Juliusz Verne
Cudowna wyspa
Część druga
(Rozdział X-XII)
Przekład: Michalina Daniszewska
80 ilustracji L. Benetta, w tym 12 kolorowych;
1 mapa kolorowa i dwie czarno-białe.
"Wieczory Rodzinne", 1895
© Andrzej Zydorczak
dy nadszedł oznaczony termin opuszczenia archipelagu Fidżi, wszyscy miliardowicze powrócili na pływającą wyspę, a wieść o przygodzie, jakiej uległ jego ekscelencya, wywołała żywe zainteresowanie i współczucie, wesoły bowiem i dowcipny Ponchard zyskał sobie ogólną przyjaźń i życzliwość. Nic też dziwnego, że stał się na czas dłuższy bohaterem, a Rada miasta i dzienniki wychwalały energię z jaką w tem krytycznem położeniu, wystąpił Cyrus Bikerstaff.
Kierując się teraz ku Nowym Hebrydom, Standard-Island zbacza znacznie z drogi, lecz mieszkańcy jej czynią to ustępstwo bez żalu, gdyż oddając przysługę bliźnim, sami będą mieli sposobność zwiedzenia ziem zupełnie dotąd im nieznanych.
Chociaż komandor zwalnia obecnie szybkość działania maszyn, jednak już 10 lutego, Cudowna wyspa staje na tym punkcie oceanu, pomiędzy archipelagiem Fidżi i Nowemi Hebrydami, na którym oznaczone jest spotkanie się z parowcem wiozącym wyprawę mis Dyany Coverley; niebawem też setki perspektyw skierowano w tę stronę horyzontu, a przyjaciele państwa młodych urządzają sobie pewnego rodzaju sport, oznaczając wielką wygranę temu, kto pierwszy zasygnalizuje zbliżanie się wysłańca mód paryzkich.
Kwestya zapowiedzianych zaślubin, zajmuje z każdym dniem coraz szerszy ogół mieszkańców Miliard-City, każdy chce poznać szczegóły programu uroczystości, nad którym Kalikstus Munbar pracuje z taką gorliwością, że nikogo zdziwićby nie powinno, gdyby zdrowie i tusza jego cokolwiek na tem ucierpiały.
– Życie na tej wyspie staje się z każdym dniem więcej ponętnem – odzywa się raz Yvernes, gdy po sutem i doskonałem śniadaniu kwartet używał w całej pełni miłego wypoczynku.
– Jestem tego samego zdania, mimo wszystkiego, cokolwiekby powiedzieć mógł w tym względzie nasz stary pesymista – odpowiada Francolin.
– Przyznam wam słuszność wtenczas dopiero, gdy skończy się kampania, a my otrzymamy wynagrodzenie za ostatni kwartał – odpowiada zaczepiony Sebastyan.
– Co do tego przynajmniej niepotrzebne żywisz obawy – zawołał Yvernes – bo oto regularnie wypłacane nam z trzech kwartałów honoraryum, spoczywa w banku New-Yorskim…
– I sądzę, że bezpieczniejsza jest ta sumka na lądzie stałym, aniżeli na tych głębinach wodnych, sięgających do dziesięciu milionów metrów – odpowiada wiolonczelista.
– Nie ma co mówić, rada mądrej głowy Francolina zawsze jest nieocenioną! – zapewnia z lekką ironią Ponchard. – Tymczasem moi przyjaciele, wróćmy jeszcze do pierwszego tematu naszej rozmowy. Otóż, zdaje się, że zabawy i uroczystości jakie obmyśla Kalikstus na dzień zaślubin, będą bezwzględnie świetne i wspaniałe, a jednak zgadnijcie czego tam brakuje jeszcze?
– Wodospadu z płynącego złota na dyamentowych skałach! – zadeklamował Yvernes.
– Możnaby i to zastosować, ale mojem zdaniem, konieczniejszem w danych warunkach jest piękny hymn weselny.
– Hymn weselny? – pyta zdziwiony tym pomysłem Francolin.
– Bezwątpienia – dowodzi dalej jego ekscelencya. – Muzyka nasza, choćbyśmy dobrali najpiękniejszy repertuar, nie zastąpi nigdy pieśni odśpiewanej na cześć nowożeńców.
– A jakąż widzisz ku wykonaniu temu przeszkodę?
– Ja, najmniejszej! Byle tylko poetyczny Yvernes podjął się złożyć w przyzwoitą całość kilkanaście wierszy, rymów na temat: miłości, radości, splata, lata, życie, w rozkwicie i t. d., a Sebastyan znowu, złożył dowody swej twórczości muzykalnej, dorabiając do nich melodyę. Cóż wy na to, przyjaciele?
– Służę chętnie czem zdołam – odpowiada Yvernes.
– A ty stary? – badał dalej Ponchar.
– Zobaczę…
– Zdecyduj się odrazu! alboż to pierwsza dla ciebie próba?! Tylko nie żałuj ognia i zapału; huczne „allegra” i „agitato” konieczne, a w końcu finał wspaniały po dwa dolary za nutę!…
– Przeciwko temu protestuję stanowczo! – zawołał Francolin. – Jeżeli ma być pieśń, to niechże będzie, jakby groszem spłaconym z naszej strony tym nababom, od których doznaliśmy tyle uprzejmości.
Ostateczna zgoda nastąpiła w tych jak i innych kwestyach, bardzo prędko wśród przyjaciół, i gdy wiolonczelista gotowym jest błagać o natchnienie nadobną Euterpę, opiekunkę swej sztuki, Yvernes ma się zwrócić do Erato po jej boskie dary.
W poobiedniej porze, dnia 10-go lutego, rozchodzi się wieść po mieście, że straże wieżowe zauważyły ukazanie się parowca przybywającego z północno-zachodniej strony, i jakkolwiek barw jego, wskutek oddalenia i wieczornego zmierzchu trudno rozpoznać, widocznem jest wszakże, że zdwajając szybkość biegu, podąża w stronę pływającej wyspy; prawdopodobnie jednak przed nadejściem nocy, nie zdąży już przybić do portu.
Zainteresowanie ogólne, a mianowicie dam jest wielkie, bo jakież to cuda mody i zbytku zawiera ten kosz wyprawy, wieziony siłą sześciuset koni!
Nazajutrz okazało się, że domysły nie były płonne, parowiec bowiem rozwinąwszy barwy Standard-Islandu, stanął szczęśliwie w porcie Tribor-Harbour. Co wszakże znaczy krepa, która pokrywa flagę? Czyżby śmierć miała nawiedzić statek w czasie tej krótkiej przeprawy?
Niezadługo nową wiadomość rozniosą telefony; parowiec ten nie owym oczekiwanym z Marsylii; przybywa on wprost z portu Magdaleny, dla czego z jakąś wieścią ponurą, Towarzystwo szukało Standard-Island aż w takiem oddaleniu? Warunki te podniecają ciekawość do wysokiego stopnia; każdy się dopytuje, każdy stawia swe możliwe i niemożliwe przypuszczenia.
Tymczasem z przybyłego statku wysiada pasażer, w którym wielu zebranych w porcie, poznaje jednego z głównych agentów Towarzystwa. Człowiek ten, pomijając milczeniem liczne pytania, wsiada spiesznie do tramwaju gotowego do drogi i jedzie pod ratusz, gdzie żąda w sprawie bardzo ważnej niezwłocznego widzenia się z gubernatorem wyspy.
Przy zamkniętych drzwiach, w gabinecie pana Cyrusa Bikerstaff, przybyły przedstawia cel swego przyjazdu i w kwadrans potem członkowie rady miejskiej zostają telefonicznie wezwani na wyjątkową sesyę.
– Panowie – przemówił agent do zgromadzonych – upoważniony jestem powiadomić was, że w dniu 23 stycznia Towarzystwo Standard-Island ogłosiło swą upadłość, a syndykiem tejże z zupełnem pełnomocnictwem działania, mianowany został Wiliam Pomering, który właśnie ma honor przedstawić się wam w tej chwili.
Wiadomość ta, jakkolwiek zupełnie niespodziewana, nie wywołuje jednak tak wielkiego wrażenia jakiegoby oczekiwać należało, biorąc rzeczy według europejskich warunków społecznych. Bo też Cudowna wyspa jest jakby odłamkiem amerykańskich Stanów Zjednoczonych, gdzie bankructwa najpoważniejszych firm przytrafiają się tak często, że przestały oddawna zadziwiać kogokolwiek.
Wszyscy więc i tutaj przyjmują podany fakt obojętnie prawie, dopytując się zaledwie o passywa i przyczynę upadku.
