Poprzednia część

 

 

Jules Verne

 

Z ziemi na księżyc,

podróż odbyta w 87 godzinach

(Rozdział XXV-XXVIII)

 

41 ilustracji Henri'ego de Montauta

Tygodnik „Ruch Literacki”

1875

zziemi01.jpg (41528 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział XXV

Ostatnie szczegóły.

 

wudziestego drugiego listopada. Za 10 dni miała się już odbyć podróż nadziemska. Do załatwienia pozostało jeszcze tylko jedno przygotowanie trudne, niebezpieczne, wymagające nader wielkiej przezorności. Że się nie da wykonać to jedyne jeszcze przygotowanie, założył się kapitan Nicholl po raz trzeci.

Tą tak niebezpieczną czynnością było nabicie kolumbiady 400tu tysiącami funtów bawełny palnej. Nicholl przypuszczał nie bez przyczyny, że przy manipulacyi z tak wielką ilością paroxylu, nie obejdzie się bez katastrof, i że tak palna masa pod ciśnieniem kuli samej, sama przez się zapalić się może.

Lekkomyślność i nieostrożność Amerykanów, podnosiły jeszcze to niebezpieczeństwo, ponieważ wiadomo, że nie było to nic dziwnego podczas wojny federalnej, że nabijając armaty, mieli cygara w ustach. Barbicane rozważywszy też te okoliczności, wybrał najlepszych robotników, sam kierował robotą; w skutek jego przezorności i usiłowania, przechylała się szala na jego stronę.

Przedewszystkiem nie sprowadził całego naboju od razu na Stones-Hill, ale małemi częściami, w skrzyniach szczelnie zamkniętych. Te czterykroć sto tysięcy funtów podzielił na części 500 funtowe, do pakowania których użył najzręczniejszych puszkarzy z Pensacoli.

Każda paka zawierała 10 części i przybywała jedna za drugą z Tampa Town koleją na Stones-Hill, przez co nigdy więcej nad 5000 funtów razem w jednem miejscu zgromadzonej bawełny do transportu nie przychodziło. Każdą skrzynię wypakowywali robotnicy i znosili na rękach ładunki do ładownicy i ustawiali we wnętrzu kolumbiady; dla ostrożności musieli robotnicy robić boso, pooddalano wszystkie maszyny parowe, a na dwie mile w około nie wolno było rozniecić najmniejszego ognia. Żeby nawet od promieni słonecznych, chociaż listopadowych, zabezpieczyć się, pracowano przeważnie nocą przy świetle sztucznem metody Ruhmkorffa, które przesyłało promienie aż do dna kolumbiady. We wnętrzu ułożone ładunki bawełny, spajano nicią kruszcową, po której miała dostać się iskra elektryczna do wszystkich części.

Za pomocą bateryi elektrycznej, miano zapalić całą tę masę bawełny. Nici te spajające pojedyncze paki, schodziły się w jednym punkcie na powierzchni całego naboju, tj. na powierzchni, na której kula spocząć miała; z tego punktu zbiorowego miała iskra elektryczna po zapaleniu równoczesnem wszystkich części zejść po ścianie kolumbiady do dołu murem ocembrowanego, umyślnie na to przygotowanego. Wystarczyłoby pocisnąć tylko guzik sprężynowy od bateryi, aby zapalić w okamgnieniu 400 tysięcy funtów bawełny palnej, nie potrzeba dodawać, że próbę tę na ostatnią chwilę odłożono.

Dwudziestego ósmego listopada ukończono ładowanie, ośmset pak bawełny spoczywało już we wnętrzu kolumbiady; kosztowało to nie mało trudu i niepokoju prezydenta Barbicana. – Daremnie usiłował zamknąć oczy wszystkich w Stones-Hill, co dzień przełazili ciekawi parkan, a niejednego nieroztropność dochodziła do waryacyi paleniem tytoniu w pobliżu pak bawełnianych. Co dzień irytował się Barbicane; J. T. Maston przy jego boku polował na nieproszonych gości, z wielkim zapałem zbierając tlejące ogryzki cygar, porozrzucane po różnych miejscach. Trudna sprawa, przeszło trzykroć sto tysięcy osób oblegało parkan. Michał Ardau chętnie by się ofiarował strzedz przystępu do kolumbiady, ale cóż, sam z ogromnym cygarem w ustach nie dawał wielkiej rękojmi bezpieczeństwa: prezydent Gun-klubu nie mogąc więc spuścić się na tego niepowstrzymanego palacza, wolał sam czuwać nad wszystkiem.

