Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Na około Księżyca

(Rozdział Wstęp-IV)

 

44 ilustracje Emile Bayarda i A. de Neuville'a

Nakładem Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1909

zziemi01.jpg (41528 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

woks02.jpg (176846 bytes)

 

wstęp

 

 

roku 186… świat naukowy został zaciekawiony pewnym projektem, jakiego przykładu nie odnajdziesz w rocznikach naukowych. Członkowie klubu puszkarskiego, który powstał w Baltimore po ukończeniu wojny amerykańskiej, powzięli zamiar urządzenia komunikacyi z księżycem – tak, z księżycem – za pomocą wyrzuconej nań kuli. Prezes Barbicane, inicyator przedsięwzięcia, zasiągnąwszy w tej sprawie rady astronomów obserwatoryum w Cambridge, którzy uznali projekt za wykonalny, zajął się niebawem przygotowaniami do tego nadzwyczajnego przedsięwzięcia. Ogłosił subskrypcyę publiczną, która w tym kraju, przepadającym za nadzwyczajnościami, dała około 30.000.000 franków.

Według memoryału, zredagowanego przez członków obserwatoryum, armata przeznaczona do wyrzucenia kuli, miała być ustawioną w kraju, położonym pomiędzy 0 i 28° szerokości północnej lub południowej tak, aby celowała do księżyca w zenicie. Kula miała posiadać szybkość początkową 12.000 yardów na sekundę. Wyrzucona w dniu 1 grudnia wieczorem, o godzinie 11 bez 13 minut i 20 sekund, miała dojść do księżyca 5 grudnia, o samej północy, w chwili, gdy ten byłby w swem perigeum, to jest, w najbliższej odległości od ziemi, bo oddalony od niej tylko na 86410 mil.

Wybitniejsi członkowie Klubu puszkarskiego: prezes Barbicane, major Elphiston, sekretarz J. T. Maston i inni uczeni odbyli sporo posiedzeń, na których rozpatrywano kształt i skład kuli, ustawienie i rodzaj działa, oraz jakość i ilość prochu, którego użyć należy. Postanowiono: 1° że pocisk będzie aluminiowy, w kształcie granata, mającego 108 cali średnicy, a 12 cali grubości w ścianach, ważyć ma 19.250 funtów; 2° że armatą będzie kolumbiada z lanego żelaza, długa na 900 stóp, która ma być ulana wprost w ziemi; 3° że nabój stanowić będzie 400.000 funtów bawełny piorunującej, która, wywiązując 6 miliardów litrów gazu pod pociskiem, zaniesie go z łatwością na księżyc.

Po rozstrzygnięciu tych kwestyi, prezes Barbicane przy pomocy inżyniera Murchisona wybrał miejsce na Florydzie pod 27° 7’ szerokości północnej, a 5° 7’ długości zachodniej, – i w tem to miejscu po licznych, nadzwyczajnych przygotowaniach, udało się odlać kolumbiadę z zupełnem powodzeniem.

Tak stały rzeczy, gdy wydarzył się wypadek, który jeszcze zwiększył zainteresowanie się tem przedsięwzięciem, i tak już bardzo głośnem.

Jakiś francuz, paryżanin, fantastyk, artysta, zażądał, aby go zamknięto w kuli, gdyż pragnął dostać się na księżyc i zbadać tego satelitę ziemi. Odważny ten awanturnik nazywał się Michał Ardan. Przybył on do Ameryki, gdzie go przyjęto z zapałem; urządzano dlań meetingi, obnoszono w tryumfie. Udało mu się pogodzić prezesa Barbicana ze śmiertelnym jego wrogiem kapitanem Nicholl, a dla utrwalenia tej zgody namówił ich, aby z nim wsiedli do kuli.

Propozycyę jego przyjęto. Zmieniono wtedy kształt kuli na cylindrowo-stożkowy. Zaopatrzono ten wagon powietrzny dużemi sprężynami i przegrodami, które miały zniweczyć siłę odbicia się w chwili wystrzału, oraz żywnością na rok, wodą na parę miesięcy i gazem na kilka dni. Aparat automatyczny miał wytwarzać i dostarczać powietrze potrzebne do oddychania dla trzech podróżnych. Jednocześnie Klub polecił na jednym z najwyższych wierzchołków Gór Skalistych zbudować olbrzymi teleskop dla śledzenia biegu pocisku na całej przestrzeni powietrznej. Wszystko było przygotowane.

Dnia 30 listopada, o naznaczonej godzinie, wobec olbrzymiego napływu ciekawych, puszczono pocisk i po raz pierwszy trzech ludzi, opuszczając kulę ziemską, puściło się w przestrzenie międzyplanetarne, z przeświadczeniem, iż przybędą do zamierzonego celu

Ci odważni podróżnicy: Michał Ardan, prezes Barbicane i kapitan Nicholl mieli przebyć swą drogę w 97 godzinach, 13 minutach i 20 sekundach. Przybycie ich na powierzchnię tarczy księżycowej musiało nastąpić 5 grudnia o północy, gdy księżyc był w pełni, a nie 4, jak to zapowiedziały niektóre gazety, źle poinformowane.

Nikt wszakże nie przewidział, że wystrzał kolumbiady sprawi takie wstrząśnienie atmosfery ziemskiej i nagromadzi tak ogromną ilość dymu, że ten na kilka nocy zakryje księżyc przed oczami ciekawych – co wywołało nadzwyczajne oburzenie.

Pan J. T. Maston, przyjaciel trzech podróżników, pojechał do Gór Skalistych w towarzystwie pana J. Belfasta, dyrektora obserwatoryum w Cambridge, i przybył do stacyi Long’s Peak, gdzie znajdował się teleskop, zbliżający księżyc na odległość dwóch mil. Sekretarz Klubu puszkarskiego pragnął własnemi oczami śledzić swych odważnych przyjaciół. Skutkiem nagromadzenia chmur w atmosferze, nie można było robić żadnych spostrzeżeń w ciągu dni od 5 do 10 grudnia. Przypuszczano nawet, że wypadnie zaniechać obserwacyj aż do 3 stycznia roku przyszłego, bo 11-go księżyc wstępował w ostatnią kwadrę; przedstawiał więc ziemi tak małą tylko część swej tarczy, iż niepodobna było na niej śledzić pocisku.

Nareszcie ku zadowoleniu ogólnemu, silna burza oczyściła atmosferę w nocy z 11 na 12 grudnia, a księżyc napół oświecony zajaśniał na czarnem tle nieba.

Tejże nocy J. T. Maston i Belfast wysłali z Long’s Peak telegram do członków obserwatoryum w Cambridge.

Donosili oni, iż 11 grudnia, o godzinie 8 minut 47 wieczorem, pocisk wyrzucony przez kolumbiadę w Stone’s Hill, zauważony został przez pp. Belfasta i J. T. Mastona; – iż pocisk sprowadzony z drogi, nie dosięgnął celu, lecz przeszedł dość blizko niego, aby być zatrzymany siłą przyciągającą księżyca; iż bieg pocisku prosty, zamienił się na krążący, i że wtedy wciągnięty w bieg eliptyczny naokoło księżyca, stał się jego satelitą.

Telegram doniósł nadto, iż pochodu tej nowej gwiazdy nie można jeszcze obracho-wać, bo dla oznaczenia go należy gwiazdę trzykrotnie i z trzech różnych obserwować pozycyi. Dalej stwierdzał, że odległość pomiędzy pociskiem a powierzchnią księżyca »mogła« wynosić około 2.833 mil.

Wreszcie telegram zawierał następujące dwa przypuszczenia: albo siła przyciągająca księżyca pochwyci go nakoniec i podróżnicy dojdą do zamierzonego celu; albo ten pocisk, utrzymywany w kręgu niezmiennym, krążyć będzie naokoło tarczy słonecznej do nieskończoności.

Wobec takich ostateczności, jakiż los oczekiwał podróżników? Mieli oni żywność na czas pewien, to prawda; ale, przypuściwszy nawet, iż im się uda śmiałe ich przedsięwzięcie, jakim sposobem powrócą? Czy kiedykolwiek powrócą? Czy będą o nich jakieś wiadomości. Takie pytania roztrząsane przez najwybitniejszych uczonych, rozbudziły ciekawość ogółu do najwyższego stopnia.

Uważamy tu za właściwe zrobić uwagę, nad którą panowie obserwatorowie zbyt niecierpliwi powinni się byli zastanowić. Uczony, zapowiadając publiczne odkrycie, oparte jedynie na teoryi, winien postępować bardzo ostrożnie. Nikogo nie zmusza się do odkrywania planet, komet lub satelitów; kto się więc myli w takich razach, słusznie bywa przez tłum wyśmianym. Lepiej było poczekać rezultatu – i tak właśnie uczynić należało panu J. T. Maston, zanim ogłosił.ów telegram, wedle którego osiągnięto mniemane rozwiązanie przedsięwzięcia.

