Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział IV-VI)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć pierwsza

 

 

Rozdział IV

 

teraz czas zapoznać czytelnika z bohaterem niniejszego opowiadania.

Każdej soboty około godziny ósmej wieczorem, pan Antifer, mieszkaniec niewielkiej nadmorskiej mieściny, paląc krótką, zniszczoną fajkę, wpadał w gniew okropny, uspokajając się dopiero wtedy, gdy ulżył swym troskom na koszt swego sąsiada i przyjaciela, Gildas Trégomain.

Skądże jednak pochodził gniew pana Antifera? Oto powodem tego rozdrażnienia było to, że ów mąż nie mógł znaleźć tego, czego szukał w starym atlasie, którego jedna geograficzna mapa była skreślona podług sferycznego rzutu Mercadora.

ant10.jpg (180862 bytes)

– Przeklęta odległość tego punktu od równika! wołał z uniesieniem. Przeklęta odległość i szerokość geograficzna!.. Gdyby nawet przechodziła przez ognisko Belzebuba, muszę się zdecydować iść za nią od jednego końca do drugiego!

Lecz zanim wprowadził ten zamiar w wykonanie, pan Antifer drapał paznogciem linię, wskazującą tę szerokość. To też mapa była pokreślona ołówkiem i podziurawiona igiełką kompasu, jak sitko od kawy.

Szerokość geograficzna, na którą gradem sypały się wyrzekania pana Antifera, była oznaczona w ten sposób na kawałku pożółkłego pergaminu, który mógłby rywalizować tkaniną hiszpańskiego sztandaru:

24 stopnie 37 minut – północ.

Poniżej widać było te słowa, śkreślone czerwonym atramentem na rogu pergaminowej ćwiartki:

„Polecam uroczyście mojemu chłopcu, aby o tem nigdy nie zapomniał.”

Pan Antifer, czytając te wyrazy, wołał zazwyczaj:

– Bądź spokojny, poczciwy ojcze, ja o tem nigdy nie zapomniałem… i nie zapomnę nigdy o tej szerokości geograficznej! Ale niech mnie błogosławią moi trzej patronowie, których imiona dano mi na chrzcie świętym, jeżeli rozumiem, do czego to może służyć!

Tegoż wieczora dnia 23 lutego 1862 roku, pan Antifer uniósł się zwykłym gniewem. Klął jak majtek, siedzący na bocianiem gnieździe, z którego rąk wysunęła się lina; gniewał się na fajkę, która mu zgasła ze dwadzieścia razy i którą zdołał zapalić, zużywszy pudełko zapałek. Wnet cisnął w jeden kąt atlas, w drugi krzesło, stłukł muszlę, ozdabiającą kominek i tupiąc nogą z taką siłą, że aż drżały belki w suficie, krzyknął głosem, który mógł stłumić nawet ryk burzy:

– Nanon!… Eliza!… wołał, robiąc sobie tubę z kawałka zwiniętej tektury.

Eliza i Nanon, jedna zajęta robotą na drutach, a druga szyciem, siedziały w kuchni. Słysząc jednak hałas, uznały za właściwe położyć kres tej domowej burzy.

Dom, który pan Antifer zamieszkiwał w Saint-Malo, był starym lecz trwałym, bo zbudowanym z granitu. Front jego wychodził na ulicę Hautes-Sailes; dwa piętra zawierały każde po dwa pokoje. Wyższe piętro wznosiło się tuż ponad drogą, biegnącą po wale miejskim poza domem. Granitowe mury grube były i mocne, tak, że w dawnych czasach mogły się opierać pociskom wojennym, okna miały kraty żelazne, drzwi były grube dębowe, okute żelazem i zaopatrzone w młotek, którego uderzenia słychać było o wiorstę odległym Sain-Servan, gdy stukał nim pan Antifer. W dachu, krytym łupkami, znajdowały się otwory, przez które nieraz było widać lunetę starego marynarza, odpoczywającego po pracowitem dniu. Dom ten wyglądał w połowie na więzienie, w połowie na domek wiejski. Widok z niego roztaczał się prześliczny, na lewo na Grand-Bey, Cézembre, przylądek Decollé i Trehel; na lewo, na tamy sypane z gruzu, piasku i kamieni dla osłabienia pędu fal, na ujście rzeki Rance, wybrzeże Dinard, aż do szarawej kopuły Saint-Servan.

Niegdyś Saint-Malo było wyspą i być może pan Antifer żałował tych czasów, w których mógł się uważać za mieszkańca wyspy, lecz obecnie było półwyspem i może być, że tak było lepiej. Zresztą każdy może czuć się dumnym, będąc dziecięciem tego starożytnego grodu Armoryki, który dał Francyi tylu wielkich ludzi, a pomiędzy innymi Duguay-Trouin, którego posągowi kłaniał się zawsze godny marynarz, ile razy przechodził przez skwer. Tutaj też żyli Lamennais, który pana Antifera wcale nie obchodził i Chateaubriand, którego znał tylko ostatnią pracę, czyli skromny i dumny zarazem grobowiec, wzniesiony na wysepce Grand-Bey i noszący nazwisko sławnego pisarza.

Pan Antifer, trzech imion, Piotr-Servan-Malo, miał wtedy 46 lat. Od półtora roku wycofał się już ze służby, a dochody wystarczały mu na utrzymanie się z rodziną.

Miał kilka tysięcy franków rocznego dochodu, tyle bowiem zysku przynosił mu zawód marynarza. Dowodził dwoma czy trzema kupieckimi statkami, których głównym miejscem pobytu był zawsze port Saint-Malo. Okręta te, należące do domu handlowego Baillif i Spółka, odbywały żeglugę wzdłuż brzegów po kanale La-Manche, morzu Północnem, Baltyckiem, a nawet Sródziemnem. Zanim jednak doszedł do tego stanowiska, Piotr Antifer zwiedził nie mało świata, jako prosty marynarz. Żeglarz z niego był doskonały, wytrwały i surowy dla siebie i dla drugich. Nie oszczędzał się nigdy, był odważnym, nie cofał się przed żadną przeszkodą i z uporem, właściwym Bretończykom, trwał zawsze przy swojem.

Czy żałował morza?.. Nie, ponieważ wycofał się ze służby, będąc jeszcze w sile wieku. A może zdrowie nie pozwalało mu na dłuższe poświęcanie się tak ciężkiemu zawodowi?.. Bynajmniej, pan Antifer był zdrów i silny, jak gdyby wykuty z granitu, którego pokłady leżały na wybrzeżach armorykańskich.

W istocie, dość było spojrzeć na niego, aby się przekonać, że zdrów był zupełnie, dość było uścisnąć jego rękę, aby mieć dowód jego siły. Piotr Antifer był wzrostu średniego, ale muskularny i barczysty; głowa jego przypominała kształtem pochodzenie celtyckie; włosy rudawe, krótko przystrzyżone, otaczały twarz, ogorzałą od słońca i wichrów morskich; wązki zarost, wychylający się z pod brody, łączył się z włosami i twardy był jak mech, rosnący na skałach. We włosach i brodzie połyskiwały srebrzyste nitki. Pod gęstym łukiem brwi czarne oczy błyszczały jak dyamenty i zdawały się ciskać błyskawice; nos był dosyć długi i wydatny, zęby zdrowe i mocne; w prawem uchu tkwił kolczyk miedziany. W ruchach postaci znać było, że potrafił opierać się kołysaniom okrętu, że muskuły jego są tak silne, jak rózgi rzymskiego liktora; że jest istotą, posiadającą żelazne zdrowie, która może dobrze jeść i pić i ma nadzieję długo jeszcze cieszyć się dobrem zdrowiem. Ale zato temperament pana Piotra-Servan-Malo Antifera odznaczał się nadzwyczajną drażliwością nerwową.

Na przykład dzisiejszego wieczora gniewał się i unosił do tego stopnia, że zdawało się, iż mury domu drżą w posadach, jak gdyby burza szalała u jego stóp, lub przypływ morza był tak silny, jak w czasie porównania dnia z nocą, gdy woda wznosi się na pięćdziesiąt stóp wysokości i pokrywa pianą połowę miasteczka.

Nanon, wdowa Le Goât, miała lat czterdzieści ośm i była siostrą naszego hałaśliwego marynarza. Mąż jej, właściciel skromnej posiadłości i oficyalista w domu handlowym Le Baillif i Spółka, umarł wcześnie, pozostawiając jedyną córkę Elizę, którą zaopiekował się wuj Antifer, spełniający obowiązki opiekuna sumiennie i gorliwie. Nanon była poczciwą kobietą, kochała brata, lecz obawiała go się i drżała przed jego gniewem.

