Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Na około Księżyca

(Rozdział XV-XIX)

 

44 ilustracje Emile Bayarda i A. de Neuville'a

Nakładem Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1909

zziemi01.jpg (41528 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XV

Hyperbola czy parabola.

 

adziwią się może czytelnicy, widząc Barbicana i jego towarzyszów, tak mało zwracających uwagę na przyszłość, jaka ich czekała w tem metalowem więzieniu, zagnanem w nieskończoność eteryczną. Zamiast się pytać dokąd dążyli, oni spędzali czas na robieniu doświadczeń, jak gdyby najspokojniej siedzieli w swych gabinetach.

Możnaby na to odpowiedzieć, iż ludzie tak zaawanturowani musieli być wyższymi nad troski i kłopoty tak drobne i, że mieli co innego do czynienia, niż zajmować się swym przyszłym losem. W tej chwili głównie chodziło o to, że nie byli panami swego wagonu-pocisku, to jest, nie mogli ani powstrzymać jego pędu, ani zmienić jego kierunku.

Żeglarz zwrócić może dowolnie przód okrętu, w którą chce stronę, aeronauta balonowi nadać może ruchy pionowe; oni zaś żadnej nad swym wehikułem nie mieli władzy, żadnego nie mogli wykonać manewru – i dlatego też pędzić musieli na łaskę wiatrów.

Gdzież znajdowali się obecnie, o 8-ej godzinie rano, tego dnia, który na ziemi 6-ym grudnia się nazywał? Najpewniej w pobliżu księżyca, a może nawet tak blizko, iż on im się przedstawiał jako olbrzymia czarna osłona, wyciągnięta na horyzoncie. Co się tyczy odległości, jaka ich od niego dzieliła, tę trudno było oznaczyć. Pocisk, utrzymywany siłą niepojętą, dobiegł do północnego bieguna satelity, w oddaleniu tylko 50 kilometrów; ale od dwóch godzin, jak wkroczył w ostrokrąg cienia, odległość ta zmniejszyć się lub powiększyć mogła. Nie można było żadną miarą oznaczyć ani szybkości, ani kierunku pocisku. Być może, iż oddalał się szybko od tarczy, aby wkrótce wynurzyć się z cienia. Być także może, że zbliżał się do niej więcej jeszcze i niedługo miał potrącić o jakiś wystający wierzchołek półkuli niewidzialnej, coby ku wielkiej radości podróżników, wszystkie ich trudy zakończyło.

woks29.jpg (207194 bytes)

Ardan, zawsze znajdujący sposoby wytłumaczenia kwestyi niejasnych, wyjawił zdanie, iż kula zatrzymana siłą przyciągającą księżyca, spadnie wreszcie na jego powierzchnię, jak spada aerolit na powierzchnię kuli ziemskiej. Zdanie to wywołało żywą sprzeczkę.

– Przedewszystkiem, kochany przyjacielu – odpowiedział Barbicane – nie wszystkie aerolity spadają na ziemię, lecz mała ich tylko liczba; gdybyśmy nawet przeszli w stan aerolitu, niewiadome jeszcze, czybyśmy spadli na powierzchnię księżyca.

– Jednakże – mówił Ardan – jeśli się bardzo do niego zbliżymy…

– Jesteś w błędzie – rzekł Barbicane. – Czy nie widziałeś gwiazd spadających, jak tysiącami przelatują po niebie w pewnych epokach?

– Widziałem…

– Otóż gwiazdy te, lub raczej te ciałka, błyszczą dlatego tylko, iż rozgrzewają się, sunąc po warstwach atmosferycznych. Jeśli zatem przebywają atmosferę, znaczy, iż przechodzą bliżej niż o 16 mil od ziemi, a jednak tak rzadko na nią spadają. To samo można powiedzieć o naszym pocisku; możebne, że zbliży się bardzo do księżyca, a jednak nie spadnie.

– Lecz wówczas – rzekł Michał byłbym bardzo ciekawy wiedzieć, jak nasz pocisk zachowa się w przestrzeni.

– Dwa tylko są możliwe w tym względzie przypuszczenia – odpowiedział po chwili namysłu Barbicane.

– Jakież to?…

– Pocisk ma do wyboru pomiędzy dwiema krzywemi matematycznemi i pójdzie po jednej lub po drugiej, odpowiednio do swej szybkości, której na razie nie mogę oznaczyć.

– Tak – potwierdził Nicholl – pójdzie albo po paraboli, albo po hyperboli.

– Nieinaczej – prawił dalej Barbicane. – Z pewną prędkością pójdzie po paraboli, z większą szybkością po hyperboli.

– Lubię te wielkie, tajemnicze słowa – zawołał Ardan. – Powiedzcie z łaski swojej cóż to jest ta wasza parabola?

– Mój przyjacielu – odpowiedział Nicholl – parabola jest to linia krzywa, powstająca z przecięcia stożka płaszczyzną równoległą do jednej z jego boków.

– Ah! ah! – zawołał Ardan zadowolony.

– Jest to prawie taka linia – kończył Nicholl – jaką opisuje bomba, wyrzucona z moździerza.

– Wybornie! A hyperbola? – pytał dalej Ardan.

– Hyperbola jest krzywą drugiego stopnia, utworzoną przez przecięcie powierzchni stożka płaszczyzną równoległą do jego osi, a która składa się z dwóch ramion oddzielnych biegnących w nieskończoność w dwóch kierunkach rozbieżnych.

– Czy być może? – wykrzyknął Ardan poważnie, jakby się o czem bardzo ważnem dowiedział. – A więc, zechciej zapamiętać, co ci teraz powiem, kochany Nichollu: wiesz, co mi się najlepiej podoba z twojego określenia hyperboli, oto, że jest jeszcze ono ciemniejsze niż sam wyraz, który określasz.

Nicholl i Barbicane niewiele dbali o dowcipy Ardana i zapuścili się w pogadankę naukową, którą krzywą obierze pocisk? Oto, co ich głównie w tej chwili zajmowało. Jeden obstawał przy hyberboli, drugi był za parabolą. Jeden drugiemu przedstawiał dowodzenia przepełnione iksami. Argumenty swoje wypowiadali językiem, na brzmienie którego Ardan skakał do góry. Sprzeczka była namiętna i żaden z przeciwników nie chciał drugiemu przyznać słuszności.

Nakoniec, gdy ta uczona dysputa zniecierpliwiła Ardana, zawołał:

– Czy przestaniecie nareszcie rzucać sobie w twarz hyperbole i parabole? Chciałbym się od was dowiedzieć jedynej, prawdziwie interesującej rzeczy w całej tej sprawie. Przypuśćmy, że pójdziemy po tej lub po owej linii krzywej – mniejsza o to, ale gdzież one nas doprowadzą?

– Nigdzie – odpowiedział Nicholl.

– Jakto, nigdzie?

– Naturalnie, że nigdzie – dodał Barbicane; – są to linie krzywe, ciągnące się w nieskończoność.

– Ah! mędrcy, wy mędrcy! niechże was licho porwie! – wrzeszczał Ardan na całe gardło. – Cóż więc nas obchodzić może parabola czy hyperbola, gdy jedna i druga pociągną nas w nieskończoność przestrzeni!

Barbicane i Nicholl nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Sprzeczali się o wiatr! Nigdy zapewne błahsza kwestya nie była rozbieraną w chwili tak ważnej. Smutna rzeczywistość stała przed nimi, mianowicie, że pocisk, czy parabolicznie, czy hyperbolicznie uniesiony, nie był w stanie zetknąć się już ani z ziemią, ani z księżycem.

Cóż więc stanie się wkrótce z tymi śmiałymi podróżnikami? Jeśli nie umrą z głodu lub pragnienia, to za kilka dni, gdy gaz się wyczerpie, umrą z braku powietrza, jeśli ich jeszcze wpierw zimno nie zabije.

Tymczasem, choć niezmiernie było ważnem, aby oszczędzać gazu, musieli go palić z powodu nader silnego obniżenia się temperatury. Wprawdzie mogli się oni obejść bez światła, ale nie bez ciepła. Na szczęście, ciepło, wywiązane za pomocą przyrządu Reiseta i Regnaulta, podniosło nieco temperaturę, i bez nadmiernego zużycia gazu, można ją było utrzymać na stopniu znośnym.

Obserwacyi atoli nie było można robić przez szyby okienek, które wilgoć wewnętrzna okrywała grubą powłoką lodową. Musiano ciągle oczyszczać szyby, chcąc pochwycić lub sprawdzić niektóre ważniejsze zjawiska.

Jeśli ta niewidzialna tarcza miała atmosferę, czyż nie powinni w niej byli dostrzedz gwiazd spadających? Jeśli pocisk sam przebywał te warstwy płynne, czyż nie można było pochwycić jakiegoś odgłosu, powtórzonego przez echa księżycowe, naprzykład, wycia burzy, szumu spadających zasp śniegowych, lub łoskotu wybuchającego wulkanu? Takie szczegóły ściśle sprawdzone niezmiernieby rozjaśniły ciemną do tej pory kwestyę ustroju księżyca. Barbicane i Nicholl wytrwale obserwowali każdy przy swem okienku.

Do obecnej chwili tarcza była jednak ciemną i niemą; nie odpowiadała na liczne pytania jej zadawane.

Wywołało to bardzo napozór słuszną uwagę Ardana:

– Jeśli kiedy jeszcze puścimy się w taką samą podróż, wówczas dobrze uczynimy, wybierając chwilę, w której księżyc jest na nowiu.

– To prawda – odparł Nicholl – okoliczność ta byłaby o wiele przyjaźniejszą. Zgadzam się, iż księżyc, skąpany w promieniach słonecznych, byłby dla nas niewidzialnym w czasie biegu, ale widzielibyśmy natomiast ziemię, która byłaby w pełni. Co więcej, gdybyśmy byli wciągnięci w przestrzeń naokoło księżyca, jak to ma miejsce w tej chwili, moglibyśmy przynajmniej widzieć stronę tarczy niewidzialną, wspaniale oświetloną.

– Dobrze mówisz Nichollu – rzekł Ardan. – A twoje zdanie Barbicanie?

