zaś pomimo że nie był świadomy celu podróży, miał chęć ją odbyć. Jakież piękne pole dla myśliwego przedstawiała ta kraina nieznana!

– Pytanie, kto będzie miał to pole do popisu – zauważył Summy Skim.

– Ależ.. my – odpowiedział Neluto nieco zdziwiony tą uwagą.

– O ile my nie staniemy się zwierzyną dla innych! – odparł Summy, chcąc dowieść tem Indjaninowi, że niefortunnie wybrał porę dla swej wyjątkowej stanowczości.

Istotnie w tych północnych stronach podczas lata koczują bandy Indjan, od których spodziewać się nie można niczego dobrego i przeciw którym nieraz musieli się bronić agenci Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej.

Przygotowania do podróży odbyły się szybko. Wywiadowca, zawsze gotów do wyjazdu na północ czy południe, dostarczył wszystkiego: wozów, łodzi przenośnych, namiotów, mułów, którym pożywienia brak nie będzie na zielonych równinach, a tem samem wygodniejszych do podróży, niż psy. Co do żywności, nie mówiąc o produktach zdobytych polowaniem i rybołówstwem, tę łatwo było dostać w Dawson City, gdyż dowiozły ją do tego miasta towarzystwa zajmujące się dostawą wszelkich zapasów do kopalni w Klondike. Broni też było niemało, a w razie gdyby trzeba było użyć karabinów, nie pozostałyby bezczynne.

Karawana, prowadzona przez wywiadowcę składała się z obu kuzynów, Jane Edgerton, Neluta ze swoim wózkiem i koniem, Patricka Richardson, dziewięciu Kanadyjczyków byłych robotników działki 129, sześciu ludzi pozostających w służbie u Bill Stell’a, czyli ogółem ze dwudziestu przeszło osób. Niewielka ta liczba pracowników była zupełnie wystarczająca dla eksploatacji Golden Mount, której jedyną czynnością było, zdaniem Jakóba Ledun, zbieranie cząstek złota znajdujących się w kraterze zgasłego wulkanu.

Dołożono tyle starań do szybkiego przygotowania tej wyprawy, że wyjazd nastąpił 6 maja.

Nie można się dziwić, że Ben Raddle przed opuszczeniem Dawson City chciał się dowiedzieć ostatecznie, co się stało z działką 129. Z jego polecenia nadzorca i Neluto udali się na miejsce, lecz nie znaleźli nic nowego. Działka 129, jak również działka 131 i wiele innych po obu stronach granicy, były całkowicie zalane. Rzeka, powiększona trzęsieniem ziemi, płynęła nowem łożyskiem. O tem, aby ją można było sprowadzić do dawnego koryta, mowy być nie mogło, a w każdym razie byłoby przedsięwzięciem tak kosztownem, że niktby się go nie podjął. Lorique zatem powrócił z upewnieniem, że działka jest stracona na zawsze.

5 maja podróżni gotowi byli do odjazdu. Po południu Summy Skim i Ben Raddle udali się do szpitala, aby pożegnać się z Edithą i doktorem.

Na wstępie spotkali obie kuzynki, które razem przepędzić chciały ostatni dzień przed wyjazdem Jane. Edith była jak zawsze spokojna i pogodna. Co zaś myślała o tej podróży, tego nikt nie mógłby powiedzieć.

Zagadnięta w tym względzie przez Ben Raddle’a odpowiedziała:

– Nie myślę wcale o niej. Każdy urządza sobie życie według upodobania. Najważniejszą rzeczą jest, aby to, co ma być dokonane, spełnione było dobrze.

Rozmowa przeciągnęła się przeszło przez dwie godziny. Zaznaczyć należy, że Summy i Jane prawie wyłącznie brali w niej udział. W miarę jak chwila rozstania zbliżała się, Ben Raddle i Edith zachowywali tem uporczywsze milczenie, jak gdyby jakaś ciężka troska zawisła w ich umyśle.

Wreszcie Summy wstał i zaczął żegnać się wesoło:

– W programie leży: bez żółci! – zakończył głosem donośnym. – A zatem, bądźmy dobrej myśli. Przed zimą będziemy zpowrotem, uginając się pod ciężarem złota!

– Niech Bóg cię wysłucha – wyszeptał Ben Raddle przeciągle, podając Edith rękę, którą dziewczę uścisnęło w milczeniu.

Skoro drzwi zamknęły się za nimi, i obaj kuzynowie podążyli do doktora, Summy zagadnął Ben Raddle’a z pewną żywością:

– Co się tobie stało? Masz minę grobową, a miss Edith wtóruje ci w zupełności. Bardzo to zachęcające! Czyż podróż straciła dla ciebie swój urok?

Ben Raddle z widocznym wysiłkiem chciał przyjść do równowagi.

– Żartujesz, Summy – odparł krótko.

Co zaś do doktora Pilcox, ten jasno sformułował swój sąd o ich wyjeździe:

– Będziecie mieli piękną podróż – rzekł – kraina bowiem, do której jedziecie, musi być piękniejsza jeszcze, niż Klondike, pomimo że tu nie brak ładnych miejscowości! Zresztą, gdyby droga wasza wypadła była na południe, powrócilibyście do Montrealu a wtedy nie zobaczylibyśmy was więcej. A tak, musicie powrócić do Dawson City, gdzie radzi witać was będziemy.

