Jules Verne
Z ziemi na księżyc,
podróż odbyta w 87 godzinach
(Rozdział VII-XII)
41 ilustracji Henri'ego de Montauta
Tygodnik „Ruch Literacki”
1875
© Andrzej Zydorczak
Kwestya kuli.
bserwatoryum w Cambridge rozebrało w swym pamiętnym liście z d. 7. października kwestyę astronomiczną: teraz chodziło już tylko o rozwiązanie kwestyi mechanicznej, która w każdym innym kraju natrafiłaby na różne niezwyciężone trudności wykonania, ale dla Ameryki było to tylko zabawką.
Prezydent Barbicane nie tracąc czasu, ustanowił z grona Gun-klubu komitet wykonawczy, który miał w trzech tygodniach zdać sprawozdanie o trzech ważnych kwestyach, mianowicie: o armacie, kuli i prochu. Komitet składał się z czterech członków, w tym fachu bardzo biegłych; w skład jego wchodził więc Barbicane, w razie potrzeby z głosem rozstrzygającym; jenerał Morgan, major Elphiston i niezbędny J. T. Maston, któremu powierzono urząd sekretarza-sprawozdawcy.
Dnia 8go października zebrał się komitet w domu prezydenta Barbicane pod l. 3, przy ulicy Republikańskiej; ażeby zaś zgłodniały żołądek nie przerywał mruczeniem ważnej dyskusyi, zasiedli czterej członkowie Gun-klubu około stołu, zastawionego sandwiksami i potężnymi czajnikami. Naturalnie p. J. T. Maston założył pióro w żelazną rączkę, i posiedzenie rozpoczęto.
Barbicane zabrał głos.
– Kochani koledzy! Przychodzi zastanowić się nam nad jednem z najtrudniejszych zadań balistyki, tej uprzywilejowanej nauki, która traktuje o ruchu kul czyli ciał, rzuconych w przestrzeń siłą dowolną i zostawionych losowi własnemu.
– O, balistyko, balistyko! – wykrzyknął J. T. Maston wzruszonym głosem.
– Byłoby tedy może najstosowniej, gdybyśmy dzisiejsze posiedzenie – ciągnął dalej prezes – poświecili dyskusji o armacie.
– W istocie – potwierdził jenerał Morgan.
Po dłuższym namyśle mówił znowu Barbicane:
– Zdaje mi się jednak, że kwestya kuli zająć powinna pierwsze miejsce, nawet przed armatą, bowiem działa muszą odpowiadać objętości kuli.
– Proszę o głos! – zawołał J. T. Maston.
Udzielono mu głosu bez wahania – świetna przeszłość jego na to zasługiwała. On tedy mówił głosem pełnym natchnienia:
– Zacni koledzy! Przewodniczący nasz stawia słusznie kwestyę kuli przed wszystkiemi innemi. Ta kula, którą mamy rzucić ku księżycowi, to nasz poseł, nasz ambasador; dlatego proszę o pozwolenie zastanowienia się nad nią pod względem czysto moralnym.
Z tego stanowiska nikt jeszcze na kulę nie patrzył; było to całkiem coś nowego, podsyciło więc tylko ciekawość członków komitetu, którzy z coraz żywszą uwagą oczekiwali dalszych słów J. T. Mastona.
– Drodzy koledzy! – ciągnął dalej – w krótkości zajmę się tylko kulą matematyczną, kulą moralną, pozostawiając na uboczu kulę fizyczną, która ze świata zgładza. Kula, podług mego zdania, stanowi najszczytniejszy objaw władzy ludzkiej; człowiek robiąc ją, najbardziej do Stwórcy się zbliża.
– Bardzo dobrze! – przerwał major Elphiston.
– Zaiste! – zawołał mowca – tak jak Bóg stworzył gwiazdy i planety, tak człowiek zrobił kulę, to criterium chyżości ziemskiej, to zmniejszenie gwiazd, błądzących w przestrzeni, które, prawdę powiedziawszy, niczem innem nie są, jak kulami. Do Boga należy chyżość iskry elektrycznej, światła, gwiazd, kometów, płanet, satellitów, głosu i wiatru, ale do nas należy chyżość kuli, która sto razy przewyższa szybkość pociągów, parą pędzonych, i najdzielniejszych rumaków.
J. T. Maston był w uniesieniu, głos jego stawał się dźwięcznym, metalicznym, wygłaszając hymn uwielbienia kuli.
– Żądacie cyfr! podam je dokładnie. Weźmy kulę mierną, dwudziesto-cztero-funtową; ta wolniej bieży 800.000 razy od elektryczności, 640.000 razy od światła, 616 razy wolniej od ziemi w ruchu około słońca, a wyrzucona z armaty, wyprzedza chyżość głosu, robiąc na sekundę 200 sążni, w 10 sekundach 2000 sążni, 14 mil w 1 minucie, 840 mil w godzinie, a 20.1000 mil na dzień. Z tego wynika, że chyżość jej na punktach równikowych podczas ruchu wirowego świata, wyniosłaby w jednym roku 7,336.500 mil. Do osiągnięcia księżyca potrzebowałaby więc 11 dni, do słońca doszłaby po 11 latach, a Neptuna dosięgłaby w granicach świata solarnego po 360 latach.
Tyle dokaże mała kulka, dzieło rąk naszych. Cóż będzie, gdy przy rzucie nadamy jej chyżość 7 mil na sekundę? A, dzielna kulo! pyszna kulo! miło mi pomyśleć, jak cię przyjmą tam wysoko z honorami, należnymi ambasadorowi ziemskiemu.
Głośne „hura!” zakończyło te szumną przemowę, a J. T. Maston wzruszony usiadł wśród koleżeńskich gratulacji
– A teraz – rzekł Barbicane – kiedyśmy przeszli stronę praktyczną, przystąpmy do właściwej kwestyi.
– Słuchamy! – zawołali zgodnie członkowie komitetu, wychylając dymiące filiżanki.
– Wiecie panowie – mówił prezydent – jakie zadanie mamy do rozwiązania. Idzie o nadanie kuli chyżości dwunastu tysięcy yardów na sekundę. Odważam się przypuszczać, że nam się to uda, najpierw jednak rozbierzmy uzyskaną dotychczas chyżość; jenerał Morgan poda nam bliższe szczegóły w tym względzie.
– Zadanie to – rozpoczął jenerał – będzie dla mnie tem łatwiejszem, że podczas wojny byłem członkiem komisyi obserwacyjnej. Działa Dahlgreena, które niosą do 2500 sążni, nadają swej kuli początkową chyżość 500 yardów.
– Tak, a Columbiada1 Rodman?– przerwał prezydent.
– Columbiada Rodman, ustawiona w twierdzy Hamilton, koło Nowego Jorku, rzucała kulę w odległości sześciu mil, z chyżością 800 yardów na sekundę; jest to rezultat, jakiego nigdy nie osiągnął Armstrong i Paliser w Anglii.
– O, Anglicy! – przerwał J. T. Maston, zwracając ku wschodowi swe straszne berło.
– Zatem tych 800 yardów stanowią maximum chyżości, dotąd uzyskanej? – zapytał Barbicane.
– Tak – odparł Morgan.
– Powiem tylko – zaczął J. T. Maston – że gdyby był mój moździerz nie pękł…
– Tak, ale pękł – przerwał Barbicane uprzejmie. Weźmy więc początkowa chyżość 800 yardów; trzeba ją dwadzieścia razy powiększyć. Odkładając na inne posiedzenie rozprawę o powiększeniu chyżości, zwrócę waszą uwagę, szanowni koledzy, na objętość, jaką mamy nadać kuli, do ekspedycyi przeznaczonej. Pojmiecie dobrze, że tu mam na myśli tylko półtonny.2
– Dlaczego? – zapytał major.
– Bo – odparł szybko J. T. Maston – kula musi być dosyć wielką, ażeby mogła zwrócić uwagę mieszkańców księżyca, jeżeli tam są jacy.
– Tak – podchwycił Barbicane – ale prócz tego dla innego, jeszcze ważniejszego powodu.
– Cóż chcesz przez to powiedzieć? – zapytał major.
– Chcę powiedzieć, ze nie dosyć rzucić kulę na opatrzność boską, ale trzeba ją śledzić aż do chwili osiągnięcia celu.
– Hm! – wykrzyknęli razem jenerał i major.
– Bez wątpienia – ciągnął dalej Barbicane, pewny będąc swego – bez wątpienia, albo wyprawa nasza nie przyniesie najmniejszych owoców.
– W takim razie myślisz pan o kuli ogromnych rozmiarów?
– Wcale nie; chciejcie mię tylko uważnie posłuchać. Wiecie, że przyrządy optyczne doszły do wielkiego wydoskonalenia; mamy już teleskopy, które sześć tysięcy razy powiększają i księżyc prawie na 40.000 mil ang. zbliżają. W tej odległości możemy rozróżniać przedmioty sześćdziesięciostopowe. Że tej siły teleskopu dotychczas bardziej nie wydoskonalono, należy szukać przyczyny w tem, iż siła zawisła od załamywania się światła, a księżyc, jako błyszczące zwierciadło, nie daje dość silnego światła, żeby przekroczyć wymienioną granicę.
– Cóż więc zamyślasz uczynić? – zapytał jenerał – nadaszże twojej kuli objętość 60-stopową?
– Wcale nie.
– Potrafisz uwydatnić światło księżyca?
– Naturalnie.
– Co to, to za wiele! – zawołał J. T. Maston.
– Rzecz całkiem pojedyńcza – dowodził dalej Barbicane – jeżeli zdołam zmniejszyć gęstość atmosfery, którą światło księżyca przedziera, nie będzież to światło silniejsze, wyraźniejsze?
– Oczywiście!