– Ja sądzę – odparł Barbicane – że jeśli kiedyś powtórzymy tę podróż, rozpoczniemy ją w tym samym czasie i w tych samych warunkach. Przypuśćmy, żeśmy celu naszego dosięgli, czyż nie lepiejby było znaleźć lądy widne, niż okolice w głębokiej pogrążone ciemności? Wejście nasze na nieznaną planetę w przyjaźnie j szych odbyłoby się okolicznościach, a stronę tarczy niewidzialną moglibyśmy i tak zwiedzić podczas naszych wycieczek po kuli księżycowej. Chwila pełni księżyca była dobrze wybraną; ale trzeba było stanąć na czas u celu.

– Nie mam na to odpowiedzi – rzekł Ardan. – Straciliśmy jednak pyszną sposobność obserwowania drugiej strony księżyca. Kto wie, czy mieszkańcy innych planet nie więcej od mędrców ziemi wiedzą o swych satelitach!

Na tę uwagę Ardana możnaby dać odpowiedź – iż inne satelity, przez swoją bliz-kość łatwiej mogły być zbadane. Mieszkańcy Saturna, Jowisza lub Uranusa bez trudu mogli urządzić komunikacyę ze swymi księżycami.

Na powierzchni też tych trzech gwiazd, przedsięwzięcie takie, jak Barbicana, dale-koby mniej nastręczało trudności. Jeśli więc ich mieszkańcy próbowali czegoś podobnego, to być bardzo może, iż poznali układ tej połowy tarczy, którą satelita wiecznie kryje przed ich wzrokiem. Jeśli jednak nigdy nie opuszczali swej planety, nie więcej wiedzą od ziemskich astronomów.

Kula tymczasem opisywała w cieniu tę drogę nieobliczoną, której sprawdzić i wykazać niema możności. Czy kierunek jej uległ zmianie pod wpływem przyciągania księżyca, czy też pod działaniem jakiej nieznanej gwiazdy? Barbicane nie miał na to odpowiedzi, ale, że zmiana się odbyła, nie ulega wątpliwości, o czem Barbicane przekonał się około godziny 4-ej zrana.

Zmiana ta polegała na tem, iż spód pocisku zwrócił się ku powierzchni księżyca i utrzymywał się prostopadle, przechodząc po swej osi. Przyciąganie albo raczej ciężkość wywołała tę zmianę. Najcięższa część kuli nachylała się ku tarczy niewidzialnej, jakby miała spaść na nią.

Czy więc spadała? – czy podróżnicy mieli nareszcie dosięgnąć celu upragnionego? – Nie! Bliższa obserwacya utwierdziła Barbicana, iż pocisk jego nie zbliżał się do księżyca, lecz przeciwnie oddalał się, postępując po linii krzywej.

Punktem, z którego czynił tę obserwacyę, był odblask jasny, który Nicholl wskazał na granicy widnokręgu utworzonego przez czarną tarczę. Tego punktu nie można było wziąć za gwiazdę. Był to promień różowawy, wzmagający się zwolna, co było dowodem niewątpliwym, że pocisk zwraca się ku niemu i nie spada normalnie na powierzchnię gwiazdy.

– Wulkan! to wulkan czynny! – zawołał Nicholl wybuch wewnętrznych ogni księżyca. A zatem świat ten nie wygasł jeszcze zupełnie!

– Tak, niewątpliwie, to wybuch – odpowiedział Barbicane, pilnie śledzący zjawisko przy pomocy swej lunety. Cóżby to być mogło, jeśli nie wulkan?

– W takim razie – przerwał Ardan – dla utrzymania tego ognia potrzebne jest powietrze, więc widocznie atmosfera okrywa tę część księżyca.

– Być może – odpowiedział Barbicane – ale też i niekoniecznie być tak musi. Wulkan, przez, rozkład pewnych materyi, może sobie sam dostarczyć tlenu, a tym sposobem wyrzucać płomienie w próżnię. Nawet zdaje mi się, iż płomień ten ma blaski natężenia przedmiotów, których spalenie odbywa się w czystym tylko tlenie. Nie spieszmy się przeto z twierdzeniem, że atmosfera istnieje na księżycu.

Góra ogniem zionąca musiała leżeć pod 45° szerokości południowej na stronie niewidzialnej tarczy. Lecz z wielką przykrością Barbicana linia krzywa, po jakiej szedł pocisk, odciągała ich od punktu wybuchem zaznaczonego. Nie mógł przeto dokładniej oznaczyć jego natury. Wpół godziny potem, ten punkt świetlny zniknął poza ciemnym poziomem. Wszelako sprawdzenie tego zjawiska było faktem doniosłym w spostrzeżeniach selenograficznych. Dowodził on, iż ciepło nie zagasło jeszcze we wnętrznościach kuli, a tam gdzie istnieje ciepło, któż może twierdzić, iż królestwo roślinne, a nawet zwierzęce, nie oparło się wpływom niszczącym. Istnienie tego wulkanu wybuchającego, ściśle sprawdzonego przez mędrców ziemskich, nieomieszkałoby wywiązać licznych teoryi, dotyczących zamieszkalności księżyca.

Barbicane zatopił się w rozmyślaniach usiłując powiązać ze sobą fakty dotąd obserwowane, gdy nagle nowy wypadek przywołał go do życia rzeczywistego. Było to coś więcej jak zjawisko kosmiczne; groziło im niebezpieczeństwo, mogące wywołać bardzo smutne następstwa.

Nagle, w pośród eteru ciemnościami osłonionego, ukazała się jakaś masa ogromna. Był to jakby księżyc gorejący o blasku tym więcej rażącym, iż ukazywał się wśród ponurej ciemności. Masa ta, kształtu okrągłego, rzucała światło tak silne, iż rozjaśniło ono całe wnętrze pocisku. Twarze podróżników oblane tą jasnością, podobne były do widm, jak to ma miejsce przy sztucznem oświetleniu z alkoholu nasyconego solą.

– Do kroćset dyabłów – wrzasnął Ardan – jakże my wyglądamy. Cóż znowu znaczy ten księżyc przeklęty?

– To bolid – odpowiedział Barbicane.

– Bolid rozpalony w próżni?

– Tak.

Wistocie, ta kula ognista, był to bolid. Barbicane się nie mylił. Bolidy te widziane z ziemi mają światło o wiele mniejsze od księżyca; tu, w tym ciemnym eterze błyszczą światłem nadzwyczajnem. Te ciała błądzące posiadają same w sobie materyał palny, aby się paliły, nie potrzebują powietrza. Jeśli niektóre z bolidów przebiegają warstwy atmosferyczne o dwie lub trzy mile od ziemi, to inne za to przeciwnie obiegają drogę w przestrzeni, do której atmosfera sięgać nie może. Niektóre z tych bolidów mają 3 do 4 kilometrów średnicy, i posiadają prędkość, dochodzącą do 75 kilometrów na sekundę1 w kierunku odwrotnym biegowi ziemi.

Ta kula lecąca, która nagle ukazała się wśród ciemności w oddaleniu najmniej 100 mil, mogła, jak przypuszczał Barbicane, mieć średnicy 2.000 metrów. Posuwała się ona z szybkością około 2 kilometrów na sekundę, czyli 30 mil na minutę, zatem do pocisku powinna się była zbliżyć za parę minut. W miarę zbliżania się przyjmowała rozmiary ogromne.

Można sobie wyobrazić trudne do określenia położenie podróżników. Pomimo odwagi, krwi zimnej i lekceważenia niebezpieczeństwa, osłupieli, oniemieli i drżeli na całem ciele. Pocisk ich, którym kierować nie mogli, pędził prosto na tę ognistą masę, podobną do otwartej paszczy jakiegoś pieca, ogniem ziejącego; zdawał się rzucać w przepaść ognistą.

woks30.jpg (199779 bytes)

Barbicane pochwycił za ręce swych towarzyszy, i tak wszyscy trzej, przez nawpół przymknięte powieki patrzyli na ten meteor rozpalony do białości. Jeśli myśl pracowała jeszcze w ich głowach, jeśli mózg nie pękł jeszcze z przestrachu, musieli uważać się za zgubionych.

W dwie minuty po nagłem ukazaniu się meteoru, to jest po dwóch wiekach męczarni, pocisk już zdawał się być blizkim spotkania, kula ognista pękła jak bomba, lecz bez huku, gdyż w próżni słyszeć nie było można; głos bowiem jest prostem tylko poruszeniem warstw powietrza.

Nicholl wydał okrzyk. Wszyscy rzucili się do okienek. Cóż za wspaniały widok! jakież pióro zdolne było go opisać, jaki pendzel zdołałby oddać farbami tę wspaniałość!

woks31.jpg (210134 bytes)

Był to jakby wybuch krateru, jakby rozniecenie ogromnego pożaru. Tysiące błyszczących odłamków oświecały przestrzeń swym ogniem. Mieszały się tam wszystkie wielkości, wszystkie barwy, wszystkie odcienia. Błyszczały naprzemian farby żółte, żółtawe, różowe, zielone, szare; wieniec różnokolorowych ogni sztucznych. Z tej ogromnej i niebezpiecznej kuli zostały tylko szczątki drobne, rozpryśnięte w różne strony; jedne otoczone mgłą białawą, inne ciągnące za sobą długą pręgę światła dymem przyćmionego.

Odłamki te krzyżowały się w przestrzeni, a niektóre z nich uderzały o pocisk od czasu do czasu. Nawet szyba w okienku z lewej strony pękła od silnego uderzenia. Pocisk bujał wśród gradu granatów, z których najmniejszy mógł go zniszczyć w jednej chwili.

Światło napełniające eter z nieporównaną natężało się mocą, bo te asteroidy rozsiewały je na wszystkie strony. W pewnej nawet chwili było tak silne, że Ardan, ciągnąc do swej szyby Nicholla i Barbicana, zawołał:

– Patrzajcie! patrzajcie! księżyc ukazał się nareszcie.

I wszyscy trzej ujrzeli na parę sekund tę tarczę tajemniczą, którą oko ludzkie po raz pierwszy dopiero oglądało.

Cóż zobaczyli na odległości, której sami oznaczyć nie mogli? Kilka pasów ciągnących się na tarczy, prawdziwe obłoki utworzone wśród atmosfery bardzo ścieśnionej, skąd wynurzały się nietylko góry, ale i wypukłości mniejsze, owe góry okręgowe, owe kratery ziejące, bezładnie porozrzucane, tak samo jak na powierzchni widzialnej strony tarczy. Następnie przestrzenie nie dające się objąć wzrokiem; już nie wyschłe jałowe płaszczyzny, ale morza prawdziwe, oceany szeroko rozlane, które w swych płynnych zwierciadłach odbijały całą tę błyskotliwą jasność ogni z przestworza. Nareszcie na powierzchni lądów ogromne ciemne masy, mające wygląd lasów obszernych, ukazujących się przy nagłej błyskawicznej jasności…

Czy to było złudzenie optyczne? Czy mogli oni naukowo potwierdzić tę obserwacyą tak powierzchownie tylko wykonaną. Czyż mogliby coś stanowczego orzec w sprawie zamieszkalności niewidzialnej strony księżyca po tak pobieżnym jej przeglądzie?