Eliza była ślicznem dziewczęciem z płowymi włosami i błękitnemi oczami. Twarz jej wyrażała rozum, postać odznaczała się wdziękiem. Dziewczyna miała więcej odwagi niż matka i nieraz ośmieliła się opierać surowemu opiekunowi.

Zresztą wuj kochał ją bardzo i pragnął, aby była najszczęśliwszą. Ale kto wie, czy jego pojęcia o szczęściu zgadzały się z pojęciami jego siostrzenicy.

Obie kobiety ukazały się na progu pokoju. Jedna z drutami w ręku, druga z żelazkiem do prasowania.

– Co się stało? zapytała Nanon.

– Ah! ta szerokość geograficzna!.. Ta przeklęta szerokość! odpowiedział pan Antifer.

Kończąc te słowa, stuknął się tak silnie pięścią w głowę, że każda inna, mniej wytrwała czaszka, zdruzgotałaby się od takiego uderzenia.

– Mój wuju, odezwała się Eliza, czy to jest słuszny powód, abyś dlatego, że ta szerokość geograficzna zajmuje i niepokoi twój umysł, niszczył i przewracał wszystko w pokoju?

Mówiąc to, schyliła się po atlas, leżący w kącie pokoju, podczas gdy Nanon zbierała odłamki muszli, rozrzucone po podłodze, jakby je poszarpał wybuchowy materyał.

– Czy to ty, wuju, rozbiłeś tę muszlę? zapytała nieśmiało Eliza.

– Tak, to ja, lecz gdyby kto inny zrobił mi taką szkodę, nie życzyłbym nikomu, aby się znalazł choć na chwilę w jego skórze.

– A dlaczego cisnąłeś ją na ziemię, wuju?

– Dlatego, że dłoń mnie świerzbiła i musiałem na czemś wywrzeć mój gniew!

– Ta muszla była podarunkiem naszego brata, zaczęła Nanon, źle więc uczyniłeś…

– Chociażbyś mi to do jutra powtarzała, że źle zrobiłem, muszla się nie naprawi!

– Co powie mój kuzyn Julian? zawołała Eliza.

– Nic nie powie i dobrze zrobi, że nic nie powie, odpowiedział pan Antifer, który doznał w tej chwili wielkiej przykrości z powodu tego, że miał przed sobą tylko dwie kobiety, na które nie mógł gniewać się bardzo, a gniew taki przyniósłby mu ulgę.

– Ale naprawdę, gdzie jest obecnie Julian? zapytał po krótkiej chwili milczenia.

– Wszak wiesz, mój wuju, że pojechał do Nantes, odpowiedziała młoda dziewczyna.

– Do Nantes?.. Cóż znowu!.. A cóż on tam robić będzie w Nantes?

– Przecież sam go wysłałeś, mój wuju, aby zdał egzamina na kapitana, któryby mógł odbywać dalekie podróże.

– Kapitan, któryby mógł odbywać dalekie podróże! mruknął pan Antifer. Czy to nie dość byłoby dla niego, aby był tak jak ja kapitanem statków, które żeglują wzdłuż brzegów?

– Mój bracie, odezwała się nieśmiało Nanon, Julian zastosował się do twego zdania… ty sam chciałeś…

– A więc cóż z tego, że ja chciałem? czy to słuszny powód?… A gdybym ja nie chciał, czy on byłby nie pojechał do Nantes?… Zresztą on się obetnie na egzaminie…

– Nie, mój wuju.

– Ależ tak, moja siostrzenico, a jeśli tak się stanie obiecuję mu uprzejme przyjęcie.

Z tej rozmowy można wnosić, jak trudnem było porozumienie się z tego rodzaju człowiekiem. Raz nie chciał, aby Julian zdawał egzamin na kapitana wyższego stopnia, drugi raz oburzał się na samo przypuszczenie, że egzamin może się nie udać. A w takim razie chłopak miałby się z pyszna; dostałoby się z pewnością i panom, którzy go egzaminowali, kilka niezbyt pochlebnych wyrazów.

Ale Eliza miała to przekonanie, że taki roztropny i pilny chłopiec musi dobrze zdać egzamina.

Julian był siostrzeńcem pana Antifera, który był opiekunem chłopca aż do jego pełnoletności. Julian został sierotą, będąc jeszcze dzieckiem; najpierw stracił matkę, a w kilka lat ojca i został na łasce wuja. Ojciec jego był porucznikiem na okręcie, wuj kapitanem, nic więc dziwnego, że chłopiec obrał sobie także zawód marynarza. Pan Antifer nie wątpił również jak Eliza, że Julian zda egzamin na kapitana, lecz był dziś w tak złym humorze, że nawszystko zapatrywał się ze złej strony.

Wuj w głębi duszy był dumnym z Juliana. Chłopiec bowiem znał doskonale swoje rzemiosło: był najpierw chłopcem okrętowym na statkach kupieckich domu handlowego Le Baillif i Spółki, potem marynarzem w służbie państwa i przez trzy lata porucznikiem w marynarce handlowej. Nie zbywało mu więc ani na praktyce, ani na teoryi.

Przez kilka chwil pan Antifer przechadzał się po pokoju, a w oczach jego połyskiwały błyskawice gniewu, dowodzące, że burza nie minęła jeszcze i że lada chwila może paść piorun. Gdy spoglądał na barometr, zawieszony na ścianie, gniew jego zdawał się wzmagać jeszcze bardziej, może dlatego, że barometr wskazywał stałą pogodę.

– A zatem Julian nie powrócił? zapytał wreszcie, zwracając się do Elizy.

– Nie, mój wuju.

– Wszak jest już dziesiąta?

– Nie jeszcze, mój wuju!

– Zobaczysz, że się spóźni na pociąg!

– Nie, mój wuju!

– Cóż to, czy nie przestaniesz mi zaprzeczać?

– Nie, mój wuju.

Pomimo rozpaczliwych znaków, jakie jej dawała Nanon, dziewczyna nie miała zamiaru ustąpić wujowi.

Teraz naprawdę można się było spodziewać gwałtownej burzy i piorunów gniewu pana Antifera. Ale czyż nie było jakiego konduktora, któryby mógł zwrócić na siebie elektryczność, nagromadzoną w osobie pana Antifera?

Owszem, był sposób zapobieżenia złemu. To też, gdy pan Antifer zawołał donośnym głosem: – Zawołajcie mi Trégomain! – obie kobiety spełniły natychmiast ten rozkaz.

Wybiegły szybko z pokoju, wyszły na ulicę i udały do mieszkania sąsiada Trégomain.

– Ah! Boże! aby tylko był w domu, powtarzały sobie z trwogą.

Na szczęście Trégomain był u siebie i w pięć minut później znalazł się w obecności pana Antifera.

Gildas Trégomain miał przeszło lat pięćdziesiąt i był również starym kawalerem, jak pan Antifer, żeglował także i wycofał się ze służby. Ale na tem się kończy podobieństwo; gdyż Trégomain o tyle jest spokojny, o ile Antifer trudny w stosunkach z ludźmi. I nie tylko pod względem usposobienia moralnego, lecz i pod względem fizycznym dwaj przyjaciele jeszcze większą stanowili sprzeczność. Pomimo to jednak łączyła ich przyjaźń szczera, chociaż obowiązki, jakie ona nakładała, bywały nieraz uciążliwe z takim, jak pan Antifer człowiekiem.

Powiedzieliśmy, iż pan Antifer żeglował także, ale są żeglarze i żeglarze. Pan Antifer zwiedził wszystkie znaczniejsze morza na kuli ziemskiej, będąc w służbie rządowej i handlowej i potem dopiero został kapitanem na okrętach, żeglujących wzdłuż brzegów. Ale inaczej rzecz się miała z jego sąsiadem. Gildas Tregomain, jako syn wdowy, wolny od służby rządowej, nie był nigdy na morzu.

ant11.jpg (177512 bytes)

Widział kanał La Manche z wyżyn Cancale i przylądka Trehel, ale nigdy nie pływał dalej. Życie spędził na statku, przeznaczonym do żeglugi na rzekach. Naprzód był szyprem, a później właścicielem statku „Piękna Amelia” i pływał w góry lub w dół rzeki Rance, od Dinard do Dinan, z Dinan do Plumaugat, skąd powracał z ładunkiem desek, wina albo węgla, stosownie do żądań. Zaledwie znał inne rzeki z bliższych departamentów, jak n. p. z Cotes-du-Nord. Trégomain był człowiekiem łagodnym, jak przystało na marynarza, żeglującgo po wodach słodkich; Antifer zaś prawdziwym wilkiem morskim, który przesiąkł słoną wodą oceanu. Obecność pana Trégomain zbawiennie oddziaływała na Antifera.

