Juliusz Verne
Cudowna wyspa
Część pierwsza
(Rozdział IV-VI)
Przekład: Michalina Daniszewska
80 ilustracji L. Benetta, w tym 12 kolorowych;
1 mapa kolorowa i dwie czarno-białe.
"Wieczory Rodzinne", 1895
© Andrzej Zydorczak
o długiej, parogodzinnej przechadzce dozwolonem jest bodaj każdemu pewne uczucie głodu, to też nasi artyści nie czynią tu wyjątku, a zgadza się z nimi najzupełniej i Kalikstus Munbar; postanawiają więc wszyscy jednomyślnie posilić się dobrem śniadaniem. Czy koniecznem jest jednak wrócić do hotelu Excelsior? Bezwątpienia, w mieście tem bowiem, gdy każdy mieszkaniec ma wygodny, we wszystko zaopatrzony dom własny, a ciekawych turystów z dwóch półkul świata tak mało, niema prawie żadnych cukierni lub restauracyi.
W kilka minut wagon elektryczny przebywa wraz z naszymi podróżnymi przestrzeń, dzielącą ich od wspaniałego hotelu pana Munbara, gdzie też niebawem zastawiają im sute i doskonałe śniadanie; tworzące sprzeczność uderzającą z owemi licznemi potrawami, podawanemi według mody amerykańskiej, w których jednak ilość nie wynagradza jakości. Wyborna jest tu pieczeń wołowa i barania, miękie i soczyste pulardy, pobudzające apetyt świeżością swoją ryby, a zamiast zimnej wody, jaką podróżny pić musi w restauracyach Stanów Zjednoczonych, kwartet ma tutaj do wyboru różne piwa, i wino, które ciepłe słońce Francyi ogrzewało dziesięć lat temu w okolicach Médoc i Burgundyi. Do śniadania takiego zbytecznem jest zapraszać wiele, zwłaszcza, jeżeli ucztujący dobrym cieszą się apetytem; to też Ponchard i Francolin zarówno jak Sebastyan Vaillant i Yvernes oddają mu należne honory, zajadając wszystko z gustem wielkim. Uprzejmy gospodarz nie ustępuje w niczem swym gościom, zabawiając ich nadto świetnym swym humorem.
Mówiąc jednak o wszystkiem pomija starannie kwestyę, która mogła najwięcej zainteresować nasz Kwartet. Licznie jednak wychylane kieliszki zaczynają działać powoli, wesołość staje się ogólną. Czyżby Amerykanin miał zamiar spoić swych gości i spowodować tem samem spóźnienie się na pociąg do San-Diego?… Lecz któżby mógł posądzić go o to… zresztą, oto zapijają już wyborną kawę i likiery – wkrótce więc wstaną od biesiadnego stołu. – Nagle huk wystrzału armatniego zatrząsł szybami domu.
– Co to jest? – pyta Yvernes zrywając się z siedzenia.
– Proszę, bądźcie spokojni panowie – upewnia Kalikstus Munbar – był to tylko wystrzał armatni dany z murów obserwatoryum naszego…
– Jeżeli wystrzał ten miał oznajmiać południe – robi uwagę Francolin, spoglądając na swój zegarek – to zdaje mi się, że się znacznie opóźnia.
– O nie, panie! zaręczam, że słońce tutaj nie spóźnia się tak samo, jak gdziekolwiek na świecie – zapewniał tonem spokojnym gospodarz. Równocześnie jednak na oczach jego z poza binokli, zabłysły dziwne płomyki, i zatarł ręce, jakby z zadowolenia, że spłatał komuś znakomitego figla.
Francolin mniej odurzony winem od swoich przyjaciół, nieufnym patrzał na Yankesa okiem, nie wiedząc dokładnie co o nim sądzić.
– A teraz przyjaciele, sądzę, że mi panowie pozwolicie na tę sympatyczną nazwę – odezwał się Kalikstus tonem nadzwyczaj uprzejmym – teraz może nam już czas zwiedzić drugą dzielnicę naszego miasta, bo nad wyraz przykrem byłoby mi przecie, gdybyście choć jeden pominęli szczegół; nie mamy więc czasu do stracenia…
– O którejże to godzinie odchodzi pociąg do San-Diego? – wypytuje Sebastyan niespokojnie, zajęty bezprzestannie myślą, aby tylko nie spóźnić się, i nie pominąć tem samem zapowiedzianego koncertu.
– A tak, tak! o której godzinie? – powtarza z naleganiem Francolin.
– Oh, wieczorem dopiero – odpowiada Kalikstus, mrużąc dziwnie lewem okiem. – Lecz chodźcie, proszę drodzy mi goście, pewny jestem, że nie pożałujecie udzielonego mi uprzejmie zaszczytu pozostania do końca waszym cicerone.
Jakże tu nie posłuchać osoby tak uprzedzająco grzecznej? To też kwartet opuszcza jadalną salę hotelu Excelsior i wychodzi na ulicę; doprawdy jednak, musieli rzeczywiście przebrać trochę miarę w piciu, bo oto zdaje się wszystkim, że ziemia lekko drży pod ich stopami, chociaż nie stanęli dotąd na jednym z tych ruchomych chodników, posuwających się naprzód.
– Ho! ho! podpierajmy się wzajemnie! woła „Jego Excelencya“, potykając się nieco.
– Zdaje mi się, żeśmy trochę za dużo pili – zauważył Yvernes, ocierając czoło.
– A choćby i tak było, mili Paryżanie, toż raz może być dozwolonym wyjątek z ogólnie praktykowanej reguły. Należało przecie uczcić przybycie wasze do nas.
– My też wysuszyliśmy puhary doszczętnie – odpowiada Ponchard, który czuje się wyjątkowo przyjemnie usposobionym.
Pod przewodnictwem Kalikstusa Munbara przechodzą wszyscy ulicę, która ich prowadzi do drugiej dzielnicy, gdzie ruch i ożywienie całkiem odmienny przedstawia widok. Możnaby uledz złudzeniu, że nagle przeniesionym się zostało z północnych do południowych Stanów Zjednoczonych, z miasta Chicago do Nowego Orleanu, z Illinois do Luiziany. Magazyny są tu bogaciej zaopatrzone, pałac i hotele wybredniejszego stylu i gustowniej ozdobione, nawet ludność tchnie jakiemś większem ożywieniem, objawiającem się w ruchach, chodzie i sposobie mówienia. Słowem przeważa tu temperament całkiem od tamtej dzielnicy odmienny, zdawaćby się mogło, że są to właściwie dwa miasta, dziwnym wypadkiem przeciwstawione sobie.
Pod tem wrażeniem kwartet doszedł do piętnastej alei, stanowiącej środkowy punkt tego oddziału, gdy Yvernes zawołał pełen zachwytu:
– Jakiż to wspaniały pałac!…
– Jest to własność rodziny Cowerley – odpowiada Kalikstus; Nat Cowerley równy Tankerdonowi.
– Majątkowo naturalnie? – pyta skrzypek.
– Oczywiście, że względnie do posiadanych kapitałów Cowerley, jako ex bankier z Nowego Orleanu, posiada więcej milionów, niż palcy u obu rąk…
– A, to śliczna para rękawiczek, niema co mówić; – zawołał wesoło Paryżanin.
– Bezwątpienia!
– I te dwie potęgi: Jan Tarkerdon i Nat Cowerley są nieprzyjaciółmi?…
– Dotychczas rywalami tylko, starającymi się utrwalić swą wyższość w stosunkach miejskich.
– A więc już zazdrość… to może skończy się wreszcie na pożarciu się wzajemnem…
– Ha, być może, że kiedyś jeden pochłonie drugiego…
– Winszuję niestrawności!… zawołał Jego Excelencya, a całe towarzystwo zaśmiało się wesoło z tego dowcipu.
Ale otóż i kościół katolicki, który się wznosi na dość obszernym placu, aby można podziwiać piękną budowę z należytego oddalenia. Jest to wspaniały gotyk, którego wieżyce śmiało strzelają ku niebu; lekkie, w marmurze rzeźbione ozdoby, spiczaste łuki barwnych okien, i ta harmonia linii jaką odczuwają nasi artyści, przedstawia im kościół „Panny Maryi” jeden z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widzieli.
– Przepiękny gotyk w stylu anglo-saskim! – zawołał Yvernes, wielki lubownik sztuki architektonicznej. – Miałeś słuszność, panie Munbar, że dwie części waszego miasta, tak mało są do siebie podobne, jak wielką jest różnica między pięknem dwóch tych świątyń.
– A jednak obie te dzielnice od jednej pochodzą matki.
– Ale nie jednego zapewne miały ojca – wtrąca Ponchard.
– Owszem, i jednego mają one ojca, mili przyjaciele, różni ich tylko odmienne wychowanie, zastosowane do wymagań tych, którzy tu szukają życia spokojnego, wolnego od wszelkich trosk i codziennych kłopotów. Jednem słowem życia, jakiego nie może dać żadne miasto stałego lądu, czy to Starego, czy Nowego świata.
– Na Appolina, panie Munbar – zawołał Yvernes – ostrożnie, byś zanadto nie podrażnił naszej ciekawości!… Mowa pana sprawia wrażenie owych niedokończonych zdań w muzyce, których długo się marzy pragnąc usłyszeć ostatnią nutę…
– Aż wreszcie, odczuwa się zmęczenie nad wszelki wyraz – dokończył Sebastyan Vaillant. Spodziewam się też, żeś pan uznał już za stosowne, powiedzieć nam nazwisko tego osobliwego miasta…
– Wybaczcie, drodzy mi goście, lecz nie teraz jeszcze – odpowiedział uprzejmym tonem, tajemniczy Amerykanin, osadzając mocniej na nosie złote swe binokle. – Poczekajcie cierpliwie końca naszej przechadzki…
– Zanim jednak pójdziemy dalej – przerywa Francolin, który mimowoli czuje pewien niepokój łączący się z uczuciem ogólnego zaciekawienia – chciałbym przedstawić jeden projekt…
– Cóż takiego mianowicie? – pyta Amerykanin.
– Abyśmy weszli na wieżę tego kościoła, skąd moglibyśmy widzieć…
– O nie, stanowczo nie! – woła Kalikstus Munbar, wstrząsając swą potężną głową, zdobne w sute kędziory – później, jeszcze trochę później!…
– Ale kiedyż wreszcie? – wtrąca z niecierpliwością wiolonczelista, którego najwięcej drażni owa tajemniczość Yankesa.
– Przy końcu naszej wycieczki, panie Vaillant.
– Więc powrócimy jeszcze do tego kościoła?
– Byłoby to trudem bezcelowym i zbytecznem, wracając bowiem, wstąpimy do naszego obserwatoryum, którego wieża jest o trzecią część wyższą od tej, jaką mamy przed sobą.
– Dla czego jednak nie korzystać ze sposobności jaka się nam w obecnej chwili przedstawia – odzywa się z naleganiem Francolin.