Błyskanie tymczasem coraz się zmniejszało w przestrzeni, jasność chwilowa osłabła powoli; drobne asteroidy rozleciały się w różne strony i gasł w oddaleniu, jeden po drugim. Przestrzeń eteryczna do poprzedniej powróciła ciemności, a gwiazdy na chwilę przyćmione, znowu zajaśniały na horyzoncie, tarcza zaś, zaledwie okiem dostrzegalna, pogrążyła się nanowo w zmroku nocy.

 

Rozdział XVI

Półkula południowa.

 

ocisk zatem uniknął nader ważnego i wcale nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Któżby pomyślał o takiem spotkaniu z bolidami? Te ciała błądzące mogły poważnie zatrwożyć naszych podróżników. Bolidy były dla nich skałami na tem morzu eterycznem, których, mniej szczęśliwi niż żeglarze, uniknąć nawet nie mogli. Lecz czyż się na to uskarżali nasi odważni podróżnicy? Nie, gdyż natura dała im wspaniały widok meteoru kosmicznego, pękającego przez zbyteczne naprężenie, który oświecił im choć na kilka sekund niewidzialną stronę księżyca. W tem nagłem rozjaśnieniu ukazały im się lądy, morza i lasy. Czyż więc atmosfera przynosiła tej nieznanej stronie swe atomy ożywcze? Pytanie to wielkie, nierozwiązalne…

Była wówczas godzina wpół do czwartej, kula postępowała w kierunku krzywej linii naokoło księżyca. Czyżby bieg jej jeszcze raz zmienionym został przez meteor? Można się było tego obawiać. Pocisk tymczasem musiał postępować po linii krzywej wedle prawa mechaniki racyonalnej. Barbicane wierzył, iż tą linią krzywą będzie prędzej parabola niż hyperbola. Przypuściwszy nawet parabolę, kula powinna była wydostać się niebawem z ostrokręgu cienia rzuconego na przestrzeń, będącą naprzeciw słońca. Ostrokrąg ten jest w rzeczy samej bardzo ważki, średnica bowiem kątowa księżyca jest mała w porównaniu ze średnicą słońca. Pocisk jak dotąd bujał w zupełnej ciemności. Jakakolwiek była jego prędkość, a nie mogła być mała, ukrywanie się trwało ciągle. Był to fakt widoczny, a może tak być nie powinno, w przypuszczeniu, iż droga jest ściśle paraboliczna. Było to nowe pytanie, nad którem Barbicane suszył sobie głowę.

Nikt nie myślał o spoczynku. Każdy spodziewał się jakiegoś niespodziewanego wypadku, mogącego rzucić nowe światło na badania księżycowe. Około 5-ej godziny, Ardan zaofiarował towarzyszom kilka kawałków chleba i mięsa zimnego, które spożyto szybko, nie odchodząc ani na chwilę od okienek, pokrytych grubą powłoką lodową.

Na kwadrans przed 6-tą wieczorem, Nicholl dojrzał przez lunetę na południowym brzegu księżyca, i w kierunku jakiego pocisk się trzymał, kilka jasnych punktów odbijających się na czarnej nieba osłonie. Możnaby przypuścić, iż były to błyszczące sztyfty zaostrzone. Tak się przedstawia brzeg księżyca, gdy się znajduje w jednym ze swych oktantów.

Trudno się było pomylić. Nie był to meteor, którego ruchu ani barwy nie miał ten skrawek świetlny, ani też wulkan wybuchający, Barbicane więc bez wahania zawołał:

woks32.jpg (187882 bytes)

– To słońce!

– Co! słońce? wykrzyknęli Nicholl i Ardan.

– Tak, moi przyjaciele, ono samo oświeca wierzchołki tych gór, leżących na południowym brzegu księżyca. Widocznie zbliżamy się do bieguna południowego.

– Po przejściu bieguna północnego, – dodał Ardan. – Objechaliśmy więc naokoło naszego satelitę.

– Tak jest, mój Ardanie.

– A więc, nie mamy się już czego obawiać ani paraboli, ani hyperboli, ani wreszcie linii krzywych o odnogach nieskończonych?

– Nie, lecz mamy krzywą zamkniętą.

– Która się nazywa?

– Elipsą. Zamiast zginąć w przestrzeniach międzyplanetarnych, możliwem jest, iż pocisk opisywać wciąż będzie drogę eliptyczną naokoło księżyca.

– Doprawdy?

– I że zostanie jego satelitą.

– Do kroćset księżyców! – krzyknął Ardan.

– Zwrócę ci jednak uwagę, mój kochany przyjacielu – mówił Barbicane – iż my pomimo to będziemy zgubieni.

– Tak, lecz w inny, zabawniejszy sposób – z uśmiechem odpowiedział wesoły francuz.

Barbicane miał słuszność. Opisując tę drogę eliptyczną, pocisk miał na wieki krążyć naokoło księżyca, jakby satelita drugiego rzędu. Była to nowa gwiazda, przybyła światu słonecznemu, maleńki światek zaludniony trzema mieszkańcami, zagrożonymi śmiercią w krótkim czasie skutkiem braku powietrza. Barbicane nie mógł się zatem cieszyć z tego położenia, w jakie kulę wprowadził wpływ sił odśrodkowej i dośrodkowej. Mieli znowu zobaczyć oświetloną stronę tarczy księżyca. Może nawet życie ich przeciągnie się tak długo, iż ujrzą poraz ostatni ziemię w pełni, wspaniale oświetloną promieniami słońca. Może będą mogli przesłać ostatnie pożegnanie tej ziemi, której już nigdy nie mieli ujrzeć. Potem pocisk ich zostanie masą zagasłą, umarłą, podobną do tych bezwładnych asteroid, krążących w eterze. W tej chwili jedyną dla nich pociechą był fakt, iż wydostaną się nareszcie z tych nieprzeniknionych ciemności. Tymczasem góry przez Barbicana rozpoznane coraz więcej wynurzały się z ciemności. Były to góry Doerfel i Leibnitz, które na południe ciągną się w przybiegunowych okolicach księżyca. Wszystkie góry półkuli widzialnej, wymierzone były dokładnie i niech to nikogo nie dziwi, gdyż można tego dokonać zapomocą systemu hypsometrycznego bardzo ściśle.

Ogólnie przyjętym sposobem jest wymierzanie cienia rzucanego przez góry, z przyjęciem w rachunek wysokości słońca w chwili obserwacyi. Wymiar ten otrzymuje się bardzo łatwo zapomocą lunety opatrzonej siatką z dwóch nitek równoległych; przypuszczając naturalnie, iż średnica rzeczywista tarczy jest ściśle wiadomą. W ten sam sposób obliczyć można głębokość kraterów i wklęsłości księżyca. Galileusz używał tej metody, a później trzymali się jej także Beer i Moedler.

Inny sposób, zwany metodą promieni stycznych, może być także stosowany do wymiaru wyniosłości księżycowych. Stosować go można wtedy, gdy góry stanowią punkty świetlne, na linii oddzielającej cień od światła i widzieć się one dają na ciemnej stronie tarczy. Te punkty świetlne powstają z odbicia promieni słonecznych, wyższych od tych, jakie oznaczają granicę fazy. Wymiar przerw ciemnych pomiędzy punktem świetlnym, a częścią świetlną fazy najbliższej, daje dokładną wysokość tego punktu. Metody tej używać można jedynie do wymiaru gór najbliższych linii, oddzielających od światła.

Trzeci sposób polega na wymiarze profilu gór księżycowych rysujących się w głębi, zapomocą mikrometru, lecz daje się zastosować tylko do gór położonych na brzegu księżyca.

Wszystkie te wymiary cieni, przerw, lub profilów, mogą wtedy tylko być dopełnione, gdy promienie słoneczne padają ukośnie na księżyc, w stosunku do obserwującego. Gdy zaś promienie padają wprost, czyli gdy księżyc jest w pełni, wszelki dzień znika z jego tarczy i obserwacya staje się niemożliwą.

Galileusz pierwszy, przekonany o istnieniu gór na księżycu, użył metody cieniów do obliczenia ich wysokości, którą jako średnią oznaczył na 4.500 sążni. Hevelius znacznie zmniejszył te cyfry, a Riccioli przeciwnie w dwójnasób je zwiększył. Jeden i drugi przesadzili w swych obliczeniach. Herschell, mając już udoskonalone narzędzia, najbliższym był prawdy hypsometrycznej, lecz ostatecznie znaleźć ją można w obliczeniach obserwatorów nowoczesnych.

Najbieglejsi dotąd selenografowie Beer i Moedler, wymierzyli 1.095 gór księżycowych. Wedle ich obliczeń 6 z tych gór mają wysokości przeszło 5.800 metrów, a 22 przeszło 4.800. Najwyższy szczyt na księżycu wynosi 7.603 metry; jest więc niższym od gór na ziemi, bo niektóre z nich wyższe są od niego o 500 do 600 sążni. Zrobimy tu pewną uwagę. Jeśli porównamy wielkość dwóch gwiazd, to góry księżycowe są względnie wyższe od gór ziemskich. Pierwsze stanowią setną siedemdziesiątą część średnicy księżyca, a drugie tylko tysiączną czterechsetną czterdziestą część średnicy ziemi. Ażeby góra ziemska dosięgła rozmiarów odpowiednich góry księżycowej, wysokość jej prostopadła musiałaby wynosić 6 1/2 mili, a tymczasem najwyższa ma tylko 9 kilometrów.

