Juliusz Verne
Robinzon amerykański
(Rozdział XIX-XXII)
Ilustracje L. Benetta
Wydawnictwo "Zorza", 1925
© Andrzej Zydorczak
ażdy przyzna, że pojawienie się strasznego drapieżca na wyspie Finy musiało w najwyższym stopniu zaniepokoić nieszczęsnych ludzi, których srogi los rzucił na to wybrzeże. Godfrey uznał, w czem może nie miał słuszności, że o wypadku tym należy zawiadomić Tarteletta.
– Niedźwiedź! – wykrzyknął profesor, rozglądając się trwożnie, jak gdyby drzewo Wilhelma było już otoczone całą gromadą tych drapieżców. – Skąd znowu niedźwiedź? Wszak dotąd nie było na naszej wyspie niedźwiedzi! a skoro pojawił się jeden, to jest ich też więcej… Kto wie, może nawet całe gromady innych zwierząt drapieżnych, lwów, jaguarów, panter, hyien!…
Profesor bujną swą wyobraźnią widział już na wyspie całą menażerję, lecz Godfrey go uspokoił, że niema powodu do przesadnych obaw. To pewna, że na własne oczy widział niedźwiedzia, z czego jednak nie wynika, by żyły tu także inne drapieżne zwierzęta. Wogóle zastanawiał się nad dziwnym faktem, że w ciągu tak długiego już pobytu na wyspie, nie napotkał dotychczas żadnego dzikiego zwierzęcia. Na pytanie to nie znajdował odpowiedzi i trudno zaiste było na nie odpowiedzieć. Stąd jednak wysnuwać wniosek, że teraz roi się od drapieżców na łąkach i po lasach, byłoby niedorzecznością. Inna rzecz, że należy odtąd być ostrożnym i nie wychodzić na dalsze wędrówki bez broni.
Nieszczęsny Tartelett! Od tego dnia rozpoczęło się dla niego życie pełne lęku i trwogi i niepokoju i wstrząśnień, nie dających mu chwili spokoju i budzących w nim tęsknotę bezgraniczną za utraconą ojczyzną.
– Nie! – powtarzał do siebie raz po raz. – Nie! Jeśli w dodatku są tu takie dzikie bestje, to ja już dłużej nie wytrzymam… Żądam stanowczo, by mnie stąd zabrano!… Nie chcę tu dłużej przebywać i koniec!…
Ba, od chęci do wykonania było tym razem bardzo daleko!
Godfrey i dwaj jego towarzysze musieli się jednak mieć odtąd na baczności. Nietylko w lesie i na łące, lecz nawet w obrębie grupy drzew-olbrzymów mogli być narażeni na niebezpieczeństwo. Przedsięwzięto przeto wszelkie środki ostrożności, celem zabezpieczenia się na wypadek napaści ze strony dzikich zwierząt. Drzwi domostwa umocniono, by mogły się oprzeć naporowi potężnych łap, a Godfrey suszył sobie głowę, jakby także dla zwierząt zdobyć bezpieczne schronienie. Nie było to rzeczą łatwą znaleźć pomieszczenie dla tak dużego stada, więc na razie poprzestano na zamykaniu ich na noc za ogrodzeniem, nie dość jednak silnem i wysokiem, by do niego nie mógł wtargnąć niedźwiedź czy hyjena.
Wobec tego, że mimo sprzeciwiania się Godfreya. Karefinotu uparł się spędzać noce na dworze i pełnić straż, można było mieć nadzieję, że nie zostaną napadnięci znienacka. Oczywista, że Karefinotu narażał się na niebezpieczeństwo, ale dziki, pojąwszy, że w ten sposób wyświadcza swym wybawcom przysługę, absolutnie nie dał się odwieść od swego postanowienia.
Minął tydzień, a w pobliżu domostwa nie pojawił się żaden z niebezpiecznych gości, którzy tak fatalnie zakłócili ciężki wprawdzie, lecz spokojny żywot rozbitków. Mimo to Godfrey tylko w koniecznych wypadkach oddalał się od domostwa, bacząc na stadko zwierząt, pasących się na łące. Najczęściej obowiązki strażnika pełnił jednak Karefinotu. Nigdy nie zabierał ze sobą strzelby, z którą zdaje się nie mógł się jakoś zaprzyjaźnić, natomiast przy pasie jego zwisał nóż myśliwski i ciężki topór.
Tak uzbrojony, Murzyn mógł od biedy zmierzyć się nawet z tygrysem, czy innym drapieżcą. Gdy jednak ani niedźwiedź, ani inny jego pobratymiec nie pokazał się od owego spotkania w lesie, Godfrey stopniowo odzyskiwał spokój i poczucie bezpieczeństwa. Znów zaczął wychodzić na polowania, aczkolwiek nie zapuszczając się tak daleko, jak poprzednio, w głąb wyspy. Jeśli Karefinotu mu towarzyszył, nieszczęsny Tartelett nie byłby się odważył wyjść z domostwa, gdyby nawet chodziło o rzecz tak ważną, jak udzielanie lekcyj tańców! O ile Godfrey sam wychodził na polowanie, profesor miał towarzysza, nad którego wykształceniem usilnie pracował.
Tak! Tartelett postanowił wyuczyć Murzyna bodaj najpotrzebniejszych słów angielskich, lecz przekonawszy się, że jego narzędzia mowy absolutnie zadaniu temu nie podołają, zmienił swój plan pierwotny.
– Skoro nie mogę być jego profesorem – oświadczył nie bez żalu Godfreyowi – to muszę zostać jego uczniem!
Jakoż istotnie profesor tańców i pięknych manier postanowił wyuczyć się narzecza dzikiego człowieka.
Mimo perswazyj Godfreya, że znajomość tej mowy na nic mu się nie przyda, Tartelett nie pozwolił się odwieść od swego postanowienia. Posługując się wszelkiemi sposobami, dał wreszcie Murzynowi do zrozumienia, że chce się dowiedzieć, jak w jego języku nazywają się rozmaite przedmioty. Okazało się, że uczeń Karefinota posiada wybitne zdolności, gdyż po upływie dwóch tygodni wyuczył się aż 15 słów! Wiedział, że ogień w języku dzikiego zwie się birti, niebo gradu, morze mewina, drzewo dura itd. Z tej swojej uczoności był Tartelett niemniej dumny, jak gdyby na konkursie międzynarodowym dostał był pierwszą nagrodę za znajomość narzeczy polinezyjskich. Przez wdzięczność dla swego mistrza, Tartelett postanowił wyuczyć go pięknych form salonowych, oraz prawdziwych zasad tańców świata cywilizowanego.
Godfrey pokładał się od śmiechu, asystując przy tych lekcjach. Ostatecznie był to sposób spędzenia czasu, nie gorszy od innego, więc w niedzielę, nie mając nic innego do roboty, podziwiał zdolności pedagogiczne sławnego mistrza tańców, profesora Tarteletta.
Prawdziwie, warto się było przyglądać! Nieszczęsny Karefinotu pocił się i mordował, by swe potężne członki poruszać zgodnie z wymogami estetyki. Był wcale pojętny i pełen dobrej woli, czyż jednak mógł zmienić budowę swego ciała? Jak wszyscy Murzyni, miał zapadłe ramiona, wystający brzuch, pałąkowate nogi i stopy zwrócone ku sobie. Przy takich warunkach zewnętrznych, nawet mistrz Tartelett nie mógł się spodziewać wielkich wyników.
Mimo to zacny profesor nie pozwolił się zniechęcić i z prawdziwą zaciekłością spełniał swój obowiązek pedagoga. Karefinotu znów, nie bacząc na męki, jakie musiał znosić, okazywał dobre chęci, a nawet pewien zapał do nauki. Należy to podnieść z uznaniem, gdyż trudno sobie wyobrazić, ile go trudu kosztowało ustawienie nóg w pierwszej pozycji, a cóż dopiero zmiany pierwszej na drugą, a drugiej na trzecią!
– Ależ, ośle, jakiś, spojrz tylko, jak ja to robię! – zachęcał mistrz Tartelett, popisując się przed Murzynem gibkością swych ruchów. – Nogi rozstawić! Koniec prawej stopy do pięty lewej! A rozsuń-no trochę kolana, bałwanie jakiś! Ramiona wyprostować, głowa do góry… Cóż to za niezdara, wielki Boże!
– Ależ pan wymaga niemożliwości! – wmięszał się Godfrey.
– Dla człowieka inteligentnego nic nie jest niemożliwem! – raz po raz tłómaczył Tartelett.
– Budowa jego ciała nie nadaje się do tego rodzaju gimnastyki! – dowodził Godfrey, szczerze współczując Murzynowi, który w pocie czoła zdobywał ruchy salonowca.
– Na co mu ruchy salonowe, gdy nie będzie przecież miał sposobności przebywania w salonach!
– Czy pan może twierdzić tak stanowczo? – odrzucił Tartelett. – Nikt nie wie, co go czeka w przyszłości! Czyż my mogliśmy przypuszczać, że z salonów pałacu Kolderup dostaniemy się na odludną wyspę i zostaniemy Robinzonami?
Tą głęboką uwagą Tartelett zakończył dyskusję, poczem ze swych skrzypiec zaczął wydobywać krótkie, przeszywające dźwięki, w szał zachwytu wprawiając dzikiego. Teraz nie czekał już na zachętę ze strony profesora! Nie troszcząc się o zasady sztuki tańców, Karefinotu skakał, wyginał sobie członki, krygował się i wykonywał łamańce, że Tartelett nie mógł od niego oderwać oczu, w których malował się szczery podziw. Przyglądając się tym naturalnym ruchom dzikiego mieszkańca Polinezji, zacny profesor zadawał sobie w duszy pytanie, czy nie są one naturalniejsze, a przeto i ładniejsze od sztucznych kroków tanecznych!
Pozostawmy jednak profesora wraz z jego filozoficznemi rozmyślaniami, a wróćmy do spraw praktyczniejszych i chwilowo ważniejszych!
Otóż na dalszych swych wędrówkach, czy to samotnych, czy w towarzystwie Karefinota, Godfrey ani raz nie spotkał żadnego dzikiego zwierzęcia. Ani nawet śladów żadnego drapieżca nie zdołali odkryć, pomimo, że bardzo uważnie zbadali obydwaj brzegi strumienia, w którym zwierzęta te musiałyby przecież gasić pragnienie! Nigdy też porą nocną nie doszło do ich uszu żadne podejrzane wycie, ani ryki! Tak samo zwierzęta domowe nie zdradzały lęku ni zaniepokojenia, jakie w nich budzi sąsiedztwo niebezpieczne!