Nakoniec, Bóg łaskaw dla artylerzystów, niczego nie brakowało – i przedsięwzięcie miało się ku końcowi. Ostatni zakład kapitana Nicholla przegrany.

zziemi40.jpg (233667 bytes)

Pozostawało jeszcze tylko włożyć kulę do kolumbiady, i ułożyć ją na powierzchni naładowanej bawełną. Lecz przed wykonaniem tej operacyi, zaopatrzono wagon-kulę w potrzebne rzeczy. Było dosyć do zabierania, a gdyby tak Michałowi Ardauowi pozostawiono tę czynność, byłby zapełnił całą kulę, nawet i miejsca dla podróżnych zachowane. Nie do pojęcia, czego ten Francuz nie chciał brać ze sobą! ile niepotrzebnych rzeczy!– tylko że Barbicane nie dopuścił do tego; musiał więc ograniczyć się do niezbędnych w podróży rzeczy.

Kilka termometrów, barometrów i lunet zapakowano do kufra z instrumentami.

Podróżni zamyślali obserwować księżyc podczas podróży, a dla łatwiejszego oryentowania się zabierają z sobą doskonałą mapę Beera & Moedlera t. z.: Mappa selenographica, która z największą dokładnością przedstawiała część księżycową zwróconą ku ziemi. Najmniejsze szczegóły były oznaczone ze skrupulatną dokładnością; góry, doliny, pierścienie, kratery, szczyty z dokładnem pomiarem od góry Doesfal & Leibnitz aż do Mare frigoris, która aż do brzegów północnych sięga.

Było to nieocenione dzieło dla podróżnych, mogli bowiem studyować okolice, nim na nie się dostaną.

Wzięli z sobą trzy strzelby do polowania, i w bardzo wielkiej ilości prochu i ołowiu.

– Nie można przewidzieć – mawiał Michał Ardau – z kim będziemy mieli do czynienia. Ludzie czy zwierzęta mogą niechętnie przyjąć naszą wizytę, dlatego nie zawadzą te środki ostrożności.

Oprócz tego zabrano dla własnej egzystencyi: rydle, motyki, piłki ręczne i inne niezbędne narzędzia, nie zapominając także o ubraniu na każdą porę roku, na zimno okolic biegunowych aż do upałów strefy południowej.

Michał Ardau chciał jeszcze zabrać do tej ekspedycyi pewną ilość zwierząt, ale nie ze wszystkich gatunków, bo nie uważał za potrzebne, aklimatyzować na księżycu węży, tygrysów lub innych szkodliwych zwierząt.

– Nie można wiele – mówił do Barbicana – ale kilka sztuk wołów lub krów, osioł lub koń, byłyby nam tam bardzo użyteczne.

– Zgadzam się zupełnie z twojem zdaniem, drogi Ardau – odpowiedział Barbicane – ale nasza kula nie jest wcale arką Noego. Nie ma tam ni miejsca ni wytrzymałości po temu. Zostańmy zatem w granicach możliwości.

Ostatecznie zgodzili się podróżni na wzięcie ze sobą psa myśliwskiego, własność Nicholla. Kilka pak zboża włożono także pomiędzy niezbędne przedmioty.

Gdyby tak sam Ardau decydował, nie omieszkałby wziąć i parę worków ziemi, aby ją tam zasiać. Na każdy wypadek tuzin szczepów, opakowanych w słomę, rzucił do kąta wozu.

Pozostała kwestya żywności; wedle Barbicana wypadałoby wziąć ilość, mogącą na rok wystarczyć. Dodamy jednak, aby nikogo nie zadziwić, że te zasoby żywności składały się z mięsa i leguminy, prasą hydrauliczną ściśnięte tak, że w małej ilości było wiele pożywienia; nie było tam wprawdzie wielkiego wyboru, ale trudno być wybrednym w takiej wyprawie. Dwiestu litrowa bania wódki i wody, miała być dostateczna na dwa miesiące, gdyż nikt nie powątpiewał na podstawie ostatnich obserwacyi astronomicznych o istnieniu wody na powierzchni księżyca. I o tem nie wątpiono wcale, że mieszkańcy ziemi dostawszy się na księżyc, znajdą sposób do życia, gdyby i było takie ogólne mniemanie, byłby się wcale Michał Ardau nie zdecydował do współudziału w podróży.