Z porównania wynika, iż łańcuch Himalaja ma trzy wierzchołki wyższe od księżycowych, to jest górę Everest, wysoką na 8.837 metrów, Kunchingura 8.588 metrów i Dawalagiri 8.187 metrów. Góry Doerfel i Leibnitz na księżycu, wysokością równają się górze Jewahir z tegoż samego łańcucha, 7.603 metrów. Newton, Casatus, Curtius, Short, Tycho, Clavius, Blancanus, Endymion, główniejsze szczyty Kaukazu i Apeninów, wyższe są od góry Mont-Blanc, która ma 4.810 metrów. Równe zaś są: górze Mont-Blanc – Moret, Theophyle, Catharnia, górze Monte Rosa 4.636 metrów, Piccolomini, Werner, Harpalus; górze Cervin 4.552 metrów, Macrobe, Eratosthene, Albateque, Delambre; szczytowi Teneryffy 3.710 metrów, Bacon, Cysatus, Phitolaus i wierzchołki Alp; górze Perdu w Pyreneach 3.354 metrów, Roemer i Bogusławski; i 3.237 metrów Herkules, Atlas, Furnerius.

Takie są główne punkty porównania, które pozwalają ocenić wysokość gór księżycowych. Droga, jaką pocisk przebywał, prowadziła podróżników do tej górzystej okolicy półkuli południowej, gdzie właśnie wznosiły się najwspanialsze okazy orografii księżycowej.

 

Rozdział XVII

Tycho.

 

godzinie 6 wieczorem pocisk przechodził o 60 tylko kilometrów od bieguna południowego, to jest, znajdował się w takiej samej prawie odległości, jak i od bieguna północnego. Linia więc krzywa eliptyczna ściśle się rysowała.

Podróżnicy nasi odzyskali w tej chwili dobroczynny wpływ promieni słonecznych; widzieli znowuż te gwiazdy, posuwające się wolno ze wschodu na zachód. Powitano słońce donośnym okrzykiem radości; wraz ze światłem powracało i ciepło, które przeniknęło szybko przez metalowe ściany. Szyby odzyskały zwykłą swą przezroczystość; jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, znikła z nich lodowa powłoka. Gaz został też zaraz przygaszonym.

– Ah! jak przyjemne są te ciepłe promienie – zawołał Nicholl – z jakąż niecierpliwością, po tak długiej nocy, oczekiwać muszą Selenici ukazania się nanowo tej gwiazdy dnia.

woks34.jpg (204406 bytes)

– Tak – potwierdził Ardan, wciągając w siebie ten eter błyszczący; światło i ciepło – wszak to życie całe!

W tej chwili spód pocisku zdawał się lekko odsuwać od powierzchni księżyca, opisując elipsę, dość wydłużoną. Z tego punktu Barbicane i jego towarzysze mogliby widzieć ziemię, gdyby ta była w pełni, lecz pogrążona w irradyacyi słonecznej była zupełnie niewidzialną. Oczom ich przedstawiał się ciekawszy widok tej południowej strony księżyca, przez lunetę sprowadzonej do odległości pół ćwierci mili. Nie odchodzili oni od swych okienek, notując wszystkie szczegóły tego dziwnego lądu.

Góry Doerfel i Leibnitz stanowią dwie oddzielne grupy, ciągnące się prawie aż do bieguna południowego. Pierwsza grupa ciągnie się od bieguna do 84 równoleżnika, na wschodniej części gwiazdy; druga na brzegu wschodnim idzie od 65° szerokości do bieguna.

Na kancie ich, nierówno się wijącym, ukazywały się smugi światła, tak jak je opisał ojciec Secchi. Barbicane jednak z większą niż sławny astronom rzymski dokładnością, mógł poznać ich naturę.

– To są śniegi! – zawołał.

– Śniegi? – powtórzył Nicholl.

– Tak, Nichollu, śniegi, którymi powierzchnia jest zmrożona. Patrz, jak ona odbija promienie jasne. Lawy zastygłe nie dałyby tak silnego odblasku. Jest więc woda, jest powietrze na księżycu, choćby ich było najmniej, zawsze są, nie ulega to najmniejszej wątpliwości.

Tak, nie ulega to wątpliwości, i jeśli kiedy Barbicane powróci na ziemię, jego notatki świadczyć będą o tym fakcie, tak ważnym w obserwacyach selenograficznych.

Góry Doerfel i Leibnitz wznosiły się pośród płaszczyzn średniej rozległości otoczonych niezliczoną ilością gór okręgowych i wałów pierścieniowych. Te dwa łańcuchy jedynie spotykają się w okolicach gór okręgowych. Stosunkowo nie bardzo wyniosłe, mają kilka większych wierzchołków, z których najwyższy dosięga 7.603 metrów.

Pocisk jednakże unosił się nad tem wszystkiem, a wyniosłości ginęły w natężonem świetle tarczy. Podróżnicy często mieli przed oczami widok tych krajobrazów księżycowych bez stopniowania barw i cieniów, zanadto białe lub czarne, bo brakło im światła rozproszonego. Jednakże widok tego świata samotnego był ciekawym, choćby tylko przez samą swą dziwaczność. Wznosili się oni ponad temi chaotycznemi okolicami, jak gdyby ich tam zaniosła siła huraganu; wierzchołki gór przesuwały się pod ich stopami, wzrok zapuszczali we wklęsłości i rozpadliny, wdzierali się na wały, szperali w głębiach tajemniczych; nigdzie jednak nie natrafili śladu wegetacyi, ani mieszkań; nic, prócz olbrzymich przestrzeni, zalanych lawą, tworzących jakby niezmierzone zwierciadła, w których promienie słoneczne odbijały się z blaskiem nie do zniesienia. Nie było świata żywego, tylko świat zmarły, w którym zaspy śniegowe, staczając się ze szczytów gór, spadały w przepaść bez szumu; posiadały ruch, lecz niedostawało im odgłosu.

Barbicane twierdził, iż wypukłości brzegów tarczy chociaż podlegały siłom różnym od sił krain środkowych, przedstawiały jednostajną konformacyę. Takie samo nagromadzenie okręgowe, taka sama wydatność gruntu. Można jednak było przypuścić, iż układ ich nie powinien być podobnym. W środku, w istocie skorupa księżyca miękka jeszcze, była pod wpływem podwójnej siły przyciągania księżyca i ziemi, działającej według jednej linii w kierunkach przeciwnych. Na brzegach zaś tarczy, siła przyciągania księżycowa była prostopadła do siły przyciągania ziemi. Zdaje się wciąż, iż wyniosłości gruntu powstałe w tych dwu warunkach powinny przyjąć kształt zupełnie odmienny. Tak nie było. Z tego wynika, iż księżyc w sobie samym znalazł zasadę swego układu, nie potrzebując żadnych sił postronnych. To właśnie usprawiedliwiało godne uwagi zdanie Arago: »Żadne działanie zewnętrzne nie przyczyniło się do wytworzenia wypukłości księżyca«.

Bądź co bądź w stanie obecnym świat ten był obrazem śmierci, i nie można było powiedzieć, aby kiedykolwiek był ożywionym.

woks33.jpg (217310 bytes)

Ardanowi zdawało się jednak, iż rozpoznaje gromadę zwalisk, na którą zwrócił uwagę Barbicana. Było to prawie na 80 równoleżniku i pod 30° długości. Ten stos kamieni regularnie rozłożonych, wyobrażał obszerną fortecę, wznoszącą się nad jedną z długich rozpadlin, które niegdyś służyły za łożyska rzekom w epoce przedhistorycznej. W pobliżu, na wysokość 5.646 metrów wznosiła się góra pierścieniowa Short, równa Kaukazowi azyatyckiemu. Ardan z uporem obstawał przy »oczywistości« swej fortecy. Twierdził, iż widzi na dole zburzone wały miasta; dalej nietknięte jeszcze sklepienia portyku; tam dwie czy trzy kolumny, spoczywające pod swemi podmurowaniami; tu, rzęd łuków, które kiedyś musiały dźwigać na sobie rury wodociągu; gdzieindziej znowuż zniszczone filary olbrzymiego mostu, ciągnące się przez całą szerokość rozpadliny. Widział on to wszystko, ale z taką imaginacyą w spojrzeniu, przez lunetę tak fantastyczną, iż można było wątpić w prawdziwość jego obserwacyi, a jednak, któż mógł twierdzić z pewnością, iż wesoły francuz wistocie nie dostrzegał tego, czego dwaj jego towarzysze widzieć nie chcieli.

Czas był nadto kosztowny, aby go tracić na bezużyteczne sprzeczki. Miasto księżycowe, prawdziwe czy urojone, znikło już w oddali. Odległość pocisku od tarczy księżycowej zaczynała się powiększać, coraz trudniej było też rozróżniać szczegóły. Widniały tylko jeszcze wyniosłości, góry okręgowe, kratery i płaszczyzny.

Na lewo widać było w tej chwili jedną z najwspanialszych gór okręgowych na księżycu. Był to Newton – którego Barbicane bez trudności rozpoznał na swej mapie.

Newton znajduje się pod 77° szerokości południowej i 16° długości wschodniej. Tworzy on krater pierścieniowy, którego wały wzniesione na 7.264 metry, zdawały się być nieprzebyte.

Barbicane zwrócił uwagę towarzyszy na okoliczność, iż wyniesienie tej góry ponad okoliczną płaszczyznę było o wiele mniejsze niż głębokość jej krateru. Ta potężna dziura nie dała się zmierzyć; była to przepaść niezgłębiona, na której dno promienie słońca nigdy przedostać się nie mogły. Tam, według Humboldta, panuje wieczna ciemność, której niezdołałoby rozjaśnić światło ziemi i słońca.

– Newton – rzekł Barbicane – jest najdoskonalszym typem gór pierścieniowych, których na ziemi niema. Dowodzą one, że utworzenie się księżyca zapomocą ostudzenia powstało z przyczyn nagłych; bo, kiedy pod parciem wewnętrznych ogni, wychodziły ogromne wyniosłości, głębiny cofały się i obniżały znacznie pod poziom księżycowy.

– Nie sprzeczam się o to – odpowiedział Ardan.

Po upływie paru minut pocisk unosił się nad górą pierścieniową Moret. Zdała przesunął się wzdłuż szczytów góry Blancanus, a około 7 i pół wieczorem, dotarli do góry okręgowej Clavius.

Góra ta, jedna z największych na tarczy, położona jest pod 58° szerokości południowej i 15° długości wschodniej. Wysokość jej obliczają na 7.091 metrów. Podróżnicy, z odległości 400 kilometrów lunetami sprowadzonej do 4, mogli podziwiać całość rozległego krateru.