– Bo straciłbym dużo na wrażeniu jakiego panowie doznacie, a na które cieszę się prawdziwie.
Niema rady! Trzeba się poddać woli tego dziwnego człowieka, które zawsze tylko zręczne i wymijające daje odpowiedzi, na jakiekolwiek w tym kierunku pytania naszego kwartetu. Idą więc dalej zwiedzając najwspanialsze ulice drugiego oddzału, poczem przechodzą do części kupieckiej, zamieszkałej przez krawców, szewców, kapeluszników, rzeźników, kupców korzennych, piekarzy, owocarzy i t. p. Kalikstus Munbar jest przez wszystkich witany uprzejmym ukłonem, który oddaje z widocznem zadowoleniem miłości własnej. Z równym też zapałem jak poprzednio, objaśnia i tu wszystkie spotykane osobliwości; język jego od rana jest w tak nieustannym ruchu, jak owe dzwony kościelne, które w dzień świąteczny wzywają wiernych na modlitwę.
Było już około godziny drugiej po południu, gdy wreszcie turyści nasi stanęli u żelaznej bramy, zamykającej z tej strony miasto, a zdobnej w piękne festony z pnących roślin. Za bramą rozkładają się pola i ogrody, których ostateczne granice łączą się z linią horyzontalną sklepienia niebios. W miejscu tem Francolin czyni sobie pewną uwagę, nad którą zastanawiał się dłużej, nie mając jednak ochoty podzielić się nią z towarzyszami; wszystko to przecie musi się wyjaśnić, gdy staną na wieży obserwatoryum. Dziwnem jednak wydaje mu się bardzo, że słońce, które o tej godzinie powinno się znajdować w stronie południowo-zachodniej, widocznem jest obecnie jakby na południo-wschodzie. Gdy badawczy i bystry umysł „drugiego skrzypka” stawia sobie tę kwestyę, niemożliwą jeszcze do rozwiązania, Kalikstus Munbar przerywa tok jego myśli, wołając:
– Panowie! Pociąg odchodzi za parę minut w stronę portu, trzeba nam trochę kroku przyspieszyć!
– W stronę portu? – pyta zdziwiony Sebastyan Vaillant.
– Oh, nie zabierze nam to zbyt wiele czasu, mała milka angielska do przebycia, a spacer ten, da wam równocześnie sposobność poznania naszego parku, który też godnym jest widzenia.
– Port o którym mówi yankes znajdować się musi w południowej lub północnej stronie miasta, wzdłuż wybrzeża dolnej Kaliforni… – myśli Francolin.
Tymczasem przybywszy do stacyi tramwajowej siadają wszyscy do eleganckiego wagonu, w którym już zastają kilku pasażerów witających pana Munbara uprzejmem uściśnieniem ręki.
– Do licha! Ten człowiek zdaje się tu być znany wszystkim! – myśli, kwaśno usposobiony Sebastyan, podczas gdy wprawiono już w ruch koła wagonów, które z szaloną szybkością toczą się naprzód.
Kalikstus Munbar miał słuszność nazywając parkiem obszar ziemi, który przejeżdżają. Ciągną się tu aleje długie, jak oko zasięgnie, wśród lasków drzew i łąk przypominających równością swą najpiękniejsze trawniki; tu i owdzie barwne klomby kwiatowe widnieją wśród zieleni krzewów, lub znowu wzorzysto rozkładają się partery, pośród których szemrze, w górę bijąca fontanna.
Na wspaniałą tę florę, wabiącą oko, składają się rośliny Starego i Nowego Świata: wdzięczne modrzewie, dęby i kasztany, buki, jesiony, cedry i klony rosną, zda się w przyjaźni obok drzew pomarańczowych, cytrynowych i oliwnych, w sąsiedztwie palm, bananów, eukaliptusów, mimozy, drzew daktylowych i figowych, a wśród ich liścia i cieniu świegoce gwarny i ruchliwy świat ptactwa stref południowych. Oko amatora nacieszyć się tu może wspaniałym widokiem olbrzymich geranii z Monte-Carlo, białych i różowych lotusów Egiptu, pasiflor południowej Ameryki, hortensyi, irysów, begonii, tulipanów, krokusów, narcyzów i anemonów; piękne bukiety tworzą kwitnące najrozmaitszego gatunku i koloru róże, świetne drzewa kameliowe i sztywne aloesy obok lekkich liści paproci, słowem spotka tu wszystko czego zażądać może od najbogatszych ogrodów botanicznych.
Yvernes ze swem upodobaniem do starożytnej poezyi sielankowej, doznaje złudzenia, że przeniesionym został w owe urocze strony opisywane w pasterskich romansach; bo i tu nie brak pasących się spokojnie na szmaragdowych łąkach białych owieczek i krów łaciatych, ani nawet łaskawych jeleni i wdzięcznych sarenek, biegających swobodnie wśród oparkanioych lasków. Nawet niezbędną w tych krajobrazach rzekę przedstawia tutaj „Serpentineriver”, tocząca swe przezroczyste wody pomiędzy lekkiemi wzgórzami łąk i ogrodów. Jedynie mógłby pożałować nieobecności pięknych pasterek i rycerskich pasterzy, bo tych nie dojrzy tu nigdzie. Nie może się też oprzeć wrażeniu, że wszystko to jest jakoś zbyt piękne nazbyt w porządku, jakby sztucznie utworzone.
Ironiczny Ponchard, patrząc na ten miniaturowy strumyk, pyta?
– Czy to wasza najwspanialsza rzeka?
– Jedyna nawet, bo na co nam rzek więcej – odpowiada najspokojniej Kalikstus.
– No, do licha, toż dla niezbędnej wszędzie wody!…
– Woda rzeczna, to substancya niezdrowa, przepełniona zarazkami chorób i mikrobami wszelkiego gatunku…
– To prawda, ale można ją przecie oczyścić.
– Trud to zbyteczny w obec fabrykowania wody czystej i hygenicznej, a nawet do wyboru gazowej lub mineralnej,
– Więc fabrykujecie tu sobie wodę?
– Naturalnie… i dostarczamy ją gorącą lub zimną do wszystkich domów tak samo, jak siłę mechaniczną, światło, ciepło lub zimno, przez przewodniki.
– Zaczynam wierzyć, że fabrykujecie również deszcze, któreby zraszały wasze łąki i kwiaty.
– I zapewniam, że się pan nie myli – odpowiada Amerykanin, gładząc swą brodę, przy czem na palcach błyszczą mu cenne kamienie licznych pierścieni.
– Macie tu zatem deszcze na rozkazy? – pyta ze złośliwością Sebastyan.
– Nieinaczej, mili przyjaciele, i to deszcze takie, które wytryskując z rur podziemnych, zraszają nasze pola i ogrody równo, spokojnie i praktycznie. Czyż to nie lepszy sposób jak czekać z upragnieniem pogody, gdy deszcz bezustannie leje, lub wypatrywać go w czasie posuchy, jednem słowem być na łasce kapryśnej natury i kląć, czując swą niemoc w obec tego czem nas obdarzyć zechce?
– Wstrzymaj się pan, panie Munbar! – woła Francolin. – Przyjmuję w ostateczności, że możecie sobie sprowadzać deszcz według upodobania, ale już temu by padał z nieba, przeszkodzić nie jesteście w stanie.
– A cóż z tem ma niebo do czynienia?
– Niebo, albo jeżeli pan woli, chmury, które wylewają na ziemię potoki wód, ciągnąc za sobą cały zastęp huraganów, cyklonów, trąb powietrznych i burz wszelakiego gatunku. Tak więc w czasie pory dżdżystej…
– Pora dżdżysta? – pyta z dziwnym tonem Kalikstus.
– No, tak, zima…
– Zima? co to jest?
– Gdy się mówi zima, rozumiemy porę, w której mamy na ziemi mrozy, lody i śniegi – odrzuca Sebastyan z niecierpliwiony do ostatka ironicznemi odpowiedziami yankesa.
– Nie znamy tego wcale – powiada najspokojniej Kalikstus.
Czterech Paryżanów spojrzało po sobie ze znaczącym wyrazem. Czy znajdują się w obec waryata, czy też nędznego mistyfikatora? W pierwszym razie wypadałoby go oddać pod opiekę lub zamknąć, w drugim udzielić stosownej nauczki.
Tymczasem wozy elektrycznego tramwaju pędzą ciągle naprzód pośród zaczarowanych, zda się, ogrodów, wreszcie Sebastyanowi i jego towarzyszom widnieją w dali, uprawne pola, mieniące się barwami swych płodów, jak owe pocięte w kawały próby sukna kolorowego, wystawiane niegdyś u krawców. Są to bezwątpienia pola z jarzynami, a więc kartofle, kapusta, marchew, pietruszka, cebula, grochy i wszystkie inne których wymaga zdrowa i smaczna kuchnia. Lecz oni chcieliby już znaleźć się wśród rzeczywistych łanów zbożowych, gdzieby mogli poznać, co właściwie szczególna ta ziemia wydać jest zdolną, spieszno im zobaczyć pola pszenicy, żyta, jęczmienia, owsa, gryki i t. d.
Ale okazuje się im wielka parowa fabryka, której kominy wznoszą się nad płaskiemi dachami domów, tworząc całość przypominającą owe olbrzymie parowce, poruszane siłą wielu tysięcy koni, tylko zamiast buchającego tam czarnego dymu węglowego, widoczny jest tu zaledwie lekki obłoczek ciemnawy, którego pył nie osadza w powietrzu i nie utrudnia oddechu.
Jest to olbrzymi budynek, zajmujący powierzchnię dziesięciu tysięcy yardów kwadratowych, co dorównywa prawie przestrzeni jednego hektara, a jest pierwszą fabryką, jaką spotyka nasz kwartet w tem mieście, które zwiedza pod szczególną opieką Amerykanina.
– Co to za fabryka? – pyta Ponchard.
– Jest to fabryka o motorze, poruszanym parą naftową – odpowiada Kalikstus Munbar, którego spojrzenie zajaśniało za binoklami szczególnym jakimś blaskiem.
– A cóż wyrabia ten olbrzym?
– Wytwarza siłę elektryczną, która rozsyła na miasto całe, siłę ruchu i światło. Równocześnie fabryka ta zasila nasze telegrafy, teleautografy, telefony, telefoty, dzwonki elektryczne, ogniska przy kuchniach, maszyny robocze, lampy, oświetlające wszelkiego rodzaju, nasze liny podwodne…
– Liny podwodne? – żywo pochwycił Francolin.
– Tak, liny, które łączą miasto z różnemi punktami brzegów Ameryki.
– Cóż było potrzebnem wznosić w tym celu gmach, aż takich rozmiarów?