– Zresztą – mówił on raz do swoich przyjaciół – nie zupełnie będziemy oddzieleni od naszych przyjaciół, którzy zostaną na ziemi, przecie o nas nie zapomną.

– O nie – z pewnością – odpowiedział J. T. Maston.

– Co chcesz tem powiedzieć? – zapytał Michał Ardau.

– Nic innego, jak tylko, że kolumbiada pozostanie tu – i księżyc co roku do ziemi tak się zbliży, że wyszlą nam ztąd kulę naładowaną żywnościami, które my naturalnie w oznaczonym dniu oczekiwać będziemy.

– Brawo! brawo! – wołał J. T. Maston – doskonała myśl. Z pewnością, zacni przyjaciele, nie zapomniemy o was!

– Spodziewam się! W ten sposób jak widzicie, będziemy mieli wiadomości z ziemi, bo nie bardzo przyjemnie by nam było, gdybyśmy nie mieli sposobu komunikowania się z naszymi przyjaciółmi na ziemi.

Te słowa przejęły każdego ufnością tak dalece, że Michał Ardau byłby mógł cały Gun-klub namówić do współudziału. To co powiedział, zdawało się tak naturalne, łatwe i w następstwach konieczne, że nie wiem, coby mogło wiązać słuchacza do tej nędznej ziemi, aby nie przyłączyć się do nowych trzech podróżnych.

Kiedy już nareszcie pozwożono i poukładano w kolumbiadzie różne przedmioty potrzebne, wpuszczono wodę do zmniejszenia odbicia przeznaczoną i gaz się zbierał w ustawionym zbiorniku. Chlorku potasowego i potasu rtęciowego nabrał Barbicane, pamiętny na możliwe przeszkody w podróży taką ilość, że mogła wystarczyć na dwa miesiące. Przyrząd doskonale skombinowany, miał czyścić powietrze i zwracać mu własności do życia potrzebne.

Kula była zatem całkiem gotową, tylko włożyć do kolumbiady! Jednak to trudna i niebezpieczna operacya. Wyniesiono ten kulo-wóz na szczyt Stones-Hill – i zawieszono nad paszczą kolumbiady. Chwila niepokoju i obawy. Ciężar sam kuli przyciskiem bawełny mógł wywołać eksplozyę.

Szczęściem nic się nie stało, kulowóz osiadł na ładunku pyroxylu – i ścisnął tylko silnej nabój kolumbiady.

– Przegrałem! – rzekł kapitan Nicholl, wręczając Barbicanowi trzy tysiące dolarów.

Barbicane nie chciał z początku przyjąć tych pieniędzy od towarzysza podróży, ale nareszcie uległ naleganiom Nicholla, który ze wszystkich zobowiązań przed odjazdem uiścić się pragnął.

– Zatem – rzekł Michał Ardau – mam tylko jedno życzenie, mój drogi kapitanie!

– Mianowicie?

– Byś przegrał i drugie twoje zakłady, a nie wstrzymamy cię w drodze.

 

Rozdział XXVI

Wystrzał.

 

adszedł nareszcie dzień pierwszego grudnia – dzień ważny – bo musiałoby znowu 18 lat upłynąć, by księżyc pojawił się w tych samych warunkach zenitu i nachylenia ku ziemi, gdyby w tym dniu wyprawa kuli urzeczywistnić się nie dała.

Czas prześliczny, pomimo nadchodzącej zimy, słońce jaśniało i oblewało radosnym promieniem tę ziemię, którą trzej mieszkańcy dla oglądanja innego świata opuścić mieli.

Ileż to ludzi nie spało tej nocy, poprzedzającej dzień tak niecierpliwie oczekiwany! Ileż to piersi przygniatał ciężar oczekiwania! Wszystkie serca biły obawą, niepokojem, z wyjątkiem Michała Ardaua, który niewzruszony przechadzał się ze zwykłem roztargnieniem, ale wcale nie okazywał najmniejszego niepokoju. Spoczywał snem spokojnym, snem Turenna przed bitwą.

zziemi41.jpg (220313 bytes)

Już od samego rana napełniały ogromne tłumy widzów błonia około Stones-Hill. Co 15 minut przywoził pociąg z Tampa nowy zastęp ciekawych; zjazd ten przybrał bajeczne rozmiary, gdyż podług wykazów miasta Tampa-Town, przybyły na ziemię Florydy w tym dniu 5 milionów osób.