Reszta dnia upłynęła Ben Raddle’owi na naradzaniu się z nadzorcą. Co Ben Raddle mówił, o tem Summy na szczęście nie wiedział, byłby bowiem poważnie zatrwożony stanem duszy kuzyna.

Inżyniera istotnie od czasu znajomości z nadzorcą stanowczo opanowała gorączka złota. Lorique, którego całe życie przeszło na poszukiwaniu złota, udzielił był stopniowo Ben Raddle’owi swej żądzy wzbogacenia się. Namiętność ta jak zarazek trujący powoli organizm oddziaływała na Ben Raddle’a z taką mocą, że wkońcu wyłącznym celem inżyniera stało się zdobycie piasku złotodajnego. Powrót do Montrealu zniknął w mgłach przyszłości. Cały interes życiowy skupił on w Klondike, który mocą swej złotonośnej gleby obudził drzemiącą w nim namiętność gracza.

Ben Raddle postanowił, że Lorique nie weźmie udziału w wyprawie, a pozostawszy w Dawson City, będzie śledził bieg wypadków. O ile zdarzyłoby się coś pomyślnego, wyzyskać miał sposobność na miejscu.

Nazajutrz, o godzinie piątej zrana karawana wyruszyła z Dawson City, wzdłuż prawego brzegu rzeki Klondike na północo-wschód.

Pogoda sprzyjała podróżnym: niebo było czyste, podmuch wiatru – słaby, temperatura wskazywała pięć do sześciu stopni ciepła. Śnieg znikł prawie zupełnie, pozostawiając na zieleniejącej ziemi gdzie niegdzie tylko płaty olśniewającej białości.

O drogę od Dawson City do Mac Pherson byli spokojni. Wywiadowca znał ją dobrze, mogli polegać na nim w zupełności.

Okolica zresztą była dość równa. Przecinało ją tylko kilka rzeczek, z początku przypływów i dopływów Yukonu i Klondike, następnie, poza kołem polarnem, przypływów i dopływów Peel River płynącej wzdłuż Gór Skalistych do rzeki Makkenzie.

Tak więc pierwsza część podróży od Dawson City do Mac Pherson nie przedstawiała żadnych trudności. Po zniknięciu śniegu poziom rzek był niski, przeprawa przez nie będzie przeto łatwą. Od Peel River zaś droga ułoży się zależnie do okoliczności.

Podróżni nasi, z wyjątkiem może Summy Skim i Patricka Richardson, pobudzeni łatwo zrozumiałą autosuggestją, jechali z przeświadczeniem o swem powodzeniu. Zresztą Summy Skim właściwie nie zastanawiał się ani chwili nad celem podróży. Wrogie jego usposobienie minęło niepowrotnie. W ciągu całej drogi był wesół, choć nie zdawał sobie sprawy właściwie, dlaczego, i rozweselał wszystkich swym dobrym humorem…

Patrick zaś nie miał żadnego zdania w tym względzie, przypuściwszy, że mógł się zdobyć na jakikolwiek pogląd. W przeddzień wyjazdu Jane powiedziała mu:

– Patrick, jedziemy jutro.

– Dobrze, panie Janie – odpowiedział wierny olbrzym, który jakby nie zauważył zmiany płci swego młodego pana.

Inni, a raczej ci co byli w posiadaniu tajemnicy, więc Ben Raddle, Jane Edgerton i Bill Stell, wierzyli święcie w istnienie Golden Mount i jego skarbów. Reszta zaś karawany, wiedząc tylko, że celem wyprawy jest poszukiwanie złota, jechała z przeświadczeniem, że i ona coś na tem skorzysta. Co więcej stanowisko Ben Raddle’a wzbudzało tem większe zaufanie. Opowiadano sobie pocichu, że wywiadowca dał mu cenną wskazówkę i że wiedzie ich niechybnie do źródła nadzwyczajnych bogactw, które inżynier mocą swej wiedzy potrafi wykorzystać natychmiast.

W tak pogodnym nastroju opuszczono Dawson City. Wózek, w którym siedzieli obaj kuzynowie i Jane Edgerton, posuwał się z początku dość pośpiesznie; lecz wkrótce musiał zwolnić biegu, gdyż reszta karawany nie mogła nadążyć. Natomiast nie potrzebowali odbywać częstych postojów, droga bowiem przez gładką równinę nie była męcząca. Od czasu do czasu, jadący mężczyźni, chcąc ulżyć zwierzętom, szli pieszo. Wtedy Ben Raddle i wywiadowca rozmawiali o tem, co zajmowało wyłącznie ich umysł. Summy Skim zaś i Neluto polowali na prawo i lewo, przynosząc niemało zwierzyny, w którą obfitowała okolica. Poczem, nie czekając nocy, dość późnej pod tą szerokością o tej porze roku, rozkładali się obozem do rana.