– Dziwne! Dziwne! – powtarzał nieraz Godfrey. – A jednak się nie pomyliłem! Ani Karefinotu, który bystrym wzrokiem dzikiego pierwszy wszak dostrzegł niedźwiedzia! I strzeliłem przecież do niedźwiedzia! Przypuśćmy nawet, że ugodziłem go śmiertelnie, to niepodobna przypuszczać, by na całej wyspie żył tylko jeden zwierz drapieżny…
Jeśli zresztą zastrzelił niedźwiedzia, to musiałby leżeć pod drzewem! Tymczasem, ani pod drzewem, ani w sąsiedztwie, nie znaleźli żadnego śladu zwierzęcia, pomimo, że obaj z Murzynem niemało sobie zadawali trudu! Czyżby zwierzę, śmiertelnie ranione, dowlokło się było do jakiejś kniei, by tam skończyć? Ale w takim razie zarówno pod drzewem, gdzie zostało ugodzone, jak i po drodze, widniałyby ślady krwi… A tu ani krwi, ani żadnych śladów zwierzęcia!
– Tak czy owak – rozumował Godfrey – na razie nie zdaje się nam grozić żadne niebezpieczeństwo… Inna rzecz, że trzeba się mieć na ostrożności!
W pierwszych dniach listopada rozpoczęła się słota. Całemi godzinami zimny deszcz strugami lał z szarego nieba, a niezadługo miały się rozpocząć ulewy, trwające przez cały szereg tygodni i będące nieodłączną cechą tamtejszej zimy.
Godfrey musiał się tedy pod naciskiem konieczności zabrać do urządzenia pieca we wnętrzu drzewa. Był on zarówno potrzebny do ogrzewania domostwa, jak do gotowania, gdyż trudno było gotować na wolnem powietrzu z nastaniem pory dżdżystej.
W jednym z kątów domostwa można było z olbrzymich kamieni, układanych płasko, to znów pionowo, urządzić piec kuchenny. Chodziło tylko o odprowadzenie dymu, który na razie gromadził się w wydrążeniu drzewa, zatruwając powietrze.
Po długich rozważaniach Godfrey wpadł na pomysł sporządzenia długiej rury z bambusu, którego można było w dowolnych ilościach naciąć w zaroślach nadbrzeżnych. Jakoż przy pomocy Karefinota zaopatrzył się w dostateczną ilość bambusu i wydrążywszy najgrubsze pnie, spoił je w długą rurę, sięgającą od ogniska aż do otworu w drzewie, którym miał uchodzić dym. Na razie komin ten funkcjonował doskonale, należało tylko uważać, by on sam się nie zajął od gorącego dymu.
Okazało się, że najwyższy był czas urządzić kuchnię wewnątrz drzewa, bo deszcz zrazu drobny, przeistoczył się w ulewę i trwał bez przerwy do 10 listopada. Palić na dworze byłoby niepodobieństwem, bo w ciągu paru minut deszcz byłby zalał największe ognisko. Przez cały tydzień nie mogli wychodzić z mieszkania. To też opuszczali je jedynie dla nakarmienia czworonogów i drobiu.
Nic dziwnego, że po kilku dniach okazał się brak korzeni kamy, które im zastępowały chleb. Wszystkich innych zapasów mieli na razie dosyć. Wieczorem 10 listopada Godfrey zakomunikował profesorowi, że skoro tylko trochę się wypogodzi, wyruszą z Karefinotem po nowy zapas kamy. Tartelett był bardzo zadowolony, że obejdzie się bez jego pomocy, gdyż parogodzinne marsze, zwłaszcza przy takiej niepogodzie, wcale go nie nęciły. Chętnie więc objął rolę strażnika, mającego czuwać nad domostwem i inwentarzem. Wieczorem zaczęły się chmury rozpraszać i nawet kilka błękitnych smug ukazało się wśród ciężkiej ołowianej płachty, szarpanej przez silny wiatr jesienny. Na dzień następny należało się spodziewać pogody, z której Godfrey postanowił skorzystać.
Zaraz rano wyruszam z Karefinotem po kamę – oświadczył.
– Zgoda – odparł Tartelett.
Wieczór ukazało się nawet trochę gwiazd na niebie, coraz bardziej wyzwalającem się z opony chmur, wobec czego Murzyn znów uparł się spędzić noc na dworze. Godfrey tłómaczył mu, że jest to ostrożność zbyteczna, gdyż niema powodu obawiać się dzikich zwierząt, gdy nigdzie nie odkrywali najmniejszego śladu ich istnienia, jednakowoż Karefinotu nie dał się nakłonić do pozostania w mieszkaniu.
Gdy o siódmej rano Godfrey wyszedł z mieszkania, przywitały go nieśmiałe promienie słońca, od 10 dni po raz pierwszy wyzłacające listkowie drzew.
Karefinotu był na swem stanowisku, gdzie spędził noc. Obaj mężczyźni, należycie uzbrojeni, z dużemi worami na ramionach, ruszyli w kierunku strumienia, gdyż na lewym jego brzegu rosły krzewy kamy.
Po godzinnym marszu stanęli u celu, bez żadnej przygody. Żwawo zabrali się do wyrywania korzeni i w ciągu trzech godzin napełnili niemi dwa wory. Mogła być godzina jedenasta, gdy ruszyli z powrotem do drzewa Wilhelma. Szli w milczeniu, gdyż ciężar, jaki musieli dźwigać, nie usposabiał do rozmowy, tem więcej, że cała ich uwaga koncentrowała się na badaniu otoczenia. Tak doszli do zakrętu strumienia, ocienionego w tem miejscu przez grupę drzew, gdy nagle Godfrey przystanął.
Tym razem on wskazał Murzynowi potężne zwierzę, nieruchomo stojące pod jednem z drzew. Oczy zwierza płonęły blaskiem niesamowitym.
– Tygrys! – krzyknął.
I nie mylił się. Był to istotnie ogromny tygrys, który stanąwszy na tylnych łapach, pazurami zrywał korę drzewa, gotując się do skoku.
Błyskawicznie zrzucił Godfrey z pleców worek z korzeniami, chwycił strzelbę, wycelował i strzelił. Wszystko to było dziełem pięciu sekund.
– Hurra! Hurra! – wykrzyknął radośnie.
Tym razem nie miał najmniejszych wątpliwości. Tygrys, trafiony kulą, potoczył się w tył i runął. Niewiadomo, czy strzał był śmiertelny; potwór może się zerwać i rozwścieczony bólem, rzucić się na nich!
Godfrey naładował strzelbę powtórnie, gotów dać drugi strzał. Zanim jednak zdołał to wykonać, Karefinotu z nożem myśliwskim w ręku, pędem pobiegł ku drzewu i rzucił się na zwierza… Godfrey krzyczał na całe gardło, chcąc go powstrzymać, lecz było już zapóźno… Murzyn, postanowiwszy widać z narażeniem życia zmierzyć się z potworem, stał już pod drzewem…
Godfrey rzucił się za nim…
Dobiegłszy na miejsce, zobaczył Karefinota, zmagającego się z tygrysem; Murzyn, pochwyciwszy potwora za krtań, walczył z nim ze wszech sił, zanim mu się wreszcie udało wepchnąć mu w serce nóż myśliwski.
Tygrys potoczył się do strumienia, który wezbrany po ostatnich ulewach, porwał go i uniósł. Zwłoki olbrzymiego zwierzęcia kilka razy podskoczyły na fali, by rychło zniknąć w morskich odmętach.
Niedźwiedź! Tygrys! Teraz już nie ulega wątpliwości, że na wyspie żyją najstraszniejsze drapieżce! Godfrey zbliżył się do Murzyna, by stwierdzić, że oprócz paru draśnięć, wyszedł z śmiertelnych zapasów bez szwanku… W najwyższym stopniu zaniepokojony tym wypadkiem, będącym niejako zapowiedzią dalszych niebezpieczeństw, zagrażających nieszczęsnym rozbitkom. Godfrey ociężałym krokiem wracał do domu obok swego milczącego towarzysza.
owiedziawszy się, że na wyspie Finy są nietylko niedźwiedzie, ale także tygrysy, Tartelett wpadł w rozpacz. Odtąd nie odważy się już nawet wyjść na świeże powietrze! A te potwory wcześniej czy później trafią też do ich domostwa! Ani na jedną sekundę człowiek nie może już być pewnym życia! Wobec tego profesor Tartelett żąda ni mniej ni więcej, jak wzniesienia wałów obronnych, palisad i murów, zabezpieczających drzewo Wilhelma przed dzikiemi zwierzętami. Jeśli się tego nie zrobi, to on oświadcza stanowczo, że dłużej tu pozostać nie może i bezwłocznie pragnie wyspę tę opuścić.
– Ja również! – krótko odparł Godfrey.
Istotnie, warunki, wśród których żyli dotąd mieszkańcy wyspy Finy, straszliwie się pogorszyły. Walczyć o schronienie i żywność było już dostatecznie ciężko dla ludzi, zgoła do tego nieprzyzwyczajonych; dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności wyszli z tej walki zwycięsko. Dostatecznie się też przygotowali, by stawić czoło zimie i innym przeciwnościom, ale do walki z dzikiemi zwierzętami nie posiadali środków i w razie napaści będą niemal bezbronni.
Łatwo więc zrozumieć, że położenie ich, wpierw już dostatecznie ciężkie i przykre, obecnie pogorszyło się wręcz fatalnie.
– Nie umiem sobie jednak wytłómaczyć – raz po raz powtarzał Godfrey – że przez cztery miesiące nie spotkaliśmy na wyspie ani jednego drapieżca, a w ciągu ostatnich dwóch tygodni pojawił się niedźwiedź i tygrys… Co to wszystko ma znaczyć?
Oczywista, że trudno było znaleźć wyjaśnienie dla tego faktu, co jednak nie usuwało samego faktu.
Mimo wszystko, Godfrey nie tracił odwagi. Przeciwnie, w miarę mnożenia się przeciwności, potęgowały się jego siły i zimna krew. Wobec tego, że dzikie bestje zagrażały obecnie ich bezpieczeństwu, odrazu zaczął się zastanawiać nad zabezpieczeniem małej kolonji przed niepożądanemi odwiedzinami.
Co jednak zrobić należy?
Przedewszystkiem postanowiono ograniczyć wycieczki na wybrzeże do najkonieczniejszych, a wogóle nie opuszczać domostwa bez broni.
– Z dwóch tych przygód wyszliśmy nieźle – mówił Godfrey – kto nam jednak zaręczy, że i za trzecim razem uda nam się tak samo? Bez koniecznej potrzeby niema tedy powodu narażać się na niebezpieczeństwo!