Od miesiąca większa część tego zgromadzenia biwakowała już w okolicy, dając początek miastu, później Ardau-Town nazwanemu. Budy-chałupy, domki i namioty jeżyły się na przestronnej równinie, a mieszkańcy ci tymczasowi stanowili tak liczną ludność, że niejedno miasto europejskie pozazdrościłoby mu cyfry ludności.

Wszystkie narody miały swoich reprezentantów, w tem miejscu można było słyszeć wszystkie języki świata. Rzekłbyś, to zamieszanie języków, jak za czasów biblijnych, podczas budowy wieży Babel. Tam spływały się wszystkie warstwy społeczeństwa amerykańskiego w jedną całość. Bankierzy, rolnicy, marynarze, misyonarze, handlarze, wioślarze i magistrowie potrącali się, każdy z poczuciem równouprawnienia.

Kreolczycy louisańscy bratali się z mayanami, gentelmeni z Kentuky, Tenessee i Wirginii pełni dumy i elegancyi tykali się z traperami z Lac i z kupcami wołów z Cincinatti. Przeważnie byli poubierani w kastrowe kapelusze, lub klasyczne panama, w niebieskie perkalowe pantalony z fabryki Opclusas, eleganckie bluzy z surowego płótna, trzewiki krzyczących kolorów, i w prawdziwie batystowych żabotach. Przy kołnierzach, mankietach, na wszystkich palcach a nawet i uszach błyszczała prawdziwa kolekcya pierścieni, szpilek, brylantów, łańcuszków, kulczyków, breloków, których wysoka wartość łagodziła i wyrównywała zły gust. Żony, dzieci i służba towarzyszyli mężom, ojcom i panom, którzy prowadząc liczne familie, podobni byli do wodzów pokoleniowych.

Warto było widzieć cały ten tłum w porze objadowej, z jakim apetytem rzucało się wszystko na przygotowane potrawy, które znikały jedna po drugiej, ale potrawy, na widok których wzdrygnąłby się żołądek europejski. Zmiatano tak z półmisków smażone żabki, duszone małpy, fish-chow-der (potrawy z ryb), krwawe opossum i wędzone racoon.

Cały quodlibet likworów i innych napojów, dodajmy na te niestrawne potrawy. Ochocze okrzyki i nawoływania zachęcające rozlegały się po bar-rooms i szynkach, w których prócz szklanek, flaszek, flakonów, karafek i butli rozmaitych form i rozmiarów, nie więcej widzieć nie można było.

– Proszę miętowy ulepek! – krzyczał jeden donośnym głosem.

– Tu prawdziwy sangaree z wina Bordeaux! – wołał drugi cieniuchnym głosikiem.

Au gin-sling!

Cooktail! brandy smash! Kto życzy sobie skosztować prawdziwą miętówkę, najwięcej używaną? – krzyczeli zręczni kupcy, co to w okamgnieniu jak kuglarz z gałki muszkatelowej, wyprowadzali cukier, cytrynę, miętę, lód potłuczony, wodę, koniak i świeże ananasy – słowem, wszystko to, co wchodzi w skład tego chłodzącego napoju.

Więc też zachęcone nawoływaniem, a korzeniami palone gardła, nie odrzucały podawanych chłodników. Pierwszego grudnia rzadkie stały się te wrzawy, krzyki i nawoływania. Darmo zapraszaliby kupcy, nikt nie myślał dziś o jedzeniu i piciu, bo wielu z widzów nie jadło nawet codziennego śniadania, a co ważniejsza, że i słabość Amerykanina, gra, zostały dziś bez przyjaciół. Kręgle spoczywały, kości drzemały po kubkach, ruleta stała nietknięta, karty porzucone – wszystko świadczyło, że w dniu tym co innego owładnęło wszystkie umysły, nie ma czasu myśleć o rozrywkach.

Do wieczora obiegał tylko głuchy szmer zgromadzone tłumy. Nieopisany niepokój owładnął wszystkie umysły, okropna trwoga, nieokreślone uczucie ściskało pierś niejednego. Każdyby rad, aby raz przyszła ta tak niecierpliwie oczekiwana chwila.

Dopiero o godzinie 7 wieczorem ciszę tak ciężącą na wszystkich, zamienił wschodzący księżyc w przeciągłe hurra. Przybywał punktualnie na zapowiedziane rendez-vous. Okrzyki wzbijały się do nieba, a bladolica Febe błyszczała spokojnie na przejrzystym firmamencie, pieszcząc pogodnymi promieniami zgromadzenie witające ją.