– A więc żeby dojść do tego rezultatu, umieszczę teleskop na szczycie wysokiej góry. Tak uczynimy.
– Poddaję się, poddaję! – zawołał major – posiadasz prawdziwy dar załatwiania spraw; ale jakież powiększenie myślisz przez to uzyskać?
– Powiększenie 40-tysięczne, które zbliży księżyc na 5000 mil, w skutek czego możebnem będzie rozróżniać przedmioty o 9 stopach średnicy.
– Wybornie! – krzyknął J. T. Maston – a więc kula nasza będzie objętości dziewięciu stóp średnicy?
– Rozumie się.
– Pozwólże mi zrobić ci uwagę – zagadnął major – że kula zaważy tyle, iż…
– Ależ majorze! – przerwał Barbicane – nim zaczniemy nad ciężkością kuli dysputować, pozwól sobie powiedzieć, że ojcowie nasi w tym względzie dokonywali cudów. Nie chcę wcale przez to powiedzieć, że balistyka od czasów pradziadów naszych nie zrobiła żadnych postępów, owszem, chcę tylko powiedzieć, że w średnich wiekach zadziwiające wyprowadzono rezultaty, większe może, jak nasze.
– Naprzykład – zagadnął Morgan. Wytłómacz się ze słów twoich – dodał żywo J. T. Maston.
– Nic łatwiejszego – odparł Barbicane. Mam przykłady na poparcie mego twierdzenia. W roku 1543, podczas oblężenia Konstantynopola przez Mahomeda II, rzucano kamienne kule 1900 funtowe, które wcale nie musiały być małemi.
– O, o! – zawołał major – 1900 funtów! to cyfra nie mała!
– W Malcie rzucała za czasów rycerskich jedna armata twierdzy St Elwe kulami 2500 funtowemi.
– Niepodobna!
– Nakoniec podług twierdzenia pewnego historyka francuzkiego, strzelano za czasów Ludwika XI kulami 500 funtowemi tylko, ale kula taka wystrzelona w Bastylli, gdzie głupcy opanowali mądrych, padła na Charenton, gdzie znów mądrzy zamykają waryatów.
– Doskonale! – odezwał się J. T. Maston.
– Cóżeśmy więcej od tego czasu widzieli? Armaty Armstronga, które strzelają kulami 500-funtowemi, i Columbiady Rodman o półtonnowych kulach. Że zaś kula rzucona, zyskując na chyżości, traci na ciężarze, wypada nam podwoić starania, ażeby z postępem nauki w dwójnasób prześcignąć kulę Mahomeda II i maltańskich rycerzy.
– To jeszcze, ale jakiegoż metalu chcesz użyć na kulę? zapytał major.
– Lane żelazo, całkiem naturalnie – odrzekł jenerał.
– Co? lane żelazo?! – zawołał J. T. Maston – to za podły kruszec na kulę, przeznaczona do zwiedzenia księżyca.
– Nie przesadzajmy, szanowny przyjacielu, żelazo wystarczy – odparł Morgan.
– A więc – zaczął major Elphiston – kiedy ciężar kuli stosuje się do objętości, kula 9 stóp średnicy z lanego żelaza zaważy nader wiele.
– Naturalnie, jeżeli będzie pełna, a nie, kiedy będzie wydrążona – odrzekł Barbicane.
– Próżną, wydrążoną, to rozumiem. Do wnętrza będziemy mogli włożyć depesze i rysy naszych planów ziemskich, zagadnął J. T. Maston.
– Tak być musi – odrzekł Barbicane – kula niewydrążona o więcej jak 108 cali średnicy, ważyłaby nad 200 tysięty funtów, zatem zanadto wiele; ale ponieważ trzeba w każdym razie nadać pewną wagę kuli, sądzę, że trzeba jej 20.000 funtów.
– Jakaż wypadnie grubość ścian w tym razie? – zapytał major.
– Stosunkowo do średnicy 108 cali – odparł Morgan – wypadnie grubość ścian najmniej 2 stopy.
– To za wiele – zaczął Barbicane. Tu nie chodzi o kulę do przebijania murów; wystarczą jej ściany, któreby wytrzymały tylko ciśnienie powietrza. A pytanie, jaką grubość mają mieć ściany kuli próżnej z lanego żelaza, któraby nie ważyła 20.000 funtów, rozwiąże nam nasz biegły rachmistrz Maston po posiedzeniu.
– Nic łatwiejszego – odrzekł szanowny sekretarz komitetu, i w tej chwili napisał na papierze kilka formułek algebraicznych, w których same π i x dziesiątej potęgi figurowały, i rzekł:
– Ściany będą zaledwie dwa cale grube.
– Wystarczy to? – zapytał major.
– O nie – rzekł Barbicane.
– A więc cóż czynić? – dodał Elphiston zafrasowany.
– Użyć innego metalu, nie żelazo lane.
– Mosiądzu? – zapytał Morgan.
– Nie, to jeszcze za ciężkie; mam co lepszego na myśli.
– Cóż takiego?
– Aluminium – odrzekł Barbicane.
– Aluminium! – zawołali trzej koledzy prezydenta.
– Bez wątpienia, zacni koledzy. Wiecie dobrze, że słynny chemik francuzki, Henryk Sainte-Claire-Deville, zdołał w r. 1854 pierwszy uzyskać aluminium w masie stałej. Ten drogocenny kruszec posiada białość srebra, nieskazitelność złota, trwałość żelaza, topnistość mosiądzu a lekkość szkła, obrabia się łatwo i łatwo go dostarczyć, ponieważ z aluminium składają się niższe warstwy skał; jest trzykroć lżejszym od żelaza i zdaje się jedynie na to stworzonym, by nam dostarczyć materyału na naszą kulę.
– Hura aluminium! – krzyknął sekretarz komitetu, zawsze najgłośniejszy w chwilach zachwytu.
– Tylko, drogi prezesie, nie wyniesież za drogo kula aluminiowa? – zapytał major.
– Byłaby za drogą, kiedy aluminium odkryto, płacono bowiem wtedy za jeden funt do 280 dolarów, później spadła cena na 25 dolarów, a dziś można je po 9 dolarów dostać.
– Ależ po 9 dolarów funt to jeszcze za drogo – rzekł major Elphiston.
– Pewnie, kochany majorze, ale przecież nie tak nad miarę wygórowanie.
– Ileż więc zaważy kula? – zapytał Morgan.
– Obliczeniem doszedłem następujących rezultatów – rzekł Barbicane: Kula 108 cali średnicy ważyłaby z lanego żelaza 67.440 funtów, a ulana z aluminium, nie miałaby więcej nad 19.250 funtów wagi.
– Doskonale! – zawołał Maston – to więc zostaje w naszym programie.
– Dobrze, dobrze – odezwał się major – ale ileż będzie kosztować ta kula, po 9 dolarów za funt?
– Stosiedmdziesiąttrzy tysiące, dwieściepięćdziesąt dolarów, to wiem dokładnie, ale nie sądźcie kochani przyjaciele, że pieniądze zrobią nam jaką różnicę w naszem przedsięwzięciu, zapewniam, że nie.
– Wpłyną one do naszych kas – zauważył Moston.
– A zatem jakie wasze zdanie o aluminium? – zapytał przewodniczący.
– Przyjmujemy – odpowiedzieli trzej członkowie komitetu.
– Na formie kuli – rzekł Barbicane – mało zależy, ponieważ po przebyciu atmosfery dostanie się kula w przestrzeń próżną; dlatego proponuję kulę okrągłą, która może wirować około siebie, jeżeli jej się podoba, i zachować się podług własnej fantazyi.
Na tem zakończyło się pierwsze posiedzenie komitetu. Kwestya kuli została stanowczo rozstrzygnięta, a J. T. Maston cieszył się niezmiernie myślą wysłania kuli mieszkańcom księżyca, którzy po niej poznają mieszkańców ziemi.
Kwestya armaty.
chwały, powzięte na posiedzeniu wyżej opisanem, wywarły na ogóle wielkie wrażenie. Niektórzy przerazili się pomysłem kuli, dwadzieścia tysięcy funtów ważącej, przeznaczonej do wyrzucenia w górę. Zapytywano się więc naturalnie, jaka armata zdoła nadać wymaganą chyżość początkową takiemu ogromowi?
Dysputa drugiego posiedzenia komitetu miała dać zwycięzką odpowiedź na te pytania.
Na drugi dzień wieczorem zasiedli znowu czterej członkowie Gun-klubu przed nowemi górami sandwiksów, na brzegu herbacianego oceanu. Rozprawa rozpoczęła się zwykłym trybem, tym razem bez przedmowy.
– Drodzy koledzy! – zaczął Barbicane – przystępujemy do kwestyi działa: co do tegoż długości, kształtu, części składowych i ciężaru. Prawdopodobnie będziemy musieli nadać mu gigantyczne rozmiary, ale nie widzę w tem znowu tak nadzwyczajnych trudności. Nasz geniusz przemysłowy da sobie łatwo radę. Proszę mię posłuchać, ale nie szczędzić zarzutów.
Mruczenie potwierdzające wtórowało temu oświadczeniu.
– Nie zapominajmy – ciągnął dalej Barbicane na czem stanęliśmy wczoraj; na dzisiejszem posiedzeniu mamy rozwiązać następne pytanie:
„Nadać chyżość początkową dwunastu tysięcy yardów na sekundę, kuli o stu ośmiu calach średnicy, ważącej dwadzieścia tysięcy funtów.”
– W istocie jest to pytanie – odezwał się major Elphiston.