– Najniezawodniej, licząc się z tem co potrzebujemy zużyć codziennie siły elektrycznej. A ile tu trzeba było siły twórczej! Wierzcie mi panowie, że tej ostatniej miara musiała być dość wielką przy założeniu i pobudowaniu tego miasta, nie mającego dotąd rywala na całym globie ziemskim!
Słysząc przytłumiony oddaleniem łoskot olbrzymiej tej fabryki, potężny huk pary, łomot machin odbijający się echem w łonie ziemi, zaledwie można wytworzyć sobie pojęcie o potędze siły potrzebnej do poruszania licznych maszyn lub naładowania akumulatorów.
W ruchu zawsze równie szybkim, wymija pociąg olbrzymią tę budowlę i przebiegłszy jeszcze przestrzeń ćwierć milową, zatrzymuje się przed dworcem portowym. Podróżni wysiadają, a szczególny ich przewodnik, nie przestaje i tutaj chwalić wszystkiego, zwracając pilnie uwagę na szczegóły zasługujące nawyróżnienie. Port ten, tworzy linię owalną, która zakreśla przestrzeń zdolną pomieścić nie więcej nad dwadzieścia okrętów; jest więc tak niewielki, że możnaby go raczej przystanią tylko nazwać. Na obu jego krańcach wznoszą się silne tamy na podkładach żelaznych; wieczorem goreją tu olbrzymie światła elektryczne, przy których blasku okręty z całą swobodą ruchy potrzebne odbywać mogą.
Tego dnia jednak znajduje się w przystani zaledwie około sześciu parowców, z tych kilka zajętych jest stale dowozem nafty, reszta dostawą produktów potrzebnych do codziennego użytku; nadto widdć tu jeszcze kilka z elektrycznemi aparatami łodzi, przeznaczonemi do połowu ryb. Francolin zauważył, że wejście do portu zwrócone jest ku północy, skąd wznosi, że tworzy go jeden z owych małych przylądków, wdzierających się na Ocean Spokojny, licznie spotykanych na wybrzeżu Niższej Kalifornii. Nie uszło również jego uwagi, że prąd wody idzie ku wschodowi, z tą siłą i rzecby można gęstością, jaką niejednokrotnie zauważył za płynącym na pełnem morzu okrętem; zjawisko to tłomaczy sobie przypływem morza, jakkolwiek wiadomem mu jest, że na zachodnich brzegach Ameryki przypływ i odpływ wód morskich jest małoznaczny.
– A gdzież znajduje się rzeka, którą przebyliśmy wczojaj? – pyta zwracając się do pana Munbara.
– W przeciwnej stronie – brzmi lakoniczna odpowiedź.
Tymczasem wiolonczelista, zajęty ciągle jedyną myślą opóźnienia się na odchodzący pociąg do San-Diego, czyni uwagę, że czasby już było powrócić do miasta, Kalikstus Munbar jednak, uspokaja go, mówiąc:
– Bądźcie dobrej myśli, drodzy przyjaciele, mamy jeszcze dość czasu! Niebawem powiezie nas tam pociąg idący wzdłuż wybrzeża… ponieważ jednak pragnęliście poznać ogólny widok tej okolicy, przeto zatrzymamy się na chwilę przy obserwatoryum.
– Więc zapewnia nas pan, że…
– Zapewniam najmocniej – przerywa Sebastyanowi Amerykanin – że jutro nie będziecie już tam, gdzie jesteście dzisiaj!
Dziwnie to zagadkowa i niezrozumiała coprawda odpowiedź, podobnie jak wyjątkowo pod każdym względem przedstawia się Paryżanom szczególny ich cicerone. Ciekawość jednak Francolina i jego towarzyszy, jest tak podrażnioną, że nie zwracają już w tej chwili większej na to uwagi, myśląc przedewszystkiem, by co najprędzej dostać się na wysoką wieżę, ze szczytu której będą mogli, jak zapewnia Amerykanin, rozejrzeć się po okolicy na jakie sto mil w około.
Jeżeli potem nie otrzymają jeszcze jasnego pojęcia o położeniu geograficznem miasta, wypadnie im zapewne, raz na zawsze wyrzec się tego.
W głębi przystani, widnieje nowa linia kolejowa, biegnąca wzdłuż wybrzeża morskiego, w tej chwili stoi na niej pociąg o dziesięciu wagonach, w których miejsca zajmują liczni już pasażerowie; lokomotywa elektryczna, opatrzona w akumulatory o wielkiej sile, pociągnie niebawem te wozy z szybkością piętnstu do dwudziestu kilometrów.
Zdawaćby się mogło, że czekano z odjazdem jedynie za francuzkim kwartetem i spieszącym na przodzie Kalikstusem Munbarem, gdyż zaledwie oni zajęli miejsca, ruszono naprzód.
Ziemia, przez którą przejeżdżają, przedstawia i tutaj tęż samą starannie uprawioną równinę, bogatą w zielone łąki i ogrody warzywne, tworzące pas ziemi wyciągnięty pod linię, zraszany w tej chwili sztucznym deszczem, wytryskującym z rur podziemnych. Najprzyjaźniej usposobione niebiosa nie uczyniłyby tego w sposób więcej dokładny, matematyczny nieledwie.
Wzdłuż wybrzeży, mając po jednej stronie morze, pociąg przebiegł już około pięciu kilometrów, gdy zatrzymał się na chwilę opodal wystawionych dwunastu dział wielkiego kalibru.
– Oto działa, które bywają naładowane systemem całkiem nowym i odmiennym od tego, jaki się praktykuje dotychczas w starej Europie – objaśnia Kalikstus.
W miejscu tem wybrzeże tworzy wyraźny i ostro zakończony przylądek, o który wody morskie rozbijają się, rzucając wkoło białe płaty piany. Silne to wzburzenie przypisać należy zapewne miejscowemu prądowi wody, bo dalsza powierzchnia oceanu, wolna od bałwanów, zdaje się zasypiać wraz ze skłaniającym się ku zachodowi słońcem.
Mimo żywego zajęcia, wszyscy już odczuwają pewne znużenie to też chętnie przyjmują wiadomość, że nowa linia kolei, na którą wjechali, powiedzie ich wprost do miasta. Zapytany o godzinę Amerykanin, wydobywa zegarek, arcydzieło Silwana z Genewy, zegarek gadający, w którym za naciśnięciem sprężyny aparat fonograficzny najwyraźniej wypowiada słowa: „godzina czwarta, minut trzydzieści”.
– Sądzę, iż nie zapomniał pan o tem, że mamy wejść jeszcze na wieżę waszego obserwatoryum – odzywa się Francolin.
– Miałżebym zapomnieć o rzeczy tak ważnej, mili przyjaciele? toż łatwiej chyba zapomniałbym dzisiaj moje nazwisko, które jednak cieszy się już dość znaczną sławą!… Jeszcze tylko cztery milki, a znajdziemy się przed tym wspaniałym budynkiem, wznoszącym się na końcu ulicy pierwszej, tej samej, która dzieli nasze miasto na dwie części.
Na olbrzymim zegarze wieżowym, o tarczy podobnej do tej, jaka się znajduje w gmachu parlamentu w Londynie, wielkie wskazówki oznaczają godzinę wpół do piątej i niebawem metaliczny dźwięk instrumentu oznajmia to mieszkańcom miasta.
W około wieży wznoszą się budynki obserwatoryum, przeznaczone do różnych doświadczeń i badań, niektóre z nich zakończone aluminiowemi rotundami, mają okna oszklone, przez które astronomowie mogą śledzić bieg gwiazd na sklepieniu niebieskiem.
Wysoka na sto dwadzieścia stóp wieża czworoboczna, wznosi się ponad wszystkie te budynki; z wyższych jej galeryi roztacza się widok o promieniu pięciu kilometrów, bo z tej wysokości nic już, ani lasy ani wzgórza nie mogą zakryć dalekiego widnokręgu.
Kalikstus Munbar wyprzedzając swych gości, wchodzi do budynku, którego drzwi otwiera w bogatej liberyi szwajcar. W głębi obszernego przedsionka czeka wygodna winda elektryczna; ruchem lekkim i równym unosi ona w górę przybyłych, i w czterdzieści pięć sekund zaledwie zatrzymuje się już u najwyższej platformy wieżowej, skąd na olbrzymim proporcu powiewa chorągiew miasta. Lecz jaką narodowość wskazuje ona? Żaden z Paryżanów nie umie określić tego, bo chociaż tło zajmują w poprzek idące białe i czerwone pasy, nie widnieje na nich owe sześćdziesiąt siedm gwiazd, które błyszczały na firmamencie Zjednoczonych państw Ameryki, a miejsce ich zajmuje jedna olbrzymia, albo raczej jedno złote słońce, walczące o lepsze świetnością blasku z promienną gwiazdą dnia.
– Oto nasz pawilon, panowie! – oznajmia Kalikstus Munbar, uchylając równocześnie kapelusza z gestem wyrażającym uszanowanie. Z koniecznej grzeczności Paryżanie naśladują ruch yankesa, poczem spieszą na platformie do otaczającej ją galeryi, przechylają się i…
Okrzyk zdziwienia najpierw, na następnie gniewu wyrywa się równocześnie z piersi wszystkich czterech. Ziemia, która rozkłada się tam poniżej, tworzy regularny owal, otoczony ze wszystkich stron, jak oko zasięgnąć zdoła, niezmierną płaszczyzną morską…
A jednak wczorajszej jeszcze nocy szli drogą wiodącą do wioski Freschal, i jeżeli następnie w pojeździe Amerykanina przebywali wodę, przekonani byli najzupełniej, że była to tylko niezbyt szeroka rzeka; kiedy więc i jakim sposobem opuścili stały ląd Kaliforni? Jak się to stać mogło bez zezwolenia, a nawet świadomości z ich strony?
Oprzytomniawszy nieco z pierwszego wrażenia, Francolin zwraca się do Kalikstusa Munbara w formie zapytania:
– Więc znajdujemy się teraz na wyspie?
– Jak to pan sam widzi – odpowiada yankes z wyjątkowo uprzejmym uśmiechem.
– I ta cudowna wyspa nazywa się?
– Standard-Island.
– A nazwa miasta na niej?
– Miliard-City…
owym czasie, w którym opowiadane wypadki miały miejsce, czekano jeszcze na biegłego historyka i geografa zarazem, któryby zdołał podać dokładną liczbę wszystkich wysp, znajdujących się na kuli ziemskiej. Ilość ich jest tak wielką, iż nie zdaje nam się zbyt śmiałem przypuszczenie, że dochodzi poważnej cyfry milionów. Czy z pośród nich nie znalazłaby się choć jedna, która zadowolnić mogła wymagania mieszkańców Standard-Islandu? Stanowczo możemy dać w tym względzie przeczącą odpowiedź. Z tem też przekonaniem, powzięto myśl śmiałą, na jaką tylko mechanika amerykańska porwać się zdolną była, myśl utworzenia z pojedyńczych części sztucznej wyspy, będącej ostatnim wyrazem przemysłu metalurgii nowoczesnej.