I w rzeczy samej, telegram ten zawierał dwa błędy, jak to później sprawdzono: 1° obserwacyjny, co do odległości pocisku od powierzchni księżyca, bo tego nie można było dostrzedz w dniu 11 grudnia; i 2° teoretyczny w przypuszczeniach nad przyszłym losem pocisku, bo czyniąc go satelitą księżyca, stawał w sprzeczności z prawami mechaniki racyonalnej.

Jedno tylko przypuszczenie obserwatorów z Long’s-Peak było możliwe, mianowicie, że podróżnicy, jeśli istnieli jeszcze, wspierani siłą przyciągającą księżyca, dostać się mogą na powierzchnię jego tarczy.

Otóż ci ludzie, zarówno inteligentni, jak odważni, wytrzymali straszne wstrząśnienie odbicia się przy wystrzale, i właśnie podróż ich ze wszystkiemi najdramatyczniejszymi i najbardziej zadziwiającymi szczegółami, ma być treścią niniejszego opowiadania.

 

Rozdział I

Od godziny 10 minut 20 do godziny 10 minut 47 wieczorem.

 

wybiciem godziny 10, panowie Ardan, Barbicane i Nicholl pożegnali licznych przyjaciół, pozostałych na ziemi. Do pocisku wpuszczono parę psów, przeznaczonych dla rozpowszechnienia ich rasy na lądach księżycowych. Trzej podróżnicy weszli do otworu olbrzymiej tuby żelaznej, a winda podniosła ich i umieściła przy stożkowem przykryciu kuli.

Przez otwór, wyłącznie w tym celu zrobiony, weszli do wagonu aluminiowego, a skoro windę uprzątnięto, rozebrano też niebawem rusztowanie, osłaniające paszczę kolumbiady.

Nicholl, wszedłszy ze swymi towarzyszami do pocisku, zajął się bezzwłocznie zamknięciem jego otworu za pomocą silnej blachy, przytwierdzonej z wewnątrz ogromnemi śrubami. Blacha dobrze przymocowana pokrywała również soczewkowe szkła okienek. Podróżnych szczelnie zamkniętych w metalowem więzieniu, pogrążyła zupełna ciemność.

– A teraz, kochani moi przyjaciele, mówił Michał Ardan, bądźmy jak u siebie. Ja jestem domatorem, i znam się wybornie na gospodarstwie. Należy jak najlepiej i najwygodniej urządzić nasze nowe mieszkanie. Przedewszystkiem postarajmy się, aby nam było widniej trochę. Do licha! przecież gaz nie dla kretów został wynalezionym!

To mówiąc, potarł zapałkę o podeszwę swego buta, i zapaloną przytknął do dziobka umieszczonego w zbiorniku, który zawierał gaz wodorodny w takiej ilości, że mógł wystarczyć do ogrzewania, i oświetlania kuli na sześć dni i sześć nocy.

woks03.jpg (212808 bytes)

Gaz się zapalił. Pocisk oświetlony ukazał się jako pokój wygodny, umeblowany okrągłemi kanapami, i którego sklepienie miało kształt kopuły.

Wszystkie przedmioty, a także broń, narzędzia i instrumenty mocno były przytwierdzone do ścian, aby nie uległy uszkodzeniu skutkiem wstrząśnienia. Wszelkie środki ostrożności, na jakie przezorność ludzka zdobyć się potrafi, były zastosowane, byle tylko próba się udała.

Michał Ardan szczegółowo obejrzał wszystko i wyraził zupełne zadowolenie z nowego pomieszczenia.

– Jest to wprawdzie wiezienie, – rzekł – ale więzienie podróżujące, a gdybym jeszcze mógł wyglądać oknem, spisałbym kontrakt najmu na 10 lat. Uśmiechasz się Barbicanie? czy powtarzasz sobie w duchu, iż więzienie to stać się może naszym grobem? Niech sobie będzie i grobem! nie zamieniłbym go wszakże na grób Mahometa, który buja w powietrzu, ale się naprzód nie posuwa.

Gdy tak gawędził Ardan, Barbicane i Nicholl kończyli tymczasem ostatnie przygotowania.

Chronometr Nicholla wskazywał godzinę 10 i minut 20 wieczorem, w chwili, gdy trzej podróżnicy zamknęli się już ostatecznie w swej kuli. Chronometr ten zregulowany był z chronometrem inżyniera Murchisona, tak, że nie różniły się ze sobą ani o 1/10 sekundy nawet. Barbicane spojrzawszy nań, rzekł:

– Moi przyjaciele, jest w tej chwili godzina 10 i minut 20. O 10 minut 47, Murchison puści iskrę elektryczną na drut, połączony z nabojem kolumbiady, w tej chwili opuścimy kulę ziemską. Pozostaje więc nam tylko jeszcze 27 minut czasu.

– Minut 26 i 13 sekund – odparł systematyczny Nicholl.

– A zatem – zawołał Michał Ardan z wesołością – w ciągu 26 minut można wiele zrobić! Można, naprzykład, omówić, a nawet i roztrzygnąć najważniejsze sprawy moralne, lub polityczne. Dobrze użyte 26 minut, więcej mogą przynieść pożytku, niż 26 lat bezczynności. Kilka sekund Paskala, albo Newtona były cenniejszemi niż całe życie bezmyślnej zgrai głupców…

– Cóż ty z tego wnosisz, niestrudzony gaduło?… – zapytał Barbicane.

– Wnoszę, że mamy jeszcze 26 minut – odparł Ardan.

– Dwadzieścia cztery już tylko – wtrącił Nicholl.

– Niech będzie 24, kiedy ci tak na tem zależy, mój kapitanie; – odrzekł Ardan – 24 minuty, w ciągu których możnaby zbadać…

– Michale, – powiedział Barbicane – podczas naszej podróży będziemy mieli dość czasu do zbadania kwestyi najzawilszych, a teraz zajmijmy się naszym odjazdem.

– Czyż nie jesteśmy gotowi?

– Zapewne, ale należałoby jeszcze obmyśleć coś dla lepszego wytrzymania skutków odbicia.

– Czyż nie posiadamy wody, wypełniającej ruchome przegrody, której elastyczność winna nas dostatecznie zabezpieczyć?

– Przypuszczam, Michale – odpowiedział Barbicane – ale nie jestem zupełnie pewnym.

– Ah! figlarz! – zawołał Ardan. – On przypuszcza… On nie jest pewnym!…, i to wyznaje dopiero w chwili, gdy jesteśmy tu zapakowani! Chętniebym się teraz wycofał!

– A to jakim sposobem? – zapytał Barbicane.

– Prawda, – mówił dalej Ardan – rzecz to niełatwa: Jesteśmy w pociągu, a świstawka konduktora rozlegnie się za 24 minut…

– Za 20! – wtrącił Nicholl.

Podróżni spoglądali po sobie przez chwil kilka, potem obejrzeli przedmioty wraz z nimi zamknięte.

– Wszystko w porządku; – rzekł Barbicane – chodzi teraz tylko o to, jak mamy się ulokować, aby wytrzymać wstrząśnienie odbicia przy wystrzale. Położenie, jakie zajmować będziemy w tej chwili, jest rzeczą nader ważną; należy zapobiedz, aby krew zbyt gwałtownie do głowy nam nie napływała.

– Trafna uwaga – powiedział Nicholl.

– A więc – mówił Ardan – stańmy na głowach, do góry nogami, jak klowni cyrkowi.

– Nie, – odrzekł Barbicane – lepiej będzie położyć się na bok; łatwiej wtedy wytrzymamy wstrząśnienie. W chwili wystrzału, czy będziemy w środku, czy na przedzie, prawie wszystko jedno.

– Jeśli to tylko »prawie« wszystko jedno, jestem zupełnie spokojny – odrzekł Ardan.

– Czy podzielasz moje zdanie, Nicholl? – spytał Barbicane.

– Zupełnie – rzekł kapitan. – Mamy jeszcze 13 i pół minuty czasu.

– Ten Nicholl, to nie człowiek, – zawołał Ardan – ale chronometr sekundowy.

Towarzysze już go nie słuchali, robiąc ostatnie przygotowania z niezrównanym spokojem. Mieli oni wygląd dwóch systematycznych podróżnych, którzy szedłszy do wagonu, szukają najwygodniejszego pomieszczenia. W istocie, możnaby się zapytać, z czego właściwie utworzone są serca amerykanów, które nie uderzają silniej nawet podczas największego niebezpieczeństwa.