– Proszę mię posłuchać – mówił dalej Barbicane. Co się dzieje z kulą, rzuconą w powietrze? Kula rzucona w powietrze, zostaje pod wpływem trzech niezawisłych sił, mianowicie pod wpływem siły odśrodkowej, siły atrakcyi ziemi i siły, otrzymanej przy rzucie. Rozbierzmy działanie tych trzech sił. Siła odśrodkowa czyli tak zwany opór powietrza, bardzo znacznym wcale nie będzie, gdyż w rzeczywistości atmosfera ziemi nie sięga nad 40 mil. Jeżeli zatem nadamy kuli chyżość dwunastu tysięcy yardów na sekundę, przebieży ona rzeczoną atmosferę po upływie pięciu sekund, co nader małą chwilę stanowi, abyśmy potrzebowali uważać siłę odśrodkową za mającą jakieś znaczenie. Przechodzimy do siły atrakcyi ziemi, a raczej do ciężaru kuli. Wiemy wszyscy, że ciężar ten maleje w stosunku odwrotnym do kwadratu odległości. Fizyka zaś uczy, że ciało, wyrzucone od powierzchni ziemi pionowo, w pierwszej sekundzie przebiega 15 stóp; gdy zaś temu samemu ciału nadamy oddalenie 257.542 mil od ziemi, czyli innemi słowy, przeniesiemy je w odległość księżyca, to przebywana droga w sekundzie zmaleje prawie do pół linii, co nieruchomością nazwać można. Chodzi zatem o stopniowe pokonanie tego wpływu ciężarowego. Jakim sposobem do tego dojdziemy? Trzecią siłą: siłą rzutu.
– Otóż mamy trudności – przerwał major.
– Ani słowa, rzeczywiście – odparł Barbicane – ale musimy odnieść zwycięztwo, gdyż ta siła rzutu wyniknie z długości działa i ilości użytego prochu. Zajmiemy się zatem kwestyą: jakie rozmiary powinno mieć działo? Naturalnie, możemy je ustawić, że tak rzekę, w warunkach nieskończonego oporu, gdyż nie manewrowanie będzie jego zamiarem.
– Oczywiście – potwierdził jenerał.
– Dotychczas – mówił Barbicane dalej – najdłuższe armaty, nasze ogromne kolumbiady, nie były dłuższemi nad 25 stóp; świat cały zadziwimy nie mało długością, jaką przyjdzie nam nadać naszemu działu.
– A, bez wątpienia! – wykrzyknął J. T. Maston – ja z mojej strony głosuję za armatą półmilowej długości.
– Półmilowa?! – zawołał major i jenerał.
– Tak jest półmilowa, i ta jeszcze będzie za krótka.
– Ależ Mastonie, pan przesadzasz!
– Wcale nie – odrzekł porywczy sekretarz – i doprawdy nie pojmuję, dlaczego mi pan przesadę zarzucasz?
– Bo posuwasz pan rzecz za daleko.
– Uważaj pan – odparł Maston, przybierając ton szorstki – i wiedz o tem, że artylerzysta jest jak kula i nigdy przesadzać nie może.
W ten sposób dyskusya przeszła, na pole osobistych wycieczek, które prezes dopiero interwencyą swoją zakończył.
– Moi przyjaciele! uspokójcie się! zajmijmy się raczej naszą sprawą; bez wątpienia potrzeba armaty wielkich rozmiarów, ponieważ z długością działa wzrasta naprężenie, a zatem i ciśnienie gazu zebranego na kulę, ale dlatego nie należy przekraczać pewnych przepisanych granic.
– Słusznie – przerwał major.
– Jakież są przepisy w podobnych wypadkach? Oto zwykle odpowiada długość armaty 20 do 25 razowej średnicy kuli, którą na wadze 235 do 240 razy przewyższa.
– To nie wystarcza! – zawołał J. T. Maston porywczo.
– Spodziewam się, że nie, mój przyjacielu; podług wypowiedzianego stosunku do kuli o 9 stopach średnicy, 30 tysięcy funtów ważącej, nie można użyć krótszej armaty, jak 225 stóp długiej i siedm milionów dwieście tysięcy funtów ważącej.
– To chyba na żart! – krzyknął J. T. Maston – znaczy tyle, co użyć pistoletu!
– I ja tak sądzę – odrzekł Barbicane – dlatego też wnoszę, aby długość tę czterokrotnie powiększyć i ulać działo 900 stóp długie.
Jenerał i major zrobili kilka uwag i wniosek ten żywo popierany przez sekretarza Gun-klubu, został przyjęty.
– Teraz – rzekł Elphiston – jakąż grubość nadamy ścianom armaty?
– Sześć stóp – odparł Barbicane,
– Nie myślisz pan pewnie podobnego gmachu ustawiać mi jakiejś podstawie? – zapytał major.
– Toby było pyszne! – zawołał Maston,.
– Ale niepraktyczne – rzekł Barbicane. Nie, armatę tę myślę ustawić na samej ziemi, obciągnąć ją obręczami z kutego żelaza i ustawić na grubym fundamencie z kamienia i wapna, tak, aby ciężar równo rozdzielić na przestrzeń objętą. Jak działo ostatecznie ustawimy, starannie oznaczymy i wydrążymy dokładnie wnętrze podług kuli, gaz w chwili wystrzału nie będzie uchodzić i cała naciskająca siła prochu tylko na rzut kuli działać będzie.
– Hurra! hurra! – zawołał J. T. Maston – mamy już armatę!
– Jeszcze nie – przerwał Barbicane, biorąc za rękę niecierpliwego kolegę.
– Dlaczego nie?
– Ponieważ nie zdecydowaliśmy jeszcze, jaką formę mieć będzie? czy ma to być armata, granatyerka, czy moździerz?
– Armata! – zawołał Morgan.
– Granatyerka! – głosował major.
– Moździerz! – krzyknął J. T. Maston.
Wywiązała się z tego nowa, bardzo żywa dyskusya; każdy popierał swą broń ulubioną. Prezes zakończył dysputę temi słowy:
– Zacni przyjaciele! kolumbiada nasza odpowiada wszystkim trzem rodzajom dział. Będzie armatą, ponieważ komórka prochowa jest tej samej objętości, co całe wnętrze; będzie granatyerka, gdyż wystrzeli bombę; nakoniec będzie moździerzem, gdyż ustawimy ją pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, aby bez możności cofnięcia się, stojąc na pewnej podstawie ziemi, oddała całą potęgę zebranej siły prochu.
– Przyjmujemy! przyjmujemy! – wołali członkowie komitetu z zapałem.
– Jeszcze maleńkie pytanie – zagadnął Elphiston. Czy ten armato-granato-moździerz będzie gwintowany?
– Nie – odrzekł Barbicane. Potrzebujemy olbrzymiej siły początkowej, a wszyscy wiemy, że kula mniej chyżo wylatuje z broni gwintowanej, aniżeli z gładkiej.
– Słusznie.
– Tym razem zatrzymamy, jak uchwaliliśmy – powtarzał J. T. Maston.
– Ależ jeszcze nie skończyliśmy – rzekł prezes.
– Dlaczego?
– Ponieważ jeszcze nie wiemy, z jakiego kruszcu ulać ja trzeba.
– Ustanówmyż natychmiast.
– Dobrze, taki mój wniosek.
I czterej członkowie komitetu połknąwszy tuzin sandwiksów i zakropiwszy się herbatą, rozpoczęli przerwana dyskusyę na nowo.
– Zacni koledzy! – począł Barbicane – nasza armata musi być bardzo wytrwałą, twardą, niepodlegającą ciepłu, ani ulegającą wpływom niszczącej rdzy.
– W tych względach nie zachodzi żadna wątpliwość – odezwał się major – a jak zbierzemy znaczną ilość kruszcu, nie będziemy mieli trudności w wyborze.
– A więc – rzeki Morgan – wnoszę wybrać do naszej kolumbiady najlepszą znaną dotychczas mieszaninę, tj. sto części miedzi, dwanaście cyny i sześć części mosiądzu.
– Moi przyjaciele – zagadnął prezes – zgadzam się z tem zupełnie, że ta kompozycja byłaby bardzo dobrą, ale w tym wypadku jest za kosztowną, a do użycia bardzo trudna. Dlatego sądzę, że powinniśmy wybrać materyał nizkiej ceny, równającej się cenie topionego żelaza. Czy nie tak?
– Najsłuszniej – odpowiedział major.
– Zwykłe lane żelazo – ciągnął dalej Barbicane – kosztuje sześć razy taniej od bronzu, daje się łatwo topić i nietrudno wylewać w formach piaskowych, a nie wymaga wiele czasu przy obrabianiu; zatem przy użyciu tegoż oszczędza się czas i pieniądze. – O doskonałości tego materyału przekonałem się w wojnie, podczas oblężenia Atlantu, kiedy działa lane dawały po tysiąc strzałów, co dwadzieścia minut jeden, bez najmniejszego uszkodzenia.
– Chociaż lane żelazo jest bardzo kruche – zauważył jenerał Morgan.
– Tak, ale bardzo wytrwałe; że go nie rozsadzimy, zapewniam.
– Chociaż najlepsze, może pęknąć – dorzucił poważnie J. T. Maston.
– Oczywiście – odparł Barbicane – że może, wszystko jest możebne, ale chciej czcigodny sekretarzu obliczyć ciężar armaty lanej, dziewięć set stóp długiej, mającej wewnętrznej średnicy stóp dziewięć, o ścianach 6 stóp grubych.
– Natychmiast – odrzekł J. T. Maston.
I jak zwykle z nadzwyczajną łatwością nakreśliwszy kilka formułek, rzekł po upływie jednej minuty:
– Taka armata będzie ważyć sześćdziesiąt ośm tysięcy czterdzieści tonnów (68,040.000 kilogramów).
– A licząc funt po dwudziestówce, to razem wyniesie?
– Dwa miliony pięćset dziesięć tysięcy siedmset jeden dolarów (13,608.000 franków).
Niespokojnym, pytającym wzrokiem popatrzyli J. T. Maston, major i jenerał na Barbicana.