– Wulkany ziemskie – twierdził Barbicane, – są tylko kretowiskami w stosunku do wulkanów księżycowych. Przy pomiarze dawnych kraterów, utworzonych przez pierwsze wybuchy Wezuwiusza i Etny, znaleziono je szerokimi na 6.000 zaledwie metrów. We Francyi, góra okręgowa Cantal ma 10 kilometrów; takaż góra na wyspie Ceylon 70 kilometrów i ta uważana jest za największą na kuli ziemskiej. Cóż znaczą te średnice w porównaniu ze średnicą góry Clavius, nad którą bujamy w tej chwili?

– Jakaż jest jej szerokość? – zapytał Nicholl.

– 227 kilometrów – odpowiedział Barbicane. – Jest to wprawdzie największa na księżycu góra okręgowa, ale liczne inne mają po 200, 150, 100 kilometrów.

woks35.jpg (191228 bytes)

– Ah! przyjaciele, – zawołał Ardan – wyobrażacie sobie zapewne, co się to musi dziać na tej spokojnej gwiaździe nocy, kiedy wszystkie kratery jednocześnie zaczną huczeć, wyrzucać potoki lawy, grad kamieni, kłęby dymu i rzekę płomieni! Jakiż to wspaniały i uroczy być musi widok! A teraz księżyc ten jest tylko nędznym szkieletem fajerwerku, którego race, szmermele i słońca, po wspaniałym wybuchu zostawiły tylko puste ładunki. Któż zdoła zbadać prawdziwą przyczynę tych kataklizmów?

Barbicane nie słuchał uwagi Ardana. Badał wały Claviusa, utworzone z wysokich gór, ciągnących się na przestrzeni kilkumilowej. W głębi jej olbrzymiego wydrążenia wiło się sto małych, wygasłych kraterów; dziurawiły one grunt jak rzeszoto, a nad tem wszystkiem panował wierzchołek, wznoszący się na 5.000 metrów.

Płaszczyzna okoliczna miała wygląd samotny i ponury. Wyniosłości, zwaliska gór i ułamki szczytów wyglądały bardzo ponuro. Zdawało się, iż satelita pękł w tem miejscu i rozprysnął się na kawałki.

Pocisk wciąż posuwał się dalej, a chaos i nieporządek zawsze był taki sam. Góry okręgowe, kratery, zapadłe wyniosłości, następowały jedne po drugich. Płaszczyzny i morza zniknęły. Szwajcarya, Norwegia bez końca. Nareszcie, w samym środku tej okolicy zapadłej, w miejscu najwydatniejszem, wznosiła się najpiękniejsza z gór tarczy księżycowej, Tycho, dla której potomność zachowa na zawsze imię słynnego astronoma duńskiego.

Każdy, kto obserwował uważnie księżyc w pełni na czystem niebie, zwrócił zapewne uwagę na ten punkt błyszczący półkuli południowej. Ardan dla określenia go użył wszelkich przenośni, jakich mu dostarczyć mogła bujna jego fantazya. Wedle niego Tycho był gorejącym ogniskiem światła, punktem środkowym irradyacyi kraterem, wyrzucającym promienie. Był to jego zdaniem środek koła iskrzącego, oko ogromne, napełnione płomieniami, opaska wykuta na głowę Plutona. Tycho, zgromadza tyle światła, iż mieszkańcy ziemi mogą widzieć go bez lunet, chociaż znajduje się w odległości 100.000 mil. Można więc sobie wyobrazić, jakie było natężenie tego światła w oczach obserwatorów, oddalonych tylko o 150 mil. Jasność tak była trudną do zniesienia, iż Barbicane i jego towarzysze musieli nad gazem okopcić szkła lunet, aby mogli na nią patrzeć i w niemem podziwieniu patrzyli i rozważali. Wszystkie wrażenia skupiły się w ich wzroku, tak, jak życie pod wielkiem wzruszeniem zlewa się całe w sercu.

Tycho należy do systemu gór promienistych jak Arystarch i Kopernik, lecz jako najwyższa świadczy najlepiej o tem działaniu wulkanicznem, jakiemu księżyc swe utworzenie zawdzięcza.

Tycho znajduje się pod 43° szerokości południowej i 12° długości wschodniej. Środek góry zajmuje krater szerokości na 87 kilometrów, kształtu nieco eliptycznego, i zamyka się w obrębie wałów pierścieniowych, które od wschodu i zachodu wznoszą się ponad płaszczyzną sąsiednią na 5.000 metrów wysokości.

Nawet fotografia nie jest zdolną oddać w całej pełni widoku tej góry niezrównanej, wszelkich wyniosłości ją otaczających i nierówności wewnętrznych jej krateru. Tycho dopiero podczas pełni księżyca okazuje się w całej świetności. Z powodu braku cieni, skrócenia perspektywiczne nikną, a widoki wychodzą białe. Szkoda, bo wielce ciekawem byłoby dokładne zdjęcie fotograficzne tej dziwnej krainy. Jestto nagromadzenie dziur, jam, kraterów, a dalej cała sieć wulkaniczna, zarzucona na grunt chropowaty. Pojąć łatwo, iż wrzenia wybuchu wewnętrznego zachowały swój kształt pierwotny. Skrystalizowane ostudzeniem, są one jakby powtórzeniem tego widoku, jaki przedstawiał niegdyś księżyc pod wpływem działania sił plutonicznych.

Odległość, dzieląca naszych podróżników od pierścieniowych wierzchołków góry Tycho, nie była tak wielką, aby nie mogli oznaczyć ważniejszych jej szczegółów. Na gruncie okolicznym góry, przyczepione do boków pochyłości wewnętrznej i zewnętrznej, wznosiły się jak olbrzymie tarasy. Na zachodniej stronie były one o 300 do 400 stóp wyższe niż na wschodniej. Żaden system uzbrojenia ziemskiego nie dałby się porównać z tą naturalną fortyfikacją. Miasto, zbudowane w głębi tej wklęsłości okręgowej, byłoby zupełnie niedostępne.

Niedostępne i cudownie rozmieszczone na tym gruncie, odznaczonym malowniczemi wyniosłościami. Natura nie zostawiła płaskiej i próżnej głębiny tego krateru. Posiadał on swoją orografię wyłączną, czyniącą zeń jakby świat oddzielny. Podróżnicy wyraźnie mogli odróżnić ostrokręgi, pagórki środkowe i grunty znakomicie od natury przysposobione do przyjęcia arcydzieł architektury selenickiej. Tu widniało pomieszczenie na świątynię, forum; tutaj miejsce na podmurowanie pałacu. Nad wszystkiem panowała góra, wysoka na 1.500 stóp.

– Ah! – zawołał Ardan, oczarowany tym widokiem – jakieżby w tym pierścieniu wspaniałe miasto zbudować można! Miasto spokojne, ciche, zdala od wszystkich nędz ludzkich. Jakżeby tu żyli spokojnie i samotnie wszyscy mizantropi, nienawidzący ludzkość – wszyscy, którym obrzydło życie społeczne.

– Wszyscy, powiadasz? O! zabrakłoby niewątpliwie dla nich miejsca! – spokojnym tonem odparł Barbicane.

 

Rozdział XVIII

Ważne pytania.

 

ocisk tymczasem ominął obwód góry Tycho. Barbicane i jego towarzysze z uwagą obserwowali wtedy świetlne promienie, jakie słynna góra rozprasza na wszystkie strony.

A w samej rzeczy, cóż to była ta aureola promienista? Pytanie to wielce zajmowało Barbicane. Widział on wydłużające się we wszystkich kierunkach bruzdy świetlne, o wystających brzegach i wklęsłych środkach; jedne szerokie na 20 kilometrów, inne na 50. Błyszczące te smugi ciągnęły się w niektórych miejscach na 300 mil do góry, i zdawały się okrywać połowę półkuli południowej, mianowicie od wschodu, północo-wschodu i północy. Jedna z takich smug biegła aż do góry okręgowej Neandre, leżącej na 40 południku. Inna, tworząc koło, przecinała morze Nektaru, a przebiegłszy odległość 400 mil, ginęła w łańcuchu Pirenejów. Inne od zachodu okrywały promienistą siecią morza Chmur i Humorów.

Skąd powstawały te jasne promienie, ciągnące się przez płaszczyzny, tak samo jak i przez najwyższe góry? Wszystkie z jednego wspólnego wychodziły miejsca – z krateru Tycho. Herschell przypisywał blask ich dawniejszym strumieniom zakrzepniętej lawy; przypuszczenie to jednak nie zostało uwzględnione. Inni astronomowie w tych promieniach widzieli rzędy brył nieregularnych, wyrzuconych w epoce tworzenia się góry Tycho.

– A czemużby tak być nie miało? – zapytał Nicholl Barbicana.

– Bo regularność tych jasnych linii i siła potrzebna do zaniesienia materyi wulkanicznych na taką daleką przestrzeń, są trudne do wyjaśnienia.

– Do licha! – zawołał Ardan – zdaje mi się, iż nie trudno wytłumaczyć pochodzenie tych promieni.

– Naprawdę? – pytał Barbicane.

– Tak – odparł Ardan. – Dość powiedzieć, iż jestto wielkie rozpryśnienie, takie samo, jakie powstaje na szybie, uderzonej kulą lub kamieniem.

– Zgoda! – odparł Barbicane z uśmiechem. – Ależ jaka ręka byłaby dość silną do wyrzucenia takiego kamienia?

– Ręka wcale nie jest potrzebna – odpowiedział Ardan niezmieszany – a kamieniem mogła być kometa.

– Ah! kometa! – zawołał Barbicane – nadużywasz już tych komet! Mój kochany przyjacielu, objaśnienie twoje jest wcale niezłe, tylko ta kometa zupełnie jest niepotrzebna. Uderzenie mogło wyniknąć z wnętrza gwiazdy. Nagłe skurczenie skorupy księżyca przy ostyganiu mogło spowodować to olbrzymie pęknięcie.

woks36.jpg (197202 bytes)

– Nie mam nic przeciwko temu, niech będzie kurcz, niech sobie będzie i kolka księżycowa, wszystko mi jedno – odpowiedział Ardan.

– Zresztą – dodał Barbicane – tak samo twierdził angielski uczony Nasmyth – i to mi dostatecznie objaśnia promieniowanie tych gór.

– Widać więc, że ten Nasmyth był niegłupi – odrzekł śmiejąc się Ardan.

Podróżnicy przez czas dłuższy podziwiali blaski góry Tycho. Pocisk ich oblany jasnością wśród tej podwójnej siły przyciągania słońca i księżyca, musiał wyglądać jak kula ognista. Od znacznego zimna przeszli oni nagle w ogromne gorąco. Natura przysposabiała ich w ten sposób do zostania Selenitami.