Trzy obszerne łóżka umieszczono w pocisku. Nicholl i Barbicane ustawili je w środku tarczy, tworzącej podłogę ruchomą; na nich mieli spocząć nasi podróżnicy w chwili wystrzału.

woks04.jpg (219405 bytes)

Ardan tymczasem, nie mogący ani chwili pozostać bezczynnym, kręcił się po swem ciasnem więzieniu jak zwierz dziki w klatce zamknięty, rozmawiał z przyjaciółmi, z psami Dianą i Satelitem, którym nadał te wiele znaczące imiona.

– Diana tu! Satelit tu! do nogi! – kochane pieski, pokażecie psom księżycowym jak jesteście dobrze wychowane i nauczycie ich obyczajności! Zaszczyt to dla psiej rasy! Na honor! jeśli kiedy powrócimy, przywiozę okaz mieszańca dwóch ras; jakiegoś »moon-dog«, który zrobi ogromna furorę!

– Jeśli tylko są psy na księżycu – dodał Barbicane.

– O! są na pewno – odparł Ardan – tak jak są konie, krowy, osły i kury. Gotów jestem założyć się, iż znajdziemy tam kury!

– Trzymam zakład o sto dolarów, że ich tam nie znajdziemy – rzekł Nicholl.

– Zgoda, mój kapitanie – odpowiedział Ardan, ściskając rękę Nicholla. Ale, prawda, przegrałeś już trzy zakłady z naszym prezesem, ponieważ fundusz potrzebny na wykonanie przedsięwzięcia został zebrany; armatę udało się ulać i wreszcie kolumbiadę nabito bez wypadku; to razem wynosi 6.000 dolarów.

– Tak jest – odpowiedział Nicholl. Godzina 10, minut 37 i 6 sekund.

– Rozumiem, kapitanie, ale przed upływem kwadransa będziesz musiał jeszcze zapłacić prezesowi 9.000 dolarów, 4.000, że kolumbiada nie ulegnie pęknięciu, a 5.000 za to, że kula wzniesie się wyżej w powietrzu niż na 6 mil.

– Mam przy sobie dolary – odpowiedział Nicholl, uderzając ręką po kieszeni, i gotów jestem dług bezzwłocznie uiścić.

– Widzę, kochany Nichollu, iż jesteś człowiekiem porządnym, do czego ja nigdy dojść nie mogłem. – Tym razem jednak, pozwól sobie powiedzieć, iż porobiłeś zakłady nie zbyt korzystne.

– Dlaczego? – spytał Nicholl.

– Bo w razie gdybyś wygrał, to jest, gdyby kolumbiada pękła, a z nią i pocisk rozsypał się w kawałki, to Barbicane zginąłby także, i nie miałby kto wypłacić dolarów.

– Stawka moja złożona jest w Banku Baltimorskim – sucho odpowiedział Barbicane, i w razie śmierci Nicholla odbiorą ją jego spadkobiercy.

– O, ludzie praktyczni! – zawołał Ardan.– Podziwiam was tem więcej, iż was nie rozumiem.

– Godzina 10, minut 42! – rzekł Nicholl.

– A zatem tylko 5 minut! – odrzekł Barbicane.

– Tak, tylko 5 minut! – powtórzył Ardan. – A my jesteśmy umieszczeni wewnątrz kuli, znajdującej się w głębi armaty, mającej 900 stóp długości. Pod tą kulą ułożono 400.000 funtów bawełny piorunującej, co wyrównywa 1,600.000 funtów prochu zwyczajnego! Tam zaś na górze, przyjaciel Murchison z okiem we wskazówki chronometru utkwionem, z ręką spoczywającą na aparacie elektrycznym, liczy sekundy, aby nas wyrzucić w przestworza międzyplanetarne.

– Dosyć, Michale, dosyć! –rzekł Barbicane poważnie. – Przygotujmy się. Już tylko krótki czas dzieli nas od tej ważnej chwili. Podajmy sobie ręce, drodzy przyjaciele.

– Tak jest, podajmy sobie ręce – zawołał Ardan, więcej wzruszony, niżby to rad po sobie okazać.

Trzej odważni towarzysze złączyli się w ostatnim serdecznym uścisku.

– Niech nas Bóg strzeże! – rzekł Barbicane.

Ardan i Nicholl położyli się na łóżkach, ustawionych w środku tarczy.

– Godzina 10, minut 47 – wyszeptał kapitan.

Jeszcze 20 sekund! – Barbicane zagasił gaz i położył się przy swych towarzyszach.

Nastało głębokie milczenie, przerywane tylko wybijaniem przez chronometr sekund.

Nagle nastąpiło ogromne wstrząśnienie, a pocisk pod parciem 6 miliardów litrów gazu, wytworzonego spaleniem się pyroksilu, wyleciał w powietrze.

 

Rozdział II

Pierwsze pół godziny.

 

o się stało? Jaki skutek wywołało to straszne wstrząśnienie? Czy sprężyny, cztery czopy woda i przegrody ruchome spełniły swe zadanie? Czy zdołano powściągnąć okropną siłę parcia pierwotnej szybkości 11.000 metrów, przy której możnaby było Paryż lub Nowy-Jork przelecieć w jednej sekundzie? Takie i inne pytania stawiali liczni świadkowie tej wzruszającej sceny. W tej chwili zapomnieli oni zupełnie o celu podróży, myśląc jedynie o podróżnikach. A gdyby który z widzów – J. T. Maston naprzykład – mógł był zajrzeć do wnętrza pocisku, cóżby ujrzał?..

Nic jeszcze, gdyż ciemność zupełna zalegała wnętrze kuli. Cylindro-stożkowe jej boki okazały się dostatecznie mocne. Niewidać najmniejszej szpary, zgięcia lub skrzywienia. Cudowny pocisk ani się popsuł, ani też rozleciał w drobny deszcz aluminiowy.

Wewnątrz wstrząśnienie nie wyrządziło prawie szkód żadnych. Niektóre przedmioty wprawdzie silnie zostały wyrzucone w górę, ale nic nie ucierpiały.

Na tarczy ruchomej w tył wypartej, po rozstrzaskaniu się przegród i wypłynięciu wody, trzy ciała leżały nieruchomo… Czy Barbicane, Nicholl i Ardan oddychali jeszcze? Czy pocisk ten nie stał się trumną metalową, unoszącą trzy trupy w przestworza?..

W parę minut po wystrzale jedno z tych ciał poruszyło się, podniosło głowę i uklękło. Był to Ardan.

– Michał Ardan cały, – rzekł – zobaczmy innych.

woks05.jpg (165491 bytes)

Odważny francuz chciał powstać, lecz nie mógł się utrzymać na nogach. Głowa mu się trzęsła, nogi chwiały; był jak pijany.

– Brr! – zawołał – jestem jakby po dwóch butelkach mocnego wina, – tylko, że to odurzenie mniej przyjemne.

Potem, potarłszy ręką kilka razy po czole i skroniach, zawołał głośno:

– Nicholl! Barbicane!..

Czekał z trwogą. Żadnej odpowiedzi. Powtórzył wołanie. Milczenie było znowu odpowiedzią.

– Do dyabła! – zawołał. – Wyglądają, jakby upadli na głowę z piątego piętra. Ależ,– dodał z tą niewzruszoną wiarą, której nie łatwo byłoby zachwiać, – jeśli francuz mógł choć uklęknąć, to amerykanie na równe nogi zerwaćby się powinni. Rozjaśnijmy przedewszystkiem światłem nasze położenie.

Ardan czuł jak weń życie na nowo wstępuje. Krew się uspokajała, wracając do zwykłego krążenia. Uzyskawszy wreszcie równowagę, powstał, wyciągnął z kieszeni zapałkę, i zapalił nią gaz, który nie ulotnił się ze zbiornika.

Jak tylko się rozwidniło, Ardan pochylił się nad ciałami swych towarzyszy. Leżały one jedno nad drugiem, jak masy bezduszne: Nicholl na wierzchu, Barbicane pod spodem.

woks06.jpg (209092 bytes)

Ardan podniósł kapitana, usadowił na sofie i zaczął z całych sił nacierać. Tarcie to, umiejętnie zastosowane, wywołało skutek pożądany. Nicholl otworzył oczy, odzyskał w jednej chwili przytomność, pochwycił rękę Ardana, obejrzał się dokoła i zapytał:

– A Barbicane?

– Przyjdzie i na niego kolej – spokojnie odparł Ardan. – Od ciebie zacząłem, Nichollu, bo byłeś na wierzchu, a teraz zabierzmy się do Barbicana. To rzekłszy, Ardan i Nicholl podnieśli prezesa Klubu puszkarskiego i złożyli go na sofie. Barbicane zdawał się więcej ucierpieć, niż jego towarzysze. Był krwią zbroczony, Nicholl jednakże niebawem uspokoił Ardana, przekonawszy go, że krew ta pochodziła z lekkiego skaleczenia w ramię, które opatrzono zaraz starannie.