Pasywa są znaczne, a przyczyna, jak na amerykańskie stosunki, dość prosta. Towarzystwo utopiło swe kapitały w ryzykownem przedsiębiorstwie założenia miasta Arkanzas, na niedostępnych dotychczas trzęsawiskach i moczarach. Miało to być miasto sztuczne, jak sztuczną jest Standard-Island. Na nieszczęście jednak, geologiczne pokłady nabytych ziem, okazały się inne jak przypuszczano, bagna pochłonęły miliardy, nie dając się osuszyć; bankructwo stało się nieuniknionem.
Obecne aktywa Towarzystwa spoczywają jedynie w arcydziele geniuszu inżyniera Wiliama Tersen, to jest w pływającej wyspie, z jej kościołami, gmachami i pałacami, z fabrykami siły elektrycznej i tysiącem wyjątkowych urządzeń, oraz w budynkach i przystani w porcie Magdaleny.
– Czy ten „klejnocik oceanu” ma przejść w inne ręce drogą licytacji, czyli też nabyty zostanie prywatnie, sposobem polubownym? Oto pytanie, które syndyk upadłości stawia w imieniu Towarzystwa, zebranym miliardowiczom.
Kwestya podobna wymagałaby w Europie długich narad i kombinacyi, ale dla rzutkich i stanowczych Amerykanów, jakiemi są z krwi i ducha mieszkańcy Standard-Island, dosyć było kwadransa czasu, by zadecydować, iż sami chcą zostać właścicielami tego ulubionego przez nich kawałka ziemi; że własnymi miliardami zapłacą mieszkania, z których dotychczas, jako skromni lokatorowie, roczny czynsz opłacać musieli. Zmiana zaś ta, tem jest dla nich łatwiejszą, że większa część akcyi Towarzystwa, spoczywa właśnie w ich rękach; wystarcza im zatem jedynie dopełnić żądanej sumy gotówką, na której przecie nigdy nie zbywało Nababom Cudownej wyspy.
Ponieważ agent ma formalne pełnomocnictwo działania, przeto czynności wymagane prawem, dopełniono bezwłocznie, a Jem Tankerdon i Nat Coverley oraz kilku innych bogaczy złożyli piękną sumę 400 milionów dolarów, które agent przyjmuje również bez długiego namysłu, i gdy sesya rozpoczęła się trzynaście minut po ósmej już o dziewiątej minut czterdzieści siedm, Standard-Island przeszła na własność firmy: „Jem Tankerdon, Nat Coverley i S-ka”.
Do tego jednak stopnia umysły anglo-saksońskie obyte są z podobnemi zmianami finansowemi, że tak samo jak wiadomość o krachu, jakiemu uległo Towarzystwo Standard-Island, nie uczyniła zbyt głębokiego wrażenia na publiczności miejskiej, tak też i ostatni wypadek nie zadziwił nikogo, a tylko wielkie zadowolenie ogółu objawił zebrany tegoż dnia jeszcze „meting”, który wysłał do obecnych właścicieli Cudownej wyspy deputacyę z podziękowaniem za tak trafne pojmowanie interesów i dobra ogółu.
Deputacya ta, przyjęta z wielką uprzejmością, otrzymała w zamian zapewnienie, że nic nie będzie zmienione zarówno w zarządzie, jak utrzymaniu Standard-Islandu, i wszyscy urzędnicy pełniący dotąd swe obowiązki, również nadal pozostaną na stanowiskach.
– Ludzie ci wprawiają mię w rzeczywisty podziw – odzywa się Francolin, gdy się dowiedział jak szybko tak ważna sprawa załatwioną została, ku ogólnemu zadowoleniu.
– Jest to potężne działanie miliardów, które przepływają przez ręce tych ludzi – odpowiada Ponchard.
– Trzeba nam było może korzystać z tej zmiany i rozwiązać nasze zobowiązania – robi uwagę Sebastyan, który nie może się pozbyć swych uprzedzeń do pływającej wyspy.
– Rozwiązać! Jak można tak bredzić mój przyjacielu – zawołał jego ekscelencya w najwyższym stopniu oburzony. – Broń cię Boże, abyś miał próbować czegoś podobnego – dodał, grożąc żartobliwie pięścią.
Mimo wszystkiego Cyrus Bikerstaff sam uważa, że złożona w ręce jego władza zarządzania wyspą w imieniu Towarzystwa, sama przez się upadła, skoro obecni właściciele osobiście będą mogli ją spełniać. Żądana więc dymisya udzieloną mu została w najprzyjaźniejszej formie, z prośbą, by zechciał jeszcze pozostać na swem stanowisku aż do skończenia kampanii, na co się też w końcu zgadza. Obadwaj wszakże jego adjunkci zrujnowani przez bankructwo Towarzystwa, którego znacznemi byli akcyonariuszami, postanowili powrócić do Ameryki, by tam szukać nowych dróg pracy i zarobku.
Tak więc bez hałasu, bez rozpraw i niepokoi, a co więcej bez współzawodnictwa, dokonaną została w kilka godzin ważna zmiana właścicieli Cudownej wyspy, i tegoż dnia jeszcze pełnomocnik opatrzony w podpisy głównych nabywców, wraz z poświadczeniem rady miejskiej, wyruszył w powrotną podróż.
– Wszystko idzie jak najlepiej – zauważył Francolin – przyszłość naszej wyspy jest zapewnioną, nie mamy się już czego obawiać!…
– Czas pokaże – mruknął uparty wiolonczelista.
Tymczasem w dalszym ciągu robią się przygotowania do zaślubin, mających złączyć węzłem pokrewieństwa dwie rodziny, które niespodzianie złączył już węzeł interesu, silniejszy bodaj jeszcze w Ameryce, niż na innych zakątkach ziemi.
Jakaż stąd wróżba powodzenia dla Cudownej wyspy, której mieszkańcy zawsze do pewnego stopnia czuli się skrępowani zależnością od rezydujących na stałym lądzie właścicieli.
Obecnie więc z tem większą swobodą myślą wszyscy o zbliżającej się uroczystości zaślubin, spoglądając z upodobaniem na sympatyczną i dobraną parę młodych narzeczonych.
Wreszcie dnia 19 lutego przybył oczekiwany z Marsylii parowiec, a nazajutrz wspaniałe przedmioty stroju i zbytku, które Francya wysłała aż tutaj, tworzą swego rodzaju ciekawą wystawę w pięknych salonach Coverley’ów, wystawę, którą tłumnie oglądają młodziuchne i starsze damy, zarówno gotowe podziwiać wszystko co wszechświatowa moda wymyśliła nowego.
Od czusu wszakże przybycia parowca, komandor prowadzi Cudowną wyspę według wskazówek i rad kapitana Sarol, jako najdokładniej obeznanego z tą częścią oceanu, na której tenże od lat wielu spędził życie swoje, a który płynącym statkom przedstawia wiele trudności z powodu licznych raf podwodnych.
Wedle dawniej już zatwierdzonego planu, Sarol i jego towarzysze mają wylądować na pierwszą wyspę z ich archipelagu, ale czy wypadek, czy też zręczne manewrowanie kapitana, brzegi Eromango spostrzeżono dopiero rankiem 27-go lutego, to jest w sam dzień zaślubin. Cóż to jednak komu kolwiek przeszkadzać może, że ci kilkomiesięczni goście na pływającej wyspie, zostaną jeszcze dni parę? Obecność ich przecie nie zmniejszy szczęścia, jakie ma zapewnić miss Dyanie i Walterowi złożona dziś w kościele przysięga małżeńska, a jeżeli poczciwi Malajczycy znajdą w uroczystościach i zabawach dla siebie przyjemność jaką, tem lepiej dla nich.
Bogata w lasy pokrywające wzgórza, środkowa część Eromanga i piękne, podatne do uprawy równiny, mogłyby zaciekawić podróżnych, ale komandor zatrzymuje się o milę od zatoki Cooka, do której nie zbliża się zbytecznie z prostej ostrożności, tem więcej, że nie leży w planie podróży zatrzymać się tu na czas jakiś, przeciwnie, zaraz, gdy po skończonych uroczystościach Malajczycy opuszczą Standard-Island, komandor pokieruje ją ku równikowi i dalej jeszcze ku brzegom północnej Ameryki.
O godzinie pierwszej w południe, obie śruby przestają działać i Cudowna wyspa pozostaje w zupełnym spoczynku, gdyż według wydanych rozporządzeń urzędników i pracujących, zwolniono na resztę dnia z pełnienia obowiązków, aby mogli brać udział w ogólnej wesołości. Jedna tylko straż pobrzeżna, dla bezpieczeństwa wyspy, pozostać musi na swych stanowiskach.