Równocześnie pojawili się i trzej śmiali podróżni. Na ich widok wzmogły się okrzyki. Równocześnie i jednogłośnie ze wszystkich piersi wydarł się hymn narodowy Stanów zjednoczonych; Yankee-dodle zagrzmiało chórem, pięć milionów śpiewaków wzruszyło powietrze jak gwałtowna burza. Po tym mimowolnym wybuchu uczucia narodowego zapanowała znowu cisza. Ostatnie tony gasły powoli, dźwięki się jeszcze ulatniały i tylko cichy szmer unosił się nad wzruszonym tłumem.

Francuz i dwaj Amerykanie przeszli nareszcie granicę, około której skupiali się widzowie. Towarzyszyli im tylko członkowie Gun-klubu i deputacye obserwatoryum europejskich. Barbicane zimny i spokojny wydawał ostatnie rozkazy. Nicholl z zaciętemi ustami i skrzyżowanemi rękami szedł pewnym krokiem, a Michał Ardau jak zawsze żywy, w ubraniu podróżnem, z torbą przez plecy przewieszoną, w skórzanych kamaszach, zdawał się tańczyć w swem obszernem ubraniu z kasztanowatego aksamitu, z cygarem w ustach, nie szczędząc w przechodzie ognistych uściśnień z hojnością książęcą. Dowcipkował, śmiał się, żartował, słowem, był Francuzem, a raczej Paryżaninem do ostatniej chwili.

Dziesiąta wybiła. Trzeba wsiadać do kulowozu, bo wejście do środka, zaśrubowanie drzwiczki wchodowej i odstawienie rusztowania od otworu kolumbiady, wymagało dość długiego czasu.

Barbicane przesunął swój chronometer o jedną dziesiątą część sekundy naprzód od czasomierza inżyniera Murchisona, którego zadaniem było zapalić nabój kolumbiady zapomocą bateryi elektrycznej.

Podróżni mogli więc wiedzieć, kiedy nieubłagana skazówka oznaczy chwilę ich odjazdu.

Nadeszła chwila pożegnania. Porozczulali się. Nawet Michał Ardau mimo swej gorączkowej wesołości był wzruszonym. J. T. Maston wycisnął ze suchej źrenicy starą łzę, którą może na tę sposobność tylko przechowywał. Uronił ją na czoło swego drogiego i zacnego prezydenta.

– A gdybym mógł pojechać? jeszcze czas…

– Nie można, mój stary Mastonie – odrzekł Barbicane.

W kilka chwil później zaśrubowano trzech podróżnych do wnętrza kuli, a kolumbiada wolną paszczę otworzyła ku niebu.

Nicholl, Ardau i Barbicane już zamknięci w metalowym wozie. I któż potrafi opisać ogólne wzruszenie?

Księżyc posuwał się powoli po przejrzystym firmamencie, gasząc migające światełka gwiazd, przeszedł właśnie konstelacyę Bliźniąt i doszedł do połowy horyzontu od zenitu. Teraz mógł każdy pojąć, że kolumbiada celowała naprzód przedmiotu, dosięgnąć się mającego, jak strzelec naprzód przed zająca nabój wyrzuca.

Grobowa cisza zapanowała dokoła – wiatr zdał się powstrzymywać, jak oddech w piersi, w tej uroczystej chwili. Wszystkich oczy spoczywały w otworze kolumbiady.

Murchison wzrokiem postępował za wskazówką swego chronometru – brakowało jeszcze 40 sekund, aby stanowcza chwila odjazdu wybiła. Przy dwudziestej dreszcz przeszedł wszystkich, niejeden pomyślał o podróżnych w kuli, którzy także te wiekotrwałe sekundy zapewne rachują… Urywane wykrzyki… 35… 37… 38… 39… 40 – strzał!

Murchison pocisnął palcem kurek od aparatu i iskra elektryczna przebiegła wnętrze kolumbiady.

zziemi42.jpg (203921 bytes)

Huk okropny, niesłychany, rozległ się równocześnie. Potężny snop światła wystrzelił z kolumbiady, jakby z jakiego krateru. Zaledwie kilka osób mogło dopatrzyć kulę, przerzynającą zwycięzko ognistą mgłą przesycone powietrze.

 

Rozdział XXVII

Skutki wystrzału.