Jednakowoż ograniczenie wycieczek nie było wystarczającem zabezpieczeniem; należało pomyśleć o ufortyfikowaniu w ten, czy inny sposób, nietylko domostwa, lecz także kurnika, oraz zagrodzonego miejsca, gdzie skupiały się zwierzęta domowe. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że drapieżce nie będą zwlekać z napaścią, a wtedy zapóźno byłoby myśleć o środkach obronnych.
Wzniesienie wałów i fortec podług planu Tarteletta, było niepodobieństwem. To też Godfrey zastanawiał się, jakby w miarę możności zabezpieczyć kolonję i doszedł do przekonania, że najłatwiej będzie wznieść bardzo wysoki parkan dokoła grupy drzew-olbrzymów i w tym obrębie pomieścić także zwierzęta domowe.
Wzniesienie takiej palisady na przestrzeni co najmniej 300 stóp kwadratowych, wymagało wprawdzie olbrzymiego nakładu pracy, ale ostatecznie nie było wykonalnem. Trzeba będzie ściąć ogromną ilość drzew, przytransportować je i z nich zrobić silny, wysoki parkan, który dzikie zwierzęta nie potrafią ani obalić, ani przeskoczyć.
Godfrey nie cofał się przed żadnym trudem, a Tartelett, wysłuchawszy jego projektu, nie tylko go uznał, lecz nawet przyrzekł czynną pomoc, która, prawdę mówiąc, na niewiele się mogła przydać. Ważniejszem było, że Karefinotu, zawsze chętny do pracy, dość szybko pojął, o co się rozchodzi.
Bezwłocznie zabrano się do roboty.
W odległości jakiej mili od drzewa Wilhelma, nad brzegiem strumienia, wznosiła się grupa jodeł, średnio wysokich, których pnie, wbijane jeden obok drugiego, mogły utworzyć silną palisadę.
Tam w dniu 12 listopada, wczesnym rankiem, wyruszył Godfrey ze swymi towarzyszami, uzbrojonymi po zęby. Mimo to posuwali się naprzód z największą ostrożnością.
– Nie mogę powiedzieć, by takie wyprawy należały do bardzo przyjemnych – mruczał Tartelett. – Gdyby odemnie zależało, to uciekłbym stąd odrazu, choćby na koniec świata!
Godfrey nie zadał sobie nawet trudu odpowiadania na tego rodzaju niedorzeczną gadaninę. Tym razem nikt się nie troszczył o upodobania pana Tarteletta, a żądano jedynie pomocy jego muszkułów, które niezbyt się nadawały do ciężkiej pracy.
Bez żadnej przygody odbyli marsz jednomilowy, dzielący drzewo Wilhelma od owej grupy jodeł, a jakkolwiek rozglądali się po całem otoczeniu, to jednak, ani w zaroślach, ani na łące, nie odkryli nic podejrzanego. Tak samo zwierzęta, pozostawione na pastwisku, nie zdradzały żadnego zaniepokojenia.
Nie tracąc czasu, zabrano się do pracy. Godfrey postanowił przedewszystkiem ściąć potrzebną ilość drzew i odstawić je na miejsce przeznaczenia, rozumując całkiem słusznie, że bezpieczniej będzie je obrabiać w pobliżu domostwa.
Najcięższą część pracy spełniał Karefinotu, doskonale umiejący się obchodzić z toporem i piłą. Ogromna jego siła fizyczna pozwalała mu pracować bez wytchnienia, gdy Godfrey musiał od czasu do czasu odsapnąć, a Tartelett cały oblany potem, w podrapanych rękach miał zaledwie tyle sił, by od biedy utrzymać w nich skrzypce.
Nieszczęsnemu mistrzowi tańców i salonowych ruchów, który oto stał się drwalem, Godfrey poruczył pracę najlżejszą: karczowanie małych drzewek, ale nawet z tą lekką robotą nie bardzo sobie biedny Tartelett dawał radę.
Przez sześć dni, od 12–17 listopada pracowano niemal bez wytchnienia. Przystępowano do roboty wczesnym rankiem, a po krótkiej przerwie dla spożycia posiłku znów się zabierano do pracy, która ustawała dopiero wieczorem, gdy trzeba było wracać na wieczerzę do domostwa. Pogoda wcale im nie sprzyjała. Niebo było przeważnie pochmurne i często mżył zimny drobny deszcz; chwilami lało też jak z cebra, a wtedy nasi drwale zmuszeni byli chronić się pod drzewa, by z chwilą zmniejszenia się deszczu, znów podjąć pracę.
Ośmnastego listopada jodły poobcinane z gałęzi leżały na ziemi i należało je teraz przetransportować do drzewa Wilhelma. Przez cały ten czas, ani nad strumieniem, ani na skraju lasu, nie pojawiło się żadne dzikie zwierzę. Niepodobna wszak przypuszczać, by ów niedźwiedź, a następnie tygrys, były jedynymi i ostatnimi przedstawicielami swego gatunku i że obecnie wyspa Finy jest już całkiem wolna od drapieżców!
Tak, czy owak, Godfrey ani na chwilę nie miał zamiaru poniechania pracy rozpoczętej. Palisada będzie jednak pewnem zabezpieczeniem zarówno przed ludożercami, jak również przed łapami niedźwiedzi lub tygrysów. Przytem najcięższa praca była już dokonaną – teraz chodzi tylko o przetransportowanie drzewa, które będą już mogli obrabiać w pobliżu domostwa.
Co prawda, to transport drzew był niemniej uciążliwym od ścinania. Na szczęście Godfrey wpadł na pomysł, mający im zaoszczędzić bardzo wiele pracy i znacznie przyśpieszyć jej wykonanie. Wskutek długotrwałych deszczów, strumień wezbrał i wartkim prądem płynął ku morzu. Otóż sporządziwszy z Karefinotem małe promy, mężczyźni naładowali na nie pnie sosen i skierowali je ku grupie drzew-olbrzymów. Tu, w odległości jakich 25 kroków od drzewa Wilhelma sporządzili tamy, które zatrzymywały dalszy bieg owych galarów.
To ogromne uproszczenie pracy najbardziej uradowało zacnego profesora, potwierdzając jego poglądy o wyższości człowieka inteligentnego, no i zaoszczędzając mu ciężkiej pracy.
Ośmnastego listopada sporządzono pierwsze promy, które bez żadnej przeszkody dopłynęły do tam. W ciągu trzech dni wszystkie sosny wyładowano i przywleczono na miejsce ich przeznaczenia. Zaraz nazajutrz zaczęto wbijać pale, które połączone silną plecionką z gibkich gałęzi utworzyć miały rodzaj palisady dokoła całej grupy drzew olbrzymów.
Z ogromnem zadowoleniem śledził Godfrey postępy pracy, dbając o jej najszybsze ukończenie.
– Niech tylko palisada będzie gotowa, a możemy się czuć jak w domu – rzekł do Tarteletta.
– Co to, to nie – odparł profesor. – W domu będziemy się dopiero czuć po powrocie do pałacu Kolderup!
Pod tym względem zacny profesor miał rację i nikt mu jej też nie odmawiał.
Dnia 26 listopada palisada była w trzech czwartych gotowa. Łącząc kilka drzew-olbrzymów, obejmowała także to, w którem mieścił się kurnik. Godfrey zamierzył go przeobrazić w stajnię, a dla drobiu inne znaleźć pomieszczenie.
W ciągu trzech najbliższych dni ukończą palisadę, a wtedy pozostanie już tylko zamknąć ją na silną bramę, by czuć się bezpiecznym.
Nazajutrz jednakowoż musiano przerwać pracę z powodu zdarzenia, które trzeba opowiedzieć szczegółowo, gdyż należy ono do liczby tych dziwnych wypadków na wyspie Finy, których niepodobna było wytłómaczyć.
O godzinie ósmej rano Karefinotu wdrapał się w wewnętrznem wydrążeniu drzewa do rozwidlenia gałęzi, by szczelniej zatkać otwór, przez który przeciekało i wiało. Nagle, dotarłszy już do owego otworu, wydał dziwny okrzyk. Godfrey podniósł głowę i z gestów dzikiego poznał, że go przyzywa do siebie. Przekonany, że Karefinotu nie odrywałby go od pracy bez ważnego powodu, co śpieszniej wdrapał się wąskim jakoby korytarzem na gałęzie i niebawem siedział okrakiem na grubym konarze.
Karefinotu wskazał ręką w kierunku zatoki… Niby długi szary ogon, smuga dymu wzbijała się w powietrze.
– Znowu! – wykrzyknął Godfrey, skierowując lunetę na ów punkt. Tym razem ani przez chwilę nie mógł wątpić, że jest to dym, pochodzący najpewniej z jakiegoś ogniska, mniej więcej w odległości pięciu mil.
Godfrey odwrócił się do Murzyna, który miną, wykrzykami, całem swem zachowaniem, dawał wyraz najwyższemu zdumieniu. Widocznie zjawisko to wprawiło go w niemniejsze wzburzenie, jak Godfreya.
Na morzu nie było jednak widać ani statku, ani łodzi, któreby wskazywały, że jacyś ludzie wylądowali na wyspie.
– Tym razem muszę się absolutnie dowiedzieć, skąd pochodzi ten dym! – wykrzyknął Godfrey, wymownemi gestami dając Murzynowi do poznania, że bezzwłocznie uda się na miejsce, skąd wzbijał się słup dymu.
Karefinotu odrazu zrozumiał, potakując głową na znak, że zamiar ten pochwala.
– Tak – mówił Godfrey do siebie – jeśli tam przebywa jakaś ludzka istota, to trzeba się dowiedzieć, skąd przybyła, dlaczego się ukrywa i jakie względem nas żywi zamiary!
W parę minut później, Godfrey i Karefinotu wrócili do domostwa, Godfrey uwiadomił Tarteletta, że rusza w drogę, by sprawdzić, skąd pochodzi dym tajemniczy i zaproponował mu, by się przyłączył do wyprawy.
Marsz dwunastomilowy wcale jednak nie pociągał człowieka, uważającego, że nogi jego przeznaczone są do szlachetniejszych zajęć. To też profesor oświadczył bez namysłu, że woli zostać w domu.
– Jak pan uważa – odrzekł Godfrey. – Idę więc z Karefinotem, ale uprzedzam, że nie wrócimy przed wieczorem.
Zabrali trochę żywności i pożegnawszy profesora, który z góry uważał trud ich za bezowocny, ruszyli w drogę.
Godfrey zabrał strzelbę i rewolwer. Murzyn topór i nóż myśliwski, który stał się ulubioną jego bronią. Przeszli mostkiem na prawy brzeg strumienia, następnie w poprzek łąki ku owemu punktowi wybrzeża, ponad którym między skałami wznosił się dym.