Kto zdoła opisać świetność w jaką przystroiła się dnia tego, wspaniała swem bogactwem, zachwycająca pięknością a promieniami złocistego słońca oblana Standard-Island? Kto zdołałby odmalować wszystkie niespodzianki, które ku zabawie ogółu z niepojętym nakładem, urządził prezes sztuk pięknych.
Na równych jak posadzka, bo do gier towarzyskich i rycerskich zabaw przeznaczonych placach, wśród zieleni parku, wysunęła się młodzież do tańca, w którym najbogatsi łączą się w jedno koło z biedniejszymi, gdzie w dniu tym wyjątkowa równość i jedność łączy w miłą harmonję wszystkich, bez różnicy wyznań i stronnictw, a świetność i wspaniałość ubiorów pań, otaczających pannę młodą, przechodzi najkosztowniejsze stroje europejskich dworów.
Oczywiście kwartet zajmuje też honorowe miejsce w gronie gościnnych swych gospodarzy; Francolin, Yvernes i Ponchard nie dozwalają nikomu wyprzedzić się w zapale tanecznym, prześcigając się nawzajem w uprzejmości dla młodych swych tancerek.
Z nadejściem wieczoru, gdy cała wyspa zajaśniała mieniącemi się blaskami sztucznych ogni, gwiazd elektrycznych i srebrzystych księżyców, odśpiewano z nadzwyczajnem powodzeniem, jako wielką niespodzianką dla wszystkich, ową pieśń weselną, która obu jej twórcom, udała się tak bez zarzutu, że nie czczą tylko formą są składane im słowa podzięki i uniesienia.
O godzinie jedenastej orszak weselny przechodzi do sal ratuszowych jaśniejących i wspaniałych, gdzie Cyrus Bikerstaff przewodnicy cywilnemu obrzędowi zaślubin, po którym para młoda przejść ma do kościoła Panny Maryi po błogosławieństwo kapłańskie.
Nagle jednak, od strony dzielnicy protestanckiej jakieś niezwykłe zamieszanie i krzyki przerywaj uroczysty nastrój chwili, i weselny orszak staje przerażony na widok nadbiegających niebawem kilku ludzi ze straży pobrzeżnej, których poszarpane odzienie i krwawe ślady na ciele świadczą o przebytej walce.
Wypadek ten niczem nie wytłomaczony w spokojnych warunkach życia na Cudownej wyspie, rzuca szalony popłoch wśród tłumów zgromadzonych na ulicach, każdy instynktownie chce szukać ratunku przed jakiemś niebezpieczeństwem, o którym nikt nie wie zkąd pochodzi.
Ku rannym i krwią zbroczonym ludziom, wychodzą na peron ratusza Cyrus Bikerstaff, komandor Simoe i pułkownik Steward który pełni zdumienia i grozy dowiadują się, że wyspa została napadniętą przez bąndę Nowo-Hebrydczyków, mogącą liczyć do czterech tysięcy ludzi, nad którymi objął dowództwo zdradziecki kapitan Sarol.
zy ze wszech miar groźny ten napad ma położyć ostateczny kres istnieniu Standard-Islandu, czy szczęśliwi dotąd jej mieszkańcy zginą marnie z rąk dzikich Hebrydczyków? któż przewidzieć zdoła! Położenie wszakże jest groźne, nietylko ze względu na dziką, nie cofającą się przed niczem hordę, ale więcej jeszcze, że pewni zupełnego bezpieczeństwa miliardowicze, wraz z miejscową milicyą i marynarką, oddali się z całą swobodą przerwanej nagle uroczystości, że wyjątkowo nikt dzisiaj nie był na swym stanowisku, że wyspa zostawała w tej chwili krytycznej, bezbronną prawie.
Z niebezpieczeństwa tego zdają sobie wszyscy w mgnieniu oka sprawę, bo działać trzeba, bez straty czasu – bronić się póki sił i tchu w piersiach starczy!
Archipelag Nowych Hebrydów, licząc zaledwie sto pięćdziesiąt wysp, zostających pod protektoratem Anglii, uważanym być może geograficznie za wyspy australskie; mimo tego ziemie te, zarówno jak wyspy Salomona, położone wyżej ku północy, są do pewnego stopniu, kością niezgody między Francyą a Wielką Brytanią, a przytem i Stany Zjednoczone niechętnym okiem patrzą na wzmagającą się ilość kolonii europejskich, na oceanie, na którym zamierzają kiedyś wyłączne swe panowanie rozszerzyć.
Ludność wysp składa się z mieszanej rasy Negrów i Malajczyków pochodzenia Kanakskiego, ale charakter krajowców, ich temperament i instynkta różnią się między sobą, zależnie, czy zamieszkują ziemie więcej ku północy, czy też ku południowej położone stronie. Z tego zatem względu podzielićby je można na dwie dość różne wyspy: zachodnio-północno do Santo i zatoki Świętego Filipa, gdzie krajowcy o cerze jaśniejszej, włosach mniej skrepowanych, wzrostu średniego, lecz nadzwyczajnej siły, charakteru więcej łagodnego, nie zaczepiają nigdy faktoryi ani okrętów europejskich. To samo odnosi się do wyspy Vate albo Sandwich, gdzie niektóre osady odznaczają się stanem kwitnącego dobrobytu, mianowicie w Port-Vila, stolicy archipelagu, zwanej także Franceville, gdzie koloniści francuzcy zużytkowują obszerne pastwiska i wyjątkowo żyzne grunta na plantacye kawy, gdzie rozwinął się najwięcej handel mąką otrzymywaną z orzecha kokosowego, zwaną w języku miejscowym „coprah” z której w Marsylii wyrabiają sławne ze swej dobroci mydło.
Tutaj oczywiście pod wpływem europejskim, obyczaje złagodniały bardzo, tak, że okrutne sceny kanibalizmu należą do wyjątków.
Odrębny całkiem obraz przedstawiają mieszkańcy południowych grup archipelagu, i jakkolwiek tworzą typ fizycznie słabszy od pierwszego, pozostali dotąd najdzikszym plemieniem na oceanie Spokojnym, a wpływ misyonarzy, narażających swe życie na nieustanne niecezpieczeństwo, wydał słabe tylko rezultaty. Zresztą, nawet tak drobny procent, który dał się nakłonić do przyjęcia chrztu św. nie porzucił całkowicie barbarzyńskich swych obyczajów, budząc najsłuszniejsze obawy wśród żeglarzy zmuszonych zbliżyć się do tych osad.
Sarol umiał obliczyć wszystkie warunki ułatwiające mu przeprowadzenie zbrodniczych zamiarów. Ziomkowie jego, stojący na najniższym szczeblu drabiny społecznej, gotowi są zawsze do czynów podłych i okrutnych, dających im w zamian widoki choćby najmniejszego zysku. Gdyby wyspy te umiały mówić, brzmi zdanie podróżnika Hayen, ileż przerażających scen mogłyby nam opowiedzieć, pod wrażeniem których, włosy powstają na głowie.
Kronika zdradzieckich napadów i mordów, jakich się dopuszczali krajowcy względem nienawistnych sobie „białych”, jest bardzo bogatą w fakta niezbyt nawet oddalone od obecnej chwili; dość przytoczyć rabunek i zniszczenie francuzkiego statku „Aurora”, którego cała załoga zginęła w straszny sposób; w tymże prawie czasie zamordowano misyonarza Gordona. W 1873 roku notowany znowu jest napad na parowiec angielski i pożarcie kapitana wraz z jego ludźmi; w 1894 roku na sąsiednim archipelagu Luiziany, na wyspie Russel popadł w ręce krajowców bogaty plantator i jego robotnicy, wreszcie ostatniemi czasy, cała kolonia Europejczyków stała się ofiarą strasznego kanibalizmu.
Jeżeli teraz weźmiemy w rachubę, że w pośród takiej ludności kapitan Sarol przywołał sobie pomoc, że przyłączyli się do nich, przewyższający ich bodaj jeszcze w dzikością mieszkańcy Wanissi, czciciele okrutnego bóstwa Teapolo, że obok nich znaleźli się krajowcy Sangalii i Czarnego Wybrzeża, oraz z zachodniej grupy Apii, gdzie misyonarze stale bywają pożerani, że znaleźli się tam również zwabieni wieścią łatwej zdobyczy, krajowcy z Malicolo i Aurory, uważani za najokrutniejszych przez swych współbraci nawet; czyż nie zadrży nam serce współczuciem nad losem nieszczęsnych miliardowiczów, dla których próżną zda się wszelka obrona, na których wyrok morderczej śmierci rozbrzmiewa w szalonych wrzaskach napadającej tłuszczy.