Barbicane wszakże nie prędko odzyskał przytomność, czem trochę przerazili się dwaj jego przyjaciele.

– Nareszcie odetchnął – zawołał Nicholl, przyłożywszy ucho do piersi rannego.

– Tak jest – potwierdził Ardan – oddycha, ale słabo, kapitanie, trzeba go nacierać, nacierać silnie.

Środek ten okazał się zbawiennym. Barbicane niebawem odzyskał zmysły. Roztworzył oczy, powstał, chwycił za ręce swych przyjaciół, a pierwsze słowo, jakie wypowiedział, było zapytanie:

– Nichollu, czy posuwamy się?

Nicholl i Barbicane spojrzeli po sobie. Nie pomyśleli jeszcze o pocisku. Pierwszem ich zajęciem byli podróżujący, a nie wagon.

– Ale żart na stronę – wtrącił Ardan – czy posuwamy się?

– Czy też spoczywamy spokojnie na gruncie Florydy? – zapytał Nicholl.

– A może w głębi zatoki Meksykańskiej,– dodał Ardan.

– Co wy mówicie! – zawołał prezes Barbicane.

Te dwa przypuszczenia towarzyszy do reszty go oprzytomniły.

Wogóle, nic stanowczego nie można było powiedzieć o stanie, w jakim się kula znajdowała. Pozorna jej nieruchomość, brak wszelkiej komunikacyi na zewnątrz, nie pozwalały roztrzygnąć pytania. Być może, iż unosiła się w przestworza, może, po chwilowem wzniesieniu się, spadła znowuż na ziemię, lub nawet do zatoki Meksykańskiej, co było możliwem wobec niewielkiej szerokości półwyspu florydzkiego.

Trzeba było tę ważną i ciekawą kwestyę jak najprędzej rozwiązać. Barbicane zaniepokojony, przezwyciężywszy silną wolą swą słabość fizyczną, podniósł się. Nadsłuchiwał, – panowała zupełna cisza na zewnątrz. Jedna wszakże okoliczność zwróciła uwagę Barbicana, mianowicie, że temperatura wewnątrz pocisku bardzo się podniosła. Prezes spojrzał na termometr, który wskazywał 45° ciepła.

– Tak! – zawołał – tak jest! posuwamy się! Ten upał duszący przedostaje się przez ściany pocisku! Wywiązuje się on przez tarcie o warstwy atmosferyczne. Wkrótce skwar ten zmniejszy się, bo już przebywamy w próżni, i niebawem zimno da nam się dobrze we znaki.

– Jakto, Barbicane – zapytał Michał Ardan, przypuszczasz, że już znajdujemy się po za granicami ziemskiej atmosfery?

– Bezwątpienia. Widzisz Michale, jest teraz jedenasta bez pięciu minut. Już około 8 minut podróżujemy, a jeżeli nasza pierwotna szybkość nie uległa zmniejszeniu się przez tarcie, 6 sekund wystarczy na przebycie 16 mil atmosfery, otaczającej kulę ziemską.

– Znakomicie – odparł Nicholl – ale w jakim stosunku obliczasz to zmniejszenie się szybkości przez tarcie?

– W stosunku 1/3 części; zmniejszenie to jest znaczne, ale tak się przedstawia według mego rachunku. Jeśli przeto pierwotna szybkość wynosiła 11.000 metrów, to po wyjściu z atmosfery zmniejszy się ona do 7.332. Bądź co bądź przebyliśmy już tę odległość i…

– I przyjaciel Nicholl – dodał śmiejąc się Ardan – przegrał swoje dwa zakłady: 4.000 dolarów za to, że kolumbiada nie pękła, a 5.000 dolarów za to, że pocisk wzniósł się wyżej nad 6 mil.

– Należy przedewszystkiem sprawdzić – powiedział kapitan, a potem zobaczymy, kto przegrał. Być bardzo może, iż dowodzenia Barbicana są słuszne, a wówczas przegrałem 9.000. Nasuwa mi się jednak przypuszczenie, które, gdyby się sprawdziło, odwlekłoby rozstrzygnięcie zakładu.

– Jakież to? – zapytał zaciekawiony Barbicane.

– Przypuszczenie, iż z jakiejkolwiek bądź przyczyny nie zapalono prochu, i nie wylecieliśmy w powietrze.

– Do licha! kapitanie – krzyknął Ardan, – chyba żartujesz? Czyż nie doświadczyliśmy skutków wstrząśnienia? Czyż nie przywołałem cię do życia? Czyż ramię prezesa nie zostało skaleczone siłą odbicia?

– Wszystko to prawda, Michale – odrzekł Nicholl – ale pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie.

– Słucham, kapitanie.

– Czyś słyszał huk, który musiał być bardzo znaczny?

– Nie –odparł Ardan, wielce zdziwiony; – w istocie huku nie słyszałem. A ty, Barbicane?

– Ja również nie słyszałem.

– A więc? – zapytał Nicholl.

– To prawda! – mruczał Barbicane – dla czegośmy huku nie słyszeli?

Trzej przyjaciele spoglądali po sobie zdumieni. Było to zjawisko trudne do objaśnienia, bo jeśli pocisk wyleciał, to i huk musiał się rozledz.

– Przekonajmy się przedewszystkiem, gdzie jesteśmy – rzekł Barbicane, odsuwając zasłony.

Była to prosta i łatwa czynność. Śrubki, podtrzymujące sztaby na blasze, osłaniającej zewnątrz okienko z prawej strony, ustąpiły pod naciskiem klucza; sztaby te zostały wysunięte na zewnątrz, a otwory pozostałe po szrubkach, zakryła blacha wyłożona kauczukiem. Blacha zewnętrzna opadła na swych zawiasach, i ukazało się szkło soczewkowe w okienku osadzone. Drugie takież same okienko znajdowało się w przeciwległej stronie pocisku, trzecie w górnej, a nakoniec czwarte w dolnej jego części. Można więc było obserwować firmament w czterech przeciwnych sobie kierunkach, lub ziemię i księżyc, przez górny, lub dolny otwór kuli.

Wszyscy trzej rzucili się natychmiast do okienek. Nie widać było żadnego promienia jasnego. Ciemność zupełna otaczała pocisk, pomimo to jednak Barbicane zawołał:

– Nie, moi przyjaciele, nie spadliśmy na ziemię, nie znajdujemy się również w głębiach zatoki Meksykańskiej! Tak! Lecimy w górę, coraz wyżej!

Czy widzicie te gwiazdy błyszczące i tę nieprzeniknioną ciemność, oddzielającą nas od ziemi?

– Hurra! hurra! – jednogłośnie wykrzyknęli Ardan i Nicholl.

Wistocie, ta oślepiająca ciemność dowodziła, że pocisk opuścił ziemię, która, będąc oświeconą wówczas blaskiem księżyca, byłaby się ukazała oczom podróżników, gdyby znajdowali się jeszcze na jej powierzchni. Nie było już wątpliwości, że opuścili ziemię.

– Przegrałem zakład – zawołał Nicholl.

– Winszuję ci tego! – dodał Ardan.

– Proszę, oto 9.000 dolarów – mówił kapitan, wyjmując z kieszeni pieniądze.

– Czy żądasz pokwitowania? – spytał Barbicane, biorąc wręczoną mu kwotę.

– I owszem – odrzekł Nicholl – wymaga tego porządek.

Barbicane z miną poważną, jak gdyby się znajdował przy swojej kasie, wydobył notes, wydarł z niego kartkę, skreślił ołówkiem pokwitowanie, podpisał je, położył datę i wręczył kapitanowi, który, złożywszy je starannie, schował do pugilaresu.

Ardan, milcząc, ukłonił się swoim towarzyszom. Takie przestrzeganie formalności w podobnych warunkach, odejmowało mu mowę. W życiu swojem nie widział nic tak »amerykańskiego«.

Barbicane i Nicholl po załatwieniu rachunków powrócili do okienka i obserwowali gwiazdy, jaskrawo odcinające się na czarnem tle nieba. Z tej strony wszakże nie można było dojrzeć księżyca, który, idąc od zachodu na wschód, zwolna wznosił się ku zenitowi. Jego nieobecność zwróciła uwagę Ardana.

– A księżyc gdzie? – zapytał – czy przypadkiem nie spóźni się na naszą schadzkę?