Zostania Selenitami! Myśl ta raz jeszcze wysunęła pytanie, czy księżyc jest zamieszkany. Czy mogli w tej sprawie dać stanowczą odpowiedź: tak lub nie? Ardan zapytywał przyjaciół o zdanie, czy ród ludzki i zwierzęcy jest reprezentowanym na księżycu, czy też nie?

– Sądzę – rzekł Barbicane – iż możemy odpowiedzieć, lecz pytanie powinno być postawione w innej formie.

– To postaw je inaczej.

– Zadanie – mówił Barbicane – jest podwójne i podwójnego wymaga rozwiązania: czy księżyc jest zamieszkany? czy księżyc był zamieszkany?

– Prawdę powiedziawszy, nie wiem tego – odpowiedział Ardan.

– Ja odpowiadam przecząco – powiedział Barbicane. – W stanie, w jakim księżyc jest obecnie, z tą powłoką atmosferyczną, zapewne bardzo niewielką, swemi morzami, po większej części wyschniętemi, swemi wodami niewystarczającemi, swoją wegetacyą ograniczoną, swojemi raptownemi przejściami z gorąca do zimna, swemi nocami i dniami, trwającemi po 354 – nie zdaje mi się być zamieszkanym, ani mogącym zadosyć uczynić potrzebom niezbędnym do istnienia, jak my je rozumiemy.

– Zgadzam się z tem – odparł Nicholl. – Ale czy księżyc nie jest zamieszkanym przez istoty inaczej niż my uorganizowane?

– Na to pytanie – odrzekł Barbicane – jeszcze trudniej dać odpowiedź. Spróbuję jednak, lecz zapytam cię, Nichollu, czy zdaje ci się, że ruch jest koniecznym wynikiem istnienia, bez względu na jego organizacyę.

– Nie ulega wątpliwości – odpowiedział Nicholl.

– A zatem, mój przyjacielu, przypomnę ci, że obserwowaliśmy lądy księżycowe z odległości 500 co najwyżej metrów i nie dostrzegliśmy nic, coby się poruszało na powierzchni księżyca. Obecność ludzi zaznaczyłaby się jakimiś budynkami, lub choćby zwaliskami, A my co widzieliśmy? wszędzie i zawsze pracę geologicznej natury, nigdy i nigdzie pracy człowieka. Jeśli więc przedstawiciele państwa zwierzęcego istnieją na księżycu, chyba zakopali są w niezgłębionych wklęsłościach, do których wzrok ludzki przedrzeć się nie może; a tego przypuścić nie mogę, bo zostawiliby ślady swego przejścia na tych płaszczyznach, które musi okrywać warstwa atmosfery, choćby najmniej podniesionej. Otóż tych śladów nigdzie nie widać. Pozostałoby zatem jedyne przypuszczenie rasy istot żyjących, którym ruch (będący życiem) nie jest znanym.

– Czyli, co na jedno wyjdzie, istot żywych a nie żyjących – dodał Ardan.

– Tak jest – mówił Barbicane – dla nas to niema żadnego znaczenia.

– Możemy zatem sformułować ostatecznie naszą odpowiedź – rzekł Ardan.

– Możemy – dodał Nicholl.

– A więc! – wygłosił Ardan poważnym głosem: – Komisya naukowa, zgromadzona w pocisku klubu puszkarskiego, opierając swe zdania na faktach świeżo obserwowanych, jednomyślnie powzięła uchwałę w sprawie zamieszkalności księżyca i orzekła, że ten nie jest zamieszkany.

Uchwałę tę podpisał Barbicane w pugilaresie swoim, gdzie spisano protokół posiedzenia dnia 6 grudnia.

– A teraz – rzekł Nicholl – przystąpmy do drugiego pytania, będącego w związku z pierwszem. Zapytuję więc szanowną komisyę: czy księżyc, jeśli nie jest zamieszkany obecnie, nie był poprzednio zamieszkany?

– Barbicane ma głos – zawołał Ardan.

– Moi przyjaciele – odpowiedział Barbicane – nie czekałem na obecną podróż, aby sobie zdać sprawę z poprzedniej zamieszkalności księżyca; dodam więc tylko, iż teraźniejsze nasze obserwacye utwierdzają mnie tylko w poprzedniem przekonaniu. Sądzę, iż księżyc był zamieszkały przez rasę ludzką, tak samo jak i nasza uorganizowaną, iż posiadał zwierzęta podobne do zwierząt ziemskich – lecz, że zarówno rasa ludzka, jak i zwierzęca przeżyły swój czas i wygasły na zawsze.

– A zatem – rzekł Ardan – księżyc byłby światem wcześniejszym niż ziemia?

– Nie – odpowiedział Barbicane – nie jest on wcześniejszym od ziemi, lecz prędzej się od niej zestarzał, a utworzenie jego i zniszczenie musiały być o wiele szybsze. Siły organizacyjne materyi były o wiele gwałtowniejsze wewnątrz księżyca niż wewnątrz ziemi. Najlepszym tego dowodem jest obecny stan tej tarczy, popękanej i powydymanej tak bezładnie. Księżyc i ziemia w początkach swoich były masami gazowemi. Gazy te skutkiem różnych oddziaływań przeszły w stan płynny, i z tego utworzyła się masa stała. Ziemia niezawodnie musiała być jeszcze w stanie gazu lub płynu, gdy księżyc już chłodem owiany i skrzepnięty stawał się zamieszkanym.

– I ja tak sądzę – rzekł Nicholl.

– Wówczas – prawił dalej Barbicane – otaczała go atmosfera. Wody zawarte w tej powłoce gazowej nie mogły się ulotnić. Pod wpływem powietrza, wody, światła, ciepła słonecznego i ciepła wewnętrznego, wegetacya rozszerzyła się na lądach przygotowanych do jej przyjęcia i z pewnością życie objawiło się w tym czasie, bo natura nie wysila się na rzeczy bezużyteczne.

– Wiele jednak zjawisk – mówił Nicholl – nierozłącznych z ruchami naszego satelity, musiało przeszkadzać rozwojowi królestwa roślinnego i zwierzęcego. Wymienię tu tylko te dni i noce trwające po 354 godzin.

– Przy biegunach ziemskich – odezwał się Ardan – trwają one po 6 miesięcy.

– Przykład nie mający żadnego znaczenia, bo bieguny nie są zamieszkane.

– Trzeba nam zwrócić uwagę, kochani przyjaciele – mówił Barbicane – że jeśli w obecnym stanie księżyca te długie dnie i noce wytwarzają różnice temperatury, nieznośne dla organizmu, to inaczej było w owych czasach przedhistorycznych. Atmosfera otaczała tarczę płynną osłoną, a pary układały się w formie obłoków. Ta naturalna osłona łagodziła palące promienie słoneczne i wstrzymywała promieniowanie nocne. Światło jak i ciepło mogły rozlewać się w powietrzu. Skąd wynikała równowaga pomiędzy tymi wpływami, które przestały istnieć od czasu gdy atmosfera znikła prawie zupełnie. Zresztą zadziwię was…

– Oj! to! to! zadziw nas – zawołał Ardan.

– Sądzę, iż w owym czasie, kiedy księżyc był zamieszkanym, dnie i noce nie trwały po 354 godzin.

– A to dlaczego? – zapytał Nicholl.

– Gdyż prawdopodobnie wówczas ruch obrotowy księżyca około swej osi nie był równy jego ruchowi obiegowemu; równość tę posiada teraz każdy punkt tarczy w ciągu 15 dni wystawionych na działanie promieni słonecznych.

– Zgadzam się z tem – odrzekł Nicholl – lecz dlaczegóż te dwa ruchy nie były równe wówczas, gdy są równe obecnie?

– Ponieważ na tę równość wpływało działanie ziemi; a skąd wiemy, że siła przyciągania miała dość mocy do zmienienia ruchów księżyca w opoce, kiedy ziemia była jeszcze w stanie płynnym?

– Ależ znowu – pytał dalej Nicholl – skąd pewność, iż księżyc był zawsze satelitą ziemi?

– A skąd wiemy – dodał Ardan – iż księżyc nie istniał o wiele wcześniej od ziemi?

– Są to – rzekł Barbicane – pytania trudne do rozwiązania, lepiej nie zgłębiajmy ich. Przypuśćmy tylko niedostateczność pierwotnej siły przyciągania, a wówczas wskutek nierówności dwóch ruchów: obiegowego i obrotowego, noce mogły następować po sobie na księżycu, tak samo, jak to się odbywa na ziemi. Zresztą i bez tych warunków życie było możliwem.

– A zatem – pytał Ardan – ludzkość wyginęła na księżycu?

– Tak – odpowiedział Barbicane – lecz może po tysiącach wieków swego istnienia. Potem zwolna atmosfera się rozrzedzała, a tarcza stała się niemożliwą do zamieszkania, jak nią będzie kiedyś ziemia przez ostudzenie.

– Przez ostudzenie?

– Tak – odparł Barbicane. – W miarę jak ognie wewnętrzne gasły, materya rozpalona zsiadała się, a skorupa księżyca ostygła. Potem następowały skutki tego zjawiska: zniknienie istot organicznych i roślinności. Wkrótce atmosfera się rozrzedziła, prawdopodobnie odciągnięta przez siłę przyciągania ziemi; powietrze konieczne do oddychania uszło, a woda ulotniła się przez wyparowanie. Wówczas księżyc stał się niemieszkalnym, a więc i nie był zamieszkanym.

– Utrzymujesz zatem, iż podobny los czeka także ziemię?

– Tak się przynajmniej zdaje.

– A kiedy to nastąpi?

– Gdy ostudzenie skorupy ziemi uczyni ją niemieszkalną.

– A czy obliczono, kiedy to nastąpić może?

– Naturalnie.

– I ty znasz to obliczenie?

– Znam!

– To powiedz, zaklinam cię – krzyczał Ardan – nie wytrzymam z niecierpliwości.

– Kochany Michale – prawił spokojnie i wolno Barbicane – wiadomo, jakiemu obniżeniu temperatury ulega ziemia w ciągu jednego wieku. Otóż, według dokładnego obrachunku, średnia temperatura sprowadzoną będzie do zera po upływie 400.000 lat!

– 400.000 lat! – zawołał Ardan. – Ah! oddycham! Wistocie byłem mocno przestraszony! Słuchając cię, kochany Barbicanie, wyobrażałem sobie, iż nam już tylko 50.000 lat życia pozostaje!