Szybkim krokiem, uważnie jednak rozglądając się po otoczeniu, czy wśród zarośli nie zaczaiło się jakie dzikie zwierzę, obaj mężczyźni szli w zamierzonym kierunku.
Nie wydarzyło się im niebezpiecznego.
Około południa, posiliwszy się idąc, gdyż ani o jedną minutę nie chcieli opóźnić zbadania przyczyny dymu, doszli do pierwszych skalnych krawędzi. Wciąż jeszcze smuga dymu wzbijała się w powietrze – tym razem zaledwie w odległości kilkuset metrów. Szli prosto przed siebie, przyśpieszając kroku, gdyż uważali, że zawsze bezpieczniej napaść kogoś znienacka, niż zostać napadniętym.
Nagle dym się rozprószył, jak gdyby ktoś szybko ugasił był ognisko. Godfrey jednak zapamiętał, że dym wzbijał się nad wierzchołkiem skały, wyzębionej dziwacznie w kształcie ściętej stożkowato piramidy i prosto ku niej podążał.
Śpiesznie przebyli niedużą odległość, dzielącą ich od owej skały i niebawem stanęli na jej szczycie… Nigdzie żywej duszy… Tym razem jednak Godfrey odkrył gorące jeszcze ognisko z niedopalonemi głowniami drzewa, co wymownie świadczyło, że przed chwilą jeszcze ktoś ogień ten podsycał!
– Ktoś tu był przed chwilą! – krzyknął Godfrey. – Musimy się dowiedzieć, kto rozniecił ten ogień!
Zaczął wołać we wszystkich kierunkach… nikt nie dawał odpowiedzi… Karefinotu wydał okrzyk przenikliwy – nikt się nie pokazał!
Stali tedy obydwaj, niby wół przed malowanemi wrotami, poczem zaczęli przetrząsać wszystkie jaskinie i załomki, czy nie ukrył się tam jakiś rozbitek lub mieszkaniec wyspy.
Wszystko napróżno! Nigdzie nie odkryli najmniejszego śladu istoty ludzkiej, ani resztek posłania, na którem mógł był spoczywać, ani nawet odcisków stóp…
– A jednak – powtórzył Godfrey – tym razem nie może być mowy o jakiejkolwiek pomyłce. I nie były to opary z gorącego źródła, jak wpierw przypuszczałem, lecz dym z ogniska! Zresztą widzieliśmy przecież dogasający ogień, a sam on się nie rozniecił!
Na nic zdały się szukania! Na nic wszelkie badania! Około godziny drugiej popołudniu, zmordowani bezowocnem szukaniem i rozdrażnieni tajemniczością wypadku, ruszyli z powrotem do domostwa. Zbytecznem chyba dodawać, że Godfrey wracał nietylko wzburzony, lecz w najwyższym stopniu zaniepokojony całem zajściem.
Wyglądało to tak, jak gdyby wyspa pozostawała pod władzą jakichś tajemniczych sił, których odkryć niepodobna. Trzykrotne ukazanie się dymu, którego przyczyny niepodobna zbadać, nagłe pojawienie się dzikich zwierząt – czyż wszystko to nie mogło wytrącić z równowagi człowieka myślącego? A prawdziwie, nie mogły też uspokajająco podziałać dziwne szelesty, które go nagle wyrwały z głębokiego zamyślenia… Karefinotu gwałtownym ruchem usunął go na bok w chwili, gdy zwinięty w trawie grzechotnik podniósł łeb potworny, by się nań rzucić!
Wąż! Więc także węże jadowite są na wyspie! Niedźwiedzie, tygrysy i węże! Niema co mówić, jak miłych mają współmieszkańców!
Tak! Łatwo było rozpoznać owego gada po szmerze, przypominającym dźwięki grzechotki… Jeden z najbardziej jadowitych gadów również ma siedzibę na wyspie Finy!
Karefinotu rzucił się pomiędzy Godfreya a gada, który w okamgnieniu zniknął wśród zarośli. Murzyn poskoczył jednak za nim i jednem cięciem topora odciął łeb od kadłuba. Gdy Godfrey podszedł, dwie krwawe części podskakiwały na trawie.
Trochę dalej na łące zobaczyli całe gromady innych gadów, mniej niebezpiecznych, które pełzały na przestrzeni pomiędzy strumieniem a drzewem Wilhelma.
Czyżby wszystkie gady wyemigrowały nagle na wyspę Finy? Godfrey nie wiedział poprostu, co o tem myśleć, raz po raz zadając sobie pytanie, dlaczego przez szereg miesięcy nie widywał na wyspie ani dzikich zwierząt, ani gadów.
– Naprzód! Naprzód! – krzyknął Godfrey, przynaglając Murzyna do pośpiechu.
Gnany niepokojem, pełen najgorszych przeczuć, zmierzał ku domowi. Doszedłszy do mostku, którym połączył był obydwa brzegi strumienia, usłyszał rozdzierające krzyki: ratunku! ratunku!
– To Tartelett! – zawołał Godfrey. – Biedaczysko został chyba napadnięty! Śpieszmy! Śpieszmy!
W paru susach przebyli przestrzeń dzielącą ich od grupy drzew-olbrzymów i w odległości 20 kroków ujrzeli nieszczęsnego tancmistrza, z całą zwinnością swych gibkich nóg zmykającego przed ogromnym krokodylem.
Krokodyl wyszedł widocznie ze strumienia i z rozwartą paszczą gonił za tancmistrzem, który w swem ogłupieniu zamiast uciekać zygzakowato, biegł ciągle przed siebie, co krokodylowi ułatwiało pościg. Lada chwila, a ostre zęby potwora pochwycą nieszczęśnika… Och… teraz się potknął… upadł… Stracony!…
Godfrey przystanął. W obliczu niebezpieczeństwa, ani na chwilę nie utracił panowania nad sobą. Zdjął strzelbę, odwiódł kurek i wymierzył prosto w oczy potwora.
Kula zmiażdżyła mu łeb, krokodyl osunął się na bok i pozostał bez ruchu.
Karefinotu poskoczył do Tarteletta. Tancmistrz dźwignął się przy pomocy Murzyna, trzęsąc się cały jak osika, lecz zdrów i cały.
Dochodziła szósta wieczorem… W parę minut później, Godfrey z dwoma towarzyszami był znów w wydrążeniu drzewa.
Jakże posępne myśli musiały ich trapić tego wieczora! Jakże straszne, bezsenne godziny czekały tej nocy nieszczęsnych mieszkańców wyspy Finy, przeciw którym zwróciły się teraz losy w całej swej srogości!
Nieszczęśliwy mistrz Tartelett, w najwyższej trwodze i lęku, powtarzał raz po raz:
– Ja chcę wyjechać! Ja chcę wyjechać! W tem jednem pragnieniu skoncentrowało się całe jego myślenie. Niestety, pragnienie to było niewykonalnem.
adeszła zima, bardzo ostra w tej szerokości geograficznej. Dały się już odczuwać pierwsze zimna, zwiastujące potężne mrozy. Godfrey winszował sobie w duszy, że w domostwie urządził był piec, służący już nietylko do gotowania strawy, lecz także do ogrzewania mieszkania. Palisada dawno już była gotowa, a mocna brama stanowiła uzupełnienie warowni.
W ciągu najbliższych sześciu tygodni, więc do połowy grudnia, przeważnie były dni słotne i często niepodobna było wyjść z domu. Jako pierwsze zwiastuny ostrej zimy zjawiły się straszne wichry, wstrząsające potężnemi konarami drzew i zaścielające całe otoczenie mnóstwem połamanych konarów, w łatwy sposób zaopatrując mieszkańców wyspy Finy w nowe zapasy opału.
Lokatorzy drzewa Wilhelma ubierali się w miarę możności jak najcieplej. Wyruszając na wyprawy celem zdobycia zapasów żywności, wkładali wełnianą odzież, znalezioną w kufrze, ale rychło i ona przestała wystarczać wobec potęgującego się z dnia na dzień zimna.
Zaprzestano tedy polowań, wymagających kilkugodzinnego przebywania na polu, a rychło spadły śniegi tak obfite, że Godfrey zapytywał się w duchu, czy przypadkiem nie dostał się w okolice Oceanu Lodowatego.
Wiadomo, że Ameryka Północna z powodu wichrów północnych, szalejących po nieosłoniętej płaszczyźnie, należy do najzimniejszych krajów na świecie. Zima ciągnie się tam niemal do maja i trzeba wielu środków zapobiegawczych, by jej skutecznie stawić czoło. Godfrey nie wiedział, że wyspa Finy leży w innej szerokości geograficznej, niż mógł był wnosić z czasu trwania podróży.
Wprawdzie wnętrze drzewa urządzono, o ile się dało wygodnie, zabezpieczając je przed deszczem i wichrem, lecz mimo to mrozy dawały się im potężnie we znaki. Naczyń kuchennych było zamało, a słone mięso żółwia również się wyczerpywało. To też od czasu do czasu zmuszeni byli poświęcić ze swego stada jakiegoś królika, czy kozę, zmniejszając w ten sposób swój dobytek.
W takich warunkach było całkiem zrozumiałem, że myśli Godfreya przybierały coraz posępniejsze zabarwienie.
Na domiar złego dostał ciężkiej febry, która przez dwa tygodnie męczyła go bezlitośnie. Gdyby nie domowa apteczka, którą zawdzięczał zawartości nieocenionego kufra, niewiadomo, czy byłby wogóle odzyskał zdrowie. Przytem Tartelett wcale się nie nadawał do pielęgnowania chorego. Jedynie Karefinotu umiał mu oddawać przysługi niezbędne i jemu też zawdzięczał, że zwolna wracać zaczął do sił.
W czasie choroby miał więcej, niż kiedykolwiek czasu do rozmyślań i robienia sobie gorżkich wyrzutów. Wszak on sam, a nie kto inny, był sprawcą tej ciężkiej sytuacji, z której na razie żadnego nie widział ratunku. Ileż to razy w gorączkowych majaczeniach przyzywał do siebie Finę, swą uroczą narzeczonę, której zapewne już nigdy nie zobaczy! Ileż razy gorącą tęsknotą myślał o wuju, od którego dzieli go bezmiar Oceanu! Jakże inaczej przedstawia się w rzeczywistości ów żywot Robinzona, o którym marzył był jako o najwyższym ideale! Teraz przekonał się, jak bardzo rzeczywistość odbiega od mrzonek młodocianych! I niestety, z każdym dniem, spędzonym na bezludnej wyspie słabła nadzieja powrotu kiedykolwiek do rodzinnego ogniska!