Częścią na łodziach, częścią wpław, lub skacząc ze skały na skałę, dzika ta, parotysięczna horda uzbrojona w długie dzidy z osadzonemu na końcu ostremi odłamami kości zwierzęcych, w łuki o zatrutych strzałach, a nie rzadko również w broń palną, dostała się na grunt Cudownej wyspy, tak nagle, jakby się wynurzyła z głębin wód oceanu.
Mimo jednak świadomości o rzeczywistem położeniu, Cyrus Bikerstaff, komandor Struwe i pułkownik Steward, nie tracąc na chwilę przytomności, zwołują milicyę, marynarkę i wszystkich prywatnych ludzi zdolnych do robienia bronią, której znaczne zapasy wraz z amunicyą, znalazły się na składach w ratuszu, a ponieważ u zajętego przez dzikich portu Barbor-Harbour, oficerowie dyżurni stawiają jeszcze pewien opór, przeto najpierwszą czynnością jest zamknąć bramy miasta i bronić do niego dostępu, kobiety zaś i dzieci umieścić w obszernym gmachu ratuszowym. Co wszakże poczną jeśli przebiegły Sarol skorzysta z nabytego przez kilka miesięcy doświadczenia i zwróci armaty przeciw miastu? Ten jeden czyn przechyliłby w zupełności szalę, na stronę napastujących, którzy coraz większą masą napływając, zapełniają pola i parki, a zająwszy porty i uszkodziwszy maszyny elektryczne, unieruchomiają wyspę, równocześnie pogrążają w zupełnej ciemności nocnej.
Zebrani na krótką naradę gubernator, komandor Simoe i pułkownik Steward, proponują jeszcze plan, atakowania dzikich poza obrębem miasta; niebawem jednak za radą rozważnego króla Malekarlii, który mimo swych lat staje z drugimi do walki, porzucono tę myśl ryzykowną i mogącą narazić na poważne straty w ludziach, zważywszy nierówność sił przeciwników, uznano za jedynie możliwe, bronić do ostateczności samego już tylko miasta, zostawiając resztę wyspy na łup nieprzyjacielowi.
Sarol tymczasem stawszy się panem obu portów i dwóch bateryi, podszedł z dziką swą bandą do bram Miliard-City, które, gdy zastał zamknięte i bronione, uznając niemożliwość napadu wśród nieprzejrzanych ciemności po zgaszeniu świateł elektrycznych, rozłożył się w parku, czekając wschodu słońca.
Noc całą gotowi do odparcia ataku uzbrojeni miliardowicze, przeżyli kilka godzin, aż do pierwszego brzasku dnia, w tem przykrem nad wszelki wyraz przekonaniu, że mimo wszelkich wysiłków, nie zdołają pokonać nieprzyjaciela, że nietylko ich mienie, ale oni sami i drogie im rodziny prędzej czy później popadną w ręce okrutnych, gorszych stokroć od dzikich zwierząt, ludożerców.
– Ha, mówiłem zawsze, że się to wszystko źle zakończyć musi – mruknął wiolonczelista, stając z bronią w ręku obok swych towarzyszy, wśród zastępu zbrojnych ludzi, przy końcu ulicy pierwszej.
– Nic się jeszcze nie skończyło! – zawołał z uniesieniem prezes sztuk pięknych. – Nie! nie! po stokroć razy nie! Bo nie naszej to ukochanej Standard-Island popaść w ręce nędznej garstki dzikich rabusiów; nie jej dokonać w ten sposób świetnego swego bytu!
– Dobrze powiedziane! – odezwał się opodal stojący sędziwy monarcha. – Nie przystoi nam żadną miarą, tracić nadziei, że zdołamy pokonać wroga i dokonamy tego, jeśli nie siłą, która na nieszczęście zdaje się tam przeważać, to mocą ducha, która dozwoli nam walczyć spokojnie i z całą rozwagą!…
Zaledwie niebo na wschodzie pierwszym zajaśniało blaskiem, już dzicy przypuścili gwałtowny szturm do bramy miasta, chcąc ją wysadzić; równocześnie huk strzałów z jednej i drugiej strony przerwał ciszę pogodnego poranku, a kule świszcząc wypadały przez stalowe ogrodzenie, siejąc śmierć w około.
Pośród broniących się, ukrytych między krzewami skweru pada kilku zabitych i kilkunastu rannych, których towarzysze w bezpieczne składają miejsce, gdzie natychmiastową udzielają im pomoc. Daleko większe wszakże straty ponoszą krajowcy, którzy przecież w zaciekłości swojej, tratując ciała swych braci, tem silniej nacierają.
Mimo lekkiego postrzału otrzymanego w ramię, Jem Tankerdon nie ustępuje ani na chwilę, a młody Walter stojąc obok Coverleya, śmiało wytrzymuje pierwszy ogień, podczas gdy sędziwy król Malekarlii bierze za główny cel swych strzałów, wynurzającą się odważnie naprzód postać kapitana Sarola.
W powierzonej sobie godności głównodowodzącego, komandor Simoe trzymając się nieco na boku, zauważył z wielkiem zadowoleniem, że Standard-Island pchana przez lekki prąd wody, usuwa się od Eromango, podążając w stronę północnych wysp archipelagu, przez co usuwa się obawa jej rozbicia o skaliste rafy tamtego wybrzeża.
Tymczasem walka przedłuża się, a zaciekłość nacierających zdaje się jeszcze wzmagać, aż wreszcie około godziny dziesiątej oblężeni widzą, że niepodobna powstrzymać silnego parcia dzikiej zgrai, że ustąpić z tej pozycyi muszą, gdyż już dzielące ich dotąd stalowe zapory, poczęły wśród złowrogiego zgrzytu chwiać się i łamać…
Przed wyjącą, wściekłą tłuszczą, komandor Simoe komenderuje cofanie się ku ratuszowi, z którego murów spodziewa się bronić jak z baszt fortecznych, żywiąc tę jeszcze gorzką nadzieję, że dzicy dostawszy się raz do miasta, rozproszą się po jego ulicach w celu rabunku, co dozwoli może pokonać ich łatwiej, niż w zbitej masie.
Płonna nadzieja! Posłuszna nad podziw rozkazom Sarola wstrętna gromada ludzi, więcej do zwierząt podobna, nie opuszcza ulicy Pierwszej, bo zdrajca chce przedewszystkiem opanować ratusz, rozumując, logicznie zresztą, że tem samem stanie się panem całej wyspy.
– Stanowczo jest ich zbyt dużo, byśmy im radę dać mogli! – odzywa się Francolin w chwili, gdy jedna z tysiąca strzał krajowców, świsnęła tuż nad jego głową.
Ustępując zwolna wzdłuż ulicy Pierwszej, waleczni miliardowicze zdołali w sam czas jeszcze zabarykadować drzwi ratusza, bo tuż za nimi rzucili się krajowcy z dzikiemi okrzykami tryumfu.
Przedeszystkiem usunięto z głównego gmachu, do wewnętrznych budynków dziedzińca ratuszowego, zebrane tam, a strachem i rozpaczą przejęte kobiety i dzieci, następnie komandor rozmieścił swą siłę zbrojną u okien frontowych, wychodzących na skwer, na który gromady dzikich napływały w coraz większej ilości, tworząc zbitą, czarną masę, ruszającą się jak fale wzburzonego morza, napełniającą powietrze głuchym rykiem.
– Trzymajmy się mężnie – odzywa się gubernator – ostatnia to nasza ucieczka… jeżeli Bóg nie okaże jakiego cudu nad nami!
Nie tracąc czasu, kapitan Sarol przypuszcza jeden szturm za drugim do silnych, stalą okutych drzwi gmachu, wśród gradu kul padających z jego okien. Lecz co to znaczy dla tych ludzi, że całe ich zastępy pokrywaj plac boju, gdy idzie o taką zdobycz, jak miliardowe miasto!
Na szczęście dla oblężonych nieprzyjaciel albo zapomniał o armatach, albo też nie umiał osądzić, jaką pomoc mogłyby mu dać w tej mianowicie chwili, gdy jeden z nich strzał dokonałby tego w mgnieniu oka, czego nie mogą zdziałać kamienne topory dzikich, kruszące się o twardą stal, broniącą głównego wejścia.
Tymczasem, trzymając się dzielnie długich parę godzin, w tej walce o śmierć i życie, nieprzyzwyczajeni do niewygód wojennych miliardowicze, czują, że siły fizyczne opuszczać ich zaczynają, a z ubytkiem tychże tracą wiarę w możliwość pokonania tak strasznego wroga.