Barbicane i Nicholl roześmieli się z niepokoju swego towarzysza. Poczem Nicholl, pragnąc zakończyć rozprawy, powrócił do drugiego pytania, dotąd nierozwiązanego.

– Czy zatem księżyc był zamieszkanym?– zapytał.

Odpowiedź wypadła jednomyślna i twierdząca. Lecz, podczas tej rozprawy, obfitującej w teorye zbyt śmiałe, chociaż streszczała ona pojęcia ogólne, przez wyniki nauki w tym względzie poparte – pocisk szybko pędził ku równikowi księżycowemu, wciąż miarowo oddalając się od tarczy. Ominął on górę okręgową Willem i 40 równoleżnik w odległości 800 kilometrów. Potem, pozostawiając na prawo Pilatus pod 30°, biegł dalej wzdłuż południowego brzegu morza Chmur, do którego brzegu północnego już się przybliżył. Liczne góry okręgowe przesuwały się niewyraźnie, wśród olśniewającej białości księżycowej. Podróżni pomiędzy innemi widzieli Bouilland i Purbach, kształtu prawie kwadratowego z kraterem w samym środku, dalej Arzachel, którego środkowa góra świeci blaskiem niedającym się określić.

Nakoniec, w miarę oddalania się pocisku, zarysy nikły z oczu, góry jak we mgle nikły w oddali, a z dziwnego tego, choć wspaniałego odmętu pomieszania widoków satelity ziemskiego, niebawem w pamięci ich pozostało tylko wspomnienie niezatarte.

 

Rozdział XIX

Walka z niepodobieństwem.

 

rzez czas dość długi Barbicane i jego przyjaciele w zamyśleniu spoglądali na ten świat, który tylko z daleka widzieli, jak Mojżesz ziemię Chanaan, i od którego oddalali się bezpowrotnie. Położenie pocisku względnie do księżyca uległo zmianie; teraz spód jego zwrócony był do ziemi.

Barbicane zdziwił się wielce, spostrzegłszy tę zmianę. Jeżeli kula miała krążyć naokoło księżyca, opisując orbitę eliptyczną, dlaczegóż nie zwracała się do niego swym cięższym końcem, jak to czyni księżyc względem ziemi? Było w tem coś niezrozumiałego.

Obserwując bieg pocisku, można było dostrzedz, iż odsuwając się od księżyca, postępuje po linii krzywej, odpowiadającej linii, po jakiej postępował, zbliżając się do niego. Opisywał więc elipsę bardzo wydłużoną, ciągnącą się prawdopodobnie do miejsca równego przyciągania, w którem zobojętniają się wpływy ziemi i księżyca.

Jedynie taki tylko wniosek mogli wyprowadzić podróżnicy z obserwacyi dokonanych.

Pytania też zaraz jak grad się posypały.

– Gdy dojdziemy do tego miejsca, cóż się z nami stanie? – zapytał Ardan.

– Niewiadome – odrzekł Barbicane.

– Sądzę jednak, iż można robić wnioski.

– Dwa – odpowiedział Barbicane – mianowicie: albo szybkość pocisku będzie wtedy niedostateczną, i pozostanie on na zawsze nieruchomym na tej linii podwójnego przyciągania…

– Wolę już drugi wniosek, jakikolwiek on będzie – dokończył Ardan.

– Albo też prędkość jego będzie dostateczną, i wtedy rozpocznie on nanowo swą drogę eliptyczną, aby tak przez wieki krążyć naokoło księżyca – dokończył Barbicane.

– To także niezbyt pocieszające – rzekł Ardan. – Zostać sługami satelity, którego przywykliśmy sami za sługę uważać! Taka to przyszłość ma nas czekać?

Barbicane i Nicholl nic nie odpowiedzieli.

– Milczycie? – zawołał niecierpliwy Ardan.

– Nie mamy co odpowiedzieć – rzekł Nicholl.

– Czy nie można temu zaradzić?

– Nie – odpowiedział Barbicane. – Czyż chciałbyś walczyć z niepodobieństwem?

– Dlaczegóżby nie? – czyż francuz i dwaj amerykanie mieliby się cofnąć przed wyrazem – niepodobieństwo?

– Cóż więc chcesz czynić?

– Opanować ten ruch, który nas unosi.

– Opanować go?

– Tak – odparł Ardan – zapalając się coraz bardziej, zatamować go lub zmienić, użyć go nareszcie do spełnienia naszych zamiarów.

– A to jakim sposobem?

– To już wasza rzecz. Jeżeli artylerzyści nie są panami swej kuli, to przestają być artylerzystami. Jeśli pocisk rozkazuje kanonierowi, to należy kanoniera na jego miejsce wpakować do armaty. Także mi uczeni, na honor! Nie wiedzą teraz co robić, jak mnie namówili…

– Namówili! – krzyknęli jednocześnie Nicholl i Barbicane. – Namówili! co przez to rozumiesz?

– Skarg tu nie trzeba! – rzekł Ardan. – Ja się nie żale. Podoba mi się ta przechadzka! zadowolony jestem z waszej kuli! Ależ do licha, zróbmy coś nareszcie, aby spaść gdziekolwiek, jeśli już na księżyc spaść nie możemy.

– Samibyśmy tego pragnęli – mój Ardanie – rzekł Barbicane – ale brak nam sposobu…

– Czy nie można zmienić biegu kuli?

– Nie!

– Ani zmniejszyć prędkości?

– Także nie!

– Ani nawet, uwalniając się od ciężaru, jak to czynią z okrętami przeładowanymi?

– Cóż chcesz wyrzucić? – zapytał Nicholl. – Nie posiadamy żadnego ciężaru, a zresztą sądzę, iż pocisk wówczas pędziłby z większą jeszcze szybkością.

– Z mniejszą – mówił Ardan.

– Z większą – odpowiedział Nicholl.

– Ani z większą – ani z mniejszą – powiedział Barbicane – chcąc pogodzić sprzeczających się; bo, nie zapominajcie, że bujamy w próżni, gdzie gatunkowa ciężkość nic nie znaczy.

– A więc – zawołał Ardan stanowczo – pozostaje nam tylko…

– Co? – spytał Nicholl.

– Zjeść śniadanie! – wesoło odpowiedział francuz.

I w samej rzeczy, jakkolwiek śniadanie nie miało żadnego wpływu na kierunek pocisku, można je było spożyć bez obawy, a przynajmniej dla żołądka. Przyznać trzeba– iż Ardan wyborne miewał pomysły.

Towarzysze zasiedli zatem do śniadania o 2 godzinie zrana, ale czyż tu godzina mogła mieć jakie znaczenie? – Ardan traktował swych towarzyszy z uprzejmością, a buteleczka wina, wydobyta z jego piwniczki, zakończyła wesołą ucztę. Jeśli pomysły nie zawracały podróżnikom głowy, obawiać się było można, czy tego nie uczyni mocne wino z 1863 r.

Po śniadaniu powrócono do obserwacyi.

woks37.jpg (183854 bytes)

Naokoło pocisku trzymały się w jednakowej zawsze odległości wszystkie przedmioty z niego wyrzucone. Kula w swoim ruchu postępowym naokoło księżyca widocznie nie przebyła żadnej atmosfery, bo ciężar gatunkowy tych różnych przedmiotów byłby już zmienił ich posuwanie się w przestrzeni.

Od strony ziemi nic nie było widać. Liczyła ona dopiero dzień jeden, bo dnia poprzedniego o północy była na nowiu, a dwa dni miały jeszcze upłynąć, zanim jej sierp, uwolniony od promieni słonecznych, będzie mógł Selenitom służyć za zegar, bo w swoim ruchu wirowym każdy jej punkt przechodzi zawsze we 24 godzin później przez ten sam południk księżyca.

Od strony księżyca widok był odmienny; gwiazda świeciła w całym blasku w pośród niezliczonych konstelacyi, których czystości nie mogły przyćmić jego promienie. Na tarczy płaszczyzny nabierały już tej ciemnej barwy, jaka się z ziemi zauważyć daje. Reszta pozostała błyszczącą, a wpośrodku tego iskrzenia się ogólnego, góra Tycho odznaczała się jak słońce.

Barbicane nie mógł żadną miarą oznaczyć szybkości pocisku, lecz przypuszczał, iż szybkość ta miarowo zmniejszać się musiała, odpowiednio do praw mechaniki analitycznej.

I rzeczywiście, przypuściwszy, że kula opisywała orbitę naokoło księżyca, ta orbita musiała koniecznie być eliptyczną. Nauka przekonywała, że tak być musiało. Każdy przedmiot, krążący naokoło ciała przyciągającego, podlega temu prawu. Wszystkie orbity opisane w przestrzeni są eliptyczne, jak naprzykład satelity naokoło planet, planety naokoło słońca, słońca naokoło gwiazdy nieznanej, służącej mu za punkt środkowy. Dlaczegóżby pocisk miał się uchylać od tego prawa przyrodzonego?

W orbitach eliptycznych, ciało przylegające zajmuje zawsze jedno z ognisk elipsy; Satelita znajduje się przeto w pewnej chwili bliższym, a w innej znowu dalszym od gwiazdy, wokoło której krąży. Gdy ziemia bliższą jest od słońca, znajduje się w swojem perihelium, a gdy jest najbardziej od niej oddaloną, to w aphelium.

Co zaś do księżyca, gdy jest najbliżej ziemi, znajduje się na swem perigeum, a gdy najwięcej oddalonym od niej, w apogeum. Chcąc użyć wyrażeń odpowiednich, któreby wzbogaciły język astronomów, jeśli uważać będziemy pocisk jako satelitę księżyca, musimy powiedzieć, że najbardziej od niego oddalony jest w swej aposelenie, a najbliżej niego w swej perisilenie.

W ostatnim wypadku pocisk powinien dosięgnąć maksimum swej szybkości i odwrotnie. Otóż dążył on widocznie do swej aposelene, i Barbicane słusznie przypuszczał, iż szybkość jego zmniejszać się będzie aż do tego punktu, aby się mogła zwiększać znowuż w miarę zbliżenia się do księżyca. Szybkość taka byłaby nieznacząca, gdyby ten punkt przypadł razem z punktem równego przyciągania.

Barbicane badał skutki tych różnych położeń, myśląc nad tem, jakiby z tego można zrobić użytek, gdy nagle rozległ się krzyk Ardana.