Tak minął cały grudzień, a dopiero pod koniec tego miesiąca Godfrey zaczął odzyskiwać siły.
Tartelett natomiast, dzięki widocznie specjalnej łasce nieba, był całkiem zdrów i krzepki. Mimo to nie przestawał się skarżyć i wygłaszać gorżkich żalów! Podobnie, jak w grocie Kalipso, po odjeździe Ulissesa nie rozbrzmiewały śpiewy, tak w drzewie Wilhelma zmilkły na zawsze dźwięki skrzypiec, gdyż wszystkie struny popękały od zimna!
Wśród najrozmaitszych obaw, jakie w tych czasach trapiły Godfreya, obok lęku przed napaścią dzikich zwierząt była też troska, że dzicy, znający położenie wyspy, gotowi którego dnia powrócić tu z większemi siłami. Przed tym wrogiem palisada nie mogłaby ich obronić!
Po dojrzałym namyśle Godfrey doszedł do przekonania, że w razie niebezpieczeństwa najpewniej będzie się schronić na gałęzie drzew. Należy się tylko postarać o łatwiejszy dostęp. Wąski otwór u rozwidlenia gałęzi ogromnie ułatwi obronę z góry!
Przy pomocy Karefinota udało mu się w wydrążeniu drzewa zrobić w korze schodki, po których z łatwością można było wbiegać na gałęzie.
Po ukończeniu tej dość żmudnej roboty, Godfrey rzekł z uśmiechem zadowolenia:
– Prawdziwie, teraz już możemy mówić, że na parterze mamy mieszkanie miejskie, a na piętrze letnią willę!
– Wolałbym piwnicę przy ulicy Montgomery! – westchnął Tartelett.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia, tak uroczyście święcone w Stanach Zjednoczonych! A w parę dni później Nowy Rok, przywodzący na myśl tyle wspomnień rozkosznych! Tym razem Nowy Rok przyniósł jedynie w darze wichurę i śnieżną zawieję i trzaskające mrozy.
Już od pół roku rozbitki z „Marzenia” odcięci byli od świata. Nowy Rok nie zapowiadał się pomyślnie, nasuwając mieszkańcom wyspy Finy przykre myśli, że teraz dopiero zaczną się dla nich najgorsze utrapienia.
Do 18 stycznia szalały śnieżne zawieje. Zwierzęta domowe w braku paszy, musiano wypuścić na łąkę, gdzie tu i ówdzie mogły się pożywić gałązkami krzewów lub mchem. Tegoż dnia wieczorem powietrze nagle się zmieniło: nastąpiła odwilż i spadł obfity zimny deszcz. Cała wyspa zasnuła się w mokre płachty mgieł, nie pozwalające widzieć o trzy kroki przed siebie, a w drzewie Wilhelma ciemno było jak w grobie.
Godfrey i Karefinotu, wyciągnięci na swych posłaniach z siana, napróżno starali się zasnąć, a Tartelett przy mdłem świetle łuczywa czytał biblję.
Około godziny 10 od północnej części wyspy dobiegł głuchy ryk, z każdą chwilą głośniejszy i wyraźniejszy.
Niepodobna się było mylić. Najdokładniej mogli rozbitki rozróżnić ryki dzikich zwierząt, wałęsających się gdzieś w pobliżu, a sytuacja przedstawiała się tem groźniej, że obok wycia tygrysa i hyjeny, w strasznym tym koncercie słychać też było ryk lwa i pantery.
Godfrey, Karefinotu i Tartelett równocześnie się zerwali, zdjęci trwogą śmiertelną. O ile jednak Karefinotu dzielił zrozumiałe przerażenie swych białych towarzyszy, to obok tego uczucia, na twarzy jego odbiło się też najwyższe zdumienie.
Przez nieskończenie długie dwie godziny, trzej mężczyźni znosili najokropniejszą mękę wyczekiwania i niepewności. Od czasu do czasu doleciał ich ryk zwierzęcia z bardzo nieznacznej odległości, to znów milkło wszystko raptownie, jak gdyby gromada drapieżców nie znając drogi, błąkała się bezradnie. To pozwoliło im żywić nadzieję, że może jednak drzewo Wilhelma uniknie niebezpieczeństwa napadu!
– Niech się stanie, co się stać musi! – rozmyślał Godfrey. – Jeśli nam się nie uda wytępić tych dzikich bestyj, to i tak wcześniej czy później padniemy ich ofiarą!
Zaraz po północy wycie i ryki ponowiły się ze wzmożoną siłą. Teraz już nie ulegało wątpliwości, że gromada drapieżców zbliża się do ich domostwa. Tak! Z całą pewnością drapieżce biegną ku grupie drzew-olbrzymów.
I znów po głowie Godfreya przemknęła myśl: Skąd te drapieżne zwierzęta? Wszak nie mogły tu wylądować w ostatnich czasach! Musiały żyć na wyspie przed rozbiciem „Marzenia”! Jakim więc sposobem mogły się ukrywać przez tak długi czas, że nigdy nie odkrył najmniejszego śladu ich pobytu, pomimo, że polując, czy też bez określonego celu wędrując po wyspie, po niezliczone razy przebył ją wzdłuż i wszerz! W jakiej tajemniczej kniei mogły się ukrywać te drapieżne zwierzęta, których ryki tak wyraźnie teraz rozróżnia? Tak, lwy, hyjeny, pantery i tygrysy widocznie sobie dały schadzkę w pobliżu ich domostwa! Ze wszystkich dotychczasowych zdarzeń niewyjaśnionych, niezrozumiałych, ten gromadny pochód zwierząt rozmaitych gatunków, wydał mu się najbardziej zagadkowym!
Karefinotu uważał to wszystko za nieprawdopodobne! Twarz jego wyrażała zdumienie, graniczące z ogłupieniem. Przy migotliwym blasku ogniska, rozświetlającym wnętrze drzewa, czarna jego twarz wykrzywiała się i mieniła błyskawicznie.
Tartelett ani na sekundę nie przestawał biadać i jęczeć i wyrzekać. Kilka razy chciał zapytać, co to wszystko ma znaczyć, ale wygląd Godfreya świadczył wymownie, że w tej chwili nie jest skłonny do udzielania wyjaśnień. Mistrz tańców i pięknych form przeczuwał jakieś niebezpieczeństwo i suszył sobie głowę, jakby się ocalić. Parę razy odważył się wyjść z Karefinotem, by zbadać, czy w razie napaści, brama palisady wytrzyma napór silnych łap… Nagle czworonożna lawina w strasznym popłochu runęła ku drzewu Wilhelma… Na razie były to tylko króliki, kozy i capy… Przerażone wyciem i rykami, biedne stworzenia uciekły z pastwiska, szukając ochrony za palisadą.
– Musimy otworzyć bramę i wpuścić te biedactwa! – rzekł Godfrey.
Karefinotu energicznie potakiwał głową.
On bez słów rozumiał Godfreya.
Rozwarto tedy bramę, a całe przerażone stado wpadło do zagrody… W tejże chwili, w rozwartej jeszcze bramie, zabłysły dzikie ślepia, tem straszliwsze w posępnym mroku nocy.
Nie było już czasu na zamknięcie bramy. W okamgnieniu, nie zważając na opór, Murzyn pochwycił Godfreya i wciągnął go do wnętrza drzewa, zatrzaskując za sobą drzwi domostwa.
Ponowne ryki tuż w pobliżu świadczyły, że trzy lub cztery dzikie bestje znajdują się w obrębie palisady. Do tego potwornego koncertu przyłączyło się teraz trwożne beczenie i pomruki, Godfrey i Karefinotu wspięli się na okna, wycięte w korze drzewa i poprzez mroki usiłowali rozróżnić, co się dzieje na dworze. Stadko zwierząt domowych wpadło jak w sidła, wydane na łup drapieżców – niewiadome jeszcze, lwów, czy tygrysów, panter, albo hyjen – które się też zabrały do krwawego swego dzieła.
Wtedy Tartelett pod wpływem bezprzytomnego strachu, nie wiedząc, co czyni, pochwycił jedną ze strzelb, wiszących na ścianie, by na ślepo strzelić przez okienko.
Godfrey pochwycił go jednak za rękę:
– W takiej ciemności niepodobna celować, a na ślepą strzelaninę szkoda nabojów. Musimy czekać, aż się rozwidni!
Miał rację. Strzały mogły tak samo dosięgnąć zwierzęta dzikie, jak domowe, a większe było prawdopodobieństwo, że kula trafi któreś ze zwierząt domowych, gdyż było ich więcej. O ich ratunku niepodobna już było myśleć. Jeśli zresztą zginą, to można się spodziewać, że dzikie bestje nasycone, przed nastaniem dnia pomkną dalej, a wtedy będzie dość czasu się zastanawiać nad dalszemi środkami zabezpieczenia domostwa.
W ciemną noc jednak rozum nakazywał ukrywać przed drapieżcami obecność istot ludzkich. W ten sposób uda się może uniknąć ich napadu na domostwo!
Ponieważ Tartelett niezdolny był do rozumowania, więc nie pozostało nic innego, jak odebrać mu broń, co zresztą było rzeczą łatwą. Rozbrojony tancmistrz padł na swe posłanie, wyrzekając na podróże i podróżujących, psiocząc na warjatów, którym zachciewa się uganiać po świecie, zamiast żyć spokojnie i zażywać wszelkich wygód i rozkoszy.
Dwaj jego towarzysze znów zajęli stanowiska przy oknach, by być biernymi świadkami krwawej rzezi, której nie mogli przeszkodzić. Po pewnej chwili ścichło beczenie kóz i capów, może dlatego, że część została pożarta, a część uciekła poza palisadę, gdzie czekała je śmierć niezawodna. Dla mieszkańców wyspy będzie to strata niepowetowana, ale w tej chwili Godfrey zbyt był zajęty grozą chwili bieżącej, by się kłopotać o przyszłość.
Nie miał zresztą żadnego sposobu przeszkodzenia dziełu zniszczenia, dokonywanemu niemal w jego oczach.
Po jakiej godzinie ustały wściekłe wycia i ryki. Godfrey i Karefinotu wciąż jeszcze stali na czatach. Zdawało im się, że olbrzymie jakieś cienie przesuwają się wzdłuż palisady, a równocześnie odgłos innych kroków dobiegł ich uszu. Prawdopodobnie nowe stado drapieżców, zwietrzywszy krew, biegnie ku osadzie, by wziąć udział w obfitej uczcie. Wokoło drzewa Wilhelma rozpoczęło się bieganie, przy akompanjamencie głuchych ryków i gniewnych pomruków. Mężczyźni, oswoiwszy wzrok z ciemnością, rozróżniali cienie olbrzymich drapieżców, okrążających drzewo w dzikich podskokach. Więc całe stado zwierząt domowych nie starczyło do zaspokojenia ich głodu, czy żądzy krwi!