 

chwili wyniesienia się płomieni ku niebu, rozwidniło się w środkowej Florydzie, i przez chwilkę zamiast nocy jasnej, dzień zawitał w przyległych okolicach. Snop ten płomienny, ognisty, na sto mil widzieć było można, i niejeden kapitan okrętowy zanotował ukazanie się tego światła jako nadzwyczajne zjawisko.

zziemi43.jpg (221647 bytes)

Hukowi kolumbiady podczas wystrzału towarzyszyło prawdziwe trzęsienie ziemi. Zdawało się, że Floryda do gruntu wzruszona. Gaz z prochu z niezrównaną chyżością napełnił pory atmosferyczne, poruszał je, w skutek czego powstała burza, choć sztuczna, ale sto razy silniejsza jak uragan naturalny, i jak trąba morska przedarła się przez powietrze.

Żaden z widzów nie utrzymał się na nogach; wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci, zostali powaleni jak kłosy podczas burzy; hałas wzmógł się nie do opisania, a wiele osób zostało niebezpiecznie ranionych.

J. T. Maston, który przeciw wszelkiej ostrożności wysunął się zanadto naprzód, został wyrzucony o 20 sążni wstecz i jak kula przeleciał po nad głowami swoich współobywateli. Trzy kroć sto tysięcy osób chwilowo jakby ogłuchły i otumaniały.

Prąd powietrzny powywracawszy zabudowania, powaliwszy chaty, wykorzeniwszy drzewa w obszarze około dwudziestu mil, wykoleiwszy pociągi aż do Tampy, spadł na to miasto jak górska zamieć śniegowa i zniszczył tamże blizko sto domów, pomiędzy innymi kościół św. Mary i nowy gmach giełdy, którego mury wzdłuż popękały. Niektóre budynki w porcie, uderzywszy jeden o drugi, zawaliły się, a kilkanaście okrętów przybiło do brzegów, gdyż łańcuchy kotwic porwały się jak nitki bawełny.

Zburzenia te rozciągnęły się jeszcze dalej, bo aż za granice Stanów zjednoczonych. Skutki odbicia wzmocnione przez wiatr zachodni, dały się czuć aż na Atlantyku i o 300.000 mil od brzegów amerykańskich. Sztuczna ta i nieprzewidziana burza, której nie mógł przewidzieć poczciwy Fritz-Roy, rozszalała się z niesłychana gwałtownością, a kilka okrętów, nieprzygotowanych na to, zatonęło, pochwycone w te straszne odmęty, pomiędzy innymi Child-Harold z Liwerpoolu.

Niemiła ta katastrofa dała powód ze strony Anglii do licznych oskarżeń i narzekań.

W końcu, aby wszystko wypowiedzieć, chociaż fakt ten nie ma innej gwarancyi, nad świadectwo krajowców, dodać musimy, że w pół godziny po wystrzale mieszkańcy Gorey i Sierra Leone utrzymywali, iż słyszeli przygłuszony huk, ostatnie wzruszenie fal, które przebiegłszy Atlantyk, skonały na afrykańskim brzegu.

Ale wróćmy do Florydy.

Gdy wrzawa uśmierzyła się trochę, zranieni, ogłuszeni, słowem, cały tłum powstał i porywające okrzyki wzniosły się ku niebu.

– Hurra Ardau! hurra Barbicane! hurra Nicholl!

Kilka milionów ludzi, zadarłszy nos w górę, uzbrojeni w teleskopy, lunety i lornetki, zapominając o kontuzyach i wzruszeniach, obserwowali przestrzeń, szukając wagonu kulistego. Ale szukali napróżno. Nie można go było dostrzedz i trzeba było zgodzić się na oczekiwanie telegramu z Long-Peak.

zziemi44.jpg (202060 bytes)

Dyrektor obserwatoryum w Cambridge znajdował się na swojem stanowisku w górach Rocheuses, i jemu to jako biegłemu i wytrwałemu astronomowi powierzone zostały te obserwacye.

Lecz niespodziewany fenomen, chociaż go łatwo można było przewidzieć, a przeciw któremu nie można było nic zaradzić, wystawił ogólną ciekawość na twardą próbę. Pogoda, tak piękna dotychczas, zmieniła się nagle i niebo pokryło się chmurami.

Czyż mogło być inaczej po tym okropnym przewrocie warstw atmosferycznych i po rozejściu się tego ogromnego dymu ze spalenia 200.000 funtów paroksylu? Cały porządek naturalny został narażony. Nie powinnoby to zadziwiać, gdyż podczas walk morskich widziano często zmieniony porządek atmosferyczny przez wystrzały armatnie.

Nazajutrz zeszło słońce na zachmurzonym horyzoncie, ciemna i nieprzejrzysta zasłona przedzielała go od ziemi, sięgająca niestety aż po góry Rocheuses.