16 maja, w dziesięć dni po wyjeździe karawana minęła koło polarne, nieco poza sześćdziesiątym szóstym równoleżnikiem. Dotąd nic osobliwego nie zaszło. Nawet nie spotkali bandy, którą ustawicznie tropią agenci zatoki Hudsońskiej dla wyparcia Indjan bardziej na zachód.

Pogoda sprzyjała, zdrowie podróżnym służyło. Ludzie ci silni, zahartowani w trudach, nie poddawali się zmęczeniu. Zwierzęta miały paszy poddostatkiem na zieleniejących równinach. Obozowisko nietrudno było urządzić nad brzegiem rzeki, lub na skraju lasu pełnego brzóz, osin i sosen, które ciągną się w nieskończoność w kierunku północno-wschodnim.

Okolica wszakże stopniowo zmieniała swój wygląd. Od wschodu ukazał się obecnie łańcuch Gór Skalistych. W tej części bowiem Ameryki północnej grunt zaczyna być falistym, a wznosząc się coraz bardziej przechodzi w łańcuch gór, ciągnących się wzdłuż całego nowego lądu.

Przebywszy kilka kilometrów za kołem polarnem, podróżni musieli przejść w bród rzekę niedaleko jej źródła, płynącą w kierunku północno-zachodnim ku Porcupine River.

Z powodu całej sieci rzeczek i nierówności gruntu droga prowadząca na północ od tej rzeki stała się uciążliwa i gdyby nie nadzwyczajna uwaga powożącego Neluta, oś i koła wózka mogłyby nieraz ulec złamaniu.

Nikogo zresztą nie dziwiły te drobne przeszkody, nikt bowiem nie spodziewał się znaleźć w tych stronach pustynnych dróg starannie wybrukowanych i oświetlonych gazem. Jeden Bill tylko, który znał dawniej tę drogę, okazał nieco zdziwienia.

– Lat temu dwadzieścia – rzekł – skoro karawana przechodziła przez jeden z wąwozów, droga wydała mi się lepszą.

– Nie mogła jednak zmienić się od tego czasu – odezwał się Summy Skim.

– Ale ostatnia ciężka zima mogła ją popsuć – zauważył inżynier.

– To samo i ja przypuszczam – rzekł wywiadowca. – Mróz był niezwykły, więc ziemia potrzaskała. To też musimy strzec się bacznie lawin.

Istotnie kilka razy ogromne kawały kwarcu i granitu, podmyte topniejącym śniegiem, stoczyły się po pochyłości, łamiąc lub miażdżąc drzewa na swej drodze. O mało jeden z wózków nie padł ich ofiarą.

W ciągu dwu dni droga była ciężka i odległość przebyta mniejsza niż zwykle. Ben Raddle przeklinał to spóźnienie, Summy zaś przyjmował je ze spokojem filozofa.

Nie złoto bowiem go ciągnęło. Ponieważ nie mógł wrócić do kraju cywilizowanego, wszystko mu było jedno, czy podróżuje, czy przepędza czas w inny sposób. A zresztą przyznać musiał przed sobą, że jest zupełnie szczęśliwy.

– Zadziwiający jest ten Ben – mówił niekiedy do Jane Edgerton. – Jest to człowiek szalony.

– Bynajmniej – odpowiadała – tylko mu pilno, nic więcej.

– Pilno mu, dlaczego mu pilno? Psuje zawsze teraźniejszość swą troską o jutro. Ja płynę z prądem i przyjmuję kolej rzeczy.

– Pan Raddle ma cel wytknięty. Dąży prosto do Golden Mount, a droga, która tam prowadzi, jest dla niego środkiem całkiem obojętnym.

– Golden Mount – o ile istnieje – będzie na swojem miejscu tak samo za dwa tygodnie jak i za tydzień. Przypuszczam zresztą, że w Fort Mac Pherson zatrzymamy się dłużej. Po tej ciągłej wędrówce, zdaje się, że zasłużyliśmy na wygodne łóżko.

– O ile będą zajazdy w Fort Mac Pherson.

Zapytany o to wywiadowca odpowiedział przecząco.

– Fort Mac Pherson jest tylko posterunkiem obronnym agentów Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej. Są tam wszakże pokoje.

– Skoro są pokoje, muszą być i łóżka – odezwał się Summy Skim – nie gniewałbym się zaś wcale, gdybym mógł wyciągnąć wygodnie nogi przez dwie lub trzy noce.

– Trzeba dotrzeć tam pierwej – przerwał Ben Raddle – a dlatego nie zatrzymujemy się po drodze zbyt długo.

Karawana przyśpieszała kroku, o ile to było możliwe w tych krętych wyboistych wąwozach; lecz pomimo nawoływań Ben Raddle’a nie można było wydostać się prędzej niż za dzień z górzystej okolicy prowadzącej do Peel River.

21 maja po południu dotarli dopiero do niej i bezzwłocznie przedostali się przez ten ważny dopływ rzeki Mackenzie przy pomocy kry, która znajdowała się jeszcze na niej. Przed nocą cała karawana przeniosła się na prawy brzeg i rozłożyła się obozem na brzegu wody pod cieniem wielkich sosen morskich, poczem zajęto się przygotowaniem do wieczerzy, zawsze z niecierpliwością oczekiwanej.