Standard-Island, co znaczy, „wyspa typowa” zbudowaną jest na śrubie, stolica zaś jej Miliard-City, nazwaną tak została, bo mieszczą się na niej miliardy Rotszyldów, Wanderbildów i podobnych im Nababów Nowego świata.
Sama myśl utworzenia sztucznej wyspy nie jest nowością żadną, nie przedstawia też niemożliwych do zwalczenia trudności; wystarcza w tym celu nagromadzić dostateczną ilość materyałów stałych w wodach rzek, jezior lub morza, tak, aby ich masa opierając się na dnie, ponad poziom wystawała. Lecz w ten sposób powstała wyspa, nie mogłaby zadowolnić wymagań swych założycieli, których kaprys chciał, by zdolną była zmieniać wedle upodobania zajmowane przestrzenie morskie, czyli, aby to była wyspa pływająca.
Na tym właśnie warunku polegała cała trudność pomysłu, nie tak wielka jednak, aby jej nie zwalczyły niewyczerpane w swych pomysłach i wynalazkach ówczesne fabryki, o maszyny najnowszych systemów i udoskonaleń o sile przechodzącej prawie w nieskończoność…
Jeszcze przy końcu XIX-go wieku powzięli Amerykanie zamiar, z właściwym sobie upodobaniem do wszystkiego, co olbrzymie i oryginalne, osadzenia na kotwicy, wśród pełnych wód oceanu, niezmiernie wielkich tratew, na których jeżeliby nie powstało miasto całe, to przynajmniej wzniosły się hotele restauracye, teatra, kluby i tym podobne budynki, dające możność turystom użycia wszelkich przyjemności, właściwym najmodniejszym miejscom kąpielowym. Pomysł ten służył założycielom Standard-Islandu za punkt wyjścia.
Sześć lat zaledwie przed owym dniem pełnym przygód dla „Koncertującego Kwartetu”, zawiązało się stowarzyszenie z kapitałem pięciuset milionów dolarów, na który złożyli się bogaci przedsiębiorcy dróg żelaznych, właściciele kopalni naftowych, handlarze mięsem solonem, wreszcie o niezmiernych fortunach fabrykanci i bankierzy.
Z tak nieograniczonym prawie nakładem, przeciąg czterech lat wystarczył pomysłowym inżynierom, do zbudowania cudownej wyspy i założenia na niej wspaniałego miasta.
Jeżeli w ogóle tworzenie wysp nie jest nowością, to nawet wyspy pływające, od wieków już znane były niektórym ludom. Wiemy, że na wodach rzek Yank-tse-Kiang i Ho-an-ho w Chinach, w Brazylii na Amazonce, nawet w Europie na Dunaju pływają całe wioski, lecz są to tylko budowle krótkotrwałe, mające za podstawę powiązane z sobą pale drzew, które, zaledwie po przybyciu na miejsce przeznaczenia, bywają rozbierane tak, że i śladu po nich nie zostaje. Wioski i wraz z niemi wyspy przeżyły już czas swego istnienia.
Otóż całkiem inny los przeznaczony był dla Standard Islandu. Sztuczna ta ziemia, rzucona na olbrzymie wody oceanu, trwać miała tak długo, jak tylko długotrwałem może być w ogóle, choćby najdoskonalsze dzieło rąk i rozumu ludzkiego.
W tym też celu szkielet jej, to jest podstawę, złożono ze stalowych sześcianów, których siła oporu matematycznie obliczoną była względnie do ciężaru, jaki na nich miał się rozłożyć.
Dwa kroć siedmdziesiąt tysięcy sześcianów o wymiarach 16 metrów i 70 centm. wysokości, na dziesięć metrów długości i szerokości skute i spojone razem utworzyły bryłę o powierzchni około 27 tysięcy metrów, albo 27 kilometrów kwadratowych.
W kształcie owalnym, jaki wyspie twórcy jej nadali, ma ona siedem kilometrów długości na pięć szerokości, powierzchnia więc tworzy równą cyfrę trzydziestu pięciu kilometrów.
Wynurzające się po nad wodą brzegi, wynoszą dwadzieścia, zagłębione zaś trzydzieści stóp, co znaczy, że ogólny ciężar, dochodzący do czterechkroć, trzydziestu milionów metrów kubicznych, usuwa wody na 3/5 swego ciężaru, czyli na dwakroć piędziesiąt siedm milionów metrów. Część jej zanurzoną w wodzie pokrywa preparat, uważany przez długi czas za niemożebny do utworzenia, za który wynalazca zebrał miliardową fortunę, a który chroni wyspę od ślimaków i morskich żyjątek, jakie zwykły się czepiać ścian statków i okrętów, uszkadzając je po dłuższym czasie. Spód jej stalowy nie lęka się również pęknięcia, lub rozdzielenia pojedyńczych części, wszystko to bowiem wykonane zostało z rzadką akuratnością i z materyałów niespożytej trwałości.
Do zbudowania tego olbrzymiego statku morskiego, za jaki uważać można Standard-Island, oddzielne wzniesiono warsztaty. Towarzystwo nabyło więc przedewszystkiem na własność, całą zatokę Magdaleny, znajdującą się w południowej części półwyspu Kalifornijskiego, gdzie też wykończono to olbrzymie dzieło, pod dozorem licznych inżenierów, którym przewodniczył sławny Wilian Tersen, zmarły w kilka miesięcy potem.
Oczywiście nie mogło być mowy, by gotową już i całą tę bryłę zepchnąć z lądu na ocean; budowali ją więc częściowo łącząc w przystani Magdaleny, które to wybrzeże pozostało stałym portem dla „Cudownej” naszej wyspy.
Trzy czwarte części stalowej podstawy, tworzące pewne zagłębienie, względnie do przeznaczonego pod miasto obszaru, nawieziono tak głęboko użyznioną warstwę ziemi, aby na niej rosnąć mogły drzewa i krzewy. Założono więc laski, i ogrody owocowe, posiano łąki, posadzono najpiękniejsze kwiaty, lecz znaczniejszą część gruntu uprawiano pod ogrody warzywne, które wydawały pod działaniem łagodnego klimatu i umiejętnie zastosowanych już wtenczas prądów elektrycznych, tak olbrzymie okazy buraków, marchwi, kartofli i t. d. o jakich trudno mieć pojęcie w obecnej jeszcze chwili. Jak w innych, tak i w tym kierunku nie szczędzono nakładów i kosztów. Słusznie też Standard-Island nazwaną została „klejnocikiem” Oceanu Spokojnego, gdzie wszystko znaleźć było można, prócz rozległych pól zbożowych, które uznano za zbyteczne, w obec łatwości zaopatrzenia magazynów na czas dłuższy, w potrzebne produkta.
Stolica Miliard-City rozkłada się na obszarze, wynoszącym piątą część owych dwudziestu siedmiu kilometrów kwadratowych całej wyspy. Jest to miasto zbudowane podług z góry zakreślonego planu, o ulicach prostych, regularnie się przecinających. Tak jak we wszystkich miastach amerykańskich, niepodobna tu zabłądzić, co jest wielkiem przymiotem ze względów praktycznych, staje się jednak wadą z artystycznego punktu widzenia, grzeszy bowiem zwykłą symetryą, nie przedstawiając miłych zawsze dla turystów niespodzianek.
Towarzysząc Sebastyanowi i jego kolegom w zwiedzaniu Miliard-City, wiemy już dobrze, że jedna wielka ulica zwana pierwszą, dzieli je na dwie równe części. Na jednym krańcu tej linii znajduje się obserwatoryum, na przeciwnym zaś wznosi się gmach ratuszowy, gdzie skupia się życie publiczne i administracyjne, gdzie się mieszczą lecznice i place targowe, gdzie są również różne szkoły, począwszy od elementarnych do wyższych kursów uniwersyteckich, a nawet akademii sztuk pięknych.
Ludność „Cudownej wyspy” nie przechodzi dziesięciu tysięcy, Amerykanie zarówno krajów północy, jak i południa. Nie różnią się ich zapatrywania polityczne, ani wyznania religijne, są to bowiem umysły spokojne, które cenią nade wszystko byt wygodny i niezależny.
Gdy już grunt metaliczny zestawiono w części przeznaczonej pod miasto, gdy zrobiono i przyjęto plan ulic, alei i skwerów, poczęły się wznosić bogate pałace, wspaniałe hotele i mieszkania skromniejsze w części handlowo przemysłowej. Budowano też równocześnie gmachy publiczne, kościoły i świątynie, lecz nie wzniesiono ani jednej kamienicy o niezliczonych prawie piętrach, sięgającej dachem, zda się, pod obłoki, tak pospolitych i Chicago i Nowym Yorku.
Materyały do budowli użyto zarówno lekkie, jak trwałe; poważne miejsce zajmuje tu aluminium, metal przyszłości jak go nazwał Sainte-Claire-Deville, nie ulegający łatwemu rozkładowi, siedm razy lżejszy od gatunkowego ciężaru żelaza, a podatnych do wszystkich potrzeb trwałych budowli. Nie małą też rolę odgrywa tutaj sztucznie wyrabiany marmur, lub różnokolorowy cement, obok owych cegiełek szklanych, pustych wewnątrz, a złączonych w murach cienką oprawą metalową. Cegiełki te trwałe, choć przezroczyste, urzeczywistniają wymyślone niegdyś w bajkach pałace kryształowe. Stal jednak i żelazo niezbędne przy budowaniu okrętów, znalazły na „Cudownej wyspie” najobszerniejsze zastosowanie. Mimo wyszukanego przepychu i wygody, żaden dom niema prywatnego właściciela, wszystkie bowiem należą do „Towarzystwa Standard-Island,” a mieszkańcy ich, choćby najbogatsi, są tylko lokatorami, opłacającymi czynsz roczny. Cyfra tych opłat dochodzi wprawdzie nieraz do bajecznych sum, wszystkie jednak mieszkania zajęte są przez rodziny, którym podobny wydatek roczny nie stanowi żadnej różnicy; nie darmo bowiem stolica wyspy, miliardowem miastem nazwaną została.
Skromniej przez los uposażone rodziny profesorów, kupców, urzędników i przemysłowców zajmują lokale tańsze, co wszystko razem wzięte daje Towarzystwu piękne procenta od nakładowego kapitału.
Cudzoziemców spotyka się tu mało, muszą oni mieć bowiem specyalne zaproszenie, aby dozwolono im wstęp na „Cudowną wyspę”; również nielicznym jest tu zastęp adwokatów, a mniejszy jeszcze doktorów; to też procesa są rzadkością, a śmiertelność tak małą, jak dotąd statystyka nigdzie nie wykazała.
Każdy z mieszkańców zna dokładnie swą muskularną siłę, mierzoną na dynamometrze, siłę płuc, oznaczoną przez spirometr, siłę uderzeń serca, zbadaną sphynometrem, a nawet siłę żywotną, zmierzoną za pomocą magnometru.