– A zatem panowie –odezwał się ten, na którego wszyscy oczy zwrócili – powtarzam, com wczoraj powiedział: bądźcie spokojnymi, milionów nam nie braknie.
Po tem zapewnieniu prezesa, rozeszli się członkowie komitetu, oznaczywszy jutrzejszy wieczór na trzecie posiedzenie.
Kwestya prochu.
ozostała jeszcze kwestya prochu.
Publiczność oczekiwała z gorącym niepokojem tej ostatniej uchwały.
Oznaczono wielkość kuli, długość armaty – chodziło tylko o to, jakiej ilości prochu będzie potrzeba do wywołania rzutu. Ten straszny czynnik, którego potęgę i działanie opanował człowiek, w tym wypadku musiałby dla odegrania potrzebnej roli użytym być w niezwykłej ilości.
Powszechnie wiadomem i powtarzanem chętnie zdaniem ogółu jest, że zakonnik Schwarz wynalazł proch w XIV wieku i że opłacił życiem to odkrycie; jednak jest już prawie wykazanem i dowiedzionem, że historyę tę policzyć można do legend średnich wieków.
Prochu nikt nie wynalazł; pochodzi on od greckich ogni, tworzonych z siarki i saletry. Tylko że od tego czasu mieszanina ta, która nie była czem innem, jak masą rozsypującą, zamieniła się w mieszaninę, huk wydającą.
Chociaż uczeni znają dokładnie fałszywą historyę prochu, mało ludzi zajmuje się jego siłą mechaniczną, której istnienie koniecznie przyznać potrzeba, chcąc zrozumieć doniosłość pytania, nasuwającego się do rozwiązania komitetowi.
A więc: jeden litr prochu waży blisko dwa funty, zapalony wydaje 400 litrów gazu, który pod wpływem temperatury, dochodzącej dwu tysięcy czterystu stopni, zajmie przestrzeń czterech tysięcy litrów. Zatem objętość prochu ma się do objętości gazu, wytworzonego przy spaleniu, jak jednostka do czterech tysięcy.
Proszę tedy osądzić, jak ogromnem będzie ciśnienie tego gazu, jeżeli go zamkniemy w przestrzeni cztery tysiące razy mniejszej.
To wszystko wiedzieli doskonale członkowie komitetu przed zebraniem się na nowe posiedzenie.
Barbicane udzielił w tej kwestyi głosu majorowi Elphistonowi, który był dyrektorem magazynów prochowych w czasie wojny.
– Drodzy koledzy! – rozpoczął zacny chemik – podam najpierw nieomylne zasady, które nadal za podstawę nam posłużą. Do wystrzału kuli dwudziestofuntowej, o której nasz szanowny J. T. Maston przedwczoraj w tak poetycznych mówił wyrazach, nie potrzeba więcej jak szesnaście funtów prochu.
– Czy jesteś pan pewnym tego stosunku? – zapytał Barbicane.
– Najzupełniej! – odparł major. Przecież armata Armstronga nie potrzebuje więcej nad 75 funtów prochu do kuli ośmset funtowej, a Kolumbiada Rodman nie zużywa nad 160 funtów prochu do rzutu kuli półtonnowej, tj. dziesięciocetnarowej, na odległość sześciu mil. Daty te są aż nadto pewne; sam je udowodniłem na posiedzeniach komitetu artyleryi.
– Najdokładniej! – potwierdził jenerał.
– A zatem – mówił major dalej – podług tych cyfr przychodzimy do wniosku, że ilość prochu nie potrzebuje wzrastać z ciężarem kuli, ponieważ chociaż 16 fantów prochu wystarcza dla kuli dwudziesto cztero funtowej, czyli innemi słowy, chociaż do zwykłej armaty daje się zwykle dwie trzecie ciężaru kuli, stosunek ten nie jest stały. Obliczcie, a przekonacie się, że dla kuli półtonnowej wystarczy zamiast stosunkowo przypadających 333, tylko 160 funtów prochu.
– Do czego pan dążysz? – zapytał Barbicane.
– Gdy pan dalej poprowadzisz teoryę – odezwał się J. T. Maston – dojdziesz kochany majorze do tego, że do najcięższej kuli wcale prochu nie dodasz.
– Przyjaciel Maston jest zabawny i lekkomyślny w rzeczach nauki – odparł major – ale chciej się pan uspokoić, wnet podam daty, z których łatwo osiągnąć wiadomość, jaka ilość prochu jest nam potrzebną. Ilość ta zadowolni zupełnie osobliwsze zamiłowania pana Mastona. Chciałem tylko wykazać, że w wojnie i do największych dział redukowano ilość prochu aż do dziewiątej części wagi kuli.
– Nic nad to pewniejszego – odezwał się Morgan – ale przed ustanowieniem ilości prochu, do rzutu potrzebnej, sądzę, że należałoby się pierwej zastanowić nad jego własnościami.
– Użyjemy prochu grubego, który pali się daleko żywiej, aniżeli miałki – twierdził major.
– Bez wątpienia – odpowiedział Morgan – zważywszy jednak, że pryska bardzo silnie, może łatwo uszkodzić wnętrze działa.
– Tak, ale co niestosownem jest dla armaty, przeznaczonej do dłuższego użycia, nie da się zastosować do kolumbiady. Nie narazimy się wcale na niebezpieczeństwo wybuchu, a potrzebujemy, aby proch zapalił się nagle, a tem samem skutek mechaniczny był zupełnym.
– Możnaby w tym celu użyć kilku lontów – rzekł J. T. Maston – tym sposobem wywoła się ogień równocześnie w kilku punktach.
– Zapewne – odparł Elphiston – ale utrudniłoby to całą czynność; dlatego przemawiam za prochem gruboziarnistym, który usuwa te trudności.
– Zgadzam się – zakończył jenerał.
– Do nabijania kolumbiady – ciągnął major dalej – używał Rodman prochu o ziarnach wielkości kasztanów, zrobionych z węgla wierzbowego, wylanego w giserniach. Proch ten był twardy i połyskujący, nie pozostawiał żadnych plam na ręku, a zawierając wielką ilość wodu i kwasorodu, zapalał się bezzwłocznie, i chociaż bardzo rozsypujący, nigdy znacznie nie uszkodził otworu działa.
– Zdaje mi się więc – zawołał sekretarz komitetu – że nie mamy się nad czem dłużej namyśleć; wybór nasz zadecydowany.
– Tem bardziej, że nie będziesz pan z pewnością wolał użyć złotego prochu – rzekł major, z uśmiechem wskazując na pióro drażliwego przyjaciela.
Dotychczas Barbicane nie brał udziału w dyskusyi. Mówiono, on słuchał; widocznie miał jakiś plan. Zaczął więc od pytania:
– Jakąż ilość prochu ustanowiliście? moi przyjaciele.
Trzej członkowie Gun-klubu i komisyi zmierzyli się wzrokiem.
– Dwieście tysięcy funtów – zawyrokował Morgan.
– Pięćset tysięcy funtów – wyrzekł równocześnie major.
– Ośmset tysięcy funtów! – krzyczał J. T. Maston.
Tym razem nie mógł Elphiston posądzać swego kolegę o przesadę. Chodziło o wysłanie aż na księżyc kuli, ważącej dwadzieścia tysięcy funtów, której koniecznie potrzeba było nadać chyżość początkową dwunastu tysięcy yardów na jedną sekundę.
Chwila milczenia nastąpiła po tych trzech wnioskach członków komisyi, którą przerwał Barbicane słowami:
– Zacni koledzy! Sądzę, że dzieło nasze oprzemy na warunkach dowolnych i nieograniczonych. Może wtedy zadziwię trochę naszego szanownego J. T. Mastona, mówiąc, że bojaźliwość towarzyszyła jego obliczeniom, ja bowiem głosuję za podwojeniem tych ośmiuset tysięcy funtów.
– Więc szesnaściekroć stotysięcy funtów! – krzyknął J. T. Maston, zrywając się z krzesła.
– Nie inaczej.
– Musimy tedy wrócić do mojej armaty, długiej na pół mili.
– Rzeczywiście – potwierdził major.
– Szesnaściekroć stotysięcy funtów prochu – ciągnął dalej sekretarz komisyi – zajmie przestrzeń dwudziestu dwu stóp sześciennych, proch więc zapełniłby do połowy naszą armatę, która nie będzie mieć nad pięćdziesiąt cztery tysiące stóp sześciennych; w takim razie będzie lufa za krótka, aby gaz wytworzony ciśnieniem, mógł nadać kuli potrzebną siłę.
Nie było repliki na te słowa. J. T. Maston powiedział prawdę. Wszyscy spoglądali na prezydenta. Pomimo to ten rzekł:
– Ja obstaję przy podanej ilości prochu. Rozważcie: szesnaście kroć stotysięcy funtów prochu wytworzy sześć miliardów litrów gazu; uważacie dobrze? sześć miliardów!
– A więc cóż począć? zapytał jenerał.
– Nic łatwiejszego: zredukować ilość prochu, nie zmniejszając siły mechanicznej.
– Ba, dobrze, ależ w jaki sposób?
– Będę się starał zaraz z moich słów wytłumaczyć – odrzekł krótko Barbicane.
Słuchacze otworzyli szeroko oczy i usta.
– Nic łatwiejszego – ciągnął mowca dalej – zredukować ilość prochu do objętości cztery razy mniejszej; wszak znacie tę szczególną materyę, stanowiącą tkaninę żywiołową roślin, którą celulosami nazywają?
– A, teraz cię rozumiem, drogi Barbicanie! – zawołał major Elphiston.