Godfrey i jego towarzysze stali bez ruchu. Jeśli będą się zachowywać całkiem spokojnie, to może się im przecież uda zmylić czujność dzikich bestyj i uniknąć napadu na domostwo.
Nieszczęśliwy przypadek zdradził jednak ich obecność, narażając na większe jeszcze niebezpieczeństwo.
Tartelett mianowicie, ulegając jakiejś halucynacji, przekonany, że tygrys wdrapuje się na okno, porwał rewolwer i nie wiedząc, co czyni, zanim Godfrey i Karefinotu zdołali mu wyrwać broń, wystrzelił w mrok… Kula przebita drzwi domostwa, spowodowując huk straszliwy.
– Nieszczęsny głupcze! – krzyknął Godfrey, rzucając się ku profesorowi pięknych form, któremu Karefinotu wyrwał już broń.
Zapóźno… Dzikie bestje, zaalarmowane wystrzałem, znów zaczęty ryczeć i wyć… Słychać było, jak potężne ich łapy z wściekłością szarpią korę drzew-olbrzymów… Uderzenia ich wstrząsały drzwiami domostwa, które nie były dość silne, by się oprzeć takim atakom.
– Brońmy się! – krzyknął Godfrey i ze strzelbą na ramieniu, wsypawszy do kieszeni pasa garść nabojów, znów zajął poprzednie stanowisko przy oknie.
Ku najwyższemu jego zdumieniu, Karefinotu uczynił to samo. Tak! Murzyn, który nigdy dotąd nie tknął był tej broni, zdjął ze ściany drugą strzelbę, naładował kieszeń nabojami i stanął przy drugiem oknie.
Zaczęła się strzelanina nie na żarty! Z obu okien padał jeden strzał po drugim! Przy błysku zapalonego prochu, obaj mężczyźni mogli rozróżnić swych napastników.
W obrębie palisady, z wściekłem wyciem, rozdrażnione strzałami, miotały się lwy, tygrysy, hyjeny i pantery, których mogło być ze dwadzieścia. Niektóre padały, ugodzone kulami, lecz potworne ich ryki, wywołane bólem zwabią najprawdopodobniej innych drapieżców… Słychać już nawet było ryki i wycia w pewnej odległości, z każdą chwilą bliższe i bliższe. Jak gdyby całą menażerję wypuszczono nagle na spokojną wyspę!
Nie oglądając się na Tarteletta, który i tak nie mógł się na nic przydać, obaj mężczyźni, którzy nie stracili zimnej krwi i rozwagi, starali się mierzyć celnie, by nie marnować nabojów strzelaniem na ślepo. Czekali przeto, aż jakiś dziki zwierz wyłoni się z mroku, a wtedy padał trafny strzał, jak miarkowali z wycia ugodzonego zwierzęcia…
Po upływie dalszego kwadransa zdawało się uciszać. Drapieżce postanowiły widać zaprzestać dalszego ataku, który tylu ich towarzyszy przypłaciło życie, a może czekały świtu, by wśród warunków bardziej sprzyjających ponowić szturm.
Na wszelki wypadek obaj mężczyźni trwali na swych stanowiskach. Murzyn posługiwał się bronią z taką samą zręcznością, jak Godfrey. Jeśli to był tylko zmysł naśladowczy, to prawdziwie godzien był najwyższego podziwu.
O drugiej po północy rozpoczął się nowy atak do drzewa, zacieklejszy, niż poprzednio. Niebezpieczeństwo się spotęgowało: pozycję we wnętrzu drzewa należało uważać za straconą. Ryki z pewnej oddali i tupot licznych łap zapowiadały zbliżanie się nowej gromady dzikich bestyj.
Teraz zaczęły się dobijać do drzwi domostwa, zwęszywszy ludzi. Nie mogło ulegać żadnej wątpliwości, że lada chwila, a drzwi runą pod naporem potężoych łap.
Godfrey i Murzyn zeskoczyli z okien. Już drzwi chwiały się bardzo silnie, a gorący oddech zawiewał przez ich szczeliny…
Godfrey przy pomocy Karefinota starał się je umocnić palami, na których wsparte były ich prycze, lecz okazało się, że na niewiele się to przyda. Za chwilę drzwi runą niewątpliwie, zwłaszcza, że drapieżce, zabezpieczone teraz przed strzałami, które nie mogły ich dosięgnąć w tej pozycji, ze zdwojoną siłą dobijały się do nich.
Godfrey stał przez chwilę bezradny. Jeśli drapieżce wtargną do wnętrza, to wszystka broń nie starczy do obrony przed rozjuszoną gromadą. Ze skrzyżowanemi rękoma stał nieruchomy. Widział, że drzwi coraz bardziej chwieją się w zawiasach i nic nie mógł uczynić! W chwili słabości przesunął ręką po czole, jakby pod wpływem rozpaczy. Ale momentalnie odzyskał panowanie nad sobą i krzyknął:
– Na gałęzie!… Chrońmy się na gałęzie!
Ręką wskazał wąskie wydrążenie, którem należało się dostać do rozwidlenia drzewa. Karefinotu, naśladując każdy jego ruch, chwycił także strzelbę i rewolwer i naładował sobie kieszenie nabojami. Teraz należy jeszcze skłonić Tarteletta, by wraz z nimi podążył na wyżyny, czego nigdy nie miał odwagi zrobić.
Rozglądnęli się po domostwie, lecz nigdzie nie było Tarteletta. Spojrzeli do góry i oto Godfrey dostrzegł parę gibkich nóżek, znikających właśnie w gąszczu gałęzi… Tartelett pierwszy pomyślał o ucieczce, gdy oni zajęci byli obroną domostwa.
– Na gałęzie! – zakomenderował Godfrey.
Był to jedyny sposób ratunku, bo tam zwierzęta za nimi nie podążą. A gdyby która z bestyj odważyła się wspinać za nimi, to przez wąski otwór najłatwiej będzie strzelać celnie.
Nie wspięli się ponad trzydzieści stóp, gdy we wnętrzu drzewa rozległy się wycia.
Gdyby się byli opóźnili o kilka sekund, byliby straceni. W paru susach dostali się na gałęzie, przywitani krzykiem przerażenia. Pochodził on z ust Tarteletta, który był przekonany, że pędzi za nim tygrys lub pantera! Utraciwszy ze strachu równowagę, nieborak zawisł na gałęzi, kurczowo trzymając się jej teraz rękami i nogami, by nie runąć.
Karefinotu pobiegł mu z pomocą, usadowił na mocnym konarze i na wszelki wypadek przywiązał go do niego pasem. Gdy Godfrey usiadł na konarze, tuż obok otworu, którym w razie potrzeby zamierzał posyłać strzały drapieżcom, Karefinotu zajął miejsce naprzeciw, również sposobiąc się do obrony.
I czekali.
Dzięki swej pozycji oblężeni mogli przypuszczać, że na razie nie grozi im niebezpieczeństwo.
Godfrey starał się zobaczyć, co dzieje się w domostwie, lecz zbyt było ciemno, by mógł widzieć na taką odległość. Z dochodzących go ryków wywnioskował jednak, że napastnicy wcale nie mają zamiaru się cofać.
Nagle, mogła być godzina czwarta, wokół drzewa stało się jasno, jak we dnie. Ta powódź światła pochodziła z wnętrza ich domostwa, a niebawem ostry gryzący dym zaczął się wzbijać otworem drzewa, dochodząc do gałęzi, na których się usadowili.
– Co się znów stać mogło? – wykrzyknął Godfrey.
Niedługo miał czekać na wyjaśnienie. Dzikie bestje, drepcąc po domostwie, rozrzuciły też ogień, płonący na ognisku i w okamgnieniu pożar objął sprzęty. Niebawem zaczęła się palić kora drzewa, wskutek czego drzewo Wilhelma stanęło w płomieniach.
Sytuacja była tak straszna, jak nigdy!
W świetle buchających płomieni wyraźnie rysowały się teraz sylwetki drapieżców, skaczących u stóp płonącego drzewa-olbrzyma.
Niemal równocześnie nastąpiła straszliwa eksplozja, wstrząsając drzewem od korzeni do samego wierzchołka.
W domostwie nastąpił wybuch prochu, na który padły iskry, a powietrze wypierane gwałtownie, niby gazy prochu strzelniczego ze strzelby, buchnęły w górę przez wydrążenie drzewa… Niewiele brakowało, a silny ten prąd byłby strącił Godfreya i Karefinota, a gdyby Tartelett nie był przymocowany pasem, to napewno byłby już leżał na ziemi z pogruchotanemi kośćmi.
Przerażone straszną eksplozją drapieżce, przeważnie ranne, co szybciej zaczęły zmykać.
Pożar tymczasem, wskutek wybuchu prochu, szerzył się z niesłychaną szybkością. Wydrążonem wnętrzem drzewa płomień buchał niby kominem, a niebawem począł też lizać gałęzie u rozwidlenia drzewa. Sucha kora trzaskała, jakby strzelano z kilku rewolwerów, a gryzący dym potężnym słupem wzbijał się ku górze. Olbrzymi płomień rozświetlał teraz nietylko całe otoczenie grupy drzew-olbrzymów, lecz także wybrzeże wyspy od Sztandarowego wzgórza do Zatoki Marzenia.
Niebawem płomień objął gałęzie w pobliżu miejsca, gdzie schronił się Godfrey z towarzyszami. Czyżby po uniknięciu tylu niebezpieczeństw mieli teraz paść pastwą pożaru, czy też jedynie ważąc się na skok śmiertelny z drzewa, ujdą otaczającym ich już zewsząd płomieniom?
W obydwu wypadkach śmierć ich czeka niechybna!
Godfrey natężał myśl, szukając jednak środka ocalenia, sposobu uniknięcia śmierci, zaglądającej im już w oczy. Niestety, żadnego nie widział już ratunku! Gałęzie płonęły, trzaskając przeraźliwie, a gęsty dławiący dym przyćmiewał pierwsze brzaski wschodzącego dnia.
W tej strasznej chwili nagle dał się słyszeć trzask, łoskot, huk… Drzewo, przepalone u korzeni, przełamało się u dołu i z okropnym łomotem runęło… Padając jednak, zatrzymało się na pniach sąsiednich drzew olbrzymów, gałęzie zaczepiły się wzajem i oplotły, powstrzymując dalszy upadek drzewa, które oto zawisło w powietrzu, podtrzymywane przez swych towarzyszy.
W chwili, gdy drzewo Wilhelma zachwiało się i runęło, Godfrey i jego towarzysze uważali się za straconych.