– Gdyby nam się udało powalić Sarola, możebyśmy snadniej mogli rozproszyć tę dziką bandę! – zauważył Cyrus Bikerstaff.
– Oddawna mam go na oku, ale czy ręka mi drży, czy też moc jakaś wzięła niegodziwca tego w swoją opiekę… wszystkie strzały chybiają!… – odpowiada Jem Tankerdon, głosem bezsilnej rozpaczy.
– A jednak, byłaby to wielka przewaga nad nieprzyjacielem; probojmy więc jeszcze – odrzekł gubernator, zakładając nowe naboje do strzelby. W tejże jednak chwili, śmiertelna bladość pokryła mu lica, i bezsilnie słania się ku ziemi. Przybiegli na pomoc towarzysze broni, ujmując padającego w swe ramiona, niosą mu spieszny ratunek. Niestety, wszelkie starania okazały się próżne! Zatrute strzały krajowców, z których jedna przeszyła zacnego prezydenta, niosąc śmierć niechybną i prawie natychmiastową…
Rozumie to dobrze sam ranny, że pozostaje mu zaledwie chwilka do pojednania się z Bogiem, co też czyni bez żalu za życiem, lecz z boleścią w sercu, że opuszcza miłych mu przyjaciół, w chwili tak strasznego niebezpieczeństwa…
Walka tymczasem trwa bez przerwy jeszcze godzinę całą, podniecana zaciekłością z jednej, a rozpaczliwym wysiłkiem z drugiej strony; aż wreszcie straszny zgrzyt żelaznych podwoi, ustępujących nakoniec pod naciskiem dzikich tłumów i ciężkich uderzeń ich kamiennych toporów, oznajmia oblężonym, że z tego jedynego schronienia, z tej niby fortecy, z murów której dotąd bronić się mogli, ustąpić co najprędzej muszą. Gdzie jednak obrać sobie nowe stanowisko, gdy przejścia wszystkie mogą być zajęte? co zrobić z kobietami i dziećmi? Jak uchronić od okrutnych męczarni licznych rannych? Zaiste, takie położenie bez wyjścia, jak niechybny wyrok śmierci, może pozbawić i najodważniejszego rycerza, energii i siły do dalszego działania!
Tymczasem radosne wrzaski i przerażające wycia rozszalałej tłuszczy przypominają nieszczęśliwym, że bądź co bądź, coś postanowić trzeba – jeżeli sami nie chcą popaść w ręce okrutnych kanibalów – jeżeli nie mają prawa wydać miasto całe, na krwawą rzeź dzikich ludożerców!
– Jesteśmy straceni! – mówi zcicha komandor do sędziwego monarchy – nie widzę żadnego punktu wyjścia; ten łotr Sarol, to siła jakaś niepokonana; jest to żmija litościwie przez nas ogrzana, która nas jadem swoim zabije.
Poważny król Malekarlii zwiesił ponuro głowę, przyznając w duszy słuszność temu twierdzeniu; po chwili jednak otrząsnąwszy się nieco z przygniatającej go niemocy, chce spróbować raz jeszcze celności swej broni. Cóż go obchodzą strzały i kule padające w około, na obszernym balkonie pierwszego piętra gmachu ratuszowego? Czyż nie lepiej bodaj zginąć śmiercią nieodżałowanego gubernatora, niż w tak strasznych warunkach przedłużyć życie jeszcze chwil kilka! Zebrawszy więc całą przytomność umysłu i zimną krew w tej ostatecznej próbie, bierze na cel niecnego Sarola, wierząc, że ze śmiercią jego warunki boju muszą się zmienić. I dziwnem zrządzeniem Boga, gdy dotąd najwprawniejsi strzelcy chybiali, z drżących rąk szlachetnego starca pada śmiertelny strzał dla podłego zdrajcy.
Wypadek ten niespodziewany rzuca nieopisany popłoch wśród gromady dzikich, którzy porwawszy umierającego wodza, uciekają z nim tłumnie wzdłuż ulicy Pierwszej. Równocześnie jednak odgłosy strzałów z okolicy rozwalonej bramy, dochodzą uszów zdziwionych miliardowiczów.
– Cóż się tam dzieje? – pytają jedni drugich – czyżby obrońcy portów oswobodziwszy się nadzwyczajnym jakimś sposobem, spieszyli z odsieczą oblężonym, zachodząc z tyłu napastników?…
– Strzały zdają się wzmagać w stronie obserwatoryum, robi uwagę pułkownik Steward.
– Może nowe zasiłki przybywają tym nędznikom – odpowiada komandor.
– Nie zdaje mi się to prawdopodobnem, sądząc z odgłosów walki jakie nas tu dochodzą – uspokaja król Malekarlii.
– Tak jest, dzieje się tam coś nowego, ale tym razem bodaj, że na naszą korzyść – woła, odzyskawszy nieco fantazyi poczciwy Ponchard.
– Patrzcie! patrzcie! – dodaje Sebastyan – jak się ta zgraja rozprasza, każdy ucieka gdzie może!…
– Naprzód przyjaciele! – zakomenderował teraz komandor – jeszcze wszystko nie stracone!…
W mgnieniu oka, oficerowie, milicya, marynarka i kto tylko mógł, wszyscy, z nową otuchą w sercach, rzucają się przez na pół wyłamane główne drzwi gmachu, na opuszczony już przez nieprzyjaciela skwer ratuszowy, doganiają uciekających, którzy wzięci w ten sposób we dwa ognie, rozpraszają się i pędzą na oślep przez poprzeczne nawet ulice; byle tylko co najrychlej wydostać się z miasta, rzucają dzidy, łuki i broń palną, słowem wszystko, coby im mogło przeszkodzić w gwałtownej ucieczce.
Czy tę nagłą zmianę należy przypisać li tylko śmierci kapitana Sarola, czy brak wodza miałby tak paraliżująco działać na tych ludzi, nie lękających się niczego, a obecnie już tak blizkich ostatecznego zwycięztwa i bogatych łupów?…
– Naprzód! naprzód! – woła komandor, ścigając w ucieczce wyjące tłumy.
Tymczasem zgiełk i zamieszanie, coraz częstsze odgłosy strzałów w okolicy obserwatoryum, wskazują wyraźnie, że jakaś zacięta walka toczyć się tam musi.
– Może to pomoc jakaś niespodziewana przybyła nieszczęsnej Standard-Island?…
Przypuszczenie to wszakże przelatujące jak błyskawica przez myśli napadniętych, wydaje im się po krótkiej rozwadze wprost niemożliwe. Bo czyż mogli spodziewać się życzliwie usposobionych im ludzi na tej części oceanu, którego wyspy zaludniają krajowcy, znający tylko okrucieństwo i rabunek? A gdyby nawet w tej chwili znalazł się w pobliżu jeden z kursujących tu statków angielskich, czy załoga jego podałaby dłoń bratnią znienawidzonym miliardowiczom.
A jednak rzeczywiście ta cudowna pomoc, o którą w poczuciu własnej bezsilności, błagał niebo, nieodżałowany Cyrus Bikerstaff, przybyła Cudownej wyspie w postaci tysiąca krajowców z wysp Sandwich, pod wodzą kolonistów francuzkich, którzy posłyszawszy o niegodziwej zdradzie Sarola, postanowili obronić Standard-Island. W zamiarach tych dopomógł im szczęśliwy wypadek, zbliżający napadniętych do ich wybrzeży, tak, że usuniętą została ważna przeszkoda przebycia wodnej przestrzeni, która ich dotąd dzieliła.
W rybackich łodziach, lub wpław, jako nieporównani pływacy, wylądowali ci poczciwi ludzie w porcie Barbor-Harbour, oswobodzili uwięzioną tam straż i wraz z nią pośpieszyli do Miliard-City, atakując z tyłu dzikie hordy.
Rozpoczęta teraz na nowo walka w odmiennych toczy się warunkach. Przerażeni Hebrydczycy śmiercią Sarola, i zastępem ludzi rażących ich śmiało, bronią wszelkiego gatunku, nie myślą już o ataku i obiecanych przez Sarola zdobyczach, lecz o tem by coprędzej uciec cało ze sztucznego gruntu Cudownej wyspy, i ta to właśnie ucieczka przedstawiała się zrazu jako zagadka w rozpaczy pogrążonym miliardowiczom. Możemy sobie wyobrazić radość francuzkich artystów, gdy ścigając wraz z drugimi uciekających napastników, posłyszeli w stronie obserwatoryum, gdzie się skoncentrowała walka, komendę wydawaną w ich ojczystym języku, jak następnie serdecznie ściskali dłonie swych współziomków, gdy po dwugodzinnej jeszcze walce, nie pozostało na wyspie ani jednego ludożercy, prócz licznych poległych, zalegających place i ulice miasta.