– Materya ta znajduje się w stanie zupełnie czystym w różnych ciałach, przeważnie zaś w bawełnie, która nie jest niczem innem, jak włóknem drzewa bawełnianego. Bawełna napuszczona kwasem azotowym, zamienia się bez pomocy ognia w masę nierozpuszczalną, nadzwyczaj palną i eksplodującą. Przed niewielu laty, r. 1832, chemik francuzki Braconnot odkrył tę materyę i nazwał ją ksyloidyną. W roku 1838 drugi Francuz, Pelouze, studyował różne jej własności, a nakoniec w r. 1846 Schönbein, profesor chemii w Balu, proponował użycie jej w wojnie zamiast prochu. Taką jest bawełna azotowa.
– Czyli pyroxil – dodał major.
– Czyli bawełna palna – zakonkludował Morgan.
– Nie mamy ani jednego wyrazu amerykańskiego, odpowiedniego temu wynalazkowi! – zawołał J. T. Maston, wzruszony żywem uczuciem narodowego upokorzenia.
– Niestety, ani jednego! – zawtórował major.
– Pomimo to – odparł prezydent – mogę ku zaspokojeniu Mastona powiedzieć, że prace jednego z naszych współziomków zastosować można do nauki o celulosach, ponieważ collodium, które należy do najważniejszych czynników fotografii, jest czystem pyroxylem, rozpuszczonym w eterze alkoholu; odkrycie to zrobił Maynard, uczeń medycyny w Bostonie.
– A więc hurra Maynard i bawełna! – zawołał krzykliwy sekretarz.
– Wracam do pyroxylu – rzekł Barbicane. Znacie już jego własności, które mają nam przynieść tak wielkie usługi. Uzyskuje się go bardzo łatwo: macza się bawełnę w kwasie azotowym, po upływie piętnastu minut płucze się ją w czystej wodzie i wysusza; oto wszystko.
– Rzeczywiście nic łatwiejszego – potwierdził Morgan.
– Szczególnie, że pyroxyl nie podlega wilgoci; własność ta jest dla nas bardzo korzystną, kilka dni bowiem zajmie nabijanie armaty; zapala się już w 170 zamiast w 240tym stopniu ciepła i wybucha płomieniem tak nagle, że można go zapalić na zwykłym prochu, zanim tenże będzie miał czas się zająć.
– Wybornie! – odpowiedział major – idzie tylko o to, że jest droższą.
– Cóż to znaczy? – dorzucił J. T. Maston. Prócz tego udziela ona kuli chyżości cztery razy większej jak proch, a dodam jeszcze, że zmieszana z jedną dziesiątą salitry potażowej, zwiększa swą silę wyprężającą w bardzo znacznym stopniu.
– Czyż to będzie potrzebne? – zapytał major.
– Myślę, że nie – odparł Barbicane. Tak więc zamiast szesnaściekroć sto tysięcy funtów prochu, użyjemy tylko czterysta funtów palnej wełny, a ponieważ 500 funtów wełny można z pewnością ścisnąć do objętości 27 stóp kubicznych, uchwalona ilość zajmie nad 30 sążni kolumbiady. W ten sposób pozostanie do przebiegnięcia dla kuli przeszło 700 stóp lufy armatniej, pod naciskiem sześciu miliardów litrów gazu, zanim rozpocznie lot do księżyca.
Po tych słowach J. T. Maston nie mógł się oprzeć wzruszeniu; rzucił się w objęcia przyjaciela z szybkością kuli i byłby go może roztrzaskał, gdyby Barbicane nie był przygotowany na przyjęcie takiej bomby.
Ten mały wypadeczek zakończył trzecie posiedzenie komitetu. Barbicane i trzej jego dzielni koledzy, dla których nic nie było trudnego, zakończyli tedy rozwiązanie trudnej kwestyi kuli, armaty i prochu. Plan ułożony czekał tylko wykonania.
– Wszystko to jest bagatelka, niczem – zakonkludował J. T. Maston.
Rozdział X
Jeden nieprzyjaciel na dwadzieścia pięć milionów przyjaciół.
ubliczność amerykańska brała żywy udział w przedsięwzięciach Gun-klubu, zajmowała się najmniejszymi szczegółami wyprawy księżycowej.
Ogół śledził bacznie uchwały komitetu. Najmniejsze przygotowania, kwestye cyfr i obliczeń, rozwiązywanie zagadnień i trudności mechanicznych, jednem słowem, cała wyprawa zajmowała uwagę publiczności.
Do wykonania tego dzieła pozostawał jeszcze więcej jak rok czasu; rok ten jednak nie miał pozostać bez rozruchów; wybór miejsca na ustawienie, budowa podwyższenia, lanie kolumbiady, jej nabijanie, wszystko to zaostrzało publiczną ciekawość i naprężało wszystkich uwagę.
Kula, wyrzucona w powietrze siłą prochu, zniknie z oczu po kilkudziesięciu sekundach; co się z nią potem stanie? jak się zachowywać będzie w powietrzu? w jaki sposób dosięgnie księżyca? to mała tylko liczba wybranych oglądać miała własnemi oczami. Dlatego też przygotowania wyprawy, dokładne szczegóły wykonania, rozbudziły największe zajęcie się sprawą.
Nic jednak nie może się ostać na świecie bez opozycyi, nawet czysto umiejętny urok, jaki wywierała wyprawa na księżyc.
Wiemy, jak liczny zastęp wielbicieli i przyjaciół zyskał projekt Barbicana. A przecież, pomimo tylu zachwyconych, nie był to głos bezwarunkowej jedności. Znalazł się jeden, jedyny człowiek w całych Stanach Zjednoczonych, który wystąpił przeciw przedsiębiorstwu Gun-klubu i sprzeciwiał się upornie projektowi przy każdej sposobności.
Dlaczego Barbicane czuł się bardziej dotkniętym oporem jednego, jak pochlebnym przyklaskiem tylu tysięcy, zdaje nam się dowodzić nie potrzeba, ile że źródło przyczyny tego podrażnienia leży już w charakterze natury ludzkiej.
Barbicane znał dobrze powody tego oporu, wiedział, zkąd pochodziła jedyna nienawiść, że była ona ściśle osobistą i bardzo starej daty, po prostu, że źródłem jej była miłość własna.
Szczęściem, że tego zaciętego wroga prezydent Gun-klubu nigdy nie widział, zetknięcie się bowiem tych dwu ludzi mogło wywołać smutne skutki.
Rywal Barbicana był równie wielkim uczonym, jak przewodniczący komisyi wyprawy księżycowej, natury dumnej, śmiały, porywczy, jednem słowem, Yankes czystej krwi. Bywałem tym był kapitan Nicholl, mieszkaniec Filadelfii.
Każdy słyszał o ciekawej wojnie, jaka wybuchła między kapitanem okrętu, a prezydentem Gun-klubu.
Barbicane postanowił przebić pancerz kapitana, drugi miał niemniej silne postanowienie nie dopuścić tego.
Było to przyczyną zupełnej zmiany w marynarce Stanów Zjednoczonych.
Kula i pancerz walczyły zacięcie jedna siłą uderzenia, drugi grubiejąc w stosunku prostym do kuli. Okręta szły w ogień, uzbrojone w ogromne działa, pod zasłoną nieprzebytego pancerza.
Merrinac, Monitor, Ram Tenesse, Wechhausen,3 ochronione przeciw kulom obcym, same wyrzucały olbrzymie ołowie śmierciodajne. Wyrządzały tedy bliźnim to, czego wcale nie życzyły sobie, aby im wyrządzano. Zasada niemoralna, na której opiera się sztuka wojenna.
O ile tedy Barbicane stał się rozgłośnym ludwisarzem kul, o tyle rozchodziła się po świecie sława Nicholla, jako znakomitego kowala pancerzy.
Jeden dzień i noc lał kule w Baltimore, drugi w Filadelfii kuł dzień i noc. Zaledwie Barbicane nową wynalazł kulę, już Nicholl ukuł nowy pancerz.
Prezydent Gun-klubu spędzał dnie, rozmyślając nad sposobem robienia dziur, kapitan nad sposobami przeszkadzania mu. Z tego naturalnie wywiązała się rywalizacya, która atoli posuwała się aż do osobistości.
Barbicane w śnie widywał Nicholla w postaci nieprzebitej tarczy, o którą się rozbił, Nicholl widział w Barbicanie kulę, zdolną do przebicia go na wylot.
Jakkolwiek wprost przeciwnemi szli drogami ci dwaj uczeni, mogli atoli wbrew wszelkim prawidłom geometryi spotkać się – na placu pojedynku.
Na szczęście dla ojczyzny, dwu tak zacnych, tak pożytecznych krajowi obywateli, dzieliła przestrzeń pięćdziesięciu do sześćdziesięciu mil, a przyjaciele obu zasypali drogę przeszkodami, aby im uniemożebnić spotkanie.
Kto kogo przewyższał, trudno osądzić, uzyskane rezultaty czyniły wyrok niemożliwym. Zdawało się wprawdzie, że pancerz ulegnie kuli, kompetentni jednak nie byli zupełnie pewnymi. Podczas ostatniej próby kule stożkowate Barbicana jak szpilki utkwiły w pancerzach Nicholla. Dnia tego liczył Nicholl na pewne zwyciętwo; gdy Barbicane kule stożkowate zastąpił zwykłymi sześćset funtowymi granatami, i kowal z Filadelfii musiał ustąpić z pola walki; granaty te bowiem o wcale miernej chyżości, podziurawiły, roztrzaskały, rozniosły na tysiąc kawałków pancerze z najlepszego kruszcu.
Tak stały rzeczy. Zwycięztwo zdawało się przechylać na stronę kuli, gdy nagle w dniu ukończenia walki Nicholl ukuł nowy pancerz, arcydzieło w swoim rodzaju, który drwił ze wszystkich kul świata.