Ponieważ niema w mieście oberży, cukierni lub restauracyi, przeto wypadki pijaństwa nie zdarzają się nigdy, a kosztem miasta mają wszyscy w równej mierze rozsyłaną siłę elektryczną, światło, ciepło, siłę ruchu, czystą bo sztuczną wodę, powietrze rozrzedzone, lub zgęszczone, słowem wszystko, co ułatwia pracę i przy dobrem może utrzymać zdrowiu.
Jeżeli umierają ludzie na „Cudownej wyspie”, która podług raz przyjętych teoryi, unika wszelkich zmian klimatycznych, gdzie wolni są od zarazków i mikrobów chorobotwórczych, to dla tego tylko, że przeżyli już lata swoje, że każdy człowiek raz umrzeć musi. Czy jest wojsko na wyspie? Najniezawodniej!
Pod dowództwem pułkownika Stewart gości tu stale pułk z pięciuset żołnierzy, obrona konieczna w obec słusznej obawy, że w podróżach swych po oceanie, mogłaby Standard-Island zostać napadniętą przez rozbójników morskich, lub dzikie ludy wysp niektórych. Znaczne też sumy odłożyła rada miasta na utrzymanie wojska, gdzie rekrutują się zdolni żołnierze, zarówno lądu Ameryki, jak Europy, bo obok żołdu tak znacznego, że o wiele przewyższa pensyę, jaką tam pobierają generałowie, znajdują u mieszkańców Miliard-City najzupełniejsze uważanie.
Nadto pozostaje tu jeszcze czynnym cały oddział policyi potrzebnej do utrzymania porządku w stolicy i dozoru wybrzeży; wstęp bowiem na „Cudowną wyspę” dozwolonym jest jedynie przez porty, gdzie znowu urzędnicy komory celnej żądają od każdego potrzebnych legitymacyi.
Jakimże więc sposobem mogliby złoczyńcy dostać się do tego wyjątkowego zakątka na świecie? A jeśli wypadkiem, który z mieszkańców zagraża ogólnemu spokojowi, bywa natychmiast odstawiony na jakikolwiek ląd stały, bez możności powrotu.
Standard-Island ma dwa porty: Tribor-Horbour i Barbor Harbour, znajdujące się na przeciwległych sobie krańcach elipsy, jaką tworzy. Jeżeli wskutek wzburzonych wód, przystęp do jednego jest utrudniony, okręta zawijają do drugiego, tak że wyspa nie jest nigdy pozbawioną regularnego dowozu bydła, owiec i trzody, oraz potrzebnej ilości mąki, kaszy, wina, piwa, herbaty, kawy, marynat różnych i korzeni, wszystkiego wreszcie co najwybredniejszy smakosz na stole swym zażądać może. Również stale dostawiane bywają materyały lniane, wełniane i jedwabne, oraz przedmioty mody i wykwintnego stroju, pochodzące przeważnie z pierwszorzędnych firm paryskich; przedmioty piękne i gustowne bezwątpienia, których jednak cena, jeżeli na miejscu nie dla każdego jest przystępną, tutaj dochodzi do cyfr bajecznych.
Dziwną jednak może się wydawać czytelnikowi owa stała łączność Standard-Islandu z lądem Ameryki wobec warunków, które przedstawia jako wyspa pływająca, a więc zmieniająca bezustannie swe położenie.
Kwestyę tę objaśnimy w zupełności uwagą, że podróże jej odbywają się według pewnych planów, z góry zakreślonych przez meteorologów obserwatoryum. Jest to droga wybrana starannie, wolna od nagłych zmian powietrza i silnych prądów wiatru, pośród wyjątkowo pięknych Archipelagów rozrzuconych na Oceanie Spokojnym, pomiędzy trzydziestym piątym stopniem szerokości północnej, a takimże południowej.
Dla tego z całą słusznością Kalikstus Munbar mógł powiedzieć: „Zimy nie znamy tu wcale!” Okręty więc i statki wiedzą zawsze dokładnie gdzie szukać „Cudownej wyspy” na tej bezmiernej wodnej przestrzeni, a jeżeli czasem Standard-Island zmieni plan pierwotny i popłynie w innym nieco kierunku, to i w tym wypadku nie trudno im zasięgnąć pewnych danych. Towarzystwo bowiem przeprowadziło podwodne druty telegraficzne, łączące wybrzeże Magdaleny z wieloma wyspami Archipelagów, wśród których zwykła się obracać Standard-Island, tak że dość jej połączyć aparaty, znajdujące się na obserwatoryum ze wspomnianemi stacyami, aby mieć bezpośrednią komunikacyę z lądem Ameryki, gdzie też stale zawiadamiają o miejscu pobytu pływającej wyspy.
Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia kwestya wody słodkiej, tak niezbędnej do picia, gotowania i wielu potrzeb domowych do których woda morska zupełnie jest niezdatną.
Dwie olbrzymie dystylarnie dostarczają jej codzień tyle, że spuszczona do rur wodociągowych nietylko starczy na zaspokojenie potrzeb mieszkańców Miliard-City, ale nadto zrasza dobroczynnym deszczem ogrody, łąki i pola wyspy. A jaką jest zdrową, jak czystą ta sztuczna woda! Jakże się różni od owej lądów stałych, której jedna kropla zawiera miliardy szkodliwych organizmowi mikrobów!
W podróży swej bezustannej Standard-Island nie potrzebuje spieszyć się zbytecznie; piętnaście do dwudziestu mil morskich na dobę wystarcza jej zupełnie. Do poruszenia takiego olbrzyma potrzeba jednak było siły nadzwyczajnej i mogłoby to stanowić trudność niezwalczoną, gdyby już podówczas uczeni, zajmujący się badaniem zastosowania siły elektrycznej nie byli doszli do takich rezultatów, że stała się ona istotną potęgą, która zawładnęła światem całym; nic jej już bowiem przewyższyć, a nawet dorównać nie mogło.
Użyto jej więc jako motoru, wprawiającego w ruch dwie olbrzymie śruby, umieszczone na dwóch końcach wyspy; każda z tych maszyn działa z siłą pięciu milionów koni parowych, dzięki setkom kotłów, ogrzewanych płomieniem naftowym w miejsce węgla kamiennego, który więcej zajmując miejsca, mniej daje cieplika.
Fabrykami temi kierują pp. Wathson i Samwach, inżynierzy technicy, a pomaga im cały zastęp mechaników i palaczy; wszyscy jednak zostają pod najwyższym dowództwem komandora Ethel Simoe. Uczony ten odbiera na swej stacyi w obserwatoryum stałe sprawozdania telegraficzne z obu fabryk, znajdujących się w Tribor-Harbour i Barbor-Harbour, a równocześnie wydaje rozkazy co do kierunku i potrzebnych zwrotów, jakie pływająca wyspa w ruchu swym przyjąć powinna. Z jego to polecenia zatrzymała się z dnia 25 na 26 to jest z początkiem naszego opowiadania tuż przy wybrzeżu Niższej Kalifornii, gdy przepływała tamtędy, udając się z portu Magdaleny w zwykłą swą podróż.
Przekonani jesteśmy, że ci z naszych czytelników, którzy dalszemi jej losami zaciekawieni, zechcą popłynąć z nią dalej za Ocean, naturalnie myślą tylko, uczestniczyć będą z zupełnem zadowoleniem w licznych przygodach, jakie ją tam spotkały.
Płynąc zwolna olbrzymi ten statek nie ulega wstrząśnieniom lub kołysaniu; największe bałwany rozbijają się o jego brzegi. To też nie doświadcza tu nikt zwykłej na okrętach choroby morskiej, i działanie śrub zaledwie lekkiem drżeniem daje poznać mieszkańcom, że maszyny, które na dwóch spiczastych jego końcach rozdzielają wody, są w nieustannym ruchu. Siła elektryczna wytwarzana w dwóch wspomnianych fabrykach, znajduje oczywiście na Standard-Island liczne jeszcze zastosowania. Ona to oświeca ogrody, parki i miasto całe, ona zapala u portów olbrzymie ogniska jaśniejące z takiem natężeniem, że znaczna przestrzeń morska wynurza się z ciemności nocnych, ostrzegając statki i chroniąc je od rozbicia o jej stalowe brzegi; ona to wreszcie służy przyrządom telegraficznym, telefonicznym, telefonom i teleautografom na miasto całe i na jego komunikacyę z przystanią Magdaleny.
Gdy Kalikstus Munbar dowiedział się za pośrednictwem telefonu, że Koncertujący Kwartet opuściwszy San-Francisco zdąża do San-Diego, powziął myśl zapewnienia mieszkańcom Miliard-City, przez czas rozpoczętej półrocznej podróży, stałej a pięknej muzyki salonowej. Wiemy już w jaki sposób wziął się do rzeczy, i jak mu się to w zupełności udało, gdyż w czasie gdy Paryżanie zwiedzali miasto i okolicę, Standard-Island, ten dziewiąty cud świata, to arcydzieło geniuszu ludzkiego dwudziestego wieku, podążała już drogą swą na południe, ku grupie wysp Sandwich.
dybyśmy przyjęli, że Sebastyan Vaillant, Ponchard i Francolin byli ludźmi, którzy nie zwykli dziwić się czemukolwiek, wybaczyć musielibyśmy im jednak gniew, choćby najgwałtowniejszy, przeciwko Kalikstowi Munbar.
Bo proszę tylko wyobrazić sobie całkiem wyjątkowe położenie Kwartetu.
Przekonani jeszcze przed chwilą, że się znajdują na stałym lądzie Zachodniej Ameryki, że oddaleni są zaledwie o jakie dwadzieścia mil od San-Diego, gdzie na jutro uroczyście zapowiedzieli swój koncert, widzą się nagle wśród pełnego Oceanu, przeniesieni w sposób, którego pojąć nie umieją, na jakąś nieznaną im, sztuczną wyspę! Czyż to nie wystarcza do wzburzenia najpospolitszych nawet umysłów.
Na szczęście swoje, Amerykanin schronił się bezpiecznie przed pierwszemi oznakami wybuchu gniewu i oburzenia swych paryzkich gości; korzystając bowiem z ich zdziwienia, oszołomienia nieledwie, spuścił się spiesznie windą z powrotem na ziemię. Ostrożność godna zaiste przezornego Amerykanina!
– A to łotr! – zawołał wiolonczelista, stojąc czerwony ze złości, z zaciśniętemi pięściami.
– Zwierzę! – dorzucił w równym stopniu oburzony Ponchard.
– Wybaczcie mu – odezwał się łagodnie pierwszy skrzypek – jesteśmy świadkami tylu cudowności…
– Widzę, że bierzesz w obronę tego nędznika – odpowiada Francolin.