– Uspokój się – odpowiedział Barbicane. Nasza przyszła siedziba jest na swojem stanowisku, chociaż jej nie widzimy w obecnej chwili. Otwórzmy więc okienko przeciwległe.

woks07.jpg (191943 bytes)

W chwili gdy Barbicane odsłonił okienko, uderzony został widokiem niespodzianym. Był to krąg świetlany, którego rozmiarów trudno było oznaczyć. Strona jego obrócona ku ziemi jaśniała żywem światłem. Możnaby przypuścić, iż to mały księżyc, odbijający światło wielkiego. Zbliżał się on nadzwyczaj szybko, i krążąc koło ziemi, przecinał drogę przez pocisk przebywaną. Ruch jego przenośny uzupełniał się obrotowym około własnej jego osi, to jest, posiadał właściwości wielkich planet.

– A to co takiego – zawołał Ardan – czyż to drugi pocisk?

Barbicane nie odpowiadał. Zjawisko to dziwiło go i niepokoiło jednocześnie.

Starcie się pocisku z tem niewiadomem ciałem było możliwe, rezultat zaś spotkania tego pociągnąłby w każdym razie złe za sobą następstwa, gdyż pocisk albo będzie strącony z wytkniętej drogi, lub strzaskany podczas starcia, albo też, ulegając sile przyciągającej, stanie się satelitą tego przypuszczalnego asteroidu. Powyższe trzy przypuszczenia w mgnieniu oka przebiegły umysł Barbicana.

Skutki bądź co bądź będą fatalne.

Towarzysze jego w milczeniu wyglądali przez okienko. Przedmiot obserwowany z każdą chwilą zwiększał się ogromnie; zdawało się, iż leciał prosto na nich.

– Na Boga! – zawołał Ardan – dwa pociągi biegną na spotkanie.

Podróżnicy instynktownie cofnęli się w głąb pokoju; wzruszenie ich dosięgło szczytu. Szczęściem nie trwało długo, zaledwie parę sekund.

Asteroid przesunął się w odległości kilkuset metrów od pocisku z szaloną chyżością, zniknął w ciemnościach widnokręgu, nieoświetlonego w tej stronie blaskiem księżyca.

– Szczęśliwej podróży! – żegnał go Ardan, odetchnąwszy swobodnie. – A to dopiero zdarzenie, ktoby się spodziewał, iż po tych niezmierzonych obszarach nasz mały statek nie może odbyć bezpiecznie podróży. Cóż to za ambitna kula, która chciała na nas uderzyć?

– Mnie się o to pytaj – rzekł Barbicane.

– Tam do licha! ty wszystko wiesz!

– Wiem – odparł Barbicane.

– To był zwyczajny bolid, lecz niezwykłych rozmiarów, a który, ulegając sile przyciągającej ziemskiej planety, zmuszony został do krążenia około niej jako satelita.

– Czyż to możliwe! – zapytał zdziwiony Ardan – ziemia więc posiada aż dwa księżyce, podobnie jak Neptun?

– Tak, mój przyjacielu, aż dwa księżyce, chociaż ogólnie mniemają, iż posiada tylko jeden.

Ten drugi księżyc jest tak mały, a bieg jego tak szybki, iż mieszkańcy dostrzedz go nie mogą. Istnienie jego odkrył francuski astronom M. Petit. Podług jego obserwacyi, bolid ten okrąża ziemię w 3 godziny i 20 minut. A więc, przedstawcie sobie jego nadzwyczajną szybkość.

– Czy wszyscy astronomowie potwierdzają istnienie tego satelity? – zapytał Nicholl.

– Nie – odpowiedział Barbicane – lecz gdyby się z nim spotkali, tak jak my, przestaliby wątpić. W samej rzeczy bolid oddał nam przysługę, gdyż możemy ściśle określić miejsce naszego obecnego pobytu.

– Jakim sposobem? – spytał Ardan.

– Ponieważ znamy jego odległość od ziemi; gdyśmy się z nim spotkali, byliśmy oddaleni o 8.140 kilometrów od powierzchni ziemi.

– Przeszło 1.000 mil! – zawołał Ardan – cóż w porównaniu z tem znaczy szybkość pociągów kolejowych?

– Zapewne – mówił Nicholl, patrząc na chronometr – teraz jest godzina 11, a więc 13 minut temu opuściliśmy ląd amerykański.

– Dopiero 13 minut! – potwierdził Barbicane.

– Tak – prawił dalej Nicholl – i jeśli pierwotna szybkość 11 kilometrów nie uległa zmniejszeniu, przebiegamy około 5.000 mil na godzinę.

– Bardzo to wszystko piękne, moi przyjaciele – rzekł Barbicane – ale pozostaje dotąd nierozwiązane pytanie, dlaczego nie słyszeliśmy huku przy wystrzale kolumbiady?

Na to pytanie nikt nie odpowiedział i rozmowa chwilowo się urwała.

Barbicane mocno zamyślony zajął się spuszczeniem zasłony przeciwległego okienka, czego niebawem dokonał.

Księżyc jasnem światłem napełnił wnętrze pocisku. Nicholl zagasił gaz, przeszkadzający obserwowaniu planet.

Łatwo pojąć, z jaką ciekawością podróżnicy nasi przypatrywali się gwiaździe nocy, upragnionemu celowi swej podróży. Satelita ziemi w biegu swym postępowym zbliżał się nieznacznie do zenitu, do którego miał dojść w 96 godzin. Jego góry i doliny nie przedstawiały się ich oczom czyściej, aniżeli gdyby je byli obserwowali z jakiegokolwiek punktu na ziemi; natomiast światło jego niezmiernie się natężało. Podróżnicy, przypatrując się księżycowi, zapomnieli zupełnie o ziemi z pod nóg im uciekającej.

Nicholl pierwszy zwrócił uwagę na to, iż kula ziemska znikła.

– Tak – powiedział Ardan – bądźmy dla niej uprzejmi. Gdy ją opuszczamy, niech przynajmniej ostatnie nasze spojrzenia ku niej się zwrócą. Pragnąłbym jeszcze raz na nią spojrzeć, zanim całkowicie zniknie mi z oczu.

Barbicane uczynił zadość życzeniu towarzysza i odsłonił okienko w głębi pocisku, wychodzące na ziemię.

Ardan ukląkł przy ciemnej szybie, jakby była zamatowana.

– A gdzież ziemia? – zapytał.

– Ziemia? Oto jest – odpowiedział Barbicane.

– Jakto? Ta cienka niteczka, ten sierp srebrzysty?

– Tak jest. Za cztery dni, gdy księżyc będzie w pełni, to jest w chwili, gdy go dosięgniemy, ziemia będzie na nowiu. Obecnie przedstawia nam się ona jak sierp księżyca po nowiu, który wnet zniknie, a wówczas na kilka dni pogrąży się ona w ciemnościach nieprzeniknionych.

– To ma być ziemia! – powtarzał Ardan, przypatrując się uważnie maleńkiemu skrawkowi planety rodzinnej.

Twierdzenie Barbicana nie ulegało wątpliwości. Ziemia względnie do pocisku wchodziła w ostatnią kwadrę. Zaledwie ósma część widziana, słabo zarysowała się na ciemnem tle nieba. Światło jej popielate wskutek gęstej warstwy atmosferycznej było mniej silne niż księżyca, który wyglądał jak ogromny łuk wyciągnięty na firmamencie. Niektóre punkty jaśniej błyszczące zapowiadały obecność wysokich gór; znikały one wszakże niekiedy pod dużemi plamami, niewidzialnemi na powierzchni tarczy księżycowej. Były to pierścienie chmur, półśrodkowo otaczające sferoidę ziemską.

Jednakże, skutkiem zjawiska przyrodzonego, jakie także się zdarza na księżycu, można było pochwycić zarys całej kuli ziemskiej. Tarcza jej ukazywała się dość wyraźnie wskutek światła popielatego, nie tak silnego jak światło księżyca. Różnicę tę łatwo można wytłómaczyć. Odbłysk ten na księżycu powstaje z odbicia promieni słonecznych na ziemi; tu znowuż od promieni słonecznych, odbijających się o powierzchnię księżyca i padających na ziemię. Światło ziemskie jest wszakże około trzynaście razy silniejsze niż księżycowe, a przyczyną tego jest niejednakowa wielkość dwóch tych ciał.

Gdy podróżnicy usiłowali przeniknąć ciemność przestworza, liczne gwiazdy spadające roztoczyły się przed ich oczami. Setki bolidów płonących przy spotkaniu się z atmosferą, pozostawiały za sobą smugi jasne, rysujące się na świetle popielatem tarczy ziemskiej. Ziemia znajdowała się wówczas w punkcie najbliżej słońca, a ukazanie się gwiazd spadających w grudniu jest tak liczne, iż wedle obliczeń astronomów, liczba ich dochodzi do 24.000 na godzinę. Ardan wogóle pogardzał rozprawami naukowemi i wolał wierzyć, iż ziemia, zapalając wspaniałe ognie sztuczne, w ten uroczysty sposób obchodzi wyjazd trzech swoich synów.