Kapitan kazał go umieścić w zatoce Washingtonu i wyzwał prezydenta Gun-klubu do walki. Ale Barbicane po zawarciu pokoju nie chciał próbować szczęścia. Wtedy rozgniewany Nicholl oświadczył, że wystawia swój pancerz na grad kul największych, pełnych czy wydrążonych, okrągłych czy stożkowych. Prezydent jednak nie przyjął propozycyi, widocznie nie chcąc narazić ostatniego zwycięztwa.
Nicholl rozjuszony był tą ubliżającą odmową; starał on się nakłonić Barbicana do nowej próby, kusząc różnymi ustępstwami i przyzwalając z góry na wszystkie warunki. Obiecywał ustawić pancernik na dwieście yardów od armaty. Barbicane był niewzruszony.
– Na sto yardów.
– Ani na siedmdziesiąt pięć.
– Więc na pięćdziesiąt! – wołał kapitan w dziennikach – na dwadzieścia pięć yardów od armaty postawię pancerz, a za pancerzem sam stanę.
Barbicane odpowiedział na to, że gdyby kapitan Nichol stanął nawet przed swoim pancerzem, nie myśli zmienić swojej odpowiedzi.
Po takiej odmowie Nicholl nie posiadał się ze złości; zaczął dotykać osobistości, głosił, że tylko tchórzostwo może wywołać taką odpowiedź, że człowiek, który raz z armaty wystrzelić nie chce, daje dowód bojaźni niepośledniej, że tacy artylerzyści, którzy biją się tylko z odległości sześciu mil, śmiało zastąpić mogą swoją odwagę indywidualną formułkami matematycznemi, że o wiele więcej odwagi potrzeba do oczekiwania kuli za pancerzem, jak do wystrzelenia jej podług ustanowionych reguł.
Na te zarzuty jednak nie dawał Barbicane żadnych odpowiedzi; może ich nawet nie słyszał, zajęty obliczaniem środków wyprawy księżycowej. A gdy kapitan Nicholl dowiedział się o zapadłych w komitecie Gun-kluby uchwałach, złość jego doszła do najwyższego stopnia.
W tej wygórowanej zazdrości przebijało uczucie bezwładzy. Cóż lepszego wynaleść można, nad kolumbiadę dziewięć set stóp długą? Jakiż pancerz oprze się kuli trzydziestu tysięcy funtowej? Nicholl czuł się całkiem pobitym, ale powoli przychodził do równowagi myśli i postanowił nareszcie zbić zamiar Gun-klubu siłą argumentów.
Nagle też napadł na prace Gun-klubu, rozsiał mnóstwo listów po dziennikach, przyrzekając umiejętnie zbić dzieło Barbicana.
Wojna się rozpoczęła. Nicholl nie zaniedbał wezwać do pomocy wiele specyalnych twierdzeń. Wnet też zaatakował Barbicana w jego matematycznych obliczeniach. Zasadą A + B starał się wykazać fałszywość obranych formułek i zarzucał mu brak zasadniczych wiadomości balistyki. Pomiędzy innymi błędami wytykał i to, że zupełnie niepodobnem jest nadać jakiemuś ciału chyżość dwunastu tysięcy yardów na sekundę; twierdził dalej z algebrą w ręku, że nawet i z taką chyżością żadna kula nie przekroczy granicy atmosfery ziemskiej, że nie wyjdzie wyżej nad ośm mil; a chociażby przyjęto tę chyżość za nadaną i wystarczającą, bomba nie podda się ciśnieniu rozwiniętego gazu z miliona sześciukroć sto tysięcy funtów prochu, tem bardziej, że nie wytrzyma tak wysokiej temperatury, stopi się, opuszczając kolumbiadę, i w kształcie gęstego deszczu spadnie na głowy nieroztropnych widzów.
Barbicane nie zważał na te zarzuty i pracował dalej nad rozpoczętem dziełem.
Nicholl tedy wziął się na inny sposób. Nie wspominając o bezskuteczności swych uwag, przedstawiał całe przedsięwzięcie jako nader niebezpieczne tak dla obywateli, którzy obecnością swą dzieło to zaaprobują, jakoteż dla wszystkich miast, położonych w blizkości kolumbiady; szczególnie na to uwagę zwracał, że niepodobna, aby kula osiągnęła cel, że bezwarunkowo spaść musi na ziemię, a upadniecie tak ogromnego ciężaru, który pomnożony zostanie chyżością upadku, musi nadwerężyć znacznie glob nasz w kilku miejscach; że ostatecznie pod tymi warunkami i wobec takich okoliczności, bez względu na prawa wolnych obywateli, zdaje się nie można narażać spokoju wszystkich dla przyjemności jednego.
Z tego łatwo widzieć można, do jakiej przesady posuwał się Nicholl. Ale też tylko on jeden był tego zdania; nikt nie zważał na jego złe wróżby, pozwalano mu wygadać się do woli. Widział on się obrońcą przepadłego i nieudałego przedsięwzięcia; słyszany, ale nie słuchany, ani jednego nie mógł znaleść zwolennika, ani jednego odebrać Barbicanowi wielbiciela, który nie widział nawet potrzeby odpowiadania na zarzuty swego rywala.
Nicholl zawiedziony w zamysłach przeszkodzenia wyprawie, postanowił użyć pieniędzy.
W tym celu ogłosił w Enguirer gotowość założenia się, że przedsięwzięcie Barbicana się nie uda.
Warunki zakładu brzmiały:
1. że potrzebne przygotowania ze strony Gun-klubu nie będą na czas wygotowane – o 1000 dolarów;
2. że ulanie 900 stóp długiej armaty nie da się uskutecznić – o 2000 dolarów;
3. że niepodobieństwem będzie nabicie kolumbiady i że bawełna sama się zapali pod ciśnieniem kuli – o 3000 dolarów;
4. że kolumbiada pęknie podczas wystrzału – o 4000 dolarów;
5. że kula nie wzniesie się wyżej nad sześć mil i spadnie po kilku sekundach – o 5000 dolarów.
Widzimy więc, jak znaczną sumę ryzykował kapitan dla dogodzenia swemu uporowi. Szło nie mniej ni więcej tylko o 15.000 dolarów.
Pomimo doniosłości słów zakładu, otrzymał Nicholl na dniu 19. maja bilet zapieczętowany, lakonicznej treści:
„Baltimore 18. października.
„Zakład cały przyjmuję. „Barbicane.”
Rozdział XI
Floryda i Texas.
ozostała jeszcze jedna kwestya do rozstrzygnięcia: trzeba było obrać miejsce stosowne do wykonania przedsięwzięcia.
Polecenia obserwatoryum w Cambridge kazały zwrócić armatę do horyzontu pionowo, tj. ku zenitowi, z tego powodu, ponieważ księżyc posuwa się ku zenitowi tylko między stopniem 0 a 28°, czyli innemi słowy, ponieważ księżyc nachyla się do ziemi najwięcej 28 stopni. Trzeba zatem dokładnie oznaczyć punkt, w którym najkorzystniej ustawić ogromną kolumbiadę.
Dwudziestego października odbyło się w Gun-klubie ogólne zgromadzenie naukowe. Barbicane przyniósł dokładną mapę Stanów Zjednoczonych, Belltroppa. J. T. Maston nie dał jej nawet rozłożyć, tylko zażądawszy głosu, zagaił posiedzenie temi słowy:
– Zacni koledzy! kwestya, którą dziś zająć się mamy, ma doniosłość prawdziwie narodową; ona nam dostarczy sposobności spełnienia wielkiego aktu patryotycznego.
Członkowie Gun-klubu spojrzeli na siebie, nie pojmując celu słów mowcy.
– Żaden z was nie zechce ubliżyć własnej ojczyźnie; prawnie też może kraj żądać, by wielką armatę Gun-klubu ustawiono w granicach Stanów Zjednoczonych. W takim tedy razie…
– Dobry Mastonie… – przerwał prezydent.
– Ależ pozwól mi rozwinąć mą myśl – zawołał mowca. W takim tedy razie – mówił dalej – musimy wybrać miejsce dosyć blizko równika, aby przedsięwzięcie się udało.
– Pozwólże – rzekł Barbicane.
– Proszę o wolność dyskusyi – zareplikował burzliwy J. T. Maston. Nie odstąpię od tego! Miejsce, zkąd naszą sławną kulę wyrzucić mamy, do Unii należeć musi!
– A naturalnie! – odezwało się kilku członków.
– A zatem, ponieważ nasze granice nie są dość rozlegle, na południu zaś Ocean nieprzystępną zaporę tworzy, odpowiedniego więc miejsca po za granicami Stanów Zjednoczonych szukać musimy, wnoszę wydanie wojny Meksykowi!
– Broń Boże! nie! – zabrzmiało ze wszystkich stron.
– Nie? – powtórzył J. T. Maston – to słowo mię zadziwia, tem bardziej, że je teraz tu słyszę.
– Ależ pozwól…
– Nigdy! przenigdy! – krzyczał zapalony mowca – pierwej czy później do wojny przyjść musi, ja jestem za tem, aby dziś wybuchła.
– Mastonie! – zawołał grzmiąco Barbicane – odbieram ci głos.
Maston chciał jeszcze coś przemówić, ale kilku kolegów nie dopuściło do tego.
– Przyznaję – zaczął Barbicane – że nie powinniśmy gdzieindziej, jak na ziemi Stanów Zjednoczonych ustawić armatę, i gdyby mój niecierpliwy przyjaciel dał był sobie powiedzieć, gdyby był raz tylko spojrzał na mapę, byłby się przekonał, że wcale nie potrzeba wydawać wojny naszym sąsiadom, ponieważ granice Stanów Zjednoczonych sięgają i po 28 stopień. Proszę zobaczyć, mamy na zawołanie cały wschód Texas i Florydy.