– Niema przebaczenia żadnego!… – woła Ponchard – i jeżeli jest na Standard-Island sąd i sprawiedliwość jaka, zaskarżemy tego oszusta i mistyfikatora.
– I jeżeli jest tam kat – krzyczy Sebastyan – musi go powiesić! zasłużył na to!…
Ale, aby osiągnąć te rezultaty trzeba przedewszystkiem zejść do poziomu mieszkańców Miliard-City, nigdzie bowiem, nawet na „Cudownej wyspie” policya nie bywa czynną w powietrzu, na wysokości stu pięćdziesięciu stóp. Najmniejsza to jednak troska! toż trzeba tylko zjechać na dół tą samą windą, która ich tu w górę wzniosła, a na to wystarcza mała zaledwie chwilka. Tymczasem nowy zawód i rozczarowanie czeka biednych artystów: klatka windy spuściwszy się z Kalikstusem, pozostała na dole, a nigdzie niema śladu jakichkolwiek schodów; więc na szczycie wieży znalazł się „Koncertujący Kwartet” odłączony od ludzi i świata całego.
Po wylaniu pierwszej złości i gorzkich wyrazów zawodu, Sebastyan Vaillant, Ponchard i Francolin, zostawiając Yvernesowi wolne pole do poetycznych zachwytów, popadli w dziwny stan milczącego przygnębienia. Lekki szelest powiewającej nad ich głowami chorągwi miasta, podrażnił jednak niebawem wrażliwe ucho wiolonczelisty, porywa go więc szalona ochota przecięcia sznurów, które podtrzymują barwny pawilon i opuszczenia go w sposób praktykowany na okrętach poddających się zwycięzcom. Czyn ten jednak mógłby ściągnąć na Paryżan przykre jakie zajście z policyą Miliard-City, to też umiejący więcej zapanować nad sobą towarzysze, powstrzymują rękę gwałtownego Sebastyana, zbrojną już w ostrze myśliwskiego noża, a rozsądny Francolin uspokaja go, mówiąc:
– Uczyńmy wszystko co możebne, aby najmniejsza wina nie była po naszej stronie…
– Więc przyjmujesz biernie to położenie? – pyta Ponchard.
– Daleki jestem od tego, lecz nie widzę potrzeby utrudniać go jeszcze…
– A rzeczy i bagaże nasze, które jadą sobie najspokojniej do San-Diego? – przypomina Jego Ekscelencya.
– I koncert nasz jutrzejszy! – woła buntujący się na nowo Sebastyan.
– Damy go przez telefon – dowcipkuje nawet w tej chwili wesoły zawsze Ponchard. Lecz ta oznaka dobrego humoru podrażnia jeszcze więcej rzucającego się w uniesieniu wiolonczelistę.
Jak to nam już wiadomo, wieża obserwatoryum wznosi się na końcu ulicy pierwszej, dzielącej miasto na dwie części. Na przeciwległym punkcie tej linii, ciągnącej się na długość trzech kilometrów, spostrzegają artyści budynek, wyróżniający się od innych, a zakończony również wieżą z wielką tarczą zegarową. Uwięzieni rozumują więc słusznie, że tam musi rezydować główny zarząd całej wyspy i władza municypalna Miliard-City, wraz z prezydentem miasta i zastępem sędziów i urzędników. Głos czysty i dźwięczny, bijącego właśnie godzinę piątą zegara, dolatuje ich aż tutaj, niesiony podmuchem lekkiego, wieczornego wietrzyka.
– Oto dźwięki z tonu Re major – odzywa się przejęty swą sztuką Yvernes.
– W takcie dwóch czwartych – objaśnia Ponchard.
– Godzina piąta! – woła wzburzony ciągle Sebastyan – a obiad, a spoczynek nocny! Czy ten nędznik Munbar ma sumienie jakie! Zmęczonych i wygłodniałych zostawia nas o sto pięćdziesiąt stóp nad poziomem morza, i ani się pyta, że już noc nadchodzi!!…
Obawa przed niemiłą ostatecznością przepędzenia nocy w tych warunkach, zawładnęła powoli umysłami wszystkich muzyków Kwartetu, wszyscy przyjmują za fakt możliwy, że winda z rozkazu Kalikstusa nie powróci już dzisiaj na górę, a wiedzą już dobrze, że niema innego sposobu wydostania się z tego szczególnego więzienia.
Tymczasem zmierzch bywa bardzo krótkim w strefach bliskich równika, i oczy zrozpaczonych artystów nie zdołają już rozróżnić zacierających się w dali linii horyzontu. Niebo i morze zlewają się w jakąś jedną, monotonną całość; na pierwszym nie dostrzedz chmurki ni obłoczku żadnego, na drugim tak samo równym i bezmiernym obszarze, nie widnieje ani jeden żagiel, ani jeden słup dymu nie wznosi się z podążającego tą stroną parowca. Bezbrzeżna ta pustynia wodna w szarzejących półtonach wieczoru, podrażniająco działa na niezbyt wesoło usposobione umysły Kwartetu.
Lecz tam na dole, na tym szmatku ziemi, malejącym jeszcze z wysokości, z jakiej spoglądają, rojno jest, tłumno i gwarno. Po wysypanych jasnym piaskiem alejach i ścieżkach, między zielenią traw i krzewów, wśród wspaniałych bukietów kwiatowych, spaceruje publiczność miasta strojna i elegancka.
Damy i młode panienki ubrane w lekkie jedwabie bladożółtego koloru, ulubionego szczególniej na południu, prowadzą na wstążeczkach małe angielskie charciki, w złotych obrożkach na szyi i haftowanych płaszczykach. Młodzież zabawia się w krokieta, lawn-tenisa i tym podobne gry wyrabiające zręczność i siłę. Tu i owdzie na wysmukłych szkockich kucykach lub dorodnych pięknych koniach, galopują jeźdźcy i amazonki, dalej suną szybko a lekko elektryczne tramwaje z pasażerami używającymi miłego spaceru na wygodnych, miękich poduszkach. Wszystkie zaś twarze wyrażają spokój i zadowolenie, wszystkie postacie są uosobieniem siły i zdrowia, nie spotka się tu owych dziewcząt o cerze bladej i anemicznej, ani przedwcześnie postarzałych młodzieńców, którzy są wstydem wielkich, a tak niehygienicznych miast starej Europy.
Ponchard i Francolin pochyleni nad galeryą otaczającą platformę wieży, na której są uwięzieni, probują kilkakrotnie zwrócić na siebie uwagę tych tłumów, wydając okrzyki różne. Głos ich musi być słyszanym tam na dole, lecz obecność czterech sympatycznych postaci, nie zdaje się dziwić nikogo, owszem, sądzićby można, że miliardowa publiczność powiadomioną jest dokładnie o przybyciu paryzkich gości, którym Kalikstus Munbar czynił przez dzień cały honory przyjęcia. Na nawoływania z góry odpowiadają uchyleniem kapeluszy, przesyłając uprzejme „dzień dobry” jako powitanie.
– Najwidoczniej i oni kpią z nas sobie – mówi z gniewem Ponchard.
– Takby przynajmniej sądzić można – odpowiada Yvernes.
Tymczasem upłynęła już godzina cała, bez zmiany żadnej w tem szczególnem położeniu francuzkiego Kwartetu. Czas obiadowy się zbliża, park zaczyna się opróżniać, na ulicach nawet coraz mniej przechodniów, a w miarę tego coraz więcej podrażnionem staje się usposobienie artystów, próżno czekających oswobodzenia.
– Bezwątpienia – odzywa się melancholijny Yvernes, któremu przychodzą na myśl wspomnienia romantycznych ballad i powieści, jesteśmy tu podobni owym ludziom uwiedzonym przez złe duchy do miejsc poświęconych bóstwom, i skazanych na śmierć za karę, że śmieli oglądać to, na co oczom ludzkim patrzeć nie było wolno.
– Więc wypadnie nam tu zginąć męczeńską śmiercią głodową – objaśnia Ponchard.
– Zanim to nastąpi, wyczerpiemy wszelkie możliwe środki przedłużenia naszego życia – odpowiada Sebastyan.
– A jeśli wreszcie dojdzie do tego, że pożremy się wzajemnie, numer pierwszy musi dostać się koniecznie Yvernesowi – dodaje Ponchard.
– Jak wam się podoba – wzdycha pierwszy skrzypek, pochylając głowę, niby gotową już do odebrania śmiertelnego ciosu.
W tejże jednak chwili lekki szelest daje się słyszeć z głębi wieży, i niebawem klatka windowa ukazuje się na platformie. Więźniowie, spodziewając się spotkać z Kalikstusem Munbarem, gotują się do przyjęcia go w sposób, jak na to zasłużył, winda przecież jest pustą…
Niech i tak będzie na teraz, jest to tylko sprawa odłożona nieco, gdyż pokrzywdzeni i oszukani zdołają odnaleźć niecnego mistyfikatora i zażądać należnego zadosyćuczynienia.
Z zawziętością w sercu Kwartet podąża windą na dół, przebiega spiesznie dziedziniec obserwatoryum i łączy się na ulicy z nielicznymi już przechodniami. Sebastyan Vaillant nie umiejący panować nad sobą, nie szczędzi potoku wymyślań przeróżnych, milknie jednak wkońcu pod wpływem słów praktycznego Francolina, który radzi takt i przezorność. Zdaniem jego wypada odwołać się jutro do rady miasta, żądając sprawiedliwości, jaka się należy wolnym obywatelom Francyi; tymczasem zaś pozostaje im jedynie wrócić spokojnie do hotelu Excelsior, gdzie mogą znaleźć należny im dzisiaj wypoczynek nocny.
Idąc chodnikiem, wśród publiczności Miliard-City, Paryżanie nie czują się zupełnie swobodni, zostając pod wrażenie, niezupełnie zresztą słusznem, że są przedmiotem ogólnego zaciekawienia.
Z drugiej strony, zdaniem Yvernesa, mieszkańcy „Cudownej wyspy”, ci bogacze oddzielający się dobrowolnie obszarami oceanów od swych bliźnich, wydają się jacyś odmienni od zwykłych ludzi, jakby z innej pochodzili planety.
– Co najwięcej, wszyscy mają wygląd prawdziwych milionerów – robi uwagę Ponchard.
Lecz głodne żołądki artystów coraz silniej dopominają się o należną im codzienną daninę; zgodnem więc zdaniem wszystkich, trzeba pospieszyć do hotelu „Excelsior” ale oto Francolin zatrzymuje się nagle przed wspaniałym budynkiem, na frontonie którego błyszczy złotemi literami napis: „Casino”. Z prawej strony pięknego łuku, zakreślającego główne wejście, widać przez szkło okien zdobnych w kolorowe arabeski, rzędy nakrytych stołów jadalnych, zajętych już w części przez biesiadujących, pośród których liczna uwija się służba.
– Możnaby się tu posilić smacznym obiadem – mówi drugi skrzypek, śledząc wzrokiem wyraz twarzy swych towarzyszy.