Przyjąwszy serdeczne podziękowania od rady miasta, koloniści francuzcy widząc bezpieczną już wyspę, opuścili jej brzegi z błogiem zadowoleniem spełnionego obowiązku ludzkości, podczas, gdy poczciwi krajowcy z Sandwich, zostali hojnie obdarowani przez szczęśliwych, mimo wszelkich poniesinych strat miliardowiczów.
Bo czyż życie ich i mienie nie cudem tylko ocalało? Straty wprawdzie są wielkie, mniejsza już o materyalne, które z czasem dadzą się powetować, lecz ileż to zacnych serc, których imiona będą zawsze ze czcią wspominane, bić przestało w tej wspólnej, rozpaczliwej obronie!
Podczas kilkodniowego spoczynku, u brzegów wysp Sandwich, zajęto się przedewszystkiem przywróceniem możliwego porządku w mieście i w ogrodach, uprzątając ciała poległych krajowców, które rzucano ogólnym zwyczajem do morza; ilość ich dosięgając cyfry kilkuset, okazała się wyższą nad wszelkie możliwe przypuszczenia.
Ze czcią zebrane zwłoki poległych mieszkańców Cudownej wyspy, zarówno milicyi jak osób prywatnych, wystawiono najpierw uroczyście w obu świątyniach, w czasie żałobnych nabożeństw, w których brali udział wszyscy mieszkańcy i odprowadzono następnie, wśród ogólnego żalu do portu Tribor-Harbour, gdzie pospieszny parowiec, czekał gotowy do drogi, by je przewieźć na stały ląd Ameryki, na wspólną poświęconą ziemię.
Jeżeli jednak wszyscy szczerze odczuli śmierć walecznych ludzi, oddających życie dla dobra ogółu, to z jakim żalem serdecznym żegnano zwłoki szlachetnego Cyrusa Bikerstaffa, który przez ciąg swego urzędowania w Miliard-City, nietylko umiał zyskać sobie ogólny szacunek, ale nadto co jest rzadsze jeszcze nieobłudną wdzięczność i prawdziwą przyjaźń!…
od umiejętnym kierunkiem komandora Simoe, drobne uszkodzenia, jakie poniosła Cudowna wyspa wskutek napadu Hebrydczyków, w krótkim czasie naprawiono i gdy obie maszyny znów prawidłowo działać zaczęły, Standard-Island opuściła brzegi Sandwich dnia 3-go marca, a mieszkańcy jej żegnali swych wybawców oznakami wdzięczności, obiecując w każdej następnej podróży odwiedzić dzielnych tych ludzi.
Ponieważ zapasy żywności i nafty pozostały nietknięte przeto miano nadzieję, że wystarczą jeszcze na kilka tygodni tak długo właśnie, by żądane za pośrednictwem lin podwodnych zasiłki, zdążyły na czas przywieźć z portów Magdaleny, parowce, zostające na stałych usługach miliardowiczów. Zresztą wedle obliczeń cała podróż potrwa już tylko około czterech miesięcy, bo nie wątpiono nawet iż jej nic już nie stanie na przeszkodzie w prawidłowej żegludze.
– Ależ dali nam naukę ci Hebrydczycy! – odezwał się raz Kalikstus Munbar do swych przyjaciół artystów – ktoby to był pomyślał! Tacy niby spokojni, usłużni… Ostatni to już raz nasz „klejnocik” dał gościnny przytułek nieznajomym! Odtąd nie wierzę stanowczo żadnym rozbitkom.
Jeżeli jednak komandorowi Simoe powierzono nadal władzę kierowania Cudowną wyspą, to rządy sprawowane dotąd przez nieodżałowanej pamięci Bikerstaffa, nie należą bynajmniej do niego, a Miliard-City pozbawionej prezydenta przedstawia się obecnie ważna kwestya do rozwiązania, jaką bywa na całym świecie obiór nowego prezydenta miasta.
Tymczasem wskutek nieobecności najwyższego urzędnika cywilnego, nie może się odbyć ceremonia zaślubin Waltera z miss Dyaną. Jest to także przykrość powstała z niecnych czynów Sarola. Nietylko przecież narzeczeni, lecz wszyscy starsi miasta i cała ludność pragnęłaby, aby ten związek raz już stał się faktem dokonanym, wszyscy bowiem upatrują w tem najpewniejsze zabezpieczenie spokojnej przyszłości.
– Prezydenta, prezydenta – wołają jedni.
– Czas byśmy już mieli gubernatora – odzywają się drudzy.
Zajęto się więc żywo przygotowania do wyborów.
W kilka dni wszystko ukończonem będzie, tłomaczą rozważni niecierpliwiącemu się Walterowi, który powziął zamiar udania się wraz z członkami obu rodzin do Tonga, Markizów lub Samoa, gdzie znajdą zawsze urzędnika, będącego w możności wypełnienia wymaganych form prawnych. Gdy tylko już będzie nowy prezydent, pierwszą jego czynnością musi być spisanie aktu ślubnego, a wtenczas nieszczęśliwie przerwany program zabaw, powtórzonym zostanie w całej swej świetności, bo słusznem jest przecie, aby wszyscy mieszkańcy Miliard-City, cieszyli się wraz z nowożeńcami.
– Oby tylko te wybory nie obudziły dawnych uczuć rywalizacyi – zauważył do Kalikstusa Francolin.
– Wszystko to już zasypane popiołem zapomnienia! Zresztą para zakochanych, zwyciężyć powinna osobiste ambicye! – zawołał z głębokiem przekonaniem prezes sztuk pięknych.
Tymczasem Standard-Island podąża w kierunku północno wschodnim do miejsca, gdzie przecina się 12 linia równoleżnika południowego ze 175 południkiem półkuli zachodniej, w miejscu gdzie się znajduje ostatnia linia podwodna od portu Magdaleny i gdzie naznaczone jest spotkanie z oczekiwanym parowcem.
Mimo, że kwestya żywności dla wszystkich zarówno jest ważną, lecz, że takowej brak nie daje się jeszcze uczuć, przeto ogólnie cieszono się na wiadomości ze świata, bo w braku ich głucha cisza zapanowała w miejscowej prasie.
– Niechby nam tylko nie dokuczyła jeszcze własna nasza polityka, odzywa się raz złoślwy Ponchard, bo coś mi się bardzo zdaje, że się na to zanosi…
I rzeczywiście, od pierwszej chwili posiedzeń wstępnych do obioru prezydenta, widocznem jest, że dawni rywale stają znowu wrogo naprzeciw siebie i przed okiem obojętnego obserwatora, nie mogą się ukryć potajemne agitacye, które poruszają umysły zarówno mieszkańców Miliard-City, jako i obydwóch portów.
Wśród stronników partyi przeciwnej powstaje obawa, że Jem Tankerdon i jego partya zechcą zamienić wyspę na jakieś ognisko handlu i przemysłu, to te postanawiają wszelkiemi siłami do tego nie dopuścić.
Niemal z każdą chwilą wzajemne stosunki przybierają dawne nieprzyjazne i pełne nieufności usposobienie, z którego przecież młodzi narzeczeni nie zdają sobie sprawy, trudno się bowiem dziwić, że wszelkie kwestye polityczne stały się dla nich obojętne. Artyści francuscy przecież jakkolwiek nie mieszają się do spraw publicznych, niemniej jednak z zajęciem śledzą ich przebieg.
– Obawiam się, że to niezbyt dodatnio wpłynie na dobro ogółu – odzywa się rozważny Francolin.
– Być może, a jednak pretensye wszystkich dałyby się zadowolnić w sposób bardzo prosty – odpowiada Yvernes.
– Jak to rozumiesz?
– Niechby przez jedno półrocze rządził Coverley, a przez drugie Tankerdon.
– Rzeczywiście, sposób to bardzo prosty, – ale niestety, środki dobre i możliwe, zarówno jak drogi pośrednie bywają zawsze odrzucana przez ludzi, którzy się dają opanować namiętnościom.
– Nie rozumiem, że was tak interesują ich zatargi i waśnie – wtrącił Ponchard. Za parę miesięcy staniemy w porcie Magdaleny, i gdy pensya za ostatni kwartał wypłaconą nam zostanie, powędrujemy sobie wesoło każdy z okrągłym milionikiem w kieszeni.
– Jeżeli tymczasem – mruknął Sebastyan – nie będziemy pożarci przez drapieżne zwierzęta, pozabijani przez dzikie jakie plemiona, lub nie zatoniemy w głębiach morskich.