– Do kroćset dyabłów! – wrzeszczał francuz, – przyznać trzeba, iż jesteśmy gawronami!

– Nie zaprzeczam – odpowiedział Barbicane – ale dlaczego?

– Bo mamy bardzo prosty sposób opóźnienia tej szybkości, z jaką oddalamy się od księżyca, a nie używamy go.

– A jakiż to sposób?

– Spożytkować siłę cofającą, jaką mamy w naszych racach.

– Wistocie – rzekł Nicholl.

– Tak jest – potwierdził Barbicane – nie spożytkowaliśmy jeszcze tej siły, ale ją spożytkujemy.

– Kiedy? – zapytał Ardan.

– Gdy okaże się tego potrzeba. Uważajcie, kochani przyjaciele, iż w położeniu obecnem pocisku, w położeniu jeszcze ukośnem względnie do tarczy księżyca, nasze race, zmieniając jego kierunek, mogłyby go oddalić zamiast zbliżyć do księżyca. A przecież celem naszym jest dostanie się na księżyc.

– Niezawodnie – odpowiedział Ardan.

– Trzeba więc czekać. Siła jakaś niepojęta ciągnie spodnią część pocisku do ziemi. Jest do prawdy podobnem, iż w punkcie równego przyciągania jego wierzchołek stożkowy zwróci się do księżyca. W owej chwili można się spodziewać, iż prędkość jego będzie równa zeru. Wówczas będzie chwila odpowiednia do działania i być może, iż przez użycie rac zaczniemy spadać na powierzchnię tarczy księżyca.

– Brawo! – zawołał Ardan.

– Nie mogliśmy zrobić tego przy pierwszem przejściu przez punkt obojętny, gdyż pocisk posiadał jeszcze wtedy szybkość bardzo znaczną.

– Wybornie wytłómaczone – rzekł Nicholl.

– Czekajmy zatem cierpliwie – dodał Barbicane – a mam nadzieję, iż dosięgniemy nareszcie celu zamierzonego.

To zakończenie Ardan powitał radosnymi okrzykami.

Pozostawało jeszcze jedno pytanie do rozwiązania: mianowicie, w jakiej chwili pocisk dojdzie do tego punktu równego przyciągania, w którym podróżnicy nasi postanowili zaryzykować ostatnią swą stawkę.

Aby obliczyć tę chwilę, choćby w przybliżeniu – Barbicane przejrzał swe notatki. Czas użyty na przebycie odległości pomiędzy punktem obojętnym a biegunem południowym, musiał być równy odległości, dzielącej biegun północny od punktu obojętnego. Godziny, oznaczające czas przebiegu, starannie były ponotowane; rachunek przeto stawał się łatwym.

Barbicane doszedł do wniosku, iż pocisk znajdzie się w tym punkcie o 1-ej godzinie po północy z 7 na 8 grudnia. W tej chwili była 3 godzina rano, z 6 na 7 grudnia. Jeśli więc nic nie stanie na przeszkodzie, pocisk za 22 godzin dojdzie do zamierzonego celu.

Race były przeznaczone pierwotnie, aby zwolnić spadanie kuli na księżyc, teraz zaś podróżnicy użyć ich chcieli do wywołania wprost przeciwnego skutku. Na wszelki wypadek były one w pogotowiu, i czekano tylko odpowiedniej chwili, aby je zapalić.

– Ponieważ nie mamy nic do roboty – rzekł Nicholl – proponuję więc…

– Cóż takiego? – spytał Barbicane.

– Abyśmy się przespali.

– Cóż znowu? – zawołał Ardan.

– Przez 40 godzin ani oka nie zmrużyliśmy – rzekł Nicholl. – Sen parogodzinny pokrzepi nam siły.

– Nie będę spał! – odpowiedział Ardan.

– Dobrze więc – odparł Nicholl – niech każdy robi, co mu się podoba, – ja się spać kładę!

I, wyciągnąwszy się na sofie, niebawem pogrążył się w śnie głębokim.

– Nicholl ma słuszność – rzekł Barbicane, – pójdę za jego przykładem.

W kilka minut potem i on zasnął.

woks38.jpg (220426 bytes)

– Doprawdy – rzekł Ardan zostawszy sam – ci praktyczni ludzie mają czasami niezłe pomysły.

To rzekłszy, wyciągnął długie swe nogi, ręce pod głowę założył, i usnął za przykładem swych towarzyszy.

Sen ich jednak nie mógł być ani długim, ani spokojnym. Umysł tych ludzi zanadto był zajęty i rzeczywiście, w kilka godzin potem, około 7-ej nad ranem wszyscy trzej jednocześnie zerwali się na nogi.

Pocisk oddalał się wciąż od księżyca, coraz więcej przechylając ku niemu swój koniec stożkowy. Zjawisko to trudnem było do zrozumienia aż dotąd, lecz jednocześnie odpowiadało zamiarom Barbicana.

Za 17 godzin miano przystąpić do działania. Dzień ten zdawał się bardzo dłużyć. Podróżnicy jakkolwiek odważni, bardzo byli wzruszeni w miarę zbliżania się chwili stanowczej, mającej rozstrzygnąć o ich losie: czy spadną na księżyc, czy też krążyć będą bezustannie. Z niecierpliwością przeto liczyli długie godziny. Barbicane i Nicholl zatopili się w rachunkach; Ardan kręcił się niespokojnie w ciasnej przestrzeni, przypatrując się bacznie błyszczącemu księżycowi.

Dzień tymczasem przeszedł bez wypadku. Północ ziemska nadeszła, zaczynał się dzień 8 grudnia. Nie umiano oznaczyć prędkości z jaką biegł pocisk, lecz żaden błąd niemógł się wcisnąć w rachunki Barbicana. O 1-ej godzinie zrana prędkość ta już będzie równa zeru.

Inne jeszcze zjawisko powinno było oznaczyć punkt zatrzymania się pocisku na linii obojętnej. W punkcie tym, gdy znikną siły przyciągające księżyca i ziemi, wszystkie przedmioty przestaną być ciężkimi. Szczególniejszy ten fakt, który tak zadziwił Barbicana i jego towarzyszy, miał się powtórzyć w tych samych warunkach za powrotem. W tej właśnie chwili działać było trzeba.

Już stożkowy wierzchołek pocisku znacznie się obrócił ku tarczy księżyca. Kula w takiem była położeniu, iż mogła zużytkować cały ruch wsteczny, wywołany użyciem rakiet. Wszystko zdawało się sprzyjać podróżnikom. Jeżeli szybkość pocisku zniweczoną zostanie na tym punkcie obojętnym, to jakkolwiek lekką będzie kula, jeden ruch stanowczy może sprowadzić spadanie jej na księżyc.

– Za 5 minut pierwsza! – odezwał się Nicholl.

– Wszystko gotowe – odpowiedział Ardan – zwracając lont przygotowany do płomienia gazowego.

– Zaczekaj – mówił Barbicane trzymając swój chronometr w ręku.

W tej chwili ciężkość nic już nie znaczyła; podróżnicy poznali to po sobie samych. Byli bardzo blizko punktu obojętnego, a może nawet już się na nim znajdowali.

woks39.jpg (210681 bytes)

– Pierwsza – zawołał Barbicane.

Ardan przysunął lont zapalony do głównej racy, łączącej się z innemi. Żaden huk nie dał się słyszeć wewnątrz, gdzie powietrza brakowało, lecz przez okienka Barbicane widział długie smugi ogniste, których błysk rychło zagasł.

Pocisk uległ wstrząśnieniu, które dość silnie dało się uczuć wewnątrz.

Trzej towarzysze patrzyli, słuchali, nic nie mówiąc i oddychając zaledwie. Wśród głębokiego milczenia, jakie zapanowało, bicie ich serc policzyć było można.

– Czy spadamy? – zapytał nareszcie Ardan.

– Nie – odpowiedział Nicholl – bo spód pocisku nie obraca się ku tarczy księżycowej.

W tej chwili, Barbicane, odskakując od okienka, odwrócił się do swych towarzyszy. Okropnie był blady, czoło miał zmarszczone, wargi mocno zaciśnięte.

– Spadamy! – wyszeptał nareszcie.

– Ah! – krzyknął Ardan, – na księżyc?

– Nie, na ziemię! – odpowiedział Barbicane.

– Do dyabła! – krzyknął Ardan lecz zaraz dodał: – otóż widzicie, wchodząc do tej kuli, myśleliśmy, że niełatwo będzie z niej się wydobyć!

I wistocie rozpoczęło się spadanie. Szybkość, jaką zachował pocisk, przeniosła go poza punkt obojętny. Wybuch rac nie mógł jej pohamować. Taż sama szybkość już raz przeciągnęła pocisk przez linię obojętną – teraz to samo się powtórzyło. Prawo fizyki chciało, żeby w swej drodze eliptycznej pocisk powtórnie przeszedł przez wszystkie punkty, przez które już raz przechodził.

Spadanie to było straszne, bo z wysokości 78.000 mil, a nic go powstrzymać nie mogło. Według praw balistyki, pocisk powinien był spaść na ziemię z taką samą szybkością, jaką posiadał przy wyjściu z kolumbiady, tj. z szybkością 16.000 metrów w ostatniej sekundzie.

Dla porównania przytoczymy tu, że obliczono, iż przedmiot rzucony z wieży na katedrze paryskiej Notre-Dame, wysokiej na 200 stóp, upadnie na bruk z szybkością 120 mil na godzinę. Tutaj pocisk powinien był spaść na ziemię z szybkością 57.600 mil na godzinę.

– Jesteśmy zgubieni! – wyrzekł Nicholl.

– A więc, jeśli umrzemy – odpowiedział Barbicane z uniesieniem religijnem – rezultat naszej podróży będzie nad program zwiększony. Tajemnicę jej sam Bóg nam dopowie! W innem życiu, dusza dla dowiedzenia się czegoś, nie będzie potrzebowała ani machin, ani dźwigni; sama stanie się mądrością przedwieczną!

– Prawda – odezwał się Ardan – tamten świat może nas dostatecznie pocieszyć po tej bagatelnej gwiazdce, zwanej tu księżycem.

Barbicane z wzniosłą rezygnacyą skrzyżował ręce na piersi i spokojnie zawołał:

– Niech się dzieje wola Nieba!

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Średnia szybkość ruchu ziemi wzdłuż ekliptyki, wynosi 50 kilometrów na sekundę.