Gildas Trégomain mieszkał w ślicznym i miłym domku, zbudowanym o sto kroków od domu pana Antifera, przy końcu ulicy Toulouse, także w pobliżu wałów. Widok z tego domku był na ujście rzeki Rance, podczas gdy z okien domu Antifera widać było morze.

Trégomain był to tęgi, gruby i wysoki mężczyzna; ręce i nogi miał duże i muskularne; w istocie obdarzony też był siłą herkulesową, lecz nigdy jej nie nadużył dlatego, że był z natury delikatny i łagodny. Ściskając nawet dłoń przyjaciela, czynił to ostrożnie i uważnie, aby nie zgnieść jego ręki w olbrzymiej swojej prawicy. Ubierał się zazwyczaj w kamizelkę z guzikami ze słoniowej kości i brunatną luźną bluzę.

Z powierzchowności można go było porównać do prassy hydraulicznej, która rozpłaszcza najgrubsze blachy.

Nad szerokiemi ramionami wznosiła się duża głowa, pokryta gładko rozczesanymi włosami; twarz pulchną i dużą otaczały rzadkie faworyty, a rozjaśniał ją uśmiech swobodny i szczery, ukazujący zdrowe i białe zęby – i łagodne spojrzenie błękitnych oczu. Cera jego twarzy miała odcień cegły, ale nie była tak ciemna, jak u marynarzy, przebywających na oceanie.

Takim był Gildas Trégomain, a każdy, kto na niego spojrzał, zaliczał go do rzędu tych uprzejmych ludzi, którym można powiedzieć: „Przyjdź pan o tej godzinie, zrób pan to a to,” gdyż można było być pewnym, że nie zdobędzie się na odmowę i każdemu w miarę możności odda przysługę. Był on jak skała, o którą rozbijały się bezkarnie burze gniewu pana Antifera. Gdy Antifer był rozdrażniony, natychmiast wołano jego sąsiada.

Trégomaina lubili wszyscy w domu, Nanon, Julian i Eliza, która bez ceremonii całowała jego pulchne policzki.

Tego dnia około godziny w pół do piątej po południu, Trégomain, wezwany przez kobiety, wchodził na pierwsze piętro po schodach, które trzeszczały pod ciężarem jego ciała. Wkrótce znalazł się w obecności pana Antifera.

 

Rozdział V

 

! jesteś przecie, mój panie, zaczął pan Antifer.

– Przyszedłem natychmiast, gdy się dowiedziałem, że mnie wezwałeś…

– O! dużo chyba czasu upłynęło od tej chwili!

– Tyle, ile potrzeba było, abym tu przyszedł.

– Doprawdy! to chyba przypłynąłeś na swoim statku, zwanym „Piękną Amelią!

Gildas Trégomain nie odpowiedział nic na tę złośliwą przymówkę, która miała na celu porównanie wolnego ruchu statków rzecznych z szybkim ruchem kupieckich statków, krążących wzdłuż brzegów morskich. Zrozumiał, że przyjaciel był w złym humorze, a ponieważ to się często zdarzało, postanowił podług zwyczaju znieść wszystko cierpliwie.

Pan Antifer podał mu jeden palec, który Gildas uścisnął zlekka.

– Do licha! nie tak mocno! zawołał pan Antifer, ściskasz, jak gdyby żelaznemi kleszczami!

– Przepraszam cię, nie zrobiłem tego naumyślnie.

– Jeszczeby tego brakowało!

Tu ruchem ręki pan Antifer zaprosił pana Gildas Trégomain, aby zajął miejsce przy stole, umieszczonym w pośrodku pokoju.

Właściciel statku rozsiadł się wygodnie na krześle i położył na kolanach dużą bawełnianą chustkę do nosa w niebieskie i czerwone kwiaty, z kotwicami na każdym rogu.

Te kotwice drażniły pana Antifera, który wzruszał z politowaniem ramionami.

– Na co kotwice, mawiał, szkoda, żeś jeszcze nie kazał sobie wyrysować wysokiego masztu wraz z bocianiem gniazdem.

– Napijesz się koniaku? zapytał pan Antifer.

– Wszak wiesz, mój przyjacielu, że ja nigdy nic nie piję.

Pomimo tej odpowiedzi pan Antifer nalał koniaku we dwa kieliszki, gdyż podług zwyczaju, przyjętego już od lat dziesięciu, wypijał swój kieliszek, a potem kieliszek Gildas Trégomain.

ant12.jpg (192863 bytes)

– A teraz porozmawiajmy, rzekł.

– O czem? odparł właściciel statku, chociaż doskonale wiedział, po co wzywał go pan Antifer.

– O czem, przyjacielu? powtórzył pan Antifer. A o czemże innem moglibyśmy rozmawiać, jeśli nie o…

– Masz słuszność! Czy znalazłeś pod tą sławną szerokością ów punkt, który cię tak zaciekawia?

– Czy znalazłem?… Ale jakże chcesz, abym go mógł znaleźć?.. Czy wtedy, gdy słucham paplaniny tych dwóch kobiet, ograniczonych do wysokiego stopnia?

– Dlaczegóż się wyrażasz w ten sposób o dobrej Nanon i ładnej Elizie.

– O! ja wiem, że ty zawsze trzymasz ich stronę przeciwko mnie… Ale nie o to mi chodzi w tej chwili… Minęło już lat ośm, gdy ojciec mój Tomasz umarł i ośm lat ciągnie się ta sama kwestya, nie posuwając się ani na krok naprzód… Musi się to przecież raz skończyć!

– Co do mnie, odparł Trégomain, mrugając oczami, skończyłbym to zaraz, nie zajmując się już więcej tą kwestyą.

– Doprawdy, przyjacielu, doprawdy! A polecenie, jakie ojciec uczynił na łożu śmierci, nic nie znaczy?.. Zdaje mi się, że takie rzeczy są święte!

– Smutna to rzecz, że poczciwy człowiek przed śmiercią nie powiedział czegoś więcej, że nic więcej nie wiedział… Do licha! czy i ja dojdę do grobu, nie dowiedziawszy się niczego więcej.

Gildas Trégomain chciał właśnie odpowiedzieć, że to przypuszczenie było bardzo prawdopodobne a nawet pożądane. Powstrzymał się jednak w porę, aby nie podniecić rozdrażnienia swego gwałtownego przyjaciela.

Tu musimy zrobić wzmiankę i udzielić niektórych wyjaśnień, co do zdarzeń, jakie miały miejsce na kilka dni przed śmiercią Tomasza Antifera.

Był to rok 1854, którego końca nie miał doczekać stary marynarz. Czując się już bardzo chorym, zwierzył się przed synem, opowiadając mu o pewnem zdarzeniu, którego tajemnicy nie mógł nigdy odgadnąć.

Pięćdziesiąt pięć lat temu, w roku 1799, Tomasz Antifer we wschodniej kompanii kupieckiej przepływał wzdłuż brzegów Palestyny, właśnie tego dnia, gdy Bonaparte kazał rozstrzelać więźniów z Jaffy. Jeden z tych nieszczęśliwych, schronił się na skałę, oczekując tam pewnej, nieuniknionej śmierci, lecz został w nocy znaleziony przez francuskiego marynarza Tomasza Antifera, który go wziął na swój okręt i pielęgnował starannie. Po upływie dwóch miesięcy ranny odzyskał zdrowie.

Ocalony więzień wyznał swemu zbawcy, kim był rzeczywiście. Nazywał się Kamylk-Pasza i był rodem z Egiptu. Żegnając się z poczciwym Tomaszem Antiferem, zapewnił go, że nigdy o nim nie zapomni i że nadejdzie chwila, w której otrzyma od niego dowody wdzięczności.

Tomasz Antifer, po rozstaniu się z Kamylk-Paszą, odbywał w dalszym ciągu dalekie morskie podróże, a chociaż myślał nieraz o przyrzeczeniu człowieka, któremu ocalił życie, doszedł wreszcie do przekonania, że obietnice te nigdy się nie ziszczą i że lepiej zrobi, jeśli wcale o nich myśleć nie będzie.

Wreszcie stary marynarz wycofał się ze służby i osiadł w Saint-Malo, zajmując się już tylko wykształceniem syna swego Piotra w zawodzie marynarza. Miał wtedy Tomasz Antifer lat sześćdziesiąt siedem, gdy w czerwcu 1842 roku otrzymał jakiś list, pisany po francusku, a pochodzący zapewnie z Egiptu, jak można było wnosić z pieczątek pocztowych. List był następującej treści:

„Kapitan Tomasz Antifer proszony jest, aby zapisał w swoim notatniku następującą szerokość geograficzną: 24 stopnie 59 minut na północ. Szerokość ta zostanie uzupełniona długością geograficzną, o której wiadomość przesłaną mu będzie później. Niech kapitan także tego nie zapomni i zachowa te wiadomości w tajemnicy, gdyż chodzi tu dla niego o interes wielkiej wagi. Olbrzymia summa w złocie, brylantach i kosztownych kamieniach, którą ten dokument zapewni mu w przyszłości, będzie tylko sprawiedliwą nagrodą za przysługi, jakie oddał niegdyś więźniowi z Jaffy.”

List ten miał za podpis tylko podwójne K, stanowiące monogram.

Można sobie łatwo wyobrazić, że taka wiadomość podnieciła wyobraźnię starego marynarza, który był godnym ojcem swego syna. Po trzydziestu trzech latach Kamylk-Pasza przypomniał sobie o swoim zbawcy! Prawda, że namyślał się długo, ale być może, że nieprzezwyciężone przeszkody zatrzymywały go w Syryi, której stanowisko polityczne dopiero zostało ostatecznie określone w roku 1840 przez traktat, zawarty w Londynie na korzyść sułtana w dniu 15 lipca.

Teraz Tomasz Antifer wiedział o pewnej szerokości geograficznej, która przechodziła przez pewien punkt kuli ziemskiej, gdzie Kamylk-Pasza ukrył skarb, jaki przeznaczał dla niego. Ale jaki to był ów skarb? W jego przekonaniu musiał zawierać miliony. Zmuszony był jednak całą tę kwestyę zachować w głębokiej tajemnicy, aż do chwili, gdy przybędzie tajemniczy poseł z drugą wiadomością. Posła tego spodziewał się codzień, lecz nie wspominał o tem nikomu, nawet synowi.

I czekał tak cierpliwie przez lat dwanaście, nie przypuszczając, aby miał unieść ze sobą do grobu tę tajemnicę, aby miał zakończyć dni swoje, nie doczekawszy się posła od paszy.

Wreszcie postanowił powierzyć tajemnicę jedynemu swemu synowi Piotrowi-Servan-Malo, któremu służyło prawo korzystania z majątku, przeznaczonego dla jego ojca. W roku 1854 stary marynarz miał już lat ośmdziesiąt jeden i, czując się blizkim śmierci, objawił swemu spadkobiercy o zamiarach Kamylk-Paszy. Kazał mu przysiądz, tak jak to niegdyś żądano od niego, aby nigdy nie zapomniał o tej szerokości geograficznej i zachował starannie list, podpisany podwójnem K, i żeby czekał z ufnością zjawienia się posła.

Wkrótce po tem wyznaniu ów człowiek umarł, szczerze opłakiwany przez rodzinę i znajomych.

Poznaliśmy już pana Antifera, możemy więc z łatwością wyobrazić sobie, jak potężne wrażenie uczyniła w jego umyśle wiadomość, udzielona mu przez ojca. Całą jego istotę ogarnęło gorące pragnienie zdobycia tych milionów, które przez tyle lat były marzeniem jego ojca. Kamylk-Pasza przedstawiał mu się jak nabab z Tysiąca i jednej nocy. Odtąd śnił i marzył o złocie i drogich kamieniach, ukrytych w jaskini Ali-Baby.

Ale wrodzona jego niecierpliwość i nerwowość nie pozwoliła mu być tak wytrwałym i powściągliwym, jak jego ojciec. Czekać dwanaście lat, nie mówiąc ani słowa, nie zwierzając się nikomu, nie czyniąc nic, aby się dowiedzieć, co się stało z osobą, która podpisała list tajemniczy monogramem K, – mógł tak postąpić ojciec, ale syn nie potrafił tak panować nad sobą. To też zaraz w roku 1855, żeglując po morzu Śródziemnem, Piotr Antifer zatrzymał się w Aleksandryi i tutaj ze zręcznością tak wielką, do jakiej tylko był zdolny, zaczął się wypytywać o Kamylk-Paszę.

Czy istniał on w rzeczywistości?.. Nie podlegało to wątpliwości żadnej, jeżeli nieboszczyk jego ojciec miał w ręku list Kamylk-Paszy. Ale czy pasza żył dotychczas?..

Było to ważne pytanie, którego wyjaśnieniem pan Antifer postanowił zająć się niezwłocznie. Lecz wiadomości, jakie zebrał, nie były bynajmniej pocieszające. Kamylk-Pasza przepadł już od lat dwudziestu, i nikt nie umiał powiedzieć, co się z nim stało.

Był to fatalny cios dla marzeń pana Antifera; nie zwątpił jednakże zupełnie. Wprawdzie tu nikt nie wiedział o poszukiwanym paszy, ale list, wysłany przez niego, dowodził, że w roku 1842 żył jeszcze. Wydalił się zaś z kraju zapewne dla jakichś tajemnych przyczyn, których wyjawić nie chciał nikomu.

Skoro więc nadejdzie stosowna chwila, poseł jego zjawi się i zawiadomi pana Antifera o upragnionej długości geograficznej. Tak sobie tłómaczył pan Antifer.

– Ponieważ ojciec nie żyje, ja więc przyjmę tego posła, ma się rozumieć jak najuprzejmiej, powtarzał sobie w duchu.

Powróciwszy do Saint-Malo, pan Antifer nie pisnął o tem wszystkiem ani słówka do nikogo, chociaż taka powściągliwość niezmiernie dużo go kosztowała. Potem odbywał jeszcze rozmaite podróże; wreszcie w roku 1857 wycofał się ze służby i żył w kółku rodzinnem.

Ale jakież to było życie?… Nieznośne, którego jedynem zajęciem było ściganie zwodniczej mrzonki! Te 24 stopnie i te 59 minut unosiły się około jego głowy, jak natrętne owady.

Wreszcie pan Antifer nie mógł już dłużej utrzymać języka za zębami i powierzył swoją tajemnicę siostrze, siostrzenicy, siostrzeńcowi i swemu przyjacielowi Gildas Trégomain.

To też wiadomość o tej tajemnicy rozeszła się nie tylko po mieście, ale doszła aż do Servan i Dinard. Wszyscy wiedzieli, że któregobądź dnia olbrzymia książęca fortuna spadnie na pana Antifera i że ten majątek nie może mu się wymknąć z ręki.

Za każdym razem, gdy kto stukał do drzwi, pan Antifer spodziewał się, że to upragniony poseł przybywa.

Upłynęło lat kilka, a poseł Kamylk-Paszy nie dawał znaku życia. Nawet żaden obcy człowiek nie zjawił się w domu. Z tego więc powodu pan Antifer żył w ciągłym niepokoju i oczekiwaniu. Rodzina jego przestała wierzyć w istnienie tego majątku, a list wydawał im się mistyfikacyą, czyli chęcią zaciekawienia pana Antifera. Gildas Trégomain chociaż nie mówił o tem, uważał jednak swego przyjaciela za człowieka niesłychanie łatwowiernego i martwił się, że poczciwy marynarz naraża się na śmieszność. Ale Piotr-Servan-Malo żartował sobie ze wszystkich uwag. Zdawało mu się, że ma już w ręku ten milionowy majątek i wpadał w gniew, gdy ktokolwiek zaprzeczał mu słuszności.

To też i dziś Trégomain, siedząc przy stole, na którym stały dwa kieliszki koniaku, powtarzał sobie w duchu, że dla świętego spokoju nie będzie się w niczem sprzeciwiał swemu przyjacielowi.

– Odpowiedz mi bez wykrętów, zaczął pan Antifer, spoglądając badawczo w twarz Trégomaina, czy mnie rozumiesz lub nie? Bo mnie się zdaje, że nawet nie wiesz, o co mi chodzi. No, wiem przecież, dodał z akcentem lekceważenia, że jako właściciel statku „Piękna Amelia,” nie potrzebowałeś nigdy wysilać swego umysłu. Na falach rzeki Rance, która nie jest niczem więcej jak strumieniem, nie byłeś zmuszony mierzyć wysokości, zwracać uwagi na słońce, księżyc i gwiazdy…

Chwaląc się w ten sposób ze swemi wiadomościami o dziedzinie hydrografii, pan Antifer chciał wykazać różnicę wyższości umysłowej, jaka zachodziła pomiędzy marynarzem a flisakiem.

Poczciwy Trégomain uśmiechał się pobłażliwie i nie podnosił oczu od różnokolorowej chustki od nosa, którą rozciągnął na kolanach.

– Czy słuchasz mnie, Trégomain?

– Naturalnie, mój przyjacielu!

– A więc pytam ci się raz jeszcze, czy ty wiesz, co to jest szerokość geograficzna?

– Mniej więcej wiem.

– Czy wiesz, co to jest koło, równoległe Równikowi i że to koło dzieli się na trzysta sześćdziesiąt stopni, co czyni dwadzieścia jeden tysięcy sześćset sześćdziesiąt minut, czyli milion dwieście dziewięćdziesiąt sześć tysięcy sekund?

– Jakżeż miałbym tego nie wiedzieć? odparł z łagodnym uśmiechem Trégomain.

– A czy wiesz, że łuk piętnastu stopni odpowiada godzinie czasu, a łuk piętnastominutowy jednej minucie czasu? Łuk zaś piętnastosekundowy, jednej sekundzie czasu?

– Czy chcesz, abym ci to wszystko z pamięci powtórzył?

– Nie, niepotrzeba. A zatem ja wiem, jaka jest ta szerokość geograficzna: dwadzieścia cztery stopnie, pięćdziesiąt dziewięć minut na północ od Równika. Otóż na tej linii równoległej, która przypuszczalnie znajduje się na trzysta sześćdziesiątym stopniu, czy słyszysz?.. na trzysta sześćdziesiątym, jest również stopień trzysta pięćdziesiąty dziewiąty, z którego ja drwię sobie, jak z kotwicy, która straciła pazury. Ale jest jeden, jedyny stopień, o którym nie wiem i nie dowiem się nigdy, dopóki mi ktoś nie wskaże długości geograficznej, jaka się z nim krzyżuje, a właśnie tam w tem miejscu znajdują się miliony… Nie uśmiechaj się, mój przyjacielu…

– Ja się nie śmieję, mój kochany.

– Tak, tam się znajdują miliony, należące do mnie, które mam prawo wydobyć z kryjówki, skoro tylko się dowiem, gdzie są zakopane..

– A więc powinieneś czekać cierpliwie posła, który ci ma przynieść tę upragnioną wiadomość, odpowiedział łagodnie Trégomain.

– Cierpliwie… cierpliwie!.. odburknął pan Antifer. A cóż ty masz w żyłach, widocznie wodę, a nie krew.

– Zdaje mi się, że wodę, mocno ocukrzoną, odpowiedział Gildas Trégomain.

– A w mojej krwi krąży widać żywe srebro i roztopiona siarka, która mi nie daje spokoju… Ja się męczę okropnie… ja sobie życie zatruwam…

– Powinieneś się starać uspokoić…

– Uspokoić się?.. Czy zapomniałeś, że mamy obecnie rok 1862… że mój ojciec umarł w roku 1854… a o tej tajemnicy wiedział od roku 1842… wkrótce więc będzie dwadzieścia lat, jak oczekujemy na rozwiązanie piekielnej zagadki…

– Dwadzieścia lat! szepnął Gildas Trégomain. Jak czas prędko upływa! Przed dwudziestu laty pływałem jeszcze na statku „Piękna Amelia…”

– A któż tu mówi o twoim statku? zawołał pan Antifer. Czy tu mowa o twoim statku, czy o szerokości geograficznej, o której jest wzmianka w tym liście?

Mówiąc to, ukazał przyjacielowi ów sławny i pożółkły już od starości list, podpisany monogramem Kamylk-Paszy.

– Tak, to ten list, ten przeklęty list… ciągnął dalej, ten dyabelski list, który nieraz mam ochotę spalić albo podrzeć…

– Być może, że postąpiłbyś najrozsądniej, odezwał się nieśmiało Trégomain.

– Przestań, przyjacielu Trégomain! zawołał z zaiskrzonemi od gniewu oczami pan Antifer, nie odpowiadaj mi nigdy w ten sposób, jak to uczyniłeś przed chwilą.

– No, no, nie gniewaj się, nie odpowiem ci, skoro ci się to nie podoba.

– A gdybym w przystępie chwilowego uniesienia chciał zniszczyć ten list, który jest dla mnie niejako dowodem własności majątkowej, gdybym się okazał o tyle nierozsądnym, że mógłbym zapomnieć, com winien mojej rodzinie i samemu sobie, to gdybyś mi nie przeszkodził w wykonaniu takiego nierozsądnego czynu…

– Ależ przeszkodzę ci, przeszkodzę, odpowiedział pośpiesznie Gildas Trégomain.

Pan Antifer ujął kieliszek w rękę i, trącając nim w kieliszek sąsiada, rzekł:

– Za twoje zdrowie, przyjacielu!

– A ja za twoje, odpowiedział Gildas Trégomain, podnosząc w górę kieliszek, który jednak nietknięty postawił na stole.

Pan Antifer siedział czas jakiś zamyślony; jedną rękę zatopił w bujne jeszcze włosy i targał je niemiłosiernie, szepcąc przytem jakieś urywane wyrazy i zaklęcia i przewracając kamyczek, który miał zwyczaj trzymać w ustach. Potem nagle skrzyżował ręce na piersiach i rzekł, spoglądając na przyjaciela:

– Czy ty wiesz przynajmniej, przez który punkt przechodzi ta przeklęta linia równoległa… ta szerokość geograficzna – 24 stopnie 59 minut na północ?

– Jakżeż miałbym tego nie wiedzieć? odparł Trégomain, który najmniej sto razy wydawał już tę lekcyę geografii.

– Nic nie szkodzi, mój kochany, są rzeczy, których zbyt dobrze umieć nie można!

I otwierając swój atlas na stronicy, wyobrażającej dwie półkule w powierzchni płaskiej i gdzie można było dokładnie widzieć kulistą figurę ziemi, rzekł głosem tak stanowczym, że nie można było myśleć o wahaniu lub odmowie:

– Patrz!

Gildas Trégomain pochylił się nad mapą.

– Wszak widzisz Saint-Malo? nieprawdaż?

– Widzę, a tu rzekę Rance…

– Nie chodzi mi o rzekę Rance! Nudzisz mnie razem ze swoją rzeką!.. No, znajdź południk paryski i zejdź na dwudziestą czwartą równoległą linię.

– No, już znalazłem, odparł posłusznie Trégomain.

– Miń Francyę… Hiszpanię… wejdź do Afryki… przejdź przez Alger i dosięgnij do zwrotnika Raka… Ot… tam… powyżej Tumbuktu…

– Już jestem we wskazanym punkcie.

– Otóż jest owa sławna szerokość.

– Tak, znaleźliśmy ją.

– Teraz zwróćmy się na wschód i, mijając Afrykę, przepłyńmy przez morze Czerwone. W Arabii posuwajmy się ponad Mekką i, pokłoniwszy się imamowi1 w Maskacie, miniemy Indye, zostawiając Bombay i Kalkutę na prawo; potem okrążymy granice Chin, wyspę Formozę, przedostaniemy się przez ocean Spokojny, miniemy archipelag wysp Sandwich… Ale czy idziesz za mną?

– Ależ uważam i rozumiem dokładnie, odpowiedział Gildas Trégomain, obcierając spocone czoło kraciastą chustką.

– Teraz znajdujemy się w Ameryce, w Meksyku… potem w zatoce… potem blizko Hawanny… Przepływamy cieśninę Florydy i zapuszczamy się na ocean Atlantycki, mijamy wyspy Kanaryjskie i dostajemy się do Afryki, nareszcie wracamy do południka paryskiego, no, i znowu znajdujemy się w Saint-Malo, odbywszy podróż naokoło świata po dwudziestej czwartej linii równoległej.

– Chwała Bogu, odetchnął Trégomain, jakby naprawdę zmęczył się podróżą.

– A teraz, mówił dalej pan Antifer, gdy już przebyliśmy obydwa stałe lądy, ocean Atlantycki, Spokojny i Indyjski, po których rozsiane są miliony wysp i wysepek, czy możesz mi powiedzieć, Trégomain, gdzie znajduje się miejsce, w którem są ukryte owe miliony?

– Tego nie wiem właśnie…

– I o tem zapewne nikt się nie dowie…

– Owszem, dowie się, skoro ten poseł….

Pan Antifer nie dał mu dokończyć, wziął kieliszek, którego nie wypił Trégomain i rzekł:

– Za twoje zdrowie!

– A ja za twoje, odpowiedział Trégomain, trącając się pustym kieliszkiem przyjaciela.

Dziesiąta godzina wybiła, gdy u drzwi wchodowych dało się słyszeć silne stukanie młotkiem.

– Może to poseł Kamylk-Paszy?! zawołał niecierpliwy Antifer.

– Eh! gdzieżby tam! odpowiedział z powątpiewaniem Trégomain.

– A dlaczegóżby nie? zawołał pan Antifer, którego policzki zabarwiły się purpurowym rumieńcem gniewu.

– No, być może, że to i ów upragniony poseł, odezwał się pojednawczym tonem Trégomain, mówiąc sobie w duchu, że powitałby go bardzo uprzejmie.

Nagle rozległy się na dole radosne okrzyki powitania, a przecież Nanon i Eliza nie mogły w ten sposób witać posła Kamylk-Paszy.

– To on!.. to on!.. wołały obie kobiety.

– On!.. on!.. podchwycił pan Antifer.

I już zwrócił się w stronę drzwi, gdy te otwarły się szybko, a jednocześnie głos jakiś młody, świeży i wesoły zawołał:

– Dobry wieczór, mój wuju!

– Ah! to ty, Julianie, odpowiedział pan Antifer z akcentem rozczarowania.

Był to w istocie Julian, który nie tylko, że zdał pomyślnie egzamin, ale nawet nie spóźnił się na pociąg, idący z Nantes.

– Zdałem egzamin, zdałem! wołał wesoło Julian.

– Zdał, powtarzały obie kobiety. Przyznano mu stopień.

– Jaki stopień? zapytał pan Antifer.

– Stopień kapitana, któremu służy prawo odbywania dalekich morskich podróży.

Ale pomimo tak pomyślnej wiadomości, wuj nie przygarnął go w objęcia, lecz uczynił to natomiast Gildas Trégomain, ściskając go z taką siłą, że chłopak nie mógł prawie oddychać.

– Udusisz go, Gildas! odezwała się Nanon.

– Ależ cóż znowu, uścisnąłem go bardzo lekko, odparł z uśmiechem Trégomain.

Julian odetchnął swobodniej, wydostawszy się z przyjacielskich objęć, i zwracając się do pana Antifera, który gorączkowym krokiem przechadzał się po pokoju, rzekł:

– Wuju, kiedyż wyjeżdżamy?

– Dokąd? odparł z roztargnieniem pan Antifer.

– Na morze…

Pan Antifer milczał długą chwilę.

– Przecież wuj powiedział, że skoro uzyskam stopień kapitana okrętu, zaraz wyruszamy na ocean… ciągnął dalej Julian.

– Tak, tak mówiłeś… słyszałem, potwierdził Trégomain.

– Wszystko zatem stało się podług woli wuja, sądzę więc, że moglibyśmy wyruszyć w początkach kwietnia.

Pan Antifer aż podskoczył na krześle.

– Za osiem tygodni! zawołał. Czemuż lepiej nie za osiem dni, za osiem godzin, albo za osiem minut?

– Eh! nie żartuj, odezwała się Nanon, przecież jest jeszcze dużo zajęcia, sprawunków…

– Ja także mam do załatwienia wiele rzeczy, odezwał się Trégomain.

Na tem rozmowa urwała się, bo pan Antifer zaczął się znowu gniewać, powtarzając:

– Przeklęta długość geograficzna.

Humor tego marynarza stawał się z każdym dniem gorszym.

Tymczasem nie było prawdopodobieństwa, aby miał się zjawić poseł Kmylk-Paszy, oczekiwany przez lat dwadzieścia.

 

Rozdział VI

 

tak upłynął tydzień, a poseł się nie zjawiał. Gildas Trégomain twierdził, że mniej byłby zdziwiony, gdyby ukazał się z nieba prorok Elizeusz, niż gdyby przybył poseł Kamylk-Paszy. Ale o przekonaniu swoim nic nie mówił swemu przyjacielowi.

Pan Antifer stał się jeszcze bardziej pochmurnym i zamkniętym w sobie. Jeśli pragnął tych milionów, nie pragnął ich dla siebie, nie chciał mieszkać w pałacu, ubierać się w kosztowne szaty, jadać na złocie i srebrze i jeździć karetą! Nie, on tego wszystkiego nie pragnął, on chciał dla swej rodziny i biednych ludzi użyć tego skarbu, aby im przyszłość polepszyć. Było to jego jedyne życzenie. Lecz ponieważ poseł się nie zjawiał, marzenia pana Antifera spełnić się nie mogły. Być może, iż zyska kiedyś te miliony, ale to będzie już po niewczasie.

Niespokojny i rozdrażniony nie mógł wysiedzieć w domu. Ukazywał się tylko przy obiedzie lub wieczerzy i jadał bardzo mało. Trégomain teraz więcej niż kiedykolwiek był narażony na wybuchy jego złego humoru.

Nanon zaczęła się lękać o brata, aby nie zapadł na zdrowiu. Jedynem zajęciem pana Antifera była tylko przechadzka na stacyę kolei żelaznej, lub na wybrzeże Sillon, dokąd przybijały okręty. Tu przypatrywał się uważnie wszystkim cudzoziemcom, którzy odznaczali się powierzchownością właściwą południowcom, aby się przekonać, czy niema między nimi posła Kamylk-Paszy, który mógł być rodem z Armenii, czyli typem odrębnym, łatwym do poznania po stroju i fizyognomii. Przytem nieznajomy pytałby się zaraz o adres pana Piotra-Servan-Malo Antifera.

Ale nie spotkał nikogo podobnego. Pomiędzy podróżnymi znajdowali się mieszkańcy Normandyi i Bretanii, Norwegii i Anglii, ale nie było przybysza ze stron tak dalekich.

Dziewiątego lutego pan Antifer, zjadłszy śniadanie, podczas którego nie odezwał się ani słowa, wyszedł na swoją zwykłą przechadzkę, jak Dyogenes, który szukał człowieka. Wprawdzie nie nosił w jasny dzień zapalonej latarki, ale za to miał wzrok doskonały, który dostrzegłby z daleka osobę, tak przez niego pożądaną.

Szedł wązką uliczką, przy której wznosiły się wysokie domy o śpiczastych dachach. Skręcił przez ulicę Bey na plac Duguay i, zobaczywszy, która godzina na kompasie, minął plac Chateaubriand, obszedł dokoła kiosk, otoczony drzewami, pozbawionemi obecnie liści i przez wały wyszedł na wybrzeże Sillon.

ant13.jpg (127254 bytes)

Tu obejrzał się uważnie na wszystkie strony, otaczając się kłębami tytuniowego dymu z fajki, którą palił prawie bez ustanku. Wielu przechodniów witało go z szacunkiem, gdyż Antifer był jednym ze znaczniejszych obywateli miasta Saint-Malo i człowiekiem ogólnie poważanym.

Ale pan Antifer był tak roztargniony, że na wiele ukłonów nie odpowiedział wcale.

W porcie znajdowało się mnóstwo okrętów, ale że była to właśnie chwila odpływu morza, trzeba było przynajmniej dwóch albo trzech godzin czasu, aby okręty przysunęły się bliżej lądu.

Pan Antifer powiedział sobie zatem, że pójdzie pierwej na kolej, gdzie może szczęście posłuży mu lepiej, niż mu służyło dotąd.

Doprawdy dziwną jest rzeczą, że człowiek nieraz fałszywą obiera drogę! Tak też stało się i dzisiaj. Pan Antifer, zajęty przypatrywaniem się nieznajomym, nie uważał, że od kilkunastu minut szedł za nim jakiś człowiek, doprawdy godzien, aby zwrócić na niego uwagę.

Był to cudzoziemiec, mający na głowie fez czerwonawy z czarnym kwastem – szatę długą, zapiętą na jeden rząd guzików i obszerne pantalony, które spadały na obuwie w formie sandałów. Człowiek ów mógł mieć lat sześćdziesiąt kilka, był wysoki i nieco pochylony i wyglądał na Egipcyanina, Armeńczyka lub Syryjczyka.

Szedł on za panem Antiferem, a w postawie jego znać było wahanie. To chciał się przysunąć do pana Antifera, to znów ociągał się, jakby się lękał popełnić omyłki. Wreszcie wyminął go i zawrócił się tak szybko, że obadwaj potrącili się wzajemnie.

ant14.jpg (173894 bytes)

– Idź do licha, niezdaro! krzyknął z gniewem pan Antifer.

Lecz w tej chwili przetarł oczy, spojrzał badawczo na nieznajomego i zawołał:

– Co widzę?.. To chyba mój poseł od tego K.

Jeżeli to w istocie był ów poseł, trzeba przyznać, że nie bardzo wzbudzał zaufanie. Twarz jego chuda, żółta i pomarszczona i żywo biegające oczy wyrażały niesłychaną chytrość i przebiegłość.

– Czy mam zaszczyt mówić z panem Antiferem, tak jak mi to powiedział jeden z marynarzy? zapytał nieznajomy szkaradną francuzczyzną.

– Piotr-Servan-Malo-Antifer, do usług pana. A pan kim jesteś?

– Nazywam się Ben-Omar…

– Egipcyanin?..

– Jestem notaryuszem w Aleksandryi, a teraz mieszkam w hotelu de l’Union przy ulicy Poissoniére.

– Oczywiście notaryusze nie ubierają się tam tak elegancko, jak we Francyi, powiedział sobie w duchu pan Antifer.

Pan Antifer nie wątpił już teraz, że ma przed sobą tajemniczego posła, który mu objawi tę upragnioną długość geograficzną. Był to dla niego człowiek, oczekiwany od lat dwudziestu.

Potrafił jednak zapanować nad swoją porywczością i, nie okazując, jak głęboko wzruszyła go obecność nieznajomego, zapytał spokojnie:

– Czegóż chcesz ode mnie, panie Ben-Omar?

Egipcyanin wydawał się bardzo pomięszany.

– Chciałbym pana prosić o chwilkę rozmowy, rzekł.

– Czy pan chcesz rozmówić się ze mną u mnie w domu?

– Nie, wolałbym, abyśmy rozmówić się mogli w takiem miejscu, gdzie nikt nie mógłby nas usłyszeć.

– Chodzi tu więc o tajemnicę?

– Tak i nie. Chodzi tu o pewien układ.

Pan Antifer zadrżał; przeczuł bowiem, że Ben-Omar miał na myśli targ jakiś, którego nie należało się spodziewać od posła Kamylk-Paszy.

– Miejmy się na baczności, powiedział sobie w duchu, a głośno dodał, wskazując na wybrzeże, nieco oddalone, a tem samem wolne od ruchu i gwaru przechodniów:

– Może skierujemy się w tamtą stronę, rzekł, ale niech pan mówi prędko, gdyż wiatr zimny wieje od morza.

Gdy pan Antifer z Ben-Omarem uszli ze dwadzieścia kroków, znaleźli się w miejscu zupełnie pustem. Na łodziach, znajdujących się na wybrzeżu, nie było nikogo. Celnik, będący na służbie, przechadzał się w oddali.

Wkrótce obydwaj doszli do wskazanego przez pana Antifera punktu i usiedli na masztowem drzewie, które leżało na ziemi.

– Czy to miejsce wydaje się panu dogodne do rozmowy, panie Ben-Omar? zapytał pan Antifer.

– O! najzupełniej!

– A zatem mów pan, lecz mów jasno i zwięźle, nie tak, jak przemawiają wasze sfinksy, które się bawią stawianiem światu zagadek.

– Nie zataję nic, panie Antiferze, i z całą szczerością powiem panu wszystko, odpowiedział Ben-Omar głosem, w którym bynajmniej nie dźwięczała szczerość.

Tu zakasłał kilka razy i zapytał:

– Miałeś pan ojca?

– No, to chyba nie ulega wątpliwości.

– Słyszałem, że ojciec pana umarł.

– Umarł już lat osiem temu. Mów pan dalej!

– I wiele żeglował?

– Nie inaczej, ponieważ był marynarzem. Cóż dalej?..

– Po jakich morzach żeglował ojciec pański?

– Po wszystkich zapewne.

– A zatem był i w krajach Wschodnich?

– Ma się rozumieć, że bywał i na Wschodzie i na Zachodzie! Cóż dalej?..

– Czy podczas swoich podróży podjął znowu notaryusz, któremu krótkie odpowiedzi pana Antifera nie bardzo się podobały, nie był przed laty sześćdziesięciu na wybrzeżach Syryi.

– Być może – był… być może, że nie był… Cóż dalej?…

To „cóż dalej” nie podobało się Ben-Omarowi, który skrzywił się okropnie, okazując tem swoje niezadowolenie.

– Idź ty sobie krętemi ścieżkami, mój drogi, ja ci nic nie pomogę, powiedział sobie w duchu pan Antifer.

Notaryusz zrozumiał, że należało jaśniej się wytłómaczyć, aby przystąpić do celu rozmowy.

– Czy pan wiedziałeś o tem, rzekł, ze pański ojciec miał sposobność oddania komuś przysługi… przysługi nieocenionej, a było to właśnie na wybrzeżu Syryi?

– Nie wiem o niczem. Cóż dalej?..

– Doprawdy! odparł Ben-Omar, którego ta odpowiedź zdziwiła niesłychanie. I nie wiesz pan, czy ojciec pański dostał list od niejakiego Kamylk-Paszy?

– Od Paszy?

– No, tak.

– A dużo tam było zakrętów przy jego podpisie?

– To rzecz małej wagi, panie Antiferze. Główną zaś rzeczą jest to, czy ojciec pana odebrał list, w którym były bardzo ważne objaśnienia?..

– Nie wiem nic. Cóż dalej?..

– Czy nie przeglądałeś pan pozostałych po nim papierów?.. Niepodobieństwem jest, aby mógł zniszczyć list tak ważny… Powtarzam panu, że w tym liście były objaśnienia nader ważne…

– Czy dla pana, panie Ben-Omar?

– I dla pana także, panie Antiferze, gdyż powiem szczerze, że polecono mi właśnie odebrać ten list, który może być przedmiotem korzystnej umowy.

W tej chwili w głowie pana Antifera zabłysła myśl jedna: Ludzie, przez których przysłany był Ben-Omar, musieli wiedzieć o długości geograficznej, której mu brakowało do określenia miejsca, gdzie ukryte były miliony.

– A, łotry! szepnął do siebie. Oni chcą mi wydrzeć moją tajemnicę, chcą kupić ode mnie mój list… aby potem iść wykopać moją skrzynię!

Rozumowanie to było dość prawdopodobne.

W tej chwili pan Antifer i Ben-Omar usłyszeli kroki zbliżającego się ku nim człowieka, który szedł z wybrzeża w stronę stacyi kolei żelaznej. Zamilkli więc, a raczej notaryusz przerwał rozpoczęte zdanie. Możnaby nawet powiedzieć, że spojrzał z ukosa na przechodnia i uczynił głową jakiś znak przeczenia, z którego nieznajomy zdawał się być bardzo niezadowolony; gniewnie bowiem wzruszył ramionami i przyśpieszył kroku, tak, że wkrótce znikł z przed oczu rozmawiających.

Nieznajomy był o ile się zdawało cudzoziemcem i mógł mieć lat trzydzieści kilka. Odziany był w strój, przypominający ubiór egipski. Cerę miał śniadawą, oczy czarne i błyszczące, wzrost więcej niż średni, postawę silną i krzepką. Na twarzy malował się wyraz stanowczości, a poniekąd i dzikości, tak, że twarz ta nie pociągała ku sobie i nie budziła zaufania. Czyżby notaryusz i ów nieznajomy znali się ze sobą? Zdawało się, że tak jest, a nawet można było być tego pewnym, tylko, że w tej chwili mieli jakieś wyrachowanie, aby udać, że się nie znają.

Pan Antifer nie dostrzegł jednak wcale tego podstępu, gdyż spojrzenie i ruch nastąpiły po sobie tak szybko i nieznacznie, że zwrócić na to uwagę było niepodobieństwem. Najspokojniej więc prowadził dalej rozpoczętą rozmowę.

– Czy zechcesz pan teraz, panie Ben Omar, wytłómaczyć mi, dlaczego pragnąłeś koniecznie posiąść ten list? Dlaczego chciałeś się dowiedzieć, co on zawierał?.. Dlaczego chciałeś go kupić, jeśliby się był znajdował w mojem posiadaniu?

– Panie Antiferze, odpowiedział z pomięszaniem notaryusz, Kamylk-Pasza był moim klientem, a ponieważ zajmowałem się jego interesami…

– Kamylk-Pasza był pańskim klientem? zawołał pan Antifer.

– Tak…i jako pełnomocnik jego spadkobierców.

– Jego spadkobierców? podchwycił z najwyższem zdumieniem pan Antifer, które zadziwiło niemniej pana Ben-Omara. A więc on umarł?

– Tak, umarł.

– Miejmyż się na baczności! powiedział sobie w duchu pan Antifer. Kamylk-Pasza nie żyje, trzeba o tem ciągle pamiętać, bo jeżeli się tu coś knuje?…

– A zatem, panie Antiferze, nie masz pan tego listu? zapytał Ben-Omar, spoglądając z pod oka na swego towarzysza.

– Nie, nie mam.

– Szkoda, gdyż spadkobiercy Kamylk-Paszy, którzy pragną zebrać wszystko, co dotyczy wspomnień po ich ukochanym krewnym…

– A więc to dla pamiątki! przerwał pan Antifer. Cóż za nieocenione serca!..

– Tak, jedynie dla pamiątki, panie Antiferze. I właśnie te nieocenione serca, jak mówisz, ofiarowałyby panu znaczną summę pieniędzy, aby tylko dostać w swoje posiadanie ów list…

– A wieleż byliby za niego dali?

– Cóż to pana obchodzi, skoro nie masz tego listu?

– Zawsze niech pan powie…

– No, pewnie kilkaset franków…

– O! wielka mi rzecz kilkaset franków, odezwał się pogardliwie pan Antifer.

– Może nawet kilka tysięcy…

– No, jeśli pan chcesz wiedzieć, odezwał się pan Antifer, zniecierpliwiony do najwyższego stopnia, przyczem objął za szyję notaryusza, szepcąc mu do ucha powyższe wyrazy, to powiem panu, że ja mam ten list…

– Masz go pan?

– Tak, tak, mam ten list z monogramem K!

– Tak, tak, z podwójnem K. Mój klient podpisywał się zawsze w ten sposób!

– Mam go… mam… czytałem go i odczytywałem wielokrotnie… I wiem, a raczej odgaduję, dlaczego zależy panu tak wiele na posiadaniu tego listu…

– Panie…

– Ale go pan nie dostaniesz!

– Odmawiasz pan zatem?

– Tak, tak, stary Ben-Omarze, chyba że kupisz odemnie ten list…

– Za jaką cenę? zapytał notaryusz, sięgając do kieszeni, aby wydobyć woreczek z pieniędzmi.

– Za jaką cenę? powtórzył pan Antifer, za pięćdziesiąt milionów franków.

Ben-Omar skoczył jak oparzony, a pan Antifer spojrzał na niego tak, jak dotąd nikt w świecie na nikogo nie spoglądał, pokazując zarazem w uśmiechu wszystkie swoje zęby.

Po chwili, odezwał się głosem suchym i nawykłym do rozkazów:

ant15.jpg (172592 bytes)

– Jak się panu podoba, możesz pan dać lub nie dać!

– Pięćdziesiąt milionów! powtarzał odurzony notaryusz.

– Nie targuj się, panie Ben-Omar, ja nie ustąpię ani pięćdziesięciu centimów!

– Pięćdziesiąt milionów!

– Nie inaczej i to gotówką… w złocie lub biletach bankowych… albo w przekazie do Banku Francuskiego.

Po chwili notaryusz odzyskał nieco zimnej krwi.

– Nie ulega wątpliwości, powiedział sobie w duchu, że ten przeklęty marynarz wie, jak ważnym jest ten list dla spadkobierców Kamylk-Paszy. Przecież w nim jest objaśnienie dotyczące ukrytego skarbu; bez tego objaśnienia skarbu odszukać niepodobna. Tak więc usiłowania podjęte w celu odebrania listu okazały się bezowocne. Pan Antifer to przebiegła sztuka. Nie ma innej rady, tylko trzeba kupić od niego ten list, a raczej tę szerokość geograficzną, aby uzupełnić geograficzną długość, która znajduje się w mojem posiadaniu.

Ale jakim sposobem wiadomość ta znalazła się w posiadaniu Ben-Omara? Czyżby on, jako dawny notaryusz bogatego Egipcyanina, był owym posłem, któremu polecono, stosownie do ostatniej woli Kamylk-Paszy, oznajmić panu Antiferowi o pożądanej długości geograficznej? Przekonamy się o tem wkrótce.

W każdym razie, z jakichkolwiek-bądź pobudek działał Ben-Omar, czy stosował się lub nie do poleceń spadkobierców nieboszczyka, zrozumiał jednak, że list odzyska tylko za cenę złota, za pięćdziesiąt milionów!

Odezwał się więc po chwili z miną układną, lecz przebiegłą:

– Zdaje mi się, żeś pan powiedział pięćdziesiąt milionów?

– Tak, powiedziałem to.

– To jest rzecz tak zabawna i śmieszna, że chyba nic zabawniejszego nie słyszałem w życiu…

– Panie Ben-Omar, czy chcesz pan usłyszeć rzecz jeszcze zabawniejszą?…

– I owszem, bardzo proszę.

– To ci powiem, że jesteś stary oszust, stary łotr z Egiptu, stary krokodyl z Nilu…

– Panie!…

– No, no, nie powiem już nic więcej. Dodam tylko, że chciałeś pan łowić ryby w mętnej wodzie, czyli wydrzeć mi podstępem moją tajemnicę, zamiast wypowiedzieć mi swoją, o której polecono panu powiadomić mnie szczegółowo…

– Jakto, przypuszczałbyś pan coś podobnego?

Ja nie przypuszczam, tylko jestem tego pewien, bo wiem, że tak jest napewno…

– Bynajmniej, domysły pańskie są mylne…

– Przestań, szkaradny oszuście!

– Panie!…

– Cofam więc wyraz: szkaradny – przez wzgląd na pański wykrzyknik! Czy chcesz pan, abym ci powiedział, co jest dla ciebie rzeczą najważniejszą w tym liście?

Notaryusz mniemał, że pan Antifer zdradzi się w tej chwili ze swoją tajemnicą i oczy radośnie mu się zaiskrzyły.

Ale pan Antifer, pomimo że był rozgniewany, miał się jednak na baczności i tak dalej mówił:

– Tak, tak, wiem, o co ci chodzi, wcale nie o zdania zawarte w tym liście, które przypominają zasługi, jakie mój ojciec oddał osobie, która się podpisała monogramem K, nie, tobie chodzi o cztery cyfry… Czy słyszysz mnie?… o cztery cyfry!…

– Cztery cyfry? szepnął Ben-Omar.

– Tak, tak, chodzi ci o cztery cyfry, które są wymienione w liście, ale ja ich nie wyjawię nikomu inaczej, jak za cenę dwanaście i pół miliona za każdą cyfrę!… Nie mamy zatem nic więcej do pomówienia. Dobranoc!

Kończąc te słowa, pan Antifer zaczął gwizdać jakąś ulubioną aryę, która miała być melodyą Aubera, lecz w wykonaniu starego marynarza przypominała raczej pianie koguta. Nucąc, pan Antifer oddalił się o kilka kroków.

Ben-Omar stał jak skamieniały, podobny do bożka Terminusa, którego przedstawiają w postaci słupa z głową ludzką, służącego do odznaczenia granic.

Notaryusz mniemał, że załatwi bez trudu interes z panem Antiferem, bo jeden tylko Mahomet wiedział, ilu prostodusznych fellahów oszukał już w Aleksandryi.

ant16.jpg (171346 bytes)

Patrzał więc błędnym wzrokiem za oddalającym się Antiferem, który szedł krokiem nierównym i kołyszącym się, gestykulując przytem tak żywo, jak gdyby się sprzeczał ze swoim przyjacielem Trégomain.

Wtem pan Antifer zatrzymał się nagle; widocznie przypomniało mu się coś, o czem chciał powiadomić notaryusza, który stał wciąż nieruchomy.

– Panie Ben-Omar? zaczął.

– Czego pan chcesz odemnie?

– Zapomniałem powiedzieć panu jednej rzeczy…

– A mianowicie?

– Zapomniałem powiedzieć panu numeru…

– Numeru? podchwycił z żywością Ben-Omar.

– Tak, numeru mojego domu, mieszkam pod numerem trzecim przy ulicy des Hautes-Salles. Trzeba, żebyś pan wiedział o moim adresie, gdyż z przyjemnością ujrzę pana u siebie w dniu, w którym przyjdziesz…

– Gdy przyjdę?…

– Z milionami w kieszeni, dokończył pan Antifer i oddalił się już teraz na dobre, pozostawiając zmartwionego notaryusza, który zaczął wzywać pomocy Ałłaha i jego proroka.

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Imam, kapłan mahometański.