Fatalizm!

Ze wszystkich stron świata odzywano się z reklamą, ale natura zmieniała się mało, i oczywiście musieli teraz znosić skutki przewrotu, jaki sami wywołali w atmosferze. W pierwszych dniach starał się każdy wzrokiem przedrzeć ciemną zasłonę chmur, ale daremnie; każdy doznawał zawodu, gdyż kula z porządu codziennego obrotu globu ziemskiego, na przeciwnej stronie od widza znajdować się musiała. A gdy noc nadeszła, noc ciemna i cicha, chociaż księżyc wyszedł znowu na horyzont niebieski, nie można było go dojrzeć; rzekłbyś, że umyślnie ukrywał się przed okiem śmiałków, którzy odważyli się do niego strzelać. Żadna obserwacya nie była możebną, co też telegramy z Long-Peak potwierdzały.

Jeżeli więc wyprawa powiodła się, podróżni wyjechawszy 1. grudnia o godzinie, 10, minucie 40 i sekundzie 40, musieli przybyć do celu podróży dnia czwartego o północy. Do tego czasu więc, a szczególniej że kula jest za małym przedmiotem, aby można ją dobrze w tych warunkach obserwować, czekano dość cierpliwie.

Czwartego zaś grudnia możnaby już było od ósmej do dwunastej obserwować bieg kuli, któraby jak ciemna plama odbiła się na jasnej tarczy księżyca. Lecz horyzont pozostał nielitościwie zachmurzony, i to podniosło aż do paroksyzmu rozjątrzenie publiczności. Zaczęto lżyć księżyc, że się nie pokazywał.

Smutny to obrót rzeczy na tym bożym świecie.

J. T. Maston zdesperowany wyjechał do Long-Peak. Chciał on osobiście obserwować. Nie wątpił nawet, że jego przyjaciele dojechali do celu podróży. Zresztą, nie słychać było, aby kula spadła na jaką wyspę lub ląd stały, a J. T. Maston nie przypuszczał nawet, aby mogła wpaść do oceanu, którym ziemia jest w trzech częściach oblaną.

Piątego dnia ta sama niepogoda. Wielkie teleskopy w starym świecie, Herschela, Bossa, Foucaulta, były nieustannie skierowane na gwiazdę nocną, gdyż w Europie czas był przecudny, ale stosunkowo nie były dość mocne, aby przynieść pożądane rezultaty z obserwacyi.

Szóstego dnia pogoda niezmieniona. Niecierpliwość dokuczała trzem czwartym częściom mieszkańców ziemi. Doszli do tego, że proponowano najdziwaczniejsze środki, aby rozprószyć chmury, nagromadzone w powietrzu.

Siódmego dnia niebo zdawało się wypogadzać trochę. Spodziewano się, ale nadzieja zawiodła, bo nad wieczorem nagromadzone mgły jeszcze bardziej zasłaniały przed każdem okiem przestrzeń gwiaździstą.

Wtenczas stan rzeczy stał się groźnym. W istocie bowiem jedenastego dnia o godzinie 9 i minucie 11 zrana, księżyc wchodził w ostatnia kwadrę.

Po upływie tego czasu księżyc zmniejszałby się, i chociażby niebo było wypogodzone, obserwowania zmniejszyłyby się niezmiernie, gdyż księżyc od tej chwili przechodząc w inne kwadry, doszedłby do nowiu, to znaczy, że wschodziłby i zachodził wraz ze słońcem, którego promienie zaćmiłyby go. Trzebaby więc czekać aż do 3. stycznia do pełni o godzinie 12 i minucie 44, aby zacząć nowe obserwacye. Dzienniki ogłaszały te uwagi z tysięcami komentarzy, i nie ukrywały publiczności, że musi się uzbroić w anielską cierpliwość.

Ósmego dnia żadnej zmiany.

Dziewątego słońce pokazało się na chwilę, jakby zakpiło z Amerykan. Ale że je przyjęto z naigrawaniem się, więc obrażone, poskąpiło swoich promieni.

Dziesiątego żadnej zmiany. J. T. Maston mało nie oszalał, i istotnie obawiano się o mózg czcigodnego męża, tak dobrze dotychczas zakonserwowany pod gutaperkową czaszką.