– Cicho, cicho, ty ptaku złowieszczy! – zawołał Yvernes.
– W każdym razie żałować należy, że ślub Waltera i miss Dyany nie odbył się w dniu oznaczonym – dowodził w dalszym ciągu Francolin. Młoda para stałaby się silnym łącznikiem dla obu partyi – za jej pośrednictwem, łatwiejsze byłoby teraz porozumienie…
– Szkoda rzeczywiście! Lecz zatargi te skończyć się muszą niezadługo, podobno już na 15-go tego miesiąca oznaczono stanowczy dzień głosowań – rzekł Yvernes.
– A ja ci mówię przyjacielu, że jeszcze nie wiadomo, co ten dzień nam przyniesie. Słyszałem, że komandor probował zbliżyć obie partye, ale mu dano wyraźnie poznać, iż miesza się w nieswoje sprawy, że obowiązkiem jego jest prowadzić wyspę, a kwestye polityczne mogą dlań zostać obojętną rzeczą. Nie dziwię się też wcale, że trzyma się teraz zdaleka – objaśniał Ponchard.
Mimo jednak ogólnego wzburzenia, ludzie spokojniejszego charakteru interesują się żywo kwestą młodych narzeczonych, których losy rzucone są teraz na tak niepewne fale ambycyi ludzkich.
W krótkim czasie, wszelkie przyjaźniejsze stosunki między dwoma partyami ustały zupełnie. Niema już zabaw ni wesołych zebrań, nawet o zwykłe dwutygodniowe koncerta Kwartetu nikt nie zapyta nawet.
– Nasze instrumenta zardzewieją w końcu, jeśli tak dłużej będzie, odzywa się z westchnieniem jego ekscelencya, który zatęsknił za atmosferą salonów koncertowych.
Najtrudniejszem wszakże w obec zaszłych warunków jest położenie Kalikstusa Munbara, którego, chociaż się do tego przyznać nie chce, pożera śmiertelna niepewność czem jutro obdarzy go ten ukochany „Klejnocik oceanu”. Dręczony jedyną myślą ułożenia rzeczy jak najlepiej i najzgodniej, wysila całą swą inteligencyę, by nie naraziwszy się nikomu sprowadzić umysły do pewnej równowagi. Niestety misya podobna tak trudna wszędzie, natrafia tutaj na niezwykłe warunki zaciętości.
Tymczasem u wielu rodzi się myśl świetna, której urzeczywistnienie mogłoby położyć koniec dotychczasowym waśniom, myśl, która omijając obiedwie strony rywalizujące, stawiła na kandydata osobę trzecią, nie należącą ani do jednej, ani do drugiej partyi, a która charakterem swym zasługuje ze wszech miar na ten dowód zaufania. O kimże innym mogłaby tu być mowa, jeśli nie o czcigodnym starcu, o szanowanym przez wszystkich królu Malekarlii? Bezwątpienia, obaj nawet kandydaci ustąpią chętnie od swych pretensyi w obec takich warunków. Bo czyż mądrość i wyrozumiałość dostojnego monarchy-filozofa, jego doświadczenie i znajomość ludzi, nie stawia go ponad wszystkich obywateli Miliard-City? Czyż jest tam kto inny, któryby wolny od osobistych ambicyi dawał taką gwarancyę, że będzie umiał w każdym razie uszanować zasady, którym się rządzi Cudowna wyspa?
Wkrótce też deputacya składająca się ze starszych obywateli miasta, oraz pewna liczba oficerów milicyi i marynarki, podąża do skromnego pałacyku przy „Trzydziestej dziewiątej Alei”, ale choć przyjęta przez monarchę z wszelkiemi względami, znajduje w słowach jego stanowczą, odmowną odpowiedź, na prośbę podania go jako kandydata do najwyższego urzędu na Standard-Island.
– Dowód waszego zaufania, panowie, wzrusza mię do głębi – brzmiały słowa monarchy – ale jesteśmy zupełnie zadowoleni z tego co nam daje chwila obecna, i chcemy ufać, że spokój ten będzie już naszym udziałem aż do śmierci. Wierzcie nam, dalekie są od nas wszelkie iluzye, jakie niejednemu mniej doświadczonemu, daje myśl panowania i rządów. Skromny astronom na Standard-Island nie pragnie być już niczem więcej!
Trudno nalegać w obec takich przekonań, więc choć z prawdziwem żalem i przeświadczeniem, co traci dobro ogółu, deputacya żegna monarchę.
Ostatnich dni, które poprzedzają wybory, wzburzenie umysłów dochodzi do niebywałych granic; całe Miliard-City podzielone jest na dwa wrogie sobie obozy, których ludność unika się wzajemnie, jakby w obawie mogącego zajść gwałtownego starcia.
Jedyną osobistością przebiegającą wszystkie dzielnice miasta jest niezmordowany Kalikstus Munbar, który probuje jeszcze obudzić ducha jedności i zgody. Po każdej takiej bezowocnej, całodziennej pracy, wraca biedak wieczorem zgnębiony i wyczerpany, budząc szczere współczucie w otaczającym go przyjaźnie Kwartecie francuskim.
Gdy nadeszła wreszcie godzina dawania głosów i gdy wyborcy zasiedli w wielkiej sali ratuszowej, a kilkotysięczna ludność zajęła przyległy gmachowi skwer, kołysząc się jak fale wzburzonego morza, nie podobną jest do owych spokojnych i rozważnych zwykle Jankesów.
O godzinie wpół do drugiej – pierwsze głosowanie…
Obadwaj kandydaci otrzymują równą zupełnie ilość głosów.
W godzinę później ta sama ceremonia, z takimże samym rezultatem.
O czwartej ostatni raz, wszyscy składają swe kartki do urny.
Żadnej zmiany! Ani jeden głos nie przeważa na tę, lub drugę stronę…
Zaciętym przedstawicielom miasta, oczy błyszczą złowrogo, pięści się zaciskają i wznoszą do góry, zrazu pojedyńczo rzucane nieprzyjazne słowa, zmieniają się w jakiś szum gwałtowny, jakby wichru przed straszną burzą. Szczęściem pozostaje im jeszcze tyle rozwagi, że opuszczają te mury jaknajspieszniej, by uniknąć najpospolitszego skandalu.
– Między nami mówiąc – odzywa się Ponchard gdy zebranym artystom Kalikstus zdaje sprawę z odbytych głosowań – istnieje jednak sposób rozwiązania tego gordyjskiego węzła.
– Jaki? – pyta prezes sztuk pięknych wznosząc ku niebu wzrok pełen rozpaczy.
– Na wzór Aleksandra W. przeciąć wyspę na dwie połowy i niechby wtenczas każda osobno płynęła dalej, ze swym gubernatorem w spokoju i zgodzie.
– Przeciąć naszą wyspę – wołał z oburzeniem zacny pan Munbar – czyś zmysły postradał miły przyjacielu?!
– Znajdźże, proszę, coś skuteczniejszego – odzywa się złośliwy żartowniś, Którego nawet w chwili tak ogólnego przygnębienia nie opuszcza zwykły dobry humor. Co do mnie, nie widzę w tym nic tak złego, aby zamiast jednej bujały sobie po oceanach dwie pływające wyspy, a trudności w podziale niema żadnych, bo jak nam wiadomo prostą linię dzielącą Standard-Island na dwie równe połowy, zakreśla od jednej bateryi do drugiej, cała ulica Pierwsza, z pomocą zatem młota i obcęg…
Ale Kalikstus Munbar nazbyt boleje nad smutnym losem jaki przewiduje dla drogiej mu nadewszystko wyspy, by zdolnym był w tej chwili podjąć tę walkę na słowa. Żywy i pewny siebie zawsze, dziś zwiesił smutnie głowę pozwalając artyście bezkarnie żartować.
Jeżeli jednak fizycznie, pomysł Poncharda nie podobny jest do przeprowadzenia, moralnie zdaje się to już być rzeczą dokonaną, gdyż obie partye żyją odtąd obok siebie jakby ich setki mil dzieliły, utrzymując się uparcie przy obranym przez siebie prezydencie.
Niechże teraz każdy z nich rządzi w swej dzielnicy wedle upodobań, mając swój port, swoje statki, swoich oficerów marynarkę, swoich kupców i urzędników, swoją nawet maszynę elektryczną i swoich inżenierów.
O czynnościach jakichkolwiek dla prezesa sztuk pięknych niema obecnie mowy nawet, stanowisko jego staje się intratną synekurą, bo niema czasu na wesela i zabawy tam gdzie panuje rozdwojenie bez nadziei zgody i pojednania, gdzie każdej chwili wybuchnąć może domowa wojna.