Ale sądzone było, aby dzień nie przeszedł bez wypadku. Zaledwie zasiedli do posiłku, gdy jeden z Kanadyjczyków, oddaliwszy się niedawno w dół rzeki, przybiegł zpowrotem, wołając przestraszony:

– Baczność!… Baczność!

Wstano w popłochu. Jeden tylko Summy Skim jako myśliwy z zawodu miał przytomność schwycić karabin. W jednej chwili uzbrojony, był gotów do strzału.

– Indjanie? – spytał.

– Nie – odrzekł Bill Stell – niedźwiedzie.

W istocie śladem biegnącego Kanadyjczyka posuwały się trzy niedźwiedzie o potężnym wyglądzie z rodzaju „grizzli” przebywające zwykle w wąwozach Gór Skalistych.

Niedźwiedzie, przynaglone prawdopodobnie głodem, sądząc z ich straszliwego poryku, przywędrowały tu po żer.

Zanim się opatrzono, trzy niedźwiedzie znalazły się w obozowisku tuż przy Jane Edgerton, która nie miała już czasu uciec. Jednym skokiem Summy Skim znalazł się przed nią i podniósłszy karabin wystrzelił dwukrotnie.

Summy nie chybiał celu nigdy, przynajmniej tak twierdził. Fakt obecny był tego dowodem. Dwa niedźwiedzie padły, aby nie powstać. Lecz został trzeci. Obojętny na porażkę swych towarzyszy, biegł z całą szybkością. Jeszcze chwila, a Summy bezbronny byłby schwytany w kleszcze groźnych pazurów zwierzęcia. Chcąc sprzedać drogo swe życie, Summy schwycił za lufę karabinu i trzymając ją jak maczugę, oczekiwał swego losu.

Nagle niedźwiedź zachwiał się. Uderzony w bok, musiał się zwrócić ku drugiemu wrogowi, którym był nie kto inny, jeno Patrick Richardson. Bez żadnej innej broni prócz swych żylastych pięści Irlandczyk przybiegł z odsieczą i według wszelkich prawideł boksu wymierzył w prawy bok niedźwiedzia tak potężne pchnięcie nogą, że rozpęd zwierzęcia został wstrzymany.

Niedźwiedź cofnął się na miejscu w stronę napastnika i ze straszliwym porykiem rzucił się ku niemu. Widzowie tej strasznej sceny wydali okrzyk trwogi. Patrick tylko, skupiony w sobie, nie okazywał najlżejszego wzruszenia.

Widok zaiste był niezwykły: z jednej strony zwierzę olbrzymie uniesione niebywałą wściekłością, rzucające się na przeciwnika z wyprężonemi pazury i połyskującemi zęby; z drugiej – wspaniały okaz fizycznej siły ludzkiej, równie olbrzymi, równie władny, jak jego przeciwnik, wprawdzie nie tak dobrze jak on uzbrojony, lecz jakkolwiek zajmujący najniższy szczebel skali umysłowej, rozporządzający w braku broni naturalnej, tym ognikiem inteligencji, który jest wyłącznym przywilejem rodzaju ludzkiego.

Zdawało się, że powtarza się karta dziejów zamierzchłych, kiedy to przodkowie nasi musieli z jedyną pomocą siły swych muskułów zdobywać ziemię nieznaną im i wrogą.

Tym razem również inteligencja zwyciężyła. W chwili gdy niedźwiedź zdusić miał Patricka w swych kosmatych łapach, ramiona Irlandczyka rozwarły się szybko i jego pięść z gwałtownością pocisku, uderzyła go w samą paszczę.

Cios był potężny. Niedźwiedź zachwiał się na swych tylnych łapach i przewrócił się w tył. Patrick zaśmiał się zcicha i przygotowywał się do drugiego ataku.

Niedługo czekał. Niedźwiedź zerwał się z zakrwawioną paszczą i pijany wściekłością rzucił się naoślep na przeciwnika.

Patrick nie stracił zimnej krwi. W chwili odpowiedniej, znakomicie wybranej, rzucił się z obu pięściami na przeciwnika. Lewa dosięgła oka, prawa zmiażdżyła paszczę z taką siłą, że słychać było trzask łamiących się zębów.

Znów niedźwiedź przewrócił się i znów Patrick czekał wspaniałomyślnie, aby przeciwnik podniósł się do walki. Godniej nie można było się zachować nawet w walce rzymskiej.

vol_44.jpg (177292 bytes)

Niedźwiedź zresztą podnosił się z trudnością. Wreszcie powstał, lecz aby zawisnąć ociężale na swym zadzie bez ruchu i jęku. Nieprzytomnie tarł zranione oko, podczas gdy język mięsisty lizał wargi zakrwawione.

Zniecierpliwiony Patrick, z pięścią zaciśniętą postąpił krok naprzód; wtedy niedźwiedź cofnął się natychmiast wtył. Irlandczyk niebawem powtórzył ten sam ruch, niedźwiedź szedł za jego przykładem. Podczas trzech minut ścigali się zwolna dwaj przeciwnicy ku zdumieniu widzów.