– Dziewiętnasty styczeń! – krzyknął nagle głos, który Godfrey natychmiast poznał, mimo całej grozy chwili…
To Karefinotu wykrzyknął te dwa słowa… Tak! Karefinotu wydał ten okrzyk w języku angielskim… którego dotychczas zdawał się nie znać i nie rozumieć…
– Co powiedziałeś? –zawołał Godfrey, osuwając się ku niemu po gałęziach.
– Co powiedziałem? – powtórzył Karefinotu. – Powiedziałem, że dziś musi przybyć pański wuj Kolderup, a jeśli nie przybędzie, to jesteśmy straceni.
tejże chwili, zanim Godfrey mógł jeszcze znaleść jakąkolwiek na te słowa odpowiedź, w niewielkiej odległości od drzewa Wilhelma rozległy się strzały. A równocześnie jakby na zamówienie lunął deszcz tak ulewny, że w ciągu paru minut ugasił płomienie, przerzucające się już na gałęzie drzew, na których wsparł się padający olbrzym…
Godfrey był oszołomiony tem błyskawicznem następstwem wypadków niesłychanych. Zwłaszcza tym ostatnim. Karefinotu, Murzyn Karefinotu mówi po angielsku jak rodowity Anglik i w dodatku zapowiada mu bliskie przybycie wuja Willa… I te nagłe odgłosy broni palnej, tuż w ich pobliżu… Co to wszystko znaczy? Czy może oszalał? Niewiele mu jednak pozostało czasu na roztrząsania.
Bo oto może w pięć minut po odgłosie strzałów, pod grupą drzew-olbrzymów wyłoniły się postacie majtków. W okamgnieniu Godfrey i Karefinotu zaczęli się osuwać po pniu drzewa, w którego wnętrzu jeszcze się srożył pożar. Zaledwie Godfrey dotknął stopą ziemi, gdy usłyszał, że go wołają po imieniu i to dwa głosy, z których każdy byłby poznał nawet w chwili najstraszniejszego lęku i niepokoju.
– Siostrzeńcze Godfreyu! Witaj mi!
– Godfreyu! Mój najdroższy!
– Wuj Wil!… Fina!… Wy tu! – wykrzyknął Godfrey, nawpół nieprzytomny…
W najbliższej sekundzie znalazł się w objęciach wuja i przyciskał do piersi narzeczoną… Tymczasem na rozkaz kapitana Turcotte, dwóch majtków wdrapało się na drzewo, by wyzwolić Tarteletta, którego z całym szacunkiem, należnym jego osobie, odwiązano od gałęzi.
Teraz zaczęły się pytania, odpowiedzi, wyjaśnienia, rzucane jak z procy.
– Wuj Wil! Skąd się wuj tu bierze?
– Tak, to ja! Przyjechaliśmy poprostu!
– Ale jakim sposobem odkryliście wyspę Finy?
– Co za wyspa Finy? Chcesz powiedzieć: wyspa Spencera – spokojnie odparł William W. Kolderup. – Cóż w tem trudnego? Wszak kupiłem ją przed rokiem!
– Wyspa Spencera!
– Której ty nadałeś moje imię, najdroższy? – spytała Fina.
– To nowe imię bardzo mi się podoba, niech-że więc odtąd będzie wyspa Finy – rzekł wuj. – Niemniej dla geografów musi nadal pozostać wyspą Spencera, odległą o trzy doby od San Francisco, na której umożliwiłem ci przeżycie losów Robinzona. Sądzę, że wyjdzie ci to na korzyść, mój siostrzeńcze!
– Ach, drogi wuju! Wuju Wilu, czy wuj mówi serjo? Jeśli tak, to tyle tylko mogę odpowiedzieć, że nie zasłużyłem wcale na taką karę! Ale w takim razie, co mam myśleć o rozbiciu „Marzenia”? Proszę mi to wyjaśnić…
– Zwykła komedja! – odparł William W. Kolderup, który nigdy w życiu nie był w tak znakomitym humorze. – „Marzenie” zanurzyło się pod wodą, zgodnie z rozkazem, jaki wydałem kapitanowi Turcotte. Oto cała tajemnica! Powiedziano ci, że okręt tonie, ale gdy wraz z Tartelettem znalazłeś się szczęśliwie na wybrzeżu, Turcotte kontr-parą zawrócił i w trzy dni później wylądował w zatoce San Francisco. A dziś, w dniu umówionym „Marzenie” znów nas przywiozło na wyspę Spencera. Oto wszystko!
– Więc nikt nie zginął wówczas? – spytał God-
– A łódź z dzikimi?…
– Komedja! Humbug zwyczajny! Zbudowano ją w moich warsztatach!
– A dzicy ludzie…?
– Przebrani, których na szczęście strzały twe nie frey.
– To się rozumie, że nikt! Chyba może ten nieszczęsny Chińczyk, który ukrył się na pokładzie i którego nie znaleziono…
trafiły!
– Ale Karefinotu?
– Mój wierny Jup Bras, polakierowany na czarno. Widzę, że znakomicie odegrał swą rolę Piętaszka!
– Tak! – potwierdził Godfrey. – Dwukrotnie mi ocalił życie przy spotkaniu z niedźwiedziem i tygrysem.
– Tygrys i niedźwiedź, to również postacie komedjowe! – zawołał William W. Kolderup, trzymając się za brzuch, trzęsący mu się od śmiechu. – Obydwa drapieżce, ślicznie opakowane w słomę, przybyły na wyspę równocześnie z Jup Brasem i jego towarzyszami!
– Ależ sam widziałem, że poruszały głową i łapami!
– Mechanizm! Jup Bras w nocy nakręcał sprężyny, na parę godzin przed wyjściem z tobą na polowanie!
– Co?! Więc… to… tak? – rzekł Godfrey nawpół do siebie, mocno upokorzony, że w ten sposób pozwolił się wywieść w pole.
– No tak! Inaczej byłoby ci zbyt dobrze na twojej wyspie i nie byłbyś się wcale czuł Robinzonem. Musiałem się więc postarać o jakieś wypadki wstrząsające!
– Skoro jednak wuj chciał nas wystawić na taką ciężką próbę, to proszę mi wytłómaczyć, poco mi przysłał ten nieoceniony kufer? – spytał Godfrey, odzyskawszy już dobry humor. Jak pogodzić jedno z drugiem?
– Kufer? Jaki kufer? – wykrzyknął William W. Kolderup. – Ja nigdy nie przysyłałem ci żadnego kufra!… Czyżby…? – Wuj Wil zwrócił się do Finy, która spuściła oczy.
– Więc tak!… Kufer ci posłała… W takim razie musiała mieć wspólnika – rozumował wuj Wil, odwracając się do kapitana Turcotte, który wybuchnął głośnym śmiechem.
– A jakże pan myśli, panie Kolderup? – jowialnie odparł stary marynarz. – Panu odmówić, to co innego, ale pannie Finie… Nie, ja tego nie potrafię! To też przed czterema miesiącami, kiedy mnie tu pan wysłał na inspekcję, zabrałem tę skrzynię dla pana Godfreya.
– Fino, moja najdroższa! – wykrzyknął Godfrey, a głos jego drżał wzruszeniem.
– Panie kapitanie! – ozwała się Fina tonem wyrzutu. – Wszak mi pan przyrzekł, że pan to zachowa w tajemnicy.
William W. Kolderup, potrząsając swą potężną głową, napróżno starał się ukryć głębokie wzruszenie. Gdy jednak Godfrey nie mógł się powstrzymać od śmiechu, słuchając wyjaśnień wuja, to Tartelett przeciwnie, czuł się głęboko urażony. Tak, jego duma osobista była bardzo dotknięta! On, profesor dobrego tonu i pięknych manier, mistrz Tartelett padł ofiarą podobnej mistyfikacji. Jego poczucie godności zostało w najwyższym stopniu obrażone. Majestatycznym krokiem podszedł do
– Mam nadzieję, że pan William Kolderup nie ze
wuja Wila i rzekł:
chce twierdzić, jakoby olbrzymi krokodyl, który omal mnie nie pozbawił życia, był również z tektury, a poruszał się dzięki kunsztownemu mechanizmowi?
– Krokodyl? – powtórzył wuj.
– Tak jest, proszę pana – potwierdził Karefinotu, którego za jego zgodą znów będziemy nazywać Jup Brasem. – Tak jest, prawdziwy krokodyl rzucił się na pana Tarteletta, a w mojej menażerji, którą odstawiłem na wyspę, nie było przecież tego jegomościa!
Teraz Godfrey opowiedział, jak to w ostatnich czasach pojawiły się nagle na wyspie najrozmaitsze drapieżce: lwy, tygrysy, hjeny i pantery, a także mnóstwo wężów jadowitych, gdy przez całe cztery miesiące nie było ani śladu dzikich zwierząt, ni gadów…
Teraz znów William W. Kolderup był całkiem zaskoczony, gdyż żadną miarą nie mógł zagadki tej rozwiązać. Od dawna było wiadomem, że wyspa Spencera zupełnie jest wolna od dzikich zwierząt, co zresztą potwierdził kontrakt kupna.
Tak samo nie wiedział, co myśleć o owym przez Godfreya widzianym tajemniczym dymie, wznoszącym się w rozmaitych punktach wyspy, a którego przyczyny nie mógł żadną miarą stwierdzić. Nic też dziwnego, że dowiedziawszy się, iż nie wszystko działo się na wyspie podług jego instrukcyj, uczuł pewne wzburzenie, o którem świadczył wyraz jego twarzy.
Co się tyczy Tarteletta, to nie należał on do ludzi, pozwalających wmawiać w siebie rozmaite rzeczy. Wierzył święcie w rozbicie okrętu i napad ludożerców i dzikich zwierząt, a przedewszystkiem za nic na świecie nie pozwoliłby umniejszyć swej sławy, że pierwszym strzałem położył był trupem przywódcę szczepu polinezyjskiego. Był nim wprawdzie jeden ze służących z pałacu Kolderup, który nie uczuwszy nawet muśnięcia kuli, doskonale odegrał rolę rannego, lecz Tartelett święcie wierzył, że na drugi świat wysłał ludożercę.