Niebawem też miejscowe pisma ogłosiły oficyalnie wiadomość, o zerwaniu projektowanego małżeństwa, Waltera Tankerdona z miss Dyaną Coverley. Tak więc i ten łącznik zgody i przyjaźni poszarpały bezwzględne stronnictwa polityczne, mimo próśb i błagań obojga młodych, którzy pozostając sobie wiernymi, przysięgają wyszuka jaki zakątek na lądzie stałym, gdzieby mogli żyć spokojnie wyrzekając się miliardów, nie dających mimo całej swej potęgi, rzeczywistego szczęścia.
Pozornie obojętny na kwestye polityczne, komandor Simoe, prowadzi dalej Standard-Island, zmierzając coraz wyżej ku równikowi, aby tylko szczęśliwie przybyć raz już do portu Magdaleny. Kto wie co potem nastąpi; może wielu mieszkańców zechce szukać na lądzie stałym tego spokoju, którego Cudowna wyspa nie posiada, może właściciele jej wystawią ją na licytacyę, może wyludniona rozebraną zostanie i pojedyńcze jej części sprzedane na wagę, jako stare żelaztwo przeznaczone na przetopienie… Wszystko to być może; Tymczasem najważniejszą kwestyą jest przebyć te 5 tysięcy mil, które ją dzielą jeszcze od miejsca wypoczynku. Jeżeli jednak nikt nie jest pewnym jutra, to tem mniej w obecnej chwili Mieszkańcy Miliard-City. Jakoż dnia 19 marca, komandor w towarzystwie króla Malekarlii, półkownika Stewarta i kwartetu francuskiego, to jest jedynych osób, które pozostały neutralne w ogólnem usposobieniu wzajemnej nienawiści – czekał w swym gabinecie w obserwatoryum, raportu straży, spodziewając się już każdej chwili przybycia oczekiwanych parowców, nagle dwa sygnały telefonów przerwały równacześnie chwilową ciszę. Oba pochodzą z ratusza, gdzie teraz Jem Tankerdon w skrzydle prawem, a Nac Coverley po stronie lewej, prezydują każdy oddzielnie swej partyi.
Okazuje się, że dwaj przeciwnicy, nie mogąc się zdobyć nawet na tyle rozsądku, by się zgodzić na jedno co do planu podróży, wydają wprost przeciwne sobie rozkazy, i gdy Nat Coverley pragnie zwrócić się w stronę północno-wschodnią, Jem Tankerdon w myśl swego planu zawiązania stosunków handlowych, chce płynąć ku południo zachodowi, do wybrzeży australskich.
– Oto, czego się najwięcej obawiałem – rzekł ze smutkiem komandor, wysłuchawszy obydwóch rozporządzeń.
– Tak dłużej jednak być nie może, ze względu na dobro publiczne – odpowiada monarcha.
– Cóż pan teraz uczynisz? – pyta Francolin.
– Zaiste ciekawy jestem jak pan teraz będziesz manewrował, panie Simoe – rzekł drwiąco Ponchard.
– Przedewszystkiem, niechże ci panowie wiedzą, że rozkazy ich są sobie przeciwne, a zatem niemożliwe do wykonania; następnie lepiej będzie, aby Standard-Island nie zmieniła czasowo swego położenia oczekując parowców, z którymi się tutaj właśnie spotkać mamy.
Stosowną też temu odpowiedź przesłano telefonicznie do ratusza. Upływa jednak godzina czasu, a w obserwatoryum nie wiedzą nic, na co się tam ostatecznie zgodzono. Prawdopodobnie obadwaj prezydenci przyjęli decyzyę doświadczonego komandora.
Nagle przecież daje się czuć szczególne jakieś wstrząśnienie, jakiś ruch pochodzący jakby z wnętrza wyspy.
– Co to jest? co to jest? pytają zebrani panowie, powstając żywo.
– Co jest? – odpowiada wzruszając ramionami pan Simoe, oto rzecz prosta: Jem Tankerdon posłał bezpośrednio swe rozkazy do pana Watson, inżeniera w Babor-Harbour, podczas gdy Nat Coverley porozumiał się z panem Somwah, inżenierem w Tribor-Harbour, ten kazał działać maszynie naprzód, aby posuwać się ku północy, podczas gdy tamten, jak zawsze wręcz przeciwnie rozporządził. Rezultatem zaś tego wszystkiego jest, że w danej chwili obracamy się w kółko.
– A więc walczykiem kończymy naszą podróż – śliczna rzecz, naprawdę ciekawy tytuł: „Walce klejnocika pana Munbara!”
– Szczególne to położenie mogłoby rzeczywiście przedstawiać dużo stron komicznym, gdyby na nieszczęście nie było w najwyższym stopniu niebezpiecznem. Maszyny bowiem puszczone w ruch, całą dającą się użyć siłą, działając przeciwko sobie, mogą ostatecznie rozerwać pojedyńcze jej stalowe części, jest to coś podobnego, jakby kto do woza zaprzągł konie z jednej i z drugiej strony popędzając je naprzód.
Oczywiście, ten ruch odśrodkowy, szybki nadzwyczaj, bo dochodzący 12 mil na godzinę wywołuje najpierw u wrażliwszych nieprzyjemny zawrot głowy, a wkońcu przykrzejsze jeszcze objawy morskiej choroby. Kto może ciśnie się do środka miasta, gdzie wrażenia jest mniej silne, wskutek mniejszego koła, jakie zakreśla, obracając się niby około swej osi, ziemia Cudownej wyspy.
Jeżeli jednak śmieszność tego położenia wywołuje wybuchy wesołości u Poncharda, Yvernesa i Francolina nawet; to biedny Sebastyan blady, zielony prawie, nie szczędzi wymyślań wszystkim miliardowiczom razem, i fatalnemu losowi, który go rzucił na tę nieszczęsną wyspę, gdzie szalone fantazye przytłumiają wszelki głos rozsądku.
Napróżno król Malekarlii, pułkownik Stewart i sam komandor, znający najdokładniej niebezpieczeństwo jakiem zagrożeni są wszyscy mieszkańcy, probują wpłynąć na zmianę usposobień obydwóch prezydentów, głos ich pozostaje głosem wołającego na puszczy, i przez cały tydzień, który się wiekiem wydaje, wyspa nie ustaje w swym ruchu wirowym.
Na domiar nieszczęścia, powietrze przepełnione elektrycznością, niebo ciągle zakryte chmurami, nie dozwalają panu Simoe sprawdzić na jakim punkcie oceanu mogą się teraz znajdować; w którą właściwie stronę posuwa się Standard-Island, czy wypadkiem niema w pobliżu skał podwodnych, któreby jej stanowczem groziły zniszczeniem, jakkolwiek fatalne skutki szalonego ruchu wyspy, stają ciągle przed oczami komandora.
Często powtarzające się wewnętrzne, głuche, jakby poprzedzające wybuch wulkaniczny wstrząśnienia, rzucają popłoch między całą ludność Miliard-City. Nikt nie śmie pozostać w domach, które zdają się chwiać w swych posadach; skwery i ogrody zapełniają tłumy kobiet, dzieci i mężczyzn, którzy i tutaj jeszcze objawiają swe przekonania polityczne głośnymi okrzykami.
Niech żyje Tankerdon!” daje się słyszeć z jednej strony.
„Wiwat Coverley!” wołają drudzy. A groźne miny i zaciśnięte pięści, są miarą wewnętrznego stanu ich ducha.
Czyżby wojna domowa miała stać się nieuniknioną – pytają trzeźwo patrzący, czy nic nie zdoła wpłynąć na uspokojenie tego szału gorączki?…
Bodaj jednak najwięcej cierpi nad całem położeniem rzeczy nieszczęśliwy Walter, który drży, już nie o swoje, lecz o tysiąc razy droższe mu życie miss Dyany, Już od fatalnego dnia głosowania, biedny młodzieniec nie widział ukochanej swej narzeczonej; napróżno stuka do zamkniętych przed nim drzwi pałacu Coverleyów, napróżno błaga ojca, by ustąpił przeciwnej stronie, gwałtowny Jan Tancerdon, odpycha syna padającego mu do nóg.
Doprowadzony wreszcie do rozpaczy, nie mogąc nigdzie znaleźć sobie miejsca i błąkając się wśród ludności zapełniającej ulice miasta, krąży bezustannie w pobliżu mieszkania ukochanej, aby na wypadek jakiej katastrofy, mógł pierwszy biedz ku niej z pomocą.