Patrick w najwyższem zniecierpliwieniu przerwał ten osobliwy taniec. Nie mogąc dosięgnąć cofającego się wroga, schylił się, porywając duży kamień, który jako zaczepne wyzwanie powinien był zachęcić przeciwnika do walki.

Próżny był jego wysiłek. Niedźwiedź, zobaczywszy ruch Irlandczyka, poddał się. Lekcja była widocznie skuteczna. Opadłszy na cztery łapy, cofał się wolno i trwożliwie, ze ściśniętym zadem, rzucając błagalne spojrzenie jedynem okiem na swego zwycięzcę.

W kilka minut później zniknął wśród drzew lasu.

Śmiech homeryczny połączony z burzą oklasków towarzyszył temu nieoczekiwanemu odwrotowi. Otoczono Patricka i winszowano mu zwycięstwa.

– Dziękuję ci, Patricku – rzekł Summy Skim z zapałem, ściskając silnie dłoń swego zbawcy.

– Tak, dziękuję – powtarzała Jane, zwracając się do olbrzyma. – Dziękuję i brawo!

Patrick, zdawało się, że nie widział obecności Summy Skim’a. Dla niego na ziemi istniała tylko jego młoda pani.

– Niema za co – rzekł do niej skromnie. – To zwierzę, panie Janie, nie zna wcale boksu.

 

Rozdział VI

Blisko celu.

 

ort Mac Pherson, położony mniej więcej przy 135° długości zachodniej i 67° szerokości, był wtedy najbardziej na północ wysuniętą placówką Towarzystwa Zatoki Hudsońskiej w Ameryce północnej. Panował on nad całą okolicą pokrytą siecią odnóg, tworzących ujście Mackenzie do oceanu Lodowatego. Tam myśliwi futer mieli schronisko i obronę przed bandami Indjan, błądzących po równinach górnej Kanady.

Fort ten, wzniesiony na prawym brzegu Peel River, porozumiewał się najczęściej z Fort Good Hope, zbudowanym wzwyż rzeki Mackenzie. Zapas futer przenosił się od jednego fortu do drugiego, czekając na wysłanie do głównego składu Towarzystwa.

Fort Mac Pherson posiada rozległy magazyn, nad którym zbudowany jest pokój dla głównego agenta, pokoje dla innych agentów i wielka sala zaopatrzona w łóżka polowe na dwadzieścia osób. W dole są stajnie dla koni i mułów. Lasy sąsiednie dostarczają opału koniecznego do zabezpieczenia się przed silnemi mrozami zimy polarnej.

Drzewa wystarczy na wiele lat jeszcze. Pożywienia zaś dostarczają dostawy Towarzystwa, nie mówiąc już o zdobyczach rybaków i myśliwych.

Fortem Mac Pherson zarządza główny agent, mając do swego rozporządzenia ze dwudziestu ludzi rodem z Kanady i Kolumbji angielskiej, prawdziwych żołnierzy poddanych surowej dyscyplinie. Ciężkie było życie tych ludzi wystawionych na ostrość północnego klimatu i na niebezpieczeństwo, które im groziło od band włóczących się ustawicznie w tych stronach pustynnych. To też broń mieli zawsze w pogotowiu, a Towarzystwo baczyło pilnie, aby zapas amunicji nie wyczerpał się nigdy.

W chwili gdy Ben Raddle i jego towarzysze stanęli w Fort Mac Pherson, załoga tegoż była po utarczce z niewiadomymi napastnikami.

Kilka dni temu 25 maja zrana strażnik dał znać o zbliżaniu się bandy złożonej z trzydziestu do czterdziestu ludzi, z których kilku Indjan, idącej wzdłuż prawego brzegu Peel River.

Na tę wiadomość, jak było we zwyczaju, brama Fort Mac Pherson najpierw szczelnie została zamknięta. Do wnętrza więc nie można się było dostać inaczej jak przez wdrapanie na mur.

– Skoro banda stanęła przed bramą, wysunął się jeden ze składających ją ludzi, o ile można było sądzić jej przywódca, i zażądał, aby im otworzono wrota. Główny agent wszedł na wierzchołek muru i pilnie przyjrzał się przybyszom. Banda wydała mu się widocznie podejrzana, gdyż odmówił im wejścia.

Dalsze wypadki wykazały, jak roztropna była ta decyzja. Przekleństwa i groźby rozległy się niebawem. Z akcentu wymowy agent poznał, że w bandzie oprócz Indjan znajdowali się również Amerykanie z Ameryki południowej, zawsze pochopni do gwałtu.

Napastnicy nie poprzestali na słowach. Od słów przeszli do czynów. Czy to dla zaopatrzenia się na dalszą drogę, czy dla zawładnięcia fortem, dość że usiłowali wysadzić bramę. Lecz napróżno. Napastnicy zostali odparci, przyczem kilku z nich odniosło rany od strzałów broniącej się załogi. Odeszli wreszcie w kierunku północno-zachodnim, wymierzywszy kilka wystrzałów w stronę fortu, które na szczęście chybiły.