J. T. Maston nie przeszkadzał, ale i nie bez żalu dał się przekonać.
Uchwalono nareszcie, że kolumbiadę ustawi się albo w Texas, albo we Florydzie. Teraz dopiero rozstrzygnięcie „gdzie?” musiało wywołać nie do opisania współzawodnictwo pojedynczych miast tych dwóch krajów.
Dwudziesta ósma paralela, dotykając brzegów Ameryki, przecina półwysep Florydy i dzieli go na dwie prawie równe części. Następnie dochodząc do cieśniny meksykańskiej, ciągnie się łukiem, utworzonym brzegami Alabamy, Mississippi i Louisianny. Potem dochodzi do Texas, przecinając kawał jego ziemi, zwraca się ku Meksykowi, przechodzi Sonore, omija Starą Kalifornię i gubi się w Oceanie spokojnym. Pozostają zatem tylko części Teksas i Florydy, położone wewnątrz podanych przez obserwatoryum Cambridge równoległych.
Południowa część Florydy nie ma miast większych. Jeży się tylko wysokiemi warowniami, wzniesionemi przeciw napadom Indyan. Jedno tylko miasto Tampe-Town mogłoby wystąpić w tej sprawie i rościć sobie prawa dla korzystnego położenia swego.
W Texas za to mamy wiele miast znaczniejszych: Corpus Christi i inne miasta, położone nad Rio Bravo-Loredo, Comalites, San Ignatio, potem Web, Roma, Rio Grand-City, Starr, Edinburg, Hidalgo, Santa Rita, El Pauda, Brownsville, Cameron, przedstawiają silny zastęp przeciw roszczeniu Florydy.
Zaraz też po ogłoszeniu tej uchwały, przybyły deputacye z Texas i Florydy i niepokoiły swemi reklamacyami Barbicana, jakoteż innych członków, większy wpływ w Gun-klubie wywierających.
Jak niegdyś siedm miast Grecyi dobijało się o honor miejsca urodzenia Homera, tak dziś dwa sąsiednie państwa o mało się nie pobiły dla jednej armaty. Przechadzali się też ci „bracia dzicy” zbrojno po ulicach miasta. Przy każdem spotkaniu można było spodziewać się zaczepki, która przykre mogła pociągnąć za sobą skutki, gdyby Barbicane ostrożnością i zręcznością nie był zapobiegł złemu.
Zdania dzienników były jak zwykle podzielone. Niektóre, jak New York-Herald i Tribune, trzymały stronę Texas, Times i American Review głosowały za deputacyą Florydy. Członkowie Gun-klubu nie wiedzieli, czego się trzymać.
Texas wyjechały z wyliczaniem 26 hrabstw, na dowód większego znaczenia, na co wnet odpowiedziała Floryda, że 12 hrabstw florydzkich w państwie 6 razy mniejszem, więcej znaczy, jak tamtych 26.
Texas chełpiło się cyfrą trzykroć stu tysięcy mieszkańców – Floryda wykazywała, że mniejsza posiadając 56.000 mieszkańców, jest bardziej zaludnioną, przyczem zarzucała Texas, że panująca tam zaraza rokrocznie kilka tysięcy ludności wydzierała. Zarzuty te były słuszne.
Ze swej strony odpowiadał Texas, że wcale Floryda nie powinna zarzucać mu zarazy, i że tem bardziej wyrzucaniem słabości innym krajom, nierozsądnie demaskuje swoje słabe strony; posiadając stałą chorobę: vomito negro, nie powinna tej kwestyi naruszać.
Następnie dodawali Texanie w dzienniku New York Herald, że wypada mieć wzgląd na kraj, gdzie najlepsza rośnie bawełna, który produkuje najpiękniejsze dęby do budowy okrętów, kraj, który posiada pyszne kopalnie węgla i żelaza, które wydaje 50% czystego kruszcu.
Na to odpowiadał American Review, że ziemia Florydy wprawdzie nie bogata, ale podaje korzystniejsze warunki do wylania kolumbiady, gdyż składa się z piasku i gliny.
– Lecz żeby przystąpić do lania, trzeba pierwej dostać się do tego kraju – odpowiadali Texanie – a komunikacya z Florydą jest bardzo trudną; gdy przeciwnie Texas ofiarowuje zatokę Galveston, 14 mil obwodu mającą, która może pomieścić flotę całego świata.
– Zgoda! – dorzucały dzienniki Florydy – wy ofiarujecie zatokę Galveston, położoną w 29 stopniu; czyż nie mamy zatoki Espirito santo, w samej 28 równoległej, którą mogłyby okręty wprost do Tampe-Town przybywać?
– Ładna zatoka! – odpowiedział Texas– prawie na poły zamulona!
– Wy sami zamuleni! – krzyczeli Florydowie. Jeszcze gotów kto pomyśleć, że jesteśmy krajem dzikich.
– Nie inaczej! Seminole pokazują się jeszcze na waszych polach!
– A u was czy wszyscy już ucywilizowani?
Kłótnie te trwały od kilku dni, kiedy Florydanie postanowili z innej strony uderzyć na przeciwników, i jednego pięknego poranku wystąpił Times z twierdzeniem, że przedsięwzięcie, jako czysto amerykańskie, nie może się odbyć w innem miejscu, jak tylko na ziemi „amerykańskiej”.
Takie słowa oburzyły Texanów. (C. d. n.)
– Amerykańskie! – wołali – cóż to? czy my co gorszego od was? nie równocześnie przystąpiły Texas i Floryda do unii w r. 1840?
– Bez wątpienia – odpowiedział Times – ale my należymy do Ameryki od roku 1820.
– Wierzę bardzo – odrzekła Trybuna – będąc Hiszpanami czy Anglikami przez dwieście lat, zaprzedano was Stanom Zjednoczonym za pięć milionów dolarów.
– Cóż to ma do rzeczy? czy mamy się tego wstydzić? nie kupiliśmy w r. 1803 Louisiany od Napoleona za szesnaście milionów dolarów?
– To hańba! – odpowiadali deputowani Texas – tak nędzny kawałek ziemi jak Floryda, ma się stawiać na równi z Texas, który nie zaprzedaniem, ale własnemi siłami dobił się niezawisłości, który wyrugował Meksykanów 2go marca r. 1836, ogłosił federacyjną republikę po odniesionem zwycięztwie nad Samuelem Hustonem u brzegów San Jacinto, i przystąpił dobrowolnie do Stanów zjednoczonych Ameryki?
– Tak, ale z bojaźni przed Meksykiem – odpowiedzieli Florydanie.
Od chwili rzucenia tego zarzutu, sprawa tem nieznośniejszą się stała. Cały dzień tylko kłótnie tych dwóch partyi słychać było na ulicach Baltimore.
Prezydent Barbicane nie wiedział, co począć. Noty, dokumenta, listy, wielkiemi masami zasypywały dom jego. Po którejże stronie ma on stanąć? Pod względem właściwości ziemi, łatwości komunikacyjnej i transportu, szansę tych dwóch państw były zupełnie równe, a zdanie polityczne nie mogło tu mieć miejsca.
Tym długo już trwającym zawikłaniom postanowił Barbicane koniec położyć. Zwołał kolegów i podał im następujący rozsądny wniosek:
„Zważywszy, że obecne zajścia między Florydą a Texas powtórzą się potem między pojedyńczemi miastami wybranego kraju, że Texas posiada jedenaście miast o warunkach wymaganych, które naturalnie ubijałyby się o zaszczyt wykonania przedsięwzięcia, i sprowadziłyby nam nowych nieprzyjaciół, gdy tymczasem Floryda nie posiada tylko jedno miasto, przemawiam za Florydą i Tampe Town.”
Ten wniosek przyjęty, podany do publicznej wiadomości, oburzył Texanów do najwyższego stopnia. Wpadłszy w nieopisany gniew, zwrócili osobiste prowokacye przeciw pojedynczym członkom Gun-klubu.
Zwierzchność Baltimore musiała wreszcie stanąć po jednej stronie, co spowodowało odesłanie Texanów osobnym pociągiem do domu przeciw ich woli i pomimo oporu. A jednak chociaż tak nagle miasto opuścić musieli, znaleźli jeszcze dosyć czasu, ażeby bodaj naostatek sarkazmem dotknąć.
Przemówki tyczyły się szerokości położenia Florydy, która nie wytrzyma wystrzału i za pierwszym hukiem działa się rozsypie.
– Dobrze, niech się rozsypie – odpowiedzieli lakonicznie Florydanie, dumni ze zwycięztwa.
Urbi et orbi.
o usunięciu trudności astronomicznych, mechanicznych i topograficznych, przyszła na porządek dzienny kwestya pieniężna, gdyż niemałej sumy trzeba było do wykonania takiego projektu. Żaden prywatny człowiek, ani żadne państwo nie byłoby w stanie dostarczyć potrzebnych milionów.
Prezydent Barbicane zdecydował się z tej amerykańskiej sprawy zrobić uniwersalną i wezwać wszystkie narody, do współudziału pieniężnego. Było to przecież prawem i powinnością całej ziemi, kiedy projekt jej satellity się tyczył. Otwarta na ten cel subskrypcya rozeszła się z Baltimore na wszystkie strony świata, urbi et orbi.
Subskrypcya ta powinna była spełnić wszystkie nadzieje, chociaż tu nie chodziło o pożyczenie, ale o datki. Operacya nie obiecywała żadnych zysków.
Wykonanie pomysłu Barbicana nie ograniczało się na Stanach zjednoczonych; rozszerzyło się ono po za Atlantyk i Ocean Spokojny, poruszając równocześnie Azyę i Europę, Afrykę i Oceanię.