Było to wszystko, co widzieli z owej sferoidy pogrążonej w cieniu. Glob, na którym pozostawili wszystkie swoje nadzieje, był tylko małym punkcikiem w przestrzeni, ukazujący się im jako sierp coraz bardziej się oddalający.

Przez czas dłuższy trzej przyjaciele nic nie mówiąc, głęboko się zamyślili, a pocisk tymczasem pędził z coraz większą szybkością. Później owładnęła ich senność wielka.

– Jesteśmy śpiący – rzek nareszcie Ardan – udajmy się więc na spoczynek.

Usłuchano jego rady i wszyscy trzej, rozciągnąwszy się na swych łóżkach, niebawem zasnęli.

Po upływie jednak kwadransa Barbicane zerwał się nagle i, budząc swych towarzyszów donośnym głosem zawołał:

– Znalazłem! znalazłem!

– Cóżeś znalazł? – zapytał Ardan, wyskakując z łóżka.

– Przyczynę, dla której nie słyszeliśmy huku przy wystrzale.

– A jakaż to przyczyna? – zapytał Nicholl.

– Ta, że pocisk nasz pędził szybciej, niż odgłos.

 

Rozdział III

Jak się urządzono.

 

o tem ważnem i ścisłem objaśnieniu trzej przyjaciele znowu pogrążyli się w śnie głębokim. Gdzież mogliby znaleźć miejsce spokojniejsze do wypoczynku. Na ziemi, domy w miastach i chaty wiejskie są narażone na różne wstrząśnienia, którym podlega skorupa ziemska; na morzu, okręt kołysany falami jest w bezustannym ruchu; w powietrzu, balon chwieje się ciągle. Tylko pocisk ich, przebiegający próżnię zupełną, zapewniał mieszkańcom spoczynek niezamącony.

Dlatego też sen naszych podróżników mógł przeciągnąć się bardzo długo, gdyby ich nie zbudził niespodziany hałas 2 grudnia, o godzinie 7 zrana, to jest w osiem godzin po wyruszeniu w drogę.

Rozległo się jakieś dziwne szczekanie.

– To psy! psy! – wołał Ardan, wstając z łóżka.

– Głodne są zapewne – rzekł Nicholl.

– Do licha! – odpowiedział Ardan, zapomnieliśmy o nich zupełnie.

– Gdzież one są? – spytał Barbicane.

Po długiem szukaniu odnaleziono nareszcie jedno z tych biednych zwierząt pod kanapą. Przelęknione i ogłuszone pierwszem wstrząśnieniem, pozostało w kącie do chwili odzyskania głosu, i wówczas dopiero wyraziło szczekaniem uczucie głodu.

Była to poczciwa Diana. Nie długo trzeba ją było prosić, aby wylazła ze swej kryjówki.

– Pójdź tu! Diana! pójdź tul moje psisko – wołał Ardan, ty, którą los wyróżni w rocznikach psiej rasy! ty, którą poganie uważali za towarzysza bożka Anubisa, a chrześcijanie za przyjaciela świętego Rocha! Ty, która zasługujesz, ażeby twój wizerunek odlano ze spiżu w zakładach władcy piekieł, jak ów piesek, którego Jowisz za pocałunek podarował pięknej Europie! – Pójdź tu, pójdź Diano!

Diana wychodziła z pod kanapy powoli, wyjąc żałośnie.

– Widzę Ewę, ale gdzież się podział Adam? – mówił Barbicane.

– Adam! – rzekł Ardan – i on musi tu być także, trzeba go zawołać! Satelita! tu! Satelita!

Satelita jednak się nie pokazywał, a Diana skomleć nie przestawała. Kawałek pasztetu ukoił jej skargi.

Zdawało się, że Satelita przepadł bez wieści; długo musiano go szukać, aż nareszcie znaleziono w jednej z przegród pocisku, gdzie go gwałtowne wstrząśnienie wrzuciło. Biedne psisko silnie skaleczone leżało nieruchomie.

– Do licha! – zawołał Ardan – projekty aklimatyzacyjne na nic!

Ostrożnie wyciągnięto biedne stworzenie, miało ono łeb mocno potłuczony, i zdawało się, że trudno je będzie przywołać do życia. Ułożone wygodnie na poduszce po pewnym czasie przyszło do przytomności.

– Będziemy czuwali nad tobą – rzekł Ardan – odpowiadamy za twe życie.

Podał wodę skaleczonemu zwierzęciu, które piło ją chciwie.

Załatwiwszy się z pieskami, podróżnicy zajęli się znowu obserwowaniem ziemi i księżyca. Objętość ziemi była jeszcze bardzo dużą w stosunku do wielkości księżyca, którego kształt coraz wyraźniej rysował się, jako dokładna kula.

– Wielka szkoda, – rzekł Ardan – żeśmy nie odjechali podczas pełni ziemi, to jest w chwili gdy kula ziemska znajdowała się naprzeciwko słońca.

– Dlaczego? – zapytał Nicholl.

– Moglibyśmy wówczas pod nową postacią obserwować lądy i morza: łady jaśniejące pod blaskiem słonecznych promieni, morza bardziej ponure i martwe, niż je przedstawiają na niektórych mapach geograficznych. Pragnąłbym bardzo zobaczyć te bieguny ziemi, których dotąd żaden człowiek nie widział.

– Byłoby to ciekawe, – odpowiedział Barbicane – ale, gdyby ziemia była w pełni, księżyc byłby na nowiu, czyli stałby się niewidzialny, nawet pośród promieni słonecznych. A przyznacie, że lepiej dla nas, iż widzimy cel naszej podróży, niż punkt, któryśmy opuścili.

– Masz słuszność, Barbicane, – rzekł Nicholl – zresztą, gdy przybędziemy na księżyc, będziemy mieli dosyć czasu, podczas nocy księżycowych, patrzeć na ten glob, po którym roją się nasi bliźni.

– Nasi bliźni! – zawołał Ardan – teraz nie mniej są oni naszymi bliźnimi, jak Sele-nici. Obecnie zamieszkujemy świat nowy, zaludniony nami tylko – pocisk! Ja jestem bliźnim Barbicana, a Barbicane jest bliźnim Nicholla. My jesteśmy jedynymi przedstawicielami tego maleńkiego światka, dopóki nie zostaniemy Selenitami.

– Co nastąpi za 88 godzin – powiedział Nicholl.

– A to znaczy?.. – zapytał Ardan.

– Że jest obecnie wpół do dziewiątej – odpowiedział Nicholl.

– Nie widzę przeto powodu, dla którego nie mielibyśmy zjeść śniadania.

W istocie mieszkańcy nowej gwiazdy nie mogli w niej żyć bez jedzenia, zwłaszcza, że byli porządnie głodni. Ardan przyjął na siebie rolę kucharza i niebawem urządził pierwwszą ucztę. Gaz dostarczył ciepła potrzebnego do przygotowań kuchennych, a w spiżarni nieźle zaopatrzonej, znalazło się z czego urządzić pierwszą biesiadę.

Najprzód podano trzy filiżanki wybornego bulionu, przyrządzonego z ekstraktu Liebiga. Po bulionie nastąpiły wyborne befsztyki, tak soczyste, jakby wyszły z pierwszej restauracyi angielskiej.

Po mięsie podano jarzyny w konserwach, świeższe, według słów Ardana, od naturalnych; wreszcie, po filiżance herbaty z grzankami, przyrządzonemi na sposób amerykański. Herbata była wyborowa, ofiarował ją pewien kupiec na użytek naszych podróżników.

Na zakończenie uczty Ardan wydobył buteleczkę, która »przypadkiem« znalazła się w spiżarni; trzej przyjaciele wznieśli toast za pomyślność związku ziemi z jej satelitą.

woks08.jpg (213879 bytes)

I jakby niedość jeszcze było szlachetnego napoju zrodzonego na pagórkach Burgundyi, słońce chciało także podnieść urokiem swoim zabawę. Pocisk wierzchołkiem swym w tej chwili wynurzył się z cienia ziemi, a promienie słońca padły prosto na tarczę pocisku.

– Słońce! – zawołał Ardan.

– Spodziewałem się tego – odpowiedział Barbicane.

– A więc, – zapytał Ardan – czyż cień rzucony przez ziemię sięga aż do księżyca?