Lecz jedenastego dnia jedna z tych okropnych burz, tak częstych w stronach zwrotnikowych, rozszalała się w atmosferze. Wiatry wschodnie rozgoniły chmury, nagromadzone od tak dawna, i wieczorem tarcza na pół wykrojona gwiazdy nocnej przeszła majestatycznie pośród jasnych konstelacyi nieba.

 

Rozdział XXVIII

Nowy płaneta.

 

ejże samej nocy, nowina wielka, niecierpliwie oczekiwana, rozeszła się po Stanach zjednoczonych. Druty telegraficzne rozniosły ją i po za Ocean na wszystkie strony.

Odkryto nowe ciało niebieskie teleskopem Long-Peak.

Oto sprawozdanie dyrektora obserwatoryum w Cambridge, podające wyniki tej wielkiej wyprawy Gun-klubu:

„Long-Peak 12. grudnia.

„Pp. członkom obserwatoryum w Cambridge.

„Kulę wyrzuconą z armaty w Stones-Hill dojrzeli pp. Belfasta i J. T. Maston dnia 12. grudnia o godzinie 8 minucie 47 wieczorem, gdy księżyc przechodził w ostatnią kwadrę. Kula ta nie doszła do celu. Zbliżyła się jednak tak dalece do księżyca, że tenże ją swą siłą atrakcyjną w pobliżu zatrzymał. Bieg jej dotąd prosty, zmienił się w ruch wirowy, jakim odtąd około obwodu księżyca z nadzwyczajną chyżością, jako prawdziwy satellita jego, krąży. Żywioły tego nowego planety nie dadzą się oznaczyć. Nie znamy jeszcze dokładnie ani jego ruchu około księżyca, ani ruchu obrotowego około własnej osi. Oddalenie jego od księżyca może wynosić około 2833 mil ang. Z tego dadzą się wyprowadzić dwie hipotezy: albo księżyc przyciągnie tę kulę ku sobie i podróżni swój cel osięgną, albo kula nie przekraczając granic, krążyć będzie około księżyca do skończenia świata. J. Belfast.”

Ileż nowyż kwestyi powstawało po rozwiązaniu tej zagadki. Ileż tajemnic wielkich ukrywała przyszłość dla obserwacyi uczonych.

Dzięki odwadze i poświęceniu się trzech ludzi, wyprawa ta na pozór tak małoznacząca, przyniosła ogromne korzyści o nieobliczonych skutkach na przyszłość. Jakkolwiek podróżni, zamknięci w nowym satellicie, nie dopięli celu, mogli przecież zgłębiać tajniki księżyca, krążąc około niego, należeli już niejako do świata księżycowego.

Imiona Nicholla, Barbicana i Michała Ardaua powinne być na wieki unieśmiertelnione i w księgach astronomicznych zapisane; ci śmieli wynalazcy bowiem z narażeniem życia puścili się w powietrze, aby tylko umiejętności ludzkiej przysporzyć wiedzy.

Rozpowszechnione sprawozdanie z Long-Peak przejęło wszystkich zdziwieniem i trwogą. Czy nie dałoby się pomódz tym nieustraszonym mieszkańcom ziemi? Nie, bez wątpienia, ponieważ oddzielili się od ludzi, przekroczyli granice, ustanowione od Boga dla istot ziemskich. Mogli sobie przysporzyć powietrza na dwa miesiące, na cały rok mieli żywność, a potem? Najtwardsze serca poruszały się na tę myśl przerażającą.

Jeden tylko człowiek nie chciał uznać położenie za zatrważające. Jeden tylko ufał i oczekiwał przyszłości – a był to jak tamci do poświęcenia się gotowy, odważny i dzielny J. T. Maston.

Odtąd domem jego była stacya Long-Peak, a horyzontem jego szkła teleskopu. Jak tylko księżyc się pokazał, kierował nań Maston teleskop, i nie spuszczając go z oka, śledził bieg jego w przestrzeni, z nieopisaną cierpliwością obserwował obieg nowego planety około tarczy księżycowej i w ten sposób zostawał zacny ten człowiek w ciągłej komunikacyi ze swoimi przyjaciółmi.

– Będziemy z nimi korespondować – mawiał każdemu, kto go tylko słuchać chciał – jak tylko okoliczności pozwolą, będziemy mieli od nich wiadomość, a oni od nas. Zresztą, znam ich; są to ludzie genialni. Oni trzej unieśli z sobą wszelkie zasoby wiedzy, sztuki i przemysłu. Z tem można wszystko zrobić, i będziecie widzieli, że oni dadzą sobie radę, nie zaginą.

Poprzednia część