Od tego czasu, bojąc się powrotu niebezpiecznej szajki, załoga Fort Mac Pherson trzymała się ciągle na baczności. I nie nadarmo. W pięć dni później 30 maja dano znać o zbliżaniu się nowej bandy, która również szła w stronę fortu od prawego brzegu rzeki.

Niemałą było niespodzianką dla wywiadowcy i jego karawany – gdyż ona to była – skoro spostrzegli, że na murze stoi z dwudziestu uzbrojonych ludzi, żądających, aby się oddaliła natychmiast.

Porozumienie okazało się konieczne.

Wreszcie główny agent, poznawszy w przybyłych Kanadyjczyków, a w Bill Stell’u dawną znajomość z czasów, gdy obaj służyli w policji kanadyjskiej, kazał otworzyć wrota, przez które wjechała cała karawana, witana uprzejmie.

Wtedy dowódca załogi uważał za wskazane wytłumaczyć się ze swego postępowania. Opowiedział, jak banda Amerykanów i Indjan wrogo zachowała się względem załogi, jak wtargnąć chciała przemocą i dlaczego musieli użyć broni. Czego właściwie chcieli ci włóczędzy, niewiadomo. W każdym razie nieufność załogi została całkowicie usprawiedliwiona późniejszą utarczką.

– A co się stało z tą bandą? – spytał wywiadowca.

– Po swem niepowodzeniu odeszła.

– W którą stronę?

– Na północo-zachód.

– Ponieważ idziemy na północ, nie spotkamy jej prawdopodobnie – zauważył Ben Raddle.

– Życzę tego panom gorąco – odezwał się główny agent – wydała mi się bowiem zbiorowiskiem ludzi najgorszego gatunku.

– W jakim celu mogli wędrować? – pytał Summy Skim.

– Zapewne dla odkrycia nowych pokładów, mieli bowiem z sobą przyrządy do tego potrzebne.

– Czy pan słyszał o pokładach w tych stronach Kanady? – spytał Ben Raddle.

– Niezawodnie istnieją – odpowiedział dowódca – należy je tylko znaleźć.

Nie wiedział nic więcej. Nie uczynił najlżejszej wzmianki o Golden Mount, pomimo że ta góra nie mogła być zbyt oddalona od Fort Mac Pherson.

Ben Raddle’owi było to na rękę. Wolał, aby tajemnica Jakóba Ledun nie była znana nikomu. Przeciwnie, nieświadomość ta niemile podziałała na Summy Skim’a, który nie przestał powątpiewać o istnieniu Góry Złotej. Aby się upewnić, spytał głównego agenta, czy znajdują się wulkany na północy. Urzędnik oświadczył, że nigdy o tem nie słyszał, co zwiększyło jeszcze troskę Summy’ego.

Wywiadowca zadowolił się powiedzeniem swemu dawnemu koledze, że karawana udaje się właśnie na poszukiwanie złotodajnej gleby przy ujściu Mackenzie. Dodał, że po miesięcznej drodze radziby odpocząć dwa lub trzy dni w Fort Mac Pherson, o ile nie odmówią im gościnności.

Prośba wywiadowcy nie doznała żadnych trudności. W tej zresztą chwili tylko część załogi znajdowała się na miejscu. Myśliwi powrócić mieli dopiero za miesiąc. Nie brak było miejsca i karawana mogła rozgościć się swobodnie.

Ben Raddle podziękował gorąco głównemu agentowi za uprzejme przyjęcie, i w godzinę później zmęczeni podróżni używali pożądanego wywczasu.

Trzy dni upłynęło spokojnie, żaden wypadek nie zamącił pobytu karawany w Fort Mac Pherson. Skoro nadeszła godzina odjazdu, podróżni zupełnie wypoczęci gotowi byli do wyruszenia z lekkiem sercem w dalszą drogę.

2 czerwca zrana po należytem podziękowaniu dowódcy i jego towarzyszom za gościnę, karawana opuściła Fort Mac Pherson, udając się w drogę wzdłuż prawego brzegu Peel River.

Ben Raddle, Summy Skim i Jane Edgerton zajęli miejsce na wózku powożonym przez Neluta. Inne wózki szły pod kierunkiem wywiadowcy, który musiał się zrzec swej roli przewodnika wyprawy, nie znał bowiem wcale drogi ciągnącej się poza Fort Mac Pherson.

Inżynier więc objął ster podróży. Według mapy skreślonej na mocy wskazówek Jakóba Ledun, do Golden Mount prowadziła droga zbaczająca nieco na lewo od Peel River.

W południe zatrzymano się przy rzeczce, na skraju świerkowego lasu. Zwierzęta pasły się na sąsiedniej polance. Lekki podmuch wiatru północno-wschodniego odświeżył powietrze, na niebie pokazały się chmurki.

Okolica była równa, tylko od strony wschodniej zarysowywały się pierwsze pagórki Gór Skalistych. Odległość dzieląca podróżnych od Golden Mount nie przewyższała dwustu kilometrów, w tych warunkach zatem przebyć ją było można w ciągu pięciu do sześciu dni, o ile coś nadzwyczajnego nie zajdzie.