– O wiele dalej, jeśli nie weźmiemy w rachubę odbicia atmosferycznego – odpowiedział Barbicane. – Gdy jednak księżyc pogrąża się w tym cieniu, wówczas środkowe punkty trzech gwiazd: słońca, ziemi i księżyca, znajdują się na jednej linii. Jeśli wówczas księżyc podczas pełni znajdzie się w pobliżu jednego ze swych węzłów, następuje zaćmienie. Gdybyśmy byli wyjechali w chwili zaćmienia księżyca, to pocisk nasz przebywałby w cieniu, co dla nas byłoby nie bardzo pożądane.

– Dlaczego?

– Bo, jeżeli suniemy przez próżnię, to pocisk nasz oświetlony i ogrzewany promieniami słonecznemi pozwala nam zaoszczędzić gaz, co dla nas jest wielce korzystnem.

I w samej rzeczy, pod tymi promieniami, których żaru i blasku żadne nie łagodziły warstwy atmosferyczne, pocisk ogrzewał się i oświetlał, jak gdyby nagle ze stref podbiegunowych przeniesiony został pod równik. Z góry księżyc, a z pod spodu słońce wzięły go we dwa ognie.

– Dobrze nam tu – rzekł Nicholl.

– W istocie – odrzekł Ardan – i gdybyśmy mieli trochę ziemi ogrodowej na tej naszej planecie z aluminium, we 24 godzin moglibyśmy mieć świeży groszek. Obawiam się tylko, aby ściany kuli nie stopiły się.

– Uspokój się, mój zacny przyjacielu – odpowiedział Barbicane. – Pocisk wytrzymał temperaturę wiele wyższą, gdy przebywał warstwy atmosferyczne, i prawdopodobnie widziany był przez ciekawych widzów na Florydzie, jako ognisty bolid.

– Lecz wtedy I. T. Maston sądził zapewnię, żeśmy się upiekli.

– I dziwi mnie, – rzekł Barbicane –że się tak nie stało. Nie przewidzieliśmy tego niebezpieczeństwa.

– Obawiałem się tego – oschle dodał Nicholl.

– A nic nie mówiłeś nam o tem, dzielny kapitanie – wołał Ardan, ściskając rękę przyjaciela.

Barbicane tymczasem urządzał się w pocisku, jakby go nigdy nie miał opuścić. Wiemy, że wagon ten miał 54 stóp kwadratowych. Wysoki był na 12 stóp, wygodnie urządzony, nie zastawiony narzędziami i sprzętami, z których każde miało miejsce dla siebie wyznaczone, posiadał dość przestrzeni do swobodnego rozłożenia się trzech swych mieszkańców. Gruba szyba, osadzona w części dolnej, mogła wytrzymać ciężar dość znaczny; to też Barbicane i dwaj jego towarzysze stąpali po jej powierzchni, jak po podłodze, a promienie słoneczne, padające z dołu, nadawały szczególny widok komnacie.

Rozpoczęto od zrewidowania skrzyń zapasowych z wodą i żywnością, które nic nie ucierpiały, dzięki przezornemu ich urządzeniu. Zapasy żywności dość znaczne mogłyby na cały rok dla trzech podróżników wystarczyć. Barbicane chciał się zabezpieczyć na wypadek, gdyby pocisk spadł na nieurodzajną część księżyca. Co się tyczy wody i zapasu wódki, których było pięćdziesiąt gallonów, wystarczyłyby one tylko na dwa miesiące. Według wszakże wyników ostatnich spostrzeżeń astronomów, atmosfera na księżycu była nizka i gęsta, zwłaszcza w głębokich dolinach, a zatem źródeł pewno tam nie brakowało. W czasie więc podróży, a nawet i w ciągu pierwszego roku osiedlania się na księżycu, trzem naszym odważnym podróżnikom nie groził ani głód ani pragnienie.

Pozostawała kwestya powietrza w pocisku. Przyrząd Reiseta i Regnauta do wydobywania tlenu, był zaopatrzony na dwa miesiące w chloran potażu. Pochłaniał on wprawdzie pewną ilość gazu, ale za to przyrząd bardzo małej wymagał troskliwości; działał on automatycznie. W tak wysokiej temperaturze chloran potażu, zamieniając się na chlorek potasu, wydawał z siebie cały zawarty w nim tlen. Ileż zatem wydawały 18 funtów chloranu potażu? 7 funtów tlenu, niezbędnych codziennie dla mieszkańców pocisku.

Niedość wszakże było odświeżać tlen zużyty, należało jeszcze usunąć kwas węglowy, wytworzony przez oddychanie. Przez 12 godzin atmosfera wnętrza kuli napełniła się tym gazem trującym. Nicholl poznał ten stan powietrza po zmęczeniu Diany. Wistocie, kwas węglowy z powodu swej ciężkości gromadził się na spodzie pocisku. Biedna psina, mając głowę nizko, ucierpiała od tego gazu wprzód nim jej panowie. Kapitan Nicholl spiesznie temu złu zaradził. Rozstawił on na spodzie pocisku parę zbiorników napełnionych potażem gryzącym, i potrząsał niemi przez pewien czas, a materya ta, bardzo chciwa na kwas węglowy, wchłonęła go zupełnie i oczyściła powietrze.

Potem nasi podróżnicy zaczęli przeglądać zabrane z sobą narzędzia. Termometry i barometry okazały się nietknięte, tylko rurka jednego termometru uległa potłuczeniu. Wyborny aneroid, zachowany w pudełku, którego ściany były watą wysłane, został zawieszony na haku. W tej chwili wskazówka jego wahała się między 765 i 760 milim. Zwiastowało to pogodę.

Barbicane zabrał także kilka busoli, które nie uległy uszkodzeniu. W warunkach, w jakich się podróżnicy znajdowali, igła magnesowa nie mogła wskazywać stałego kierunku. W istocie, w tak znacznej odległości od ziemi, biegun jej magnetyczny nie mógł oddziaływać na narzędzie. Bussole te przeniesione na księżyc, być może, iż wskażą tam tego rodzaju zjawiska. W każdym razie ciekawą było rzeczą sprawdzić, czy satelita ziemi ulega także wpływowi magnetyzmu.

Hypsometr przeznaczony do mierzenia wysokości gór księżycowych, sextans do oznaczenia wysokości słońca, teodolit, przyrząd geodezyjny, służący do zdejmowania planów, które przydać się mogły w czasie zbliżania się do księżyca; wszystkie te narzędzia były przejrzane, i okazało się, iż gwałtowne wstrząśnienie żadnej szkody im nie wyrządziło.

woks09.jpg (233601 bytes)

Sprzęty zaś, drągi, motyki i różne przybory, zabrane przez Nicholla, jako też worki z nasionami i krzewami, które Ardan chciał zasadzić na polach księżycowych, znajdowały się na swem miejscu, u góry pocisku. Był tam też rodzaj spiżarni, napełnionej przez Ardana rozlicznymi przedmiotami. Ale co się tam właściwie znajdowało, tego nikt nie wiedział. Od czasu do czasu francuz wdrapywał się po hakach, przymocowanych w ścianie do tego spichlerza, którego przegląd sobie pozostawił. Układał tam, porządkował, zanurzał rękę w jakąś skrzynkę tajemniczą, przyśpiewując przytem fałszywie starą piosenkę francuską, wzbudzającą powszechną wesołość.

Barbicane przekonał się, iż przyrządy, mające służyć do zwolnienia biegu pocisku w chwili, gdy ten skutkiem przyciągania księżyca, miał wpaść na jego powierzchnię, były w zupełnym porządku. Spadek ten zresztą powinien być sześć razy powolniejszy niż na powierzchnię ziemi, z powodu różnicy mas tych dwóch gwiazd. Z przeglądu tego podróżnicy nasi byli wielce zadowoleni. Następnie każdy z nich obserwował przestrzeń przez okno boczne, grubem szkłem pokryte.

Widok się nie zmienił. Całe sklepienie nieba roiło się od gwiazd niezwykle wyraźnych, któreby zachwyciły każdego astronoma. Z jednej strony słońce jak otwór rozpalonego pieca, odcinało się wyraźnie na czarnem tle nieba, tarcza nieporównanej świetności była bez aureoli. Z drugiej strony księżyc, odbijający światło słoneczne, wydawał się nieruchomym wśród gwiaździstego przestworza. Dalej plama, dość wyraźna, otoczona srebrzystym paskiem, która zdawała się być otworem w ciemnem sklepieniu nieba. Była to ziemia. Tu i ówdzie, masy mgieł podobne do pagórków śnieżnych, a od zenitu do nadiru, ogromny łańcuch utworzony z niezliczonej ilości gwiazd – droga mleczna, w której słońce zalicza się zaledwie do szeregu gwiazd czwartego rzędu.