– Wejdźmy! – odpowiada krótko Ponchard.
Sebastyan i Yvernes nie sprzeciwiają się temu bynajmniej, idą więc wszyscy jeden za drugim. Nikt nie zwraca szczególnej na nich uwagi w tym miejscu najczęściej odwiedzanym przez cudzoziemców; zajmują przeto miejsca w około stołu i w pięć minut potem zajadają z iście wilczym apetytem pierwsze potrawy obiadu, którego „menu” dobrał Ponchard z rzadką znajomością rzeczy. Bo dla czego zresztą miałby sobie żałować drobnej tej przyjemności „Koncertujący kwartet”, którego kasa nie jest zupełnie próżną, a jeśli tutaj uszczupli się nieco, toż nie trudno będzie napełnić ją znowu paru występami w San-Diego, do którego pospieszą nazajutrz wczesnym już zaraz rankiem.
Smaczną i wykwintną jest kuchnia w „Casino”, sporządzona przy wolnym od dymu i czadu, ogniu elektrycznym; z wielką umiejętnością sztuki kucharskiej zaprawiono zupę żółwiową, świeżuteńkie ryby, „rumsteeki”, zwierzynę, a wreszcie kompoty i jarzynę. Wysokiej też jakości wina burgundskie, bordeau i reńskie szczególniej smakują naszym paryżanom, u których humor poczyna przybierać coraz jaśniejsze barwy, przechodząc stopniowo wszystkie odcienia aż do różowego i złotego wreszcie. Cała przygoda, jaką im sprawił los figlarny, przedstawia im się w tej chwili mniej już przykrą, znajdują nawet, że życie w Miliardowem mieście może być bardzo przyjemnem.
Gdy po deserze ostatnie wychylili kieliszki, Francolin, jako kasyer towarzystwa zażądał rachunku. Zaledwie jednak rzucił spojrzenie na sumę wypisaną u dołu eleganckiego brystolu, gdy na twarzy jego odbił się wyraz najwyższego zdumienia, przestrachu nieledwie.
Podniósł się szybko, usiadł i na nowo powstał, przetarł oczy i patrzył osłupiałym wzrokiem na leżący przed nim papier.
– Cóż ci to, co się stało? – pyta Yvernes.
– Doznałem dreszczu od stóp do głowy – odpowiada drugi skrzypek.
– Czy rachunek przedstawia ci zbyt wysoką cenę zjedzonego przez nad obiadu?
– Więcej jak wysoką, niemożliwą po prostu, mamy dowiem płacić dwieście franków przeszło…
– Za wszystkich czterech razem?
– Nie, za każdego z osobna…
Rzeczywiście, ni mniej ni więcej jak sto sześćdziesiąt dolarów utworzyły, pojedyńczo obliczone, spożyte przez Kwartet potrawy i wypróżnione przez nich butelki wina.
– Zdziercy! – zawołał „Jego Ekscelencya“.
– Złodzieje! – krzyknął drżącym z oburzenia głosem Sebastyan.
Wprawdzie zdania te, wypowiedziane w języku francuzkim, nie zostały zrozumiane przez starszego kelnera, który podał rachunek i czekał na jego uregulowanie, mimo to przecież z ruchów cudzoziemców, wyrażających wielkie zafrasowanie, nie trudno mu było domyślić się rzeczywistego położenia rzeczy. Uśmiech jednak, okalający mu usta wyraża tylko szczere zdziwienie, gdyż dla niego, wobec przyjętych cen w Miliard-City, wydaje się rzeczą całkiem naturalną, że obiad na cztery osoby kosztować może sto sześćdziesiąt dolarów.
– Niema rady! Zapłacić trzeba, choćby nam przyszło handlować głodem, w podróży do San-Diego – zadecydował Francolin, wyjmując swój pugilares i dobywając z niego poważną sumę asygnat dolarowych. Odliczył uważnie żądaną kwotę i właśnie miał ją doręczyć kelnerowi, gdy nagle:
– Panowie ci nie mają tu nic do płacenia – wołał odedrzwi głos dobrze mu znany głos Kalikstusa Munbara, który wchodził do sali z twarzą uśmiechniętą, z wyrazem wielkiego zadowolenia.
– To on! – zawołał głucho Sebastyan, który czuje żywszy obieg krwi w swych żyłach, na widok tego człowieka, tego nędznego mistyfikatora; porywa go przytem gwałtowna ochota uchwycenia go za kark i ściśnięcia trochę, jak ściska rączkę swej wiolonczeli, gdy mu wypada brać „forte”.
– Uspokój się, kochany Vaillant – mówi niezmieszany niczem Amerykanin, i zechciej przejść wraz z towarzyszami do sąsiedniego pokoju, gdzie nas czeka filiżanka doskonałej, czarnej kawy. Tam też będziemy mogli pogawędzić nieco, a w końcu naszej rozmowy…
– W końcu tej rozmowy, najniezawodniej uduszę pana – przerywa wzburzony ciągle Sebastyan.
– Przeciwnie, pewny jestem, że wtenczas ucałujesz mi ręce, kochany przyjacielu.
– Z pewnością całować cię nie będę!… – krzyczy siny ze złości wiolonczelista.
Mimo tego jednak wszyscy przechodzą do pokoju wskazanego przez Yankesa, gdzie znajdują miejsca na miękich, tuteckich otomanach, a dotychczasowy przewodnik Paryżanów, zagaja rozmowę przedstawieniem własnej swej osoby.
– Kalikstus Munbar z Nowego Yorku, lat pięćdziesiąt, bratanek sławnego Bormana, obecnie prezes Towarzystwa Sztuk Pięknych na Standard-Island, opiekujący się wszystkiem, co dotyczy malarstwa, rzeźby i muzyki; w ogóle biorąc zarządzający tem, co uprzyjemnia życie mieszkańcom Miliard-City.
– Czy wypadkiem – przerywa Sebastyan Vaillant – nie jesteś pan równocześnie agentem policyjnym, obowiązanym wciągać ludzi do takiej jak wieża pułapki i zatrzymywać ich tam mimo ich woli.
– Nie spiesz się zbytecznie z twym sądem, mój gwałtowny panie – odpowiada spokojnie Yankes, i posłuchaj cierpliwie do końca…
– Słuchamy uważnie wszyscy – zapewnił poważnym głosem Francolin.
– A więc mili przyjaciele – ciągnął dalej Kalikstus Munbar, przybierając wdzięczną pozę – chciałbym w krótkiej tej pogadance, przedstawić wam kwestyę muzyki, tak jak ona jest rozumianą i dotychczas przyjętą na Standard-Island. Nie posiadamy tu jeszcze oddzielnych gmachów teatru ni opery żadnej, gdy jednak obywatele Miliard-City zapragną tego, wzniosą się one, jak pod zaklęciem różczki czarodziejskiej. Dotychczas współziomkowie moi, zadawalniali upodobania swe muzykalne za pomocą udoskonalonych przyrządów, które ich obznajmiają ze wszystkiemi arcydziełami muzyki lirycznej. Zarówno starych jak i najnowszych mistrzów i wirtuozów, cieszących się w obecnej chwili najgorętszem uznaniem, słyszeć możemy w naszej stolicy za pomocą telefonów i fonografów.
– Fonograf, to bezduszna pozytywka tylko – zauważył z pogardą Yvernes.
– Nie tak zupełnie, jak się to panu wydaje – odpowiedział prezes sztuk pięknych. – Posiadamy aparaty, które już wielokrotnie były o tyle niedyskretne, że słuchając waszych koncertów w Bostonie lub Filadelfii, powtórzyły nam je tutaj z wszelką dokładnością; i jeżeli panowie zechcecie, możecie mieć przyjemność, w tejże chwili przyklasnąć im własnemi rękoma.
W czasach istnienia Standard-Island, wynalazki genialnego Edisona, doszły już do najwyższego stopnia doskonałości, to też fonograf nie jest już ową monotonną katarynką, z jaką w początkach swego wynalazku miał tak wiele podobieństwa. Obecnie, dzięki tym aparatom, talent dawniej przemijający i krótkotrwały, najznakomitszych śpiewaków i wykonawców muzycznych, zachowuje się w całym blasku do pokoleń następnych, równając pod względem trwałości sztukę tę z utworami dłuta i pendzla. Echo to tylko wprawdzie, ale echo wierne jak fotografia, oddające wszelkie odcienia i całą subtelność śpiewu i muzyki w niezatartej czystości i wierności.
Prezes sztuk pięknych na „Cudownej wyspie” tak szczerze przejmuje się tematem swej rozmowy, tyle wlewa do niej ożywienia i zapału, że słuchacze mimo swej woli zostają pod wpływem słów jego.
Zna on i ocenić umie należycie wybitniejsze talenta muzyczne: Saint-Saens, Ambroise-Thomas, Gounod, Chopin, Massanet, Verdi i Padarewski, mogliby uczuć się w zupełności zadowoleni, uznaniem jakiem ich darzy ten krytyk wytrawny i obeznany wszechstronnie z dziełami sztuki. Nie uległ on jednak tak powszechnej w swoim czasie „epidemii wagneryzmu”, który to rodzaj muzyki, cieszący się niegdyś zapalonymi wielbicielami, liczy zresztą obecnie coraz szczuplejszy ich zastęp, jakkolwiek początkowo zwany był „muzyką przyszłości”.
Korzystając z krótkiego odpoczynku niezmordowanego mówcy, Ponchard nie może się powstrzymać od złośliwej nieco uwagi, mówiąc:
– Wszystko to jest bardzo piękne, panie Munbar, widzę jednak, że wasze Miliard-City, nie słyszało dotąd innej prócz szkatułkowej muzyki, tych konserw melodyi, które jej wysyłane bywają na podobieństwo sardynek w pudełkach, lub ekstraktów mięsnych.
– Wybacz pan, ale…
– O, wybaczam chętnie wszystko inne, lecz pozostaję przy zdaniu, że wasze fonografy oddają wam tony muzyczne dawno przebrzmiałe, bo żaden artysta nie może tu być słyszanym w samejże chwili wykonania.
– Raz jeszcze proszę mi wybaczyć…
– Przyjaciel mój Ponchard wybaczy panu wszystko, co tylko zechcesz – odezwał się Francolin – ma bowiem pełne kieszenie wszelkiego wyrozumienia, lecz mimo to uwaga jego nie przestaje być najzupełniej słuszną; bo gdybyście mogli jeszcze pozostać w łączności jakiej z teatrami Ameryki i Europy.
– A czy sądzisz pan, że to jest niemożebne! – zawołał prezes powstając z wygodnego siedzenia.
– Więc pan twierdzi?…
– Ja utrzymuję, że jest to tylko kwestya kosztów, a miasto nasze jest dość bogate, by mogło zadowolnić wszelkie fantazye, wszelkie pragnienia dotyczące sztuki; czego też nie omieszkało uczynić.