W rozmowie z Summy Skim’em wywiadowca powiedział:

– W każdym razie jesteśmy u kresu podróży. Niedługo będziemy myśleli o powrocie.

– Kochany Bill’u – odrzekł Summy – każda podróż kończy się dopiero z chwilą powrotu do domu, a co się tyczy mianowicie tej naszej podróży, to uwierzę, że nadszedł jej koniec, dopiero wtedy, gdy drzwi naszego domu przy ulicy Jacques-Cartier zamkną się po mojem doń wejściu.

Bill Stell zamilkł, Ben Raddle zaś spojrzał wymownie na Jane Edgerton. Niepoprawny stanowczo był ten Summy!

Zanim karawana dotarła do miejsca, gdzie Peel River wpada do Mackenzie, upłynęło trzy dni. Przybyła tam dopiero 5 czerwca po południu.

Podróż przeszła spokojnie. O postoje nie było trudno na równym brzegu rzeki. Kraj był pustynny. Od czasu do czasu tylko przeciągały grupki Indjan, zajmujących się rybołówstwem na delcie Wielkiej Rzeki. Wzmiankowanej wyżej bandy nie spotkano nigdzie, zadowolenie więc było zupełne.

– Gdybyśmy mogli dojść do Golden Mount sami i powrócić stamtąd również sami, nie potrzebowalibyśmy życzyć niczego więcej – powtarzał Bill Stell kilkakrotnie.

Karawana jednak miała się na baczności. Trzech ludzi było ustawicznie na wywiadzie, reszta zaś naprzemian pilnowała podczas postoju obozowiska, aby nie zaskoczyła ich jaka niespodzianka.

Ostrożności te okazały się zbyteczne, karawana bowiem bez wypadku dotarła do ujścia Makkenzie.

Ujście to przedstawia ważną sieć wodną, jakiej niema gdziekolwiek indziej.

Na sto pięćdziesiąt kilometrów od oceanu Mackenzie dzieli się, tworząc wielki wachlarz, na wiele odnóg złączonych licznemi kanałami, ścinającemi się tylko na powierzchni wody podczas zimy. O tej porze roku kra znikła w przestworzach oceanu Arktycznego, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu na Peel River.

Patrząc na to zawikłane rozgałęzienie Mackenzie można nawet przypuszczać, że zachodnią odnogę tworzy sama Peel River złączona z główną odnogą wschodnią przez sieć wodną znajdującą się między niemi.

Tak lub inaczej, czy odnoga zachodnia jest przedłużeniem Peel River czy też stanowi odnogę samej rzeki Mackenzie, dość, że karawana musiała przejść na brzeg lewy, ponieważ Golden Mount, jak to wskazywały jego współrzędne geograficzne, znajdował się w pobliżu tego brzegu na wybrzeżu oceanu Lodowatego.

vol_45.jpg (138281 bytes)

Na szczęście poziom wód nie był wysoki, więc wywiadowcy udało się znaleźć bród odpowiedni, przez który przeszli tego samego dnia z pewną trudnością.

Przejście samo zajęło całe popołudnie, ale wieczorem wszyscy byli na przeciwległym brzegu rzeki.

Nazajutrz 6 czerwca o godzinie trzeciej zrana Bill Stell dał hasło odjazdu. Sądził, że trzy dni wystarczą, aby dosięgnąć wybrzeża. Karawana przeto zobaczyłaby Golden Mount w krótkim czasie, o ile wskazówki mapy były dokładne. Gdyby nawet długość i szerokość wskazane przez Jakóba Ledun okazały się niezupełnie ścisłe, górę zawsze spostrzec będą w stanie, gdyż musi panować nad okolicą.

Droga wzdłuż odnogi zachodniej Wielkiej Rzeki odbyła się bez większych przeszkód. Wszelako pogoda była mniej sprzyjająca. Chmury nadciągające z północy mknęły szybko, a deszcz gwałtowny upadł kilkakrotnie. Z tego powodu podróż opóźniła się nieco, postoje zaś nieraz były bardzo uciążliwe. Znoszono jednak wesoło te wszystkie niedogodności pocieszając się bliskością celu.

Sprzyjającą dla karawany okolicznością było to, że nie potrzebowała przebywać całej sieci wodnej. Należałoby przeprawiać się przez pokaźną liczbę rzeczek, a niewiadomo czy wszystkie bród posiadały. Kłopotu byłoby niemało, gdyż przeprawa musiałaby się częściowo tylko odbywać.

8 czerwca wieczorem do wybrzeża nie pozostawało więcej nad siedm do ośmiu mil, nazajutrz zatem dosięgnąć je miano.

Ben Raddle uważał, że nadeszła chwila stosowna do wyjawienia towarzyszom prawdziwego celu ich wyprawy. Opowiedział więc otaczającej go grupie poszukiwaczy zwierzenia, które w swoim czasie uczynił mu był nieszczęśliwy Francuz.

Na te słowa radość ogarnęła wszystkich. Spojrzenia zwracały się ku północy w nadziei zobaczenia szczytu Golden Mount, gdyby bowiem nawet nie posiadał więcej nad pięćset do sześciuset stóp wysokości, powinien był być widoczny z tej odległości.