Nasi podróżni nie mogli oderwać wzroku od widoku tak nowego dla nich i którego wspaniałości z opisu wyobrazić sobie nie można. Jakież różnorodne myśli zjawisko to im nasuwało! Jakie uczucia nieznane budziło w ich duszy! Barbicane rozpoczął opis swej podróży i notował starannie wszystkie wydatniejsze fakty wycieczki. Pisał on spokojnie, wielkiemi literami, i w stylu nieco kupieckim. W tymże czasie, rachmistrz Nicholl przeglądał obliczenia drogi, jaką pocisk powinien przebiegać, licząc z nieporównaną wprawą. Ardan rozmawiał bądź z Barbicanem, który mu wcale nie dawał odpowiedzi, bądź z Nichollem, który go nie słuchał, bądź z Dianą, która nie pojmowała wcale jego teoryi, albo wreszcie ze sobą samym. Biegał w tę lub ową stronę, poczynając setki robót, pochylony nad szklanną podłogą, albo wdrapywał się na szczyt pocisku, nucąc bezustannie. W tym małym światku przedstawiał on ruchliwość i wymowę francuską, a możemy zapewnić czytelnika, że ją przedstawiał godnie.

Dzień, albo ściślej 12 godzin czasu, liczony za dzień na planecie, t. z. Ziemia, zakończył się wieczerzą obfitą i doskonale przyrządzoną. Nie zaszedł też żaden wypadek, mogący zaniepokoić podróżników. Z niezachwianą wiarą w powodzenie swego przedsięwzięcia zasnęli spokojnie, podczas gdy pocisk, z szybkością jednostajnie zmniejszającą się, pędził po drogach niezmierzonej przestrzeni.

 

Rozdział IV

Nieco algebry.

 

oc przeszła bez żadnego wypadku. Prawdę mówiąc, wyraz »noc« jest w tym razie nieścisłym. Położenie pocisku nie zmieniało się względnie do słońca. Zapatrując się z punktu astronomicznego, wypadłoby, że na dolnej części kuli był dzień a na górnej – noc. Gdy więc posługiwać się będziemy tymi dwoma wyrazami w niniejszem opowiadaniu, określać one mają przeciąg czasu, jaki na ziemi upływa pomiędzy wschodem i zachodem słońca.

Sen podróżników był niezakłócony niczem, gdyż pocisk, pomimo nadzwyczajnej swej szybkości, zdawał się być zupełnie nieruchomym. Żaden ruch nie zdradzał posuwania się jego w przestrzeni. Zmiana miejsca nie daje się uczuwać organizmowi, jeśli odbywa się w próżni, lub też, gdy masa powietrza krąży wraz z ciałem ciągnionem. Któryż mieszkaniec ziemi dostrzega jej szybkość, unoszącą go po 90.000 kilometrów na godzinę! W takich warunkach ruch nie więcej daje się odczuć niż stan spoczynku, dlatego też każde ciało pozostaje nań obojętnem. Gdy ciało jakie spoczywa, pozostaje bez zmiany, aż go zeń obca jaka siła nie wyrwie. Gdy jest w ruchu, nie zatrzyma się, dopóki na swej drodze nie natrafi jakiej przeszkody. Taką nie-wrażliwość podczas ruchu lub spoczynku nazywamy bezwładnością.

Barbicane i jego towarzysze mogli zatem przypuścić, iż pocisk zupełnie się nie posuwa. Skutek zresztą byłby ten sam, gdyby się byli na zewnątrz niego umieścili. Gdyby nie księżyc, zwiększający się nad ich głowami, gdyby nie ziemia, malejąca pod nimi, mogliby przysiądz, że się znajdują w zupełnej nieruchomości.

Tego poranku, 3 grudnia, zbudził ich wesoły, choć wcale niespodziewany hałas. Usłyszeli wewnątrz wagonu pianie koguta.

Michał Ardan pierwszy zerwał się na równe nogi, wdrapał się na szczyt pocisku, a zamykając uchylone drzwiczki, rzekł półgłosem:

– Będziesz ty milczał! Ta bestya popsuje mi moje plany!

Nicholl i Barbicane obudzili się także.

– Co to, kogut? – spytał Nicholl.

– Ale, gdzie tam – żywo odpowiedział Ardan – to ja was chciałem zbudzić tem sielskiem pieniem.

Rzekłszy to, zapiał tak wspaniałe kukuryku, jakiegoby się najdumniejszy kogut nie powstydził.

Dwaj amerykanie nie mogli się powstrzymać od śmiechu.

– To piękny talent – rzekł Nicholl, patrząc podejrzliwie na swego towarzysza.

– To żart zwykły w moim kraju – odpowiedział Ardan – jest to właściwość gali-cka, że udawanie koguta i w najlepszych nawet uchodzi towarzystwach.

Potem, zmieniając temat rozmowy, zapytał:

– Czy wiesz, Barbicane, o czem ja myślałem przez noc całą?

– Nie wiem – odpowiedział prezes.

– O naszych przyjaciołach z Cambridge. Zapewne już zauważyłeś, żem kompletnie nieświadomy w rzeczach matematyki dotyczących. Nie mogę więc sobie wyobrazić, jakim sposobem nasi astronomowie mogli obliczyć szybkość początkową, którą pocisk powinien mieć przy wystrzeleniu go z kolumbiady dla dojścia na księżyc.

– Chcesz powiedzieć – rzekł Barbicane – dla dojścia do tego punktu obojętnego, gdzie zrównoważają się przyciągające siły ziemi i księżyca? Bo z tego punktu, leżącego w dziewięciu dziesiątych częściach całkowitego przebiegu, pocisk upadnie na księżyc poprostu siłą swej ciężkości.

– Przypuśćmy – odpowiedział Ardan – ale jeszcze raz pytam, jak oni mogli obliczyć szybkość początkową?

– Ależ to bardzo łatwo – odpowiedział Barbicane.

– I tybyś mógł tego dokazać? – pytał Ardan.

– Doskonale. Nicholl i ja bylibyśmy to samo zrobili, gdyby obliczenia obserwatoryum nie oszczędziły nam tej pracy.

woks10.jpg (219981 bytes)

– Otóż przyznam ci się, iż możnaby mnie pokrajać w kawałki, poczynając od nóg, zanimbym zdołał rozwiązać podobne zadanie!

– Bo nie znasz algebry – spokojnie odpowiedział Barbicane.

– Ach! otóż go macie! Wy, co się żywicie iksami, gdy wyrzekniecie słowo »algebra!« to już wam się zdaje, żeście wszystko powiedzieli.

– Michale – odrzekł Barbicane – czyż sądzisz, że można kuć bez młota, lub bez pługa orać?

– Byłoby trudno.

– Otóż widzisz, algebra jest narzędziem tak pożytecznem jak pług lub młot, a pożytecznem zaprawdę jest narzędziem w ręku tego, kto użyć go potrafi.

– Naprawdę?

– Mówię poważnie.

– I mógłbyś używać tego narzędzia w moich oczach?

I owszem, jeśli cię to zajmuje.

Kapitan, uzbrojony w ołówek i białą kartę papieru, jako mistrz, dla którego nie istniały trudności, począł stawiać cyfry z nadzwyczajną szybkością. Dzielenia i mnożenia tylko mu migały pod palcami. Cyfry wypełniały wszystkie miejsca na białej karcie. Barbicane pracę jego śledził, podczas gdy Ardan ściskał tymczasem głowę obiema rękami, czując zbliżającą się migrenę.

– No i cóż? – zapytał Barbicane po kilku minutach milczenia.

– Rachunek gotowy – odpowiedział Nicholl; a więc szybkość pocisku przy wyjściu z atmosfery dla dojścia do punktu obojętnego powinna była wynosić…

– Wiele? – spytał Barbicane.

– 11.051 metrów w pierwszej sekundzie. – Co! krzyknął Barbicane, podskakując – mówisz, że?..

– Mówię 11.051 metrów.

– Przekleństwo! – krzyknął prezes z gestem rozpaczy.

– Co ci jest? – pytał Ardan zdziwiony.

– Co mi jest? Lecz jeśli w tej chwili szybkość już zmniejszyła się o jedną trzecią wskutek tarcia, to szybkość początkowa powinna była wynosić…

– 16.576 metrów – odpowiedział Nicholl.

– A Obserwatoryum w Cambridge oświadczyło, że 11.000 metrów dostateczne są do wyjazdu, i skoro nasza kula wyleciała z tą szybkością!..

– Więc cóż? – spytał Nicholl.

– Szybkość ta nie wystarcza!

– Masz tobie!

– Nie dosięgniemy do punktu obojętnego!

– Do kroćset!

– Nie dosięgniemy nawet połowy drogi!

– Niech licho porwie! – krzyknął Ardan, skacząc, jak gdyby pocisk był już blizkim zetknięcia się z kulą ziemską.

– A zatem spadniemy na ziemię!..

Poprzednia częśćNastępna cześć