Wszystko się tedy wyjaśniło i wytłómaczyło aż do ważnej kwestji, skąd wzięły się na wyspie dzikie zwierzęta i skąd pochodził trzykrotnie widziany dym. Nawet William W. Kolderup, wcale nie skłonny do marnowania czasu i suszenia sobie głowy nad sprawami niepotrzebnemi, musiał się jednak nad tem zastanawiać. Niemniej, będąc człowiekiem praktycznym, odłożył rozwiązanie tej zagadki na później, a teraz zabrał się do spraw bliższych. Przeto zwracając się do Godfreya, rzekł:
– Kochany Godfreyu, ponieważ zawsze marzyłeś o wyspach, przeto sądzę, że nie zrobię ci przykrości, oddając wyspę Finy na wyłączną twą własność. Tak, ofiaruję ci ją z tem, że możesz tu rządzić, jak ci się żywnie podoba. Nie mam też zamiaru gwałtem cię stąd wyrywać. Możesz pozostać na wyspie przez całe życie i w dalszym ciągu być Robinzonem…
– Co? Ja miałbym tu zostać na całe życie? – wykrzyknął Godfrey.
W tej chwili podeszła doń Fina, pytając:
– Godfreyu, czy chcesz pozostać na swej wyspie?
– Raczej umrzeć! – zawołał tonem szczerości, wykluczającej wszelką wątpliwość. Po chwili jednak dodał:
– Tak! Zostanę na mojej wyspie, ale stawiam trzy warunki. Ujął rękę dziewczyny i wyrzekł dobitnie:
1. Ty, ukochana, musisz tu ze mną pozostać.
2. Wuj Wil musi się przenieść na naszą wyspę.
3. Pastor z „Marzenia” dziś nam jeszcze da ślub.
– Dobrze wiesz, że na okręcie niema pastora! – odparł wuj Wil. – Mam jednak nadzieję, że w San Francisco znajdziemy już duchownego, który nam odda tę drobną przysługę. Zdaje się zatem, że nie postąpię wbrew twym chęciom, jeśli wydam polecenie, by zaraz rano odbić od brzegów.
Wpierw jednak wuj i Fina pragnęli obejrzeć wyspę. Rychło też podążyli wszyscy na przechadzkę, kierując się przedewszystkiem ku strumieniu, wzdłuż grupy drzew-olbrzymów.
Niestety, z mieszkania w wydrążeniu drzewa nie pozostało ani śladu! Pożar zniszczył wszystko doszczętnie! Gdyby więc William W. Kolderup nie był się zjawił w samą porę, to nasi Robinzoni, pozbawieni dachu nad głową i sprzętów i naczyń i zapasów żywności, a przedewszystkiem otoczeni gromadami drapieżnych zwierząt, rychło byliby się rozstali z życiem!
– Kochany wuju – ozwał się Godfrey – pozwól sobie powiedzieć, że nietylko wyspie nadałem imię Finy, gdyż to olbrzymie drzewo, które nam przez szereg miesięcy użyczało schronienia, nosiło znów twoje imię.
– Wiec utniemy z niego gałązkę i zaszczepimy ją w naszym ogrodzie w San Francisco – odrzekł wuj.
Podczas spaceru po wyspie, parę razy przemknęło w oddali któreś z dzikich zwierząt, nie mając jednak odwagi rzucić się na cały oddział majtków.
Następnie podążyli wszyscy na pokład, a Tartelett zwrócił się do pana Williama W. Kolderup z prośbą, by mu pozwolił zabrać „jego krokodyla”, na co się zgodzono. Wszak Tartelett musi również mieć jakąś pamiątkę z okresu swego bohaterstwa.
Wieczorem siedziało całe towarzystwo w dużej kajucie „Marzenia”, wspaniałą ucztą święcąc powrót Godfreya z wyspy i jego zaręczyny z Finą.
Nazajutrz, dnia 20 stycznia, „Marzenie” pod komendą kapitana Turcotte odbiło od brzegów. Nie bez pewnego wzruszenia wpatrywał się Godfrey w znikające wybrzeże wyspy, na której przebył pięciomiesięczny okres ciężkich prób, których wspomnienie towarzyszyć mu miało przez całe życie.
Podróż odbywała się szybko. Morze było przecudne. Przy sprzyjającym wietrze nie trzeba było nawet rozpinać żagli. A tym razem Turcotte zmierzał prosto do celu, nie będąc zmuszonym do nakładania drogi, zmieniania kierunku, celem wystrychnięcia kogoś na dudka. Nie musiał też nocą wracać na to samo miejsce, z którego wypłynął rano, by tak krążyć w kółko, zamiast się posuwać naprzód.
Dnia 23 stycznia, około południa, „Marzenie” wjechało Złotą Bramą do Zatoki San Francisco i zarzuciło kotwicę naprzeciw Merchant Street.
I co się wtedy ujawniło?
Z dolnego pokładu okrętu wyszedł człowiek, któremu po raz wtóry udało się odbyć bezpłatną podróż „Marzeniem”. Nocą, kiedy statek stał na kotwicy, człowiek ten podpłynął niepostrzeżenie i ukrył się na spodzie okrętu.
– Kto był tym pasażerem?
Nie kto inny, jak nasz znajomy, Chińczyk Seng-Wu.
Teraz przystąpił do Williama W. Kolderup i tonem ugrzecznionym rzekł:
– Najuprzejmiej proszę o wybaczenie. Wsiadając na okręt, sądziłem, że zawiezie mnie do Szanghaju, dokąd pragnąłbym wrócić. Wobec tego, że znów wróciliśmy do San Francisco, opuszczam statek.
Zjawienie się Chińczyka wprawiło wszystkich w najwyższe zdumienie. Nikt nie wiedział, co odpowiedzieć intruzowi, patrzącemu na nich z uśmiechem.
– Chyba nie spędziłeś całych sześciu miesięcy na dnie statku? – wykrzyknął nareszcie William W. Kolderup.
– Nie! – odparł Seng-Wu.
– Więc gdzie tkwiłeś przez ten czas?
– Na wyspie.
– Ty? – wykrzyknął z kolei Godfrey.
– Tak! Ja!
– Więc ten dym…?
– To się rozumie. Musiałem przecież palić!
– Czemu nie spróbowałeś się do nas zbliżyć?
– Chińczyk lubi żyć samotnie – odparł Seng-Wu. – Sam sobie wystarcza i nie potrzebuje niczyjego towarzystwa.
Po tych słowach dziwaczny ten człowiek skłonił się przed Williamem W. Kolderup, skoczył na ląd i zniknął.
– Oto materjał na prawdziwego Robinzona! – zawołał wuj Wil. – Przyznasz, że nie jesteś do niego podobny – dodał, zwracając się do Godfreya. – Inna rzecz, że rasa anglo-saska niełatwo przełknie ludzi tego pokroju!
– Oto rozwiązanie jednej zagadki! – wykrzyknął Godfrey. – Dym pochodził z ognisk tego Chińczyka. Ale dzikie zwierzęta…?
– A mój krokodyl? – zagadnął Tartelett. – Mam nadzieję, że otrzymam jakieś wyjaśnienie!
Wuj William W. Kolderup przesunął ręką po czole, jak gdyby chciał odpędzić myśl irytującą. Bo prawdziwie był to powód dostateczny do irytacji, że ktoś odważał się krzyżować jego plany!
– I to się wyjaśni! – rzekł stanowczo. – Wszystko się odsłania temu, kto umie szukać.
W parę dni później odbyło się ogromnie wystawne wesele siostrzeńca i wychowanki Williama W. Kolderupa. Nietrudno się domyśleć, że młoda para była przedmiotem zachwytu i podziwu przyjaciół ogólnie znanego i szanowanego bogacza.
Przy tej sposobności profesor Tartelett prezentował cały swój szyk i wytworność i dobre maniery, a uczeń jego nie przynosił mu wstydu, mimo półrocznego pobytu na odludnej wyspie.
Tartelett wpadł na pewien pomysł. Wobec tego, że ku wielkiej jego rozpaczy, nie można było krokodyla wbić na szpilkę, jak motyla, postanowił go wypchać. Taki okaz, pięknie spreparowany, z rozwartą paszczą, przytwierdzony do sufitu, będzie piękną ozdobą pokoju i świadectwem bohaterstwa zacnego profesora, który dzięki odwadze Karefinota nie został pożarty.
Oddano więc krokodyla do preparatora, który po paru dniach przyniósł wypchanego potwora do pałacu Kolderup.
Wszyscy z zainteresowaniem oglądali potwora, który właśnie Tarteletta wybrał był sobie na befsztyk.
– Wszak panu wiadomo, panie Kolderup, skąd potwór ten pochodzi? – zwrócił się preparator do pana domu, prezentując mu rachunek.
– Nie! – odparł wuj Wil.
– Przecież pod pancerzem była etykieta.
– Etykieta? – wykrzyknął Godfrey.
– Proszę, oto jest! – rzekł preparator, wręczając Godfreyowi kawał skóry, na której było wypisane:
Nadawca: Hagenbeck z Hamburga…
Do pana J. R. Taskinar w Stockton
Stany Zjednoczone
William W. Kolderup, odczytawszy te słowa, wybuchnął hucznym śmiechem.
Teraz zrozumiał… W jednej chwili zrozumiał wszystko!
Jego przeciwnik J. R. Taskinar, nieszczęśliwy współzawodnik o kupno wyspy, przez zemstę sprowadził był od największego dostawcy menażeryj na obu półkulach cały ładunek dzikich zwierząt i gadów jadowitych, które nocą odstawił na wyspę Finy. Niewątpliwie wydał na to spory majątek, lecz udało mu się zrobić swemu znienawidzonemu rywalowi to, co podobno uczynili Anglicy z wyspą Martyniką, zanim ją oddali Francuzom.
W ten sposób wyjaśniła się ostatnia zagadka, związana z pobytem na wyspie Finy.
– Pomysł doskonały! – wykrzyknął William W. Kolderup. Ja sam nie byłbym wymyślił lepszego. Och, ten stary łotr Taskinar…
– Skoro jednak takie straszne drapieżce żyją na wyspie Spencera – poczęła Fina – to jakże…
– Na wyspie Finy! – poprawił Godfrey.
– Niechże będzie na wyspie Finy – z uśmiechem zgodziła się młoda małżonka. – Tak czy owak się będzie nazywać, to jednak mieszkać na niej niepodobna z powodu tych dzikich zwierząt.
– Phi! – zaśmiał się wuj Wil – więc zaczekamy z przesiedleniem się tam do czasu, aż ostatni lew zagryzie ostatniego tygrysa!
– Ale wtedy, najdroższa, nie będziesz się już obawiać spędzić tam ze mną paru tygodni? – zapytał Godfrey.
– Z tobą, kochany, nie obawiałabym się nigdzie! – odparła. – A wobec tego, że nie odbyłeś swej podróży dokoła świata…
– Więc odbędziemy ją teraz razem! – wykrzyknął Godfrey. – A gdyby złe losy zrobiły ze mnie kiedy prawdziwego Robinzona…
– To w każdym razie będzie ci towarzyszyć najwierniejsza z Robinzonek!
KONIEC.