Obserwatorya Unii zawiązały zaraz korespondencye z obserwatoryami zagranicznemi; wnet też Paryż, Petersburg, Cap, Berlin, Altona, Stokholm, Warszawa, Hamburg, Buda, Bolonia, Malta, Lizbona, Denary, Madras i Peking odpowiedziały hołdująco Gun-klubowi, inne zaś obserwatorya zostawały w przezornem wyczekiwaniu.
Obserwatoryum Greenwich wraz z innemi dwudziestoma zakładami astromicznymi Wielkiej Brytanii zbijało stale możebność udania się projektu i stanęło po stronie kapitana Nicholla. I kiedy różne towarzystwa naukowe przyrzekły wysłać delegacye do Tampe-Town, bióro Greenwichskie nawet nie odpowiedziało na propozycyę Barbicana. Naturalnie, jedynym powodem była tu tylko piękna i dobra zazdrość angielska, nie co innego.
W ogóle projekt sam dobre wrażenie zrobił w świecie naukowym, który wpływał na ludność, najwięcej całą kwestyą się zajmującą. To wrażenie było wielkiej wagi, gdyż teraz właśnie trzeba było wezwać tę ludność do złożenia znacznej sumy.
Prezydent Barbicane wystosował manifest pełen entuzyazmu do wszystkich ludzi dobrej woli na ziemi. Dokument ten przetłómaczony na wszystkie języki, wielce się przyczynił do osiągnięcia celu.
Subskrypcję ogłoszono w większych miastach Unii; centralnym bankiem dla subskrypcji był bank w Baltimore, potem subskrybowano w różnych państwach kontinentu:
w Wiedniu u S. M. Rotschilda,
w Petersburgu u Stieglitza & Comp.,
w Paryżu w Credit mobilier,
w Stokholmie u Tottie i Arfuredson,
w Londynie u N. M. Rotschilda synów,
w Turynie u Arduino & Comp.,
w Berlinie u Mendelsohna,
w Genewie u Lombarda, Odiera & Comp.,
w Konstantynopolu w Bańka ottomańskim,
w Brukseli u S. Lamberta,
w Madrycie u Daniela Weiswellera,
w Amsterdamie u Credit Néerlandais,
w Rzymie u Torlonia & Comp.,
w Lisbonie u Cecesna,
w Kopenhadze w Banku prywatnym,
w Buenos Ayres w Banku Mana,
w Rio de Janeiro w tymże samym banku,
w Montevideo tamże,
w Valparaiso u Tomasza La Chambre & Comp.
w Meksyku u Marema Daran & Comp.
w Limie u Tomasza La Chambre & Comp.
W trzy dni po manifeście prezydenta Barbicana, zebrały miasta Unii cztery miliony dolarów. Z taką sumą mógł już Gun-klub rozpoczynać działalność wykonawczą.
W kilka dni później zaś doniosły wiadomości telegraficzne, że i za granicą postępuje subskrypcya z prawdziwym zapałem. Niektóre kraje odznaczały się szczodrością, inne mniej gotowości okazywały; podług usposobienia. Ale koniec końców, po zamknięciu subskrypcyi okazały się następujące rezultaty:
Rossya zebrała ogromna sumę 368.733 rubli, trzeba bowiem znać zamiłowanie Rossyanów do nauki; osobliwie wspierają oni bardzo nauki astronomiczne; kraj ten posiada liczne obserwatorya, których jeneralny prezydent pobiera dwa miliony rubli pensyi.
Francya przyjęła z początku wezwanie Amerykanów śmiechem. Księżyc posłużył zaraz za temat do tysiąca kalamburów i dwudziestu piosnek, których zły gust współubiegał się z nieświadomością. Ale jak Francuzi płacili niegdyś, nim się wyśpiewali, tak teraz płacili, gdy się naśmiali – i subskrybowali sumę milion sto pięćdziesiąt trzy tysiące dziewięćset trzydzieści trzy franków. Za taką cenę mieli prawo naśmiać się do woli.
Austrya, pomimo kłopotów finansowych, wystąpiła dość szczodrze, ofiarowała bowiem na ten cel kosmopolityczny dwakroć szesnaście tysięcy guldenów, które także były pożądane.
Pięćdziesiąt dwa tysięcy rixdalów dostarczyła Szwecya i Norwegia. Suma była znaczna, stosunkowo do obszaru kraju, ale byłaby pewnie wyższa, gdyby subskrybowano równocześnie w Christianie i Stokholmie, Norwegia bowiem niechętnie wysyła pieniądze do Szwecyi.
Prusy raczyły przesyłką dwóchkroć pięćdziesięciu tysięcy talarów objawić swą przychylność dla przedsiębiorstwa.
Turcja okazała się szczodrą, bo też była sama w tej sprawie interesowaną, księżyc bowiem ustanawia przebieg lat i posty Ramadana. Nie mogła zatem dać mniej, jak milion trzykroć siedmdziesiąt dwa tysiące, sześćset czterdzieści piastrów, które ofiarowała z gotowością godną Porty.
Belgia odznaczyła się między wszystkiemi państwami drugiego rzędu datkiem pięćset trzynastu tysięcy franków.
Holandya i jej kolonie przyłączyły się do przedsiębiorstwa sumą studziesięciu tysięcy florenów, żądając jednak pięć procent eskomtowego, gdyż uiścili wkładkę gotowizną.
Dania trochę za szczupła, przysłała dziewięć tysięcy dukatów, tyle, co mogło zamiłowanie Duńczyków ofiarować na wycieczki naukowe.
Rzesza niemiecka dostarczyła trzydzieści cztery tysiące dwieście ośmdziesiąt pięć guldenów; nie można od niej więcej wymagać, bo i nie dałaby więcej.
Chociaż w krytycznem położeniu, wyszukały Włochy w swoich kieszeniach dwakroć sto tysięcy liwrów. Gdyby miały Wenecyę, byłyby dały więcej, ale cóż, nie miały Wenecyi!
Państwo kościelne złożyło siedm tysięcy czterdzieści talarków rzymskich, a Portugalia opłaciła obowiązki swe dla nauki trzydziestoma tysiącami kruzades.
Meksyk złożył tylko ośmdziesiąt sześć piastrów bitych, bo tam każdy rząd ustanowiony bywa zawsze trochę uciskany.
A skromna Szwajcarya przyczyniła się do dzieła amerykańskiego 257 frankami. Trzeba też przyznać, że Szwajcarya wcale nie zgadzała się z praktycznem wykonaniem projektu, wcale nie była tego zdania, że wystrzał kuli ku księżycowi bliższe nam przyniesie wiadomości o naszej latarni nocnej, i dlatego wolała użyć swych kapitałów do przedsięwzięcia korzystniejszego.
Hiszpania zdobyła się tylko na 110 realów, wymawiając się, że kończy właśnie budowę wielu linii kolei żelaznej. Prawdziwym zaś powodem było to, że umiejętności w tym kraju niebardzo chętnie wspierano. Jest tam trochę jeszcze zacofania, a do tego niektórzy Hiszpanie, nie więcej wykształceni, sądzili, nie zapuszczając się w dokładne matematyczne porównanie masy kuli do księżyca, że satellita nasz zagrożony w swym ruchu, spadnie na kulę ziemska. Dlatego postanowili, po złożeniu kilku realów, że lepiej uczynią, nie wdając się z Amerykanami.
Pozostała Anglia. Wiemy już o nienawiści, z jaką przyjęli Anglicy projekt Barbicana. Dwadzieścia pięć milionów mieszkańców w granicach Wielkiej Brytanii, ma tylko jedną duszę i jedną myśl. Podług ich zdania była propozycya Gun-klubu przeciwna zasadzie non-intervention, i nie subskrybowali ani jednego farthinga.
Na te nowinę ruszył Gun-klub ramionami i kontynuował dalej swą pracę.
Kiedy nareszcie i południowa Ameryka, tj. Peru, Chili, Brazylia, La Plata i Columbia dodały trzykroć sto tysięcy dolarów, zebrano znaczny kapitał, wynoszący w ogóle:
Subskrypcya Stanów zjednoczonych 4,000.000 dolarów
„ zagraniczna 1,446.675 „
Razem 5,446.675 dolarów.
A więc pięć milionów czterykroć czterdzieści sześć tysięcy, sześćset siedmdziesiąt pięć dolarów wsypała publiczność do kasy Gun-klubu.
Żeby się nie przestraszyć tak wielkiej cyfry, trzeba wiedzieć, że roboty około lania, borowania działa, przewóz i utrzymanie robotników w kraju bezludnym prawie, urządzenie ludwisarni i budynków, proch, kula i wydatki nieprzewidziane, wyczerpią powoli zebrane zasoby. Jeden wystrzał armaty w wojnie związkowej kosztował tysiąc dolarów, strzał zaś prezydenta Barbicane musiał pięć tysięcy razy więcej kosztować.
Dwudziestego października zawarto kontrakt z ludwisarnią Goldspringa pod New Yorkiem, która podczas wojny dostarczała najlepszych armat. Pomiędzy stronami kontraktującemi stanęła umowa, mocą której obowiązał się Goldspring dostarczyć do Tampe Town potrzebnego materyału do lania kolumbiady.
Robota miała być ukończoną i armata w dobrym stanie oddaną najpóźniej 15. października roku przyszłego, pod karą konwencyonalną stu talarów dziennie aż do chwili, kiedy księżyc pokaże się pod tymi samymi warunkami, to jest przez ośmnaście lat i jedenaście dni.
Dostarczanie i opłatę robotników i potrzebne dostawy, przyjęło towarzystwo Goldspringa.
Tę umowę, formalnie in dupplo sporządzoną, podpisali prezydent Gun-klubu, Barbicane, i J. Murphison, dyrektor ludwisarni Goldspringa.
1 Columbiada, machina do burzenia twierdz.
2 Kula, ważąca pół tonny.
3 Nazwy okrętów amerykańskich.