Słońce było jeszcze dość wysoko na niebie. Niestety, jednak mgła zasłaniała horyzont. To też niecierpliwe ich oczy nie mogły dojrzeć upragnionego szczytu.

Można sobie wyobrazić, do jakiego naprężenia nerwów doszli teraz podróżni, a szczególniej Ben Raddle, żyjący od tak dawna wyłącznie tą myślą, która za kilka godzin miała stać się rzeczywistością lub też złudą.

Jane Edgerton była niemniej podniecona. Oboje nie mogli sobie znaleźć miejsca. Gdyby nie wywiadowca i Summy, byliby wyruszyli w dalszą drogę wśród ciemności.

– Ależ, do stokroć! uspokój się Ben, niech się pani uspokoi, Miss Jane – powtarzał Summy Skim. – Cierpliwości, do jutra. Jeżeli Golden Mount istnieje, znajdziecie go na miejscu. Nie ucieknie, do djaska! Niema potrzeby zwijać obozowiska w nocy, aby dostać się doń o kilka godzin wcześniej.

Bill Stell popierał rozsądne uwagi Summy Skim’a. Istotnie w nocy napotkać było można jaką zdradliwą bandę czy to Indjan czy też awanturników wszelkiego rodzaju jak naprzykład ta, która napadła na Fort Mac Pherson.

Przy takich okolicznościach zeszła noc. Z ukazaniem się dnia mgły się nie rozwiały. Golden Mount nie mógł być widzialny nawet o dwa kilometry.

Ben Raddle z zaciśniętemi usty, z czołem zasępionem, zaledwie wstrzymać mógł swój gniew. Summy Skim pomimo wrodzonej dobroci odczuwał złośliwą przyjemność na widok rozgniewanego tyrana, który zaciągnął go tak daleko od Green Valley.

– Irytuj się, irytuj się, stary – mruczał do siebie. – Jeżeli Golden Mount nie istnieje, nie ujrzysz go, to pewna.

Uwagę tę zupełnie słuszną, świadczącą jednak o nieuleczalnym sceptycyzmie Summy Skim’a, usłyszała Jane Edgerton, stojąca niestety zbyt blisko niego. Spojrzała na swego towarzysza wzrokiem podrażnionym tak, że biedny rezoner zaczerwienił się po uszy. Chcąc naprawić swój błąd dodał pospiesznie:

– Ale ponieważ istnieje, ujrzymy go, gdy się rozjaśni, to pewna.

I powtórzył głośno z przejęciem:

– To pewna!

Poczem, chcąc się przekonać, czy otrzymał przebaczenie, podniósł wzrok na młodą podróżniczkę, lecz stwierdzić musiał z upokorzeniem, że nie zwracała wcale na niego uwagi.

O czwartej rano zwinięto obóz. Dzień był już w pełni, słońce wznosiło się o kilka stopni nad horyzontem. Obecność jego odczuwać się dawała pomimo że promienie nie mogły przeniknąć przez gęstość mgły.

Karawana wyruszyła w drogę. O godzinie jedenastej wybrzeże nie musiało być chyba oddalone bardziej niż o trzy mile. Golden Mount jednakże był niewidzialny.

Summy Skim zaczął się obawiać, że kuzyn dostanie obłędu. Tyle trudów, tyle niebezpieczeństw przebytych miałyżby się skończyć rozczarowaniem?

Wreszcie nieco przed południem powietrze rozjaśniło się. Czerwona kula słoneczna zarysowała się niewyraźnie w mgle nieco przejrzystej. Wtem zabrzmiał głos Neluta:

– Tam!… tam!… Dym! – zawołał.

Ale, jak gdyby żałując swego śmiałego twierdzenia, dodał:

– Albo obłok.

Zastanowiwszy się zaś chwilkę:

– Albo ptak! – dodał jeszcze.

I znów wpadł w zadumę. Dym, obłok, ptak… Czy to już wszystko?… Czy Indjanin wyczerpał szereg swych przypuszczeń? Nie, możliwe były jeszcze inne rzeczy.

– Albo nic zgoła! – mruknął ku wielkiemu swemu zadowoleniu, a w każdym razie ku zadowoleniu swego sumienia.

Gdyby nawet mówił głośniej, niktby go nie był słyszał. Karawana bowiem jakby skamieniała, zawisła duszą i spojrzeniem nad stroną północną horyzontu.

Ben Raddle także patrzył na północ, zdjęty głuchym, nurtującym niepokojem.

– Dym?… – szeptał. – Ależ nie! To niepodobna… ponieważ, według słów Jakóba Ledun, Golden Mount jest wygasłym wulkanem!

A jednak Neluto niepotrzebnie się wahał. Jego pierwsze przypuszczenie było słuszne.

Mgła rozwiewała się coraz bardziej. Niebawem słońce zajaśniało swobodnie na bladym błękicie nieba, ukazując wśród powitalnych okrzyków poszukiwaczy, wyłaniającą się z horyzontu cudowną górę, złotodajny wulkan z pióropuszem z dymu powiewającym na szczycie…

Poprzednia częśćNastępna cześć