– Jakim sposobem, jeżeli można zapytać?
– Za pomocą teatrofonów, umieszczonych w koncertowej sali w tymże „Casino”. Wiadomo jest już panom, że Towarzystwo Standard-Island posiada znaczną liczbę drutów i lin podwodnych, które wychodząc z portu Magdaleny rzucone są do oceanu w kierunkach drogi, jaką zwykliśmy odbywać. Otóż wystarczy nam tylko złowić linę taką, aby połączyć telefonicznie Miliard-City z Nowym, lub nawet Starym światem, stosownie do życzenia przesłanego agentom, w naszym porcie na wybrzeżu Niższej Kalifornii. Tym sposobem amatorzy muzyki na Standard-Island, mogą rzeczywiście brać udział w przedstawieniach dawanych na stałych lądach naszego globu, mogą im nawet przyklasnąć.
– Tych oklasków jednak nie usłyszą artyści – zauważył Yvernes.
– Dla czego nie, owszem usłyszeć je mogą tą samą drogą, jaką my słyszymy ich śpiew lub muzykę.
Zabrawszy głos Kalikstus Munbar począł teraz tłomaczyć obszernie i z równym jak poprzednio ożywieniem znaczenie muzyki, już nie punktu widzenia estetycznego, ale względów hygieny i terapii.
– Niejednokrotnie już stwierdzonem zostało, że sztuka ta może oddziaływać uspokajająco na najwięcej wzburzone umysły, na najsilniej podrażnione nerwy, co więcej uśmierzyć jest zdolną największych nawet furyatów, czego przykład dają nam już starożytne postacie biblijne, Saula i Dawida.
Działając na nerwy, wpływa tem samem na cały organizm człowieka przyspieszając w nim lub zwalniając szybkość uderzeń pulsu.
– O tak, tak – zawołał, prędko poddający się Yvernes, wystarcza jedynie dobrać, podług stawionéj dyagnozy utwory Wernera lub Berlioza naprzykład, dla temperamentów anemicznych…
– Mendelsona zaś lub Mozarta dla sangwiników, na których poważna i głęboka muzyka działa na równi z bromem lub podobnemi środkami medycznemi – dokończył Kalikstus Munbar.
Ale Sebastyan Vaillant nie uspokoił się dotąd wcale, przeciwnie, do ostateczności zniecierpliwiony powyższą rozmową, przerywa ją dość szorstko, mówiąc:
– Zdaje mi się, panie Munbar, że nie podobne brednie miały być w tej chwili przedmiotem naszej rozmowy. Bądź pan łaskaw przedewszystkiem odpowiedzieć mi na pytanie, dla czegoś nas tu sprowadził?
– Dla prostej przyczyny, że wpływ instrumentów smyczkowych jest ze wszystkich najsilniejszy.
– Doprawdy! – zawołał z gniewem wiolonczelista – więc to, aby uśmierzyć wasze chore nerwy, użyłeś niecnego podstępu przerywając nam podróż do San-Diego, i uwięziłeś nas na tej wyspie?!
– Oczywiście, że dla tego, kochany przyjacielu.
– I chciałeś nas uważać za jakąś aptekę muzyczną, leczącą cudownie waszych bogaczy… za jakiś środek podobny do ziołowych herbatek!… – woła w ciągłem uniesieniu Sebastyan.
– Nie, panowie – odpowiada prezes Sztuk Pięknych, stając teraz poważnie przed swymi gośćmi, miałem was przedewszystkiem za artystów wielkiego talentu i niemniejszej sławy. Liczne, a pełne zapału brawa i oklaski, któremi obsypywała Ameryka cała „Koncertujący Kwartet” doszły aż do Standard-Island. Zapragnęliśmy więc zastąpić nasze fonografy i teatrofony muzyką słyszaną i podziwianą zbliska, zapragnęliśmy poznać was osobiście i mieć tę niezrównaną rozkosz używania w całej pełni harmonii tonów najpierwszych mistrzów, wykonanych z takim, jak wasze talenta.
W tym celu Towarzystwo Standard-Island dało mi polecenie, aby za jaką bądź cenę i jakim bądź sposobem sprowadzić was do Miliard-City. Jesteście tu pierwszymi kapłanami nadobnej Euterpii, to też mam to przekonanie, że przyjęcie jakiego u nas doznacie, zadowolni was w zupełności.
Z wielkiem przejęciem wygłoszone przez prezesa zdanie powyższe, zjednało mu całkowicie Yvernesa i Poncharda, lecz rozważny Francolin nie umiał zdać sobie jeszcze sprawy, czy należy brać na seryo całe to szczególne położenie, które przedstawiać się mogło odurzonym artystom, w wyjątkowych barwach i świetle.
Sebastyan Vaillant jednak, zdecydowany jest wyraźnie nie poddawać się wpływom żadnym, ostrym więc głosem odzywa się pierwszy:
– W żadnym razie, ludzi rozumnych i wolnych w sposób w jaki to uczyniłeś, nie zabiera się nigdzie, to też nie omieszkam zanieść skargę przeciw panu!
– Skargę?… gdy winniście mi tylko dziękować, niewdzięczni!… – odpowiada prezes.
– I otrzymać muszę zadosyćuczynienie… wynagrodzenie strat, jakie ponosimy! – ciągnął dalej gwałtowny wiolonczelista.
– Jakież to straty ponosicie panowie, kiedy właśnie mam zaofiarować wam sto razy więcej, jakbyście się mogli kiedykolwiek spodziewać.
– Proszę, niech pan to jaśniej zechce wytłomaczyć – robi uwagę Francolin.
Kalikstus Munbar za całą odpowiedź wydobył z pugilaresu papier, zdobny w herby wyspy i pokazawszy go artystom dodał:
– Brakuje tylko waszych podpisów poniżej tej umowy, a sprawa cała jest skończoną.
– Podpisywać akt jakiś nie znając jego treści? Nie, panie, to się nie zwykło praktykować nigdzie! – odpowiada stanowczo drugi skrzypek.
– A jednak pewny jestem, żebyście tym razem nie potrzebowali żałować tego – zapewnia prezes Sztuk Pięknych, poddając się wybuchowi wesołego śmiechu. Lecz traktujmy rzeczy systematycznie i prawnie! Otóż na tym papierze spisaną jest umowa, którą Towarzystwo przedstawia panom, jako artystom muzyki salonowej, na występy, podług programów przyjętych w waszych koncertach po Ameryce. Umowa ta obowiązuje obie strony przez rok cały, to znaczy do chwili powrotu Standard-Island do portu Magdaleny, gdzie przybędzie dość wcześnie aby…
– Aby zdążyć na zapowiedziany koncert w San-Diego gdzie nas przyjmą wygwizdaniem! – kończy ironicznym głosem Sebastyan.
– Przeciwnie, panie Vaillant, gdzie was przyjmą z największym entuzyazmem i obsypią oklaskami; każdy bowiem amator czuje się nadto szczęśliwym, gdy może posłuchać artystów waszej miary, kiedykolwiek oni tylko zechcą dać się słyszeć, chociażby nawet po całorocznem opóźnieniu.
Jakże tu zachować w sercu gniew na tego człowieka, umiejącego tak zręcznie pochlebić miłości własnej każdego! Francolin bierze więc przedstawiony papier do ręki i czyta go z uwagą, poczem zapytuje.
– A jakież zapewnienie będziemy na to mieli?
– Poręczenie najzupełniejsze Towarzystwa Standard-Island, z podpisem pana Cyrusa Bikerstaff, naszego gubernatora.
– I wynagrodzenie będzie takie, jakie widzę oznaczone na tym akcie?
– Naturalnie, milion franków.
– Dla całego Kwartetu? – woła Francolin.
– Dla każdego z członków oddzielnie biorąc, a jeszcze zdaniem mojem cyfra ta jest małą w porównaniu do waszego talentu, którego nic dostatecznie wynagrodzić nie zdoła.
Przyznać trzeba, że nie łatwo dorównać uprzejmości pana Munbara, a jednak Sebastyan Vaillant odrzuca wszystko bezwzględnie, za żadną cenę nie chce przyjąc przedstawionej propozycyi i żąda możności powrotu do San-Diego.
Z trudem nieopisanym i po dłuższym dopiero czasie rozumne słowa Francolina uspokoiły go nieco. Lecz i w umyśle drugiego skrzypka powstaje jeszcze pewne niedowierzanie co do prawdziwości przedstawionej umowy, szczególniej w obec olbrzymiej sumy rocznego wynagrodzenia.
– Milion franków dla każdego z artystów na rok jeden. Czy rzecz taką należy uważać za poważną i pewną zupełnie? – rozmyśla przezorny Francolin. Zwraca się więc do Kalikstusa, pytając:
– A oznaczone wynagrodzenie kiedyż nam wypłaconem będzie?
– W czterech ratach kwartalnych i oto pierwsza – odpowiada tenże, wyjmując pakiet biletów bankowych w sumie dwukroć pięćdziesięciu tysięcy franków, które dzieli na cztery części po pięćdziesiąt tysięcy dolarów i doręcza je zdumionym Paryżanom.
Oto bez zaprzeczenia łatwy sposób traktowania interesu, sposób prawdziwie amerykański.
W obec takich danych, nawet zły humor Sebastyana musi ustąpić nieco; lecz dyrektor kwartetu nie jest jeszcze zupełnie przekonanym, owszem szorstkim głosem czyni uwagę.
– Wszystko to może być bardzo pięknem, lecz zważywszy ceny przyjęte na waszej wyspie, gdzie liczą sobie dwadzieścia franków za jedną kuropatwę, to ile zażądają za parę rękawiczek, lub butów, które będziemy zmuszeni tu kupić.
– O, panie Vaillant – odpowiada Kalikstus Munbar – zaręczam panu, że Towarzystwo Standard-Island nie liczy się z podobnemi bagatelami; wszelkie więc koszta pobytu artystów „Koncertującego Kwartetu” w Miliard-City ponosić będziemy jaknajchętniej.
Czyż mogą Paryżanie zrobić lepszy wybór nad przyjęcie tak wspaniałomyślnie stawianych warunków i podpisanie obowiązującej obie strony umowy?
Każdy z nich rozumie to aż nadto dobrze, że los wyjątkowo już im dziś przychylny, w najlepszem też usposobieniu kładą wszyscy swój podpis na przedstawionym papierze. Nawet Sebastyan, chociaż nadmienia coś jeszcze, o niedorzeczności puszczania się w świat na jakiejś pływającej, sztucznej wyspie, o przekonaniu, że pożałują jeszcze nierozważnego kroku, nakreśla wreszcie swe imię, jako dyrektor Kwartetu.
Po dokonaniu tej formalności, jeżeli artyści nie ucałowali ręki Kalikstusa Munbara, to uścisnęli ją serdecznie, jak najlepszemu przyjacielowi.