Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział VII-IX)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć pierwsza

 

 

Rozdział VII

 

odczas nocy 9 lutego podróżni mieszkający w hotelu de l’Union i zajmujący pokoje od strony placu Jacques-Coeur, mogliby byli być obudzeni z najgłębszego snu, gdyby drzwi pokoju oznaczonego numerem siedemnastym nie były szczelnie zamknięte i zasłonięte grubym dywanem, który nie przepuszczał dźwięku głosu, a nawet hałasu.

W istocie dwaj mężczyźni, a nadewszystko jeden z nich podnosił głos tak gniewnie, miotał takie pogróżki i klątwy, że dowodziły one nadzwyczajnego rozdrażnienia. Drugi starał się go uspokoić, ale trwożne jego prośby i przedstawienia niewielki wpływ wywierały.

Zresztą sąsiedzi nie byliby nic zrozumieli z tej burzliwej sprzeczki, gdyż rozmowa toczyła się w języku ottomańskim, nieznanym mieszkańcom Zachodu. Prawda, że od czasu do czasu rozmawiający wtrącali zdania francuskie, co było dowodem, że mogliby się porozumieć i w tym szlachetnym języku.

Na kominku palił się suty ogień; lampa umieszczona na stoliku rzucała blask na papiery nawpół ukryte pod zużytą teczką, zamykaną na klucz.

Jedną z tych osób był Ben-Omar. Siedział on pomięszany, ze spuszczonemi oczyma, spoglądając niekiedy na ogień płonący na kominku. Lecz blaski ognia nie migotały tak złowrogo, jak źrenice jego towarzysza.

Był to mężczyzna przedstawiający również typ południowca, odznaczający się jednak nieprzyjemnym i odstręczającym niemal wyrazem twarzy. Był to ten sam człowiek, z którym notaryusz porozumiał się nieznacznym ruchem, gdy rozmawiał z panem Antiferem na wybrzeżu morskiem.

Człowiek ów powtarzał po raz dwudziesty może:

– A więc nie udało ci się?

– Tak, ekscelencyo, Ałłah mi świadkiem…

– Co mi tam po świadectwie twego Ałłaha, lub kogo innego!.. Ja widzę tylko rezultat, że ci się nie udało…

– Z wielkim moim żalem, ekscelencyo!..

– To niegodziwy człowiek, niech go licho porwie, (te wyrazy wypowiedział po francusku), odmówił ci oddania tego listu?

– Odmówił…

– I nie chciał ci go sprzedać?

– Sprzedać?.. Owszem, zgadzał się na to…

– I nie kupiłeś go?.. Nie masz tego listu? Ośmielasz się stanąć przed moją obecnością bez tego dokumentu?

– A czy wiesz, ekscelencyo, co on za niego żądał?

– Na przykład?

– Pięćdziesiąt milionów franków!

– Pięćdziesiąt milionów! zawołał Egipcyanin i znowu klątwy posypały się z ust jego.

Po chwili odezwał się znowu:

– A zatem, notaryuszu, ten marynarz wie, jak ważnym może być dla niego ten interes?

– Zapewne musi się tego domyślać.

– Niech go Mahomet zadusi i ciebie także, zawołał gwałtownie mężczyzna, chodząc szybkimi krokami po pokoju, albo raczej ja go wyręczę, gdyż ty odpowiadać będziesz za wszystkie nieszczęścia, które się przytrafią z tego powodu…

– Przecież to nie moja w tem wina, ekscelencyo. Przecież ja nie wiedziałem o tajemnicach Kamylk-Paszy…

– Powinieneś był wiedzieć i wydrzeć mu je za życia, skoro byłeś jego notaryuszem…

Tu nieznajomy znowu kląć zaczął.

ant17.jpg (183978 bytes)

Nieznajomym tym był Sauk, syn Murada, krewnego Kamylk-Paszy. Miał on wtedy trzydzieści trzy lata. Po śmierci swego ojca Sauk był jedynym prawym spadkobiercą bogatego paszy i byłby odziedziczył olbrzymi majątek, gdyby Kamylk-Pasza nie był go ukrył bezpiecznie przed chciwością Muradowego syna. Wiemy, dlaczego Kamylk-Pasza postąpił w ten sposób i w jakich warunkach doprowadził do skutku swój zamiar.

Teraz należy wspomnieć chociaż pobieżnie o wypadkach, jakie miały miejsce potem, gdy Kamylk-Pasza opuścił Alep, unosząc ze sobą swoje skarby, aby je ukryć bezpiecznie we wnętrzu ziemi, na jakiej nieznanej wysepce.

Wkrótce potem, w październiku 1831 r. Ibrahim na czele floty wojennej, składającej się z dwudziestu dwóch okrętów wojennych, wylądował na brzegi Syryi z trzydziestoma tysiącami żołnierzy i zdobywał kolejno Gazę, Jaffę i Kaiffę. Twierdza Saint-Jean-d’Acre dostała się dopiero w jego ręce w roku następnym 27 marca 1832

Zdawało się więc, że Palestyna i Syrya oderwą się raz na zawsze z pod władzy Wielkiej Porty, gdy wmięszanie się potężnych państw europejskich zatrzymało syna Mehemet-Alego na drodze zwycięstw i sławy. W roku 1833 narzucono obydwom przeciwnikom, to jest sułtanowi i wice-królowi warunki traktatu i na tem skończyła się ta sprawa.

Na szczęście Kamylk-Pasza nie znajdował się w Syryi podczas tych wojen i zamieszek. Gdy ukrył swoje bogactwa we wnętrzu skały, którą naznaczył swoim monogramem K, odbywał znowu dalekie podróże. W jakich stronach żeglował jego statek, zostający ciągle pod dowództwem kapitana Zo?.. Czy przebywał blizko, czy daleko starego lądu?.. Czy krążył w pobliżu Azyi lub Europy?.. Nikt nie zdołałby odpowiedzieć na powyższe pytania, z wyjątkiem tylko kapitana Zo i Kamylk-Paszy, gdyż wiemy, że nikt z załogi okrętowej nie wysiadał nigdy na ląd, a marynarze nie wiedzieli zupełnie, w jakich stronach, wschodu lub zachodu, południa lub północy, kazała im przebywać fantazya ich pana i władcy.

Odbywszy tyle podróży, Kamylk-Pasza popełnił wielką nieostrożność, a mianowicie, że zwrócił się ku wybrzeżom Wschodu.

Traktat zawarty wkrótce, powstrzymał zwycięski pochód Ibrahima, a że północna część Syryi należała do sułtana, bogaty Egipcyanin mniemał, że powrót do Alepu nie grozi mu już żadnem niebezpieczeństwem.

Właśnie nieszczęście mieć chciało, że w połowie 1834 roku okręt jego zagnała burza w pobliżu Saint-Jean-d’Acre. Flota Ibrahima, mająca się ciągle na baczności, krążyła wciąż niedaleko wybrzeża, a Murad, któremu Mehemet-Ali powierzył jakieś znaczne stanowisko, znajdował się właśnie na jednym z okrętów wojennych.

Na masztach statku Kamylk-Paszy powiewały flagi barwy ottomańskiej, chociaż może nikt nie wiedział, że ten statek był własnością Kamylk-Paszy, jednak okręty Ibrahima zaczęły go ścigać. Załoga Kamylk-Paszy broniła się mężnie, lecz zmuszona była uledz wobec przeważającej liczby nieprzyjaciół. Statek uległ zniszczeniu, a jego właściciel i kapitan okrętu dostali się do niewoli.

Murad poznał natychmiast Kamylk-Paszę, a poznanie to groziło ostatniemu utratą wolności na zawsze.

W kilka tygodni później Kamylk-Pasza i kapitan Zo zostali potajemnie przewiezieni do Egiptu i tam zamknięci w twierdzy w Kairze.

Zresztą, gdyby Kamylk-Pasza był osiadł w swoim domu w Alep, z pewnością nie byłby także bezpieczny. Część Syryi, podległa władzy Egiptu, uginała się pod nieznośnem jarzmem. Trwało to do roku 1839, a nadużycia agentów Ibrahima doszły do tego stopnia, że sułtan musiał cofnąć ustępstwa, na które początkowo musiał się zgodzić. Było to powodem nowej wyprawy wojennej Mehemet-Alego, którego wojska odniosły zwycięstwo pod Nezib, wywołując obawę w Mahmudzie, który zaczął się lękać o stolicę Turcyi europejskiej. Anglia, Prusy i Austrya wmięszały się znowu w tę sprawę i stanęły po stronie Porty. Współudział ich powstrzymał pochód zwycięzcy, zapewniając mu dziedziczne posiadanie Egiptu i dożywotni zarząd nad Syryą na przestrzeni od morza Czerwonego, aż na północ jeziora Tyberyady i od morza Śródziemnego do Jordanu, to jest całą Palestynę z tej strony rzeki.

Wówczas wice-król, upojony zwycięstwami, ufny w męstwo swoich żołnierzy, a może zachęcony przez dyplomacyę francuską, zostającą pod kierunkiem pana Thiersa, nie zgodził się na warunki, jakie mu ofiarowały sprzymierzone mocarstwa i wtedy floty państw sprzymierzonych zaczęły działać. Generał Napier zdobył Beyrouth we wrześniu 1840 r. pomimo obrony pułkownika Selves. Twierdza Sydon poddała się dnia 25 tegoż samego miesiąca. Saint-Jean-d’Acre, bombardowana, poddała się po straszliwym wybuchu składu prochu. Mehemet-Ali musiał ustąpić. Kazał synowi swemu Ibrahimowi, aby wracał natychmiast do Egiptu, a cała Syrya wróciła znowu pod władzę sułtana Mahmuda.

Kamylk-Pasza pośpieszył się zanadto z powrotem do ulubionego swego kraju, mniemając, że dokończy w nim spokojnie burzliwego swego żywota. Miał nadzieję, że tam przewiezie swoje skarby i część ich użyje na opłacenie długów wdzięczności, o których zapomnieli może ci, co mu oddawali niegdyś przysługi. A tymczasem Kamylk-Pasza nie dojechał do Alepu, gdyż w Kairze wrzucono go do więzienia, gdzie jego życie zależało od łaski bezlitośnych nieprzyjaciół.

Kamylk-Pasza zrozumiał, że był zgubiony, lecz myśl uzyskania wolności za cenę majątku nie przyszła mu nigdy do głowy. Posiadał on tyle energii charakteru i silnej woli, że raz postanowiwszy nic nie dać ze swoich bogactw ani wice-królowi, ani Muradowi, nie zachwiał się ani na chwilę w swem postanowieniu, a upór taki można sobie tylko tłómaczyć wiarą w fatalizm, tak silnie rozpowszechnioną u ludów wschodnich.

Lata, które przepędził w więzieniu w Kairze, były bardzo przykre i ciężkie do zniesienia. Ciągle musiał się mieć na baczności, aby nie zdradzić swej tajemnicy. Rozłączono go z kapitanem Zo, do którego miał tak wielkie zaufanie. Jednakże w osiem lat później, w roku 1842, dzięki uprzejmości jakiegoś dozorcy więzienia, Kamylk-Pasza zdołał wysłać kilka listów do osób, którym pragnął się uiścić z długu wdzięczności, a między innymi do Tomasza Antifera w Saint-Malo. Dokument, zawierający rozporządzenia testamentowe, doszedł również do rąk Ben-Omara, który był niegdyś w Aleksandryi jego notaryuszem.

W trzy lata później, w roku 1845 umarł kapitan Zo. Na całym więc świecie jeden tylko Kamylk-Pasza wiedział o położeniu wysepki, na której ukrył swój skarb. Ale zdrowie jego pogorszało się bardzo szybko, a surowe prawa niewoli musiały skrócić życie człowieka, który mógł był o wiele późniejszej doczekać starości, gdyby nie był zamknięty w murach więziennych. W roku 1852 po osiemnastu latach zamknięcia, zapomniany przez tych, co go znali, Kamylk-Pasza umarł w wieku lat siedemdziesięciu kilku. Ani groźby, ani surowe obchodzenie się nie zdołały go skłonić do wyznania tajemnicy o ukrytych skarbach.

Po roku niegodny jego kuzyn zeszedł także do grobu, nie zdobywszy bogactw, których tak pożądał i które go popchnęły do występnych knowań.

Ale Murad zostawił syna Sauka, który odziedziczył po ojcu wszystkie złe skłonności. Chociaż po śmierci ojca miał zaledwie lat dwadzieścia trzy, życie jego nie upływało szlachetnie i spokojnie. Człowiek ten łączył się z awanturnikami wszelkiego rodzaju, jakich mnóstwo kręciło się wtedy w Egipcie. Był on jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy i byłby zagarnął jego miliony, gdyby starzec nie był ich ukrył tak starannie. To też jego gniew i uniesienie nie miały granic, gdy umarł Kamylk-Pasza, unosząc z sobą tajemnicę swych skarbów. Sauk mniemał, że oprócz Kamylk-Paszy nikt więcej nie wie o jego bogactwach.

Upłynęło lat dziesięć i Sauk stracił już zupełnie nadzieję odzyskania skarbów.

Można więc łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie zrobiła na nim wiadomość, która spadła na niego zupełnie niespodziewanie i naraziła go na mnóstwo nadzwyczajnych przygód.

W pierwszych dniach stycznia, roku 1862 Sauk odebrał list, zapraszający go, aby się udał niezwłocznie do kancelaryi notaryusza Ben-Omara, w celu porozumienia się w bardzo ważnym interesie.

Sauk znał tego notaryusza i wiedział, że jest to człowiek charakteru chwiejnego i tchórzliwego, nad którym ktoś gwałtowny i stanowczy z łatwością mógł uzyskać wielką przewagę. Pojechał więc do Aleksandryi i zapytał dość niegrzecznie Ben-Omara, jakiem prawem ośmielił się go wzywać do swojej kancelaryi.

Ben-Omar przyjął swego gwałtownego klienta z oznakami należnego mu uszanowania, a czynił to głównie przez bojaźń, gdyż wiedział, że Sauk w chwili uniesienia gotów go był nawet zadusić. Przeprosił go więc za swoją śmiałość i rzekł uprzejmie:

– Sądziłem, że powinienem się był udać do jedynego spadkobiercy, którego mam zaszczyt widzieć dziś u siebie…

– W istocie jestem jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy, zawołał Sauk, gdyż jestem synem Murada, który był blizkim jego krewnym.

– Czy jesteś pan pewnym tego, że niema żadnego krewnego oprócz pana, któryby mógł rościć prawo do spadku Kamylk-Paszy?

– Żadnego. Kamylk-Pasza oprócz mnie nie zostawił innego spadkobiercy. Ale gdzież jest to dziedzictwo?

– Oto jest, do usług waszej ekscelencyi.

Sauk chwycił szybko zapieczętowany dokument, który mu podawał notaryusz.

– Co zawiera ten papier? zapytał.

– Testament Kamylk-Paszy.

– Jakim sposobem ten dokument dostał się w twoje ręce.

– Kamylk-Pasza przesłał mi go w kilka lat po swem uwięzieniu w Kairze.

– Kiedyż to było?

– Dwadzieścia lat temu.

– Dwadzieścia lat! zawołał Sauk. Kamylk-Pasza nie żyje już od lat dziesięciu, a ty czekałeś długo…

– Czytaj, ekscelencyo, przerwał mu notaryusz.

Sauk przeczytał podpis, skreślony na wierzchu dokumentu. Byłto warunek zastrzegający, że testament wolno otworzyć dopiero w dziesięć lat po śmierci testatora.

Kamylk-Pasza umarł w roku 1852, rzekł notaryusz, a ponieważ teraz mamy rok 1862, dlatego wezwałem waszą ekscelencyę…

– Przeklęty formalisto! zawołał Sauk. Już od lat dziesięciu powinienem był być posiadaczem milionów…

– Jeżeli naturalnie Kamylk-Pasza waszą ekscelencyę uczynił swoim spadkobiercą, przerwał ze spokojem notaryusz.

– Jeżeli mnie uczynił swoim spadkobiercą? A kogóżby innego?.. Przekonam się o tem natychmiast.

I już miał rozerwać pieczęć testamentu, gdy Ben-Omar powstrzymał go, mówiąc:

We własnym interesie, ekscelencyo, lepiej będzie, gdy otwarcie testamentu dokonane zostanie według przepisów prawa, to jest w obecności świadków…

I otworzywszy drzwi, Ben-Omar wprowadził do pokoju dwóch kupców, mieszkających w pobliżu, prosząc ich, aby byli obecni przy otwarciu testamentu.

Obydwaj świadkowie przekonali się, że pieczęć jest nienaruszona, i wtedy dopiero otworzono dokument.

Testament zawierał ze dwadzieścia wierszy, skreślonych w języku francuskim, mniej więcej następującej treści:

„Mianuję wykonawcą mojego testamentu Ben-Omara, notaryusza z Aleksandryi, któremu przeznaczam jako procent jeden od sta od całego mojego majątku, składającego się ze złota, brylantów i innych drogocennych kamieni, których wartość może być oszacowaną na sto milionów franków. W miesiącu listopadzie, w roku 1831 trzy beczułki, zawierające moje skarby, zostały złożone w jaskini, wykutej na południowym krańcu jednej wysepki. Tę wysepkę można będzie wynaleźć z łatwością, porównywając długość geograficzną pięćdziesięciu czterech stopni i pięćdziesięciu siedmiu minut na wschód od południka paryskiego, z szerokością geograficzną, którą przesłałem potajemnie w roku 1842 Tomaszowi Antiferowi, mieszkającemu w Saint-Malo we Francyi. Ben-Omar powinien osobiście powiadomić o tej długości geograficznej wyżej wymienionego Tomasza Antifera, lub w razie, gdyby tenże nie żył, uwiadomić o tem najbliższego jego spadkobiercę. Oprócz tego polecam Ben-Omarowi, ażeby towarzyszył spadkobiercy, jakiego tu mianuję w testamencie podczas poszukiwań, ktore doprowadzą do odkrycia skarbu. Miejsce, gdzie skarb umieściłem, znajduje się u podnóża skały, na której wyryta jest cyfra, oznaczająca moje nazwisko, to jest monogram K.

Tak więc od dziedziczenia spadku po mnie odsuwam stanowczo niegodnego mojego krewnego Murada, jako też jego syna Sauka, również niegodziwego, jak jego ojciec i żądam, aby Ben-Omar jak najprędzej starał się porozumieć z Tomaszem Antiferem, lub jego prawymi spadkobiercami, stosując się do szczegółowych wskazówek, które zostaną im udzielone później, w ciągu trwania ich poszukiwań.

Taka jest moja wola i żądam, aby była uszanowana, tak w przyczynach, jak i skutkach swoich.

Pisałem to zdrów na ciele i na umyśle i podpisałem moją własną ręką, dnia dziewiątego lutego 1842 roku, w więzieniu w Kairze.

Kamylk-Pasza.”

Nie potrzebujemy mówić, jaki gniew zawładnął Saukiem po odczytaniu tego testamentu i jak przyjemnego zdziwienia doznał Ben-Omar, dowiedziawszy się o przeznaczonym dla siebie procencie jeden od sta, co wynosiło milion, przypadający mu w udziale, skoro odnajdą skarby. Ale należało je odszukać, a trudno było tego dopełnić bez określenia miejscowości, w której znajdowała się wysepka, kryjąca tak olbrzymie bogactwa. Lecz o wysepce można było się dowiedzieć tylko w ten sposób, gdyby się udało porównać długość geograficzną, wyrażoną w testamencie, z szerokością geograficzną, której tajemniczą liczbę wiedział tylko Tomasz Antifer.

Sauk jednak nie chciał się tak łatwo wyrzec pożądanych milionów i wkrótce usnuł plan przewrotny, którego wspólnikiem pod groźbą srogiej zemsty został Ben-Omar. Wiadomości, jakie zasięgnęli z Saint-Malo, objaśniły ich, że Tomasz Antifer umarł, zostawiając jedynego syna. Trzeba więc było pojechać do tego syna Piotra Antifera i działać tak zręcznie i ostrożnie, aby wydobyć z niego tajemnicę owej szerokości geograficznej, przesłanej jego ojcu i wtedy posiąść olbrzymie bogactwa, od których Ben-Omar miał odebrać przeznaczony mu procent.

Sauk i notaryusz postanowili działać niezwłocznie. Wypłynęli więc z Aleksandryi i wylądowali w Marsylii, a potem koleją przez Paryż dostali się do Bretanii i pewnego poranku przybyli do Saint-Malo.

Obydwaj nie wątpili ani na chwilę, że wydobędą od Antifera ów list upragniony, którego wartości marynarz może nawet nie umiał ocenić. W ostateczności postanowili kupić od Antifera ów list, zawierający wiadomość o potrzebnej do odkrycia skarbów szerokości geograficznej.

Lecz usiłowania ich spełzły na niczem.

Nie można się zatem dziwić, że Sauk unosił się gniewem i w rozdrażnieniu obwiniał Ben-Omara, że on to właśnie stał się przyczyną niepowodzenia, jakie ich spotkało.

Stąd wynikła gwałtowna i burzliwa pomiędzy nimi sprzeczka, której na szczęście nikt nie słyszał. Lecz notaryusz był przerażony okropnie, mniemając, że nie ujdzie żywo z rąk Sauka.

– Tak, twoja niezręczność stała się przyczyną wszystkiego złego, powtarzał z uniesieniem Sauk. Nie umiałeś dobrze zabrać się do dzieła. Pozwoliłeś wywieść się w pole staremu marynarzowi, ty, człowiek wykształcony, notaryusz!.. Ale pamiętaj, co ja ci powiedziałem!.. Biada ci, jeżeli wymkną mi się z ręki miliony Kamylk-Paszy.

– Przysięgam wam, ekscelencyo…

– A ja ci przysięgam, że jeśli nie dojdę do celu mych pragnień, ty mi za to drogo zapłacisz. A wiesz, że ja umiem dotrzymać słowa!

Ben-Omar wiedział o tem aż nadto dobrze.

– Czy sądzisz, ekscelencyo, zaczął, chcąc go rozczulić, że ten Antifer jest biedakiem, podobnym do tych nędznych fellahów, których tak łatwo oszukać lub przestraszyć?

– A cóż mnie to może obchodzić!

– Nie, nie, on nie jest takim… to człowiek okropnie gwałtowny, który nie chce słuchać żadnego przedstawienia…

Mógł był dodać: „człowiek podobny z usposobienia do ciebie,” ale powstrzymał się w porę.

– Sądzę, odezwał się po chwili milczenia, że należy zdecydować się na…

– Na co!? zawołał Sauk, z gwałtownem uniesieniem, uderzając pięścią w stół z taką siłą, że lampa zadrżała, a klosz z niej spadł na ziemię i rozbił się w kawałki. Mamże się wyrzec tych stu milionów?

– Nie, nie, ekscelencyo, ja nie to chciałem powiedzieć, odparł pospiesznie Ben-Omar. Trzeba się zdecydować na to, aby powiedzieć temu marynarzowi o tej długości geograficznej, którą testament nakazuje mi jemu właśnie wyjawić…

– Czy dlatego, niedołęgo, aby on popłynął wykopać owe miliony? zawołał Sauk, lecz po chwilowym namyśle doszedł do przekonania, że gniew bywa nieraz złym doradcą.

Byłto człowiek przebiegły, ale nie pozbawiony rozumu, starał się więc zapanować nad swojem uniesieniem i zaczął się zastanawiać nad rozsądną propozycyą, którą mu uczynił Ben-Omar.

W istocie można było przypuszczać, znając charakter Antifera, że nie otrzyma się od niego nic podstępem i że należało postąpić w inny sposób.

Jego ekscelencya zatem i skromny jego wspólnik usnuli plan następujący: Nazajutrz rano udać się do pana Antifera i wyjawić mu długość geograficzną, pod którą znajdowała się wysepka, a nawzajem dowiedzieć się od niego o szerokości. Połączywszy ze sobą te dwa objaśnienia, Sauk postara się wyprzedzić mianowanego przez Kamylk-Paszę spadkobiercę i dla siebie zagarnąć skarby. Jeżeliby to okazało się niepodobieństwem, znalazłby sposób towarzyszenia panu Antiferowi w wyprawie, a wówczas obmyśliłby coś na swoją korzyść.

Sauk przypuszczał, że wysepka znajdowała się na dalekich morzach, plan zatem jego mógł się powieść i uczynić go panem tych bogactw.

Skoro już zgodzili się na to postanowienie, Sauk dodał:

– Liczę na ciebie, Ben-Omarze, i radzę ci, abyś mi pomagał szczerze, gdyż w przeciwnym razie…

–Ależ, ekscelencyo, możesz pan być pewnym… Tylko czy przyrzekasz mi, że otrzymam przeznaczony dla mnie procent?

– Naturalnie, przecież masz ten procent zapewniony w testamencie… pod wyraźnym jednak warunkiem, że nie odstąpisz ani na chwilę pana Antifera podczas jego podróży.

– Nie, nie odstąpię go!..

– Ani ja… boja ci będę towarzyszył..

– Ale w jakim charakterze… Pod jakiem nazwiskiem?

– W charakterze starszego dependenta notaryusza Ben-Omara i pod nazwiskiem Nazima!

– Jakto, pan, ekscelencyo?

Wykrzyknik ten malował dokładnie obawy Ben-Omara, który się lękał gwałtowności Sauka.

 

Rozdział VIII

 

an Antifer, przyszedłszy do domu, wszedł do jadalni i, zasiadłszy przy kominku, zaczął sobie grzać nogi.

Eliza z Julianem, siedząc pod oknem, zajęci byli rozmową, ale pan Antifer nie zwrócił na nich uwagi.

Nanon zajęta była w kuchni przygotowaniem wieczerzy, lecz i to było dziś rzeczą obojętną dla pana Antifera, który zwykle dziesięć razy zapytywał:

– Czy prędko jeść dacie?

Dziś właśnie pan Antifer był zajęty ważniejszemi myślami. Byłoby mu to przyniosło ulgę, gdyby się mógł przed kim zwierzyć, ale zdawało mu się, że nie wypada opowiadać siostrze, Elizie i Julianowi o spotkaniu z Ben-Omarem, notaryuszem Kamylk-Paszy.

Podczas wieczerzy pan Antifer wbrew zwyczajowi siedział milczący i zamyślony i jadł bardzo mało; spożył tylko kilka skorupiaków, wydobywając je ze skorup długą o metalowym łebku szpilką.

Kilka razy Julian zwracał się do niego z zapytaniem, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Eliza zapytała go, co mu jest, lecz zdawało się, że nawet nie słyszał dźwięku jej głosu.

– Co ci się stało, mój bracie? zapytała wreszcie Nanon, gdy pan Antifer po wieczerzy zabierał się odejść do swego pokoju.

– Wyrasta mi ząb mądrości, odrzekł

Z obecnych nikt na to nic nie odpowiedział, ale każdy pomyślał sobie w duchu, że byłoby to bardzo pożądaną rzeczą, gdyby pan Antifer na starość stał się trochę rozumniejszym.

Ku wielkiemu zdziwieniu wszystkich, pan Antifer, nie zapaliwszy nawet ulubionej fajki, z którą się przechadzał po wałach, udał się do swego pokoju, znajdującego się na piętrze.

– Przez cały wieczór wuj nie odezwał się do nikogo ani słowa, taki jest dzisiaj roztargniony, czy zamyślony, odezwała się Eliza po jego odejściu.

– Cóż mu się tam przytrafiło nowego? szepnęła Nanon, sprzątając ze stołu.

– Możeby pójść po pana Trégomain, dodał Julian.

Rzeczywiście pan Antifer był dziś tak rozdrażniony i niespokojny, jak jeszcze nie był ani razu od chwili, gdy zaczął oczekiwać upragnionego posła Kamylk-Paszy. Wyrzucał sobie, że w rozmowie z Ben-Omarem nie okazał się może dość przebiegłym i rozsądnym; że może odpowiadał mu zbyt szorstko i gwałtownie, zamiast się starać go ułagodzić i przychylić się do warunków bardziej przystępnych. Czy to było przyzwoicie nazywać go oszustem, nicponiem, krokodylem i obrzucać jeszcze innymi obelżywymi wyrazami? Czy nie należało raczej targować się, okazać chęć nakłonienia się do jego żądań, udawać, że się nie zna doniosłości tego listu, a nie żądać od razu w chwili uniesienia i gniewu pięćdziesięciu milionów? Z pewnością wiadomość, zamieszczona w liście, warta była, aby za nią zapłacono tę summę, ale zawsze trzeba było postępować z większą przezornością. A gdyby notaryusz, pamiętny doznanych zniewag, nie chciał się narazić po raz drugi na podobne przyjęcie? Coby się stało, gdyby spakował rzeczy i opuścił natychmiast Saint-Malo? Gdy wyjedzie do Aleksandryi, przepadło już wszystko. Przecież pan Antifer nie będzie go ścigał do Egiptu, aby się dowiedzieć o pożądanej dlań długości geograficznej!

Kładąc się spać, pan Antifer obdarzył sam siebie kilkoma kułakami w bok i całą noc ani oka nie zmrużył. Nazajutrz wstał z postanowieniem, że zmieni zupełnie taktykę postępowania, że pójdzie poszukać Ben-Omara, że będzie się starał uprzejmością wynagrodzić mu wczorajsze obelgi i kosztem małych ustępstw postara się o zgodę.

Te i tym podobne myśli zajmowały pana Antifera, który zaczął się właśnie ubierać, gdy ktoś zlekka zapukał do drzwi, i na progu ukazał się Trégomain, chociaż była zaledwie godzina ósma rano.

– Cóż cię sprowadza do mnie, przyjacielu? zagadnął pan Antifer.

Gildas Trégomain, nie chcąc się przyznać, że Nanon posyłała po niego, odpowiedział:

– Przypływ morza, mój przyjacielu.

Mniemał bowiem, że to wyrażenie, przypominające zawód marynarza wywoła uśmiech na usta pana Antifera.

– Przypływ morza? powtórzył ten ostatni ostro. A mnie zabiera z sobą odpływ morza.

– Chcesz wyjść?

– Tak, i nie pytam się nawet, czy mi pozwolisz, lub nie.

– Dokąd idziesz?

– Tam, gdzie mi się podoba.

– Ma się rozumieć, że nie gdzieindziej. Ale nie powiesz mi, w jakim interesie wychodzisz?

– Chciałbym naprawić jedno głupstwo…

– Albo może pogorszyć je jeszcze?

Odpowiedź ta, wypowiedziana bez ukrytego celu, zaniepokoiła jednak pana Antifera, mającego postanowienie wtajemniczyć przyjaciela w sprawę, któraby go powinna żywo zainteresować. Ubierając się więc dalej, opowiedział panu Trégomain o spotkaniu z Ben-Omarem, o usiłowaniach notaryusza, który chciał z niego wydobyć tajemnicę szerokości geograficznej i o żądaniu swojem pięćdziesięciu milionów za list Kamylk-Paszy.

– Naturalnie że żądanie moje było zbyt wygórowane i nierozsądne, zakończył pan Antifer swoje opowiadanie.

– Przecież on musiał się z tobą targować, odpowiedział Gildas Trégomain.

– Nie miał na to czasu, gdyż odwróciłem się do niego plecami i w tem właśnie popełniłem błąd największy.

– Nie przeczę. A więc ten notaryusz przybył umyślnie do Saint-Malo, aby starać się wydobyć od ciebie ten list?

– Tak, jedynie w tym celu, zamiast wypełnić polecenie, jakie mu powierzono dla mnie, ten to bowiem Ben-Omar jest posłem, zapowiedzianym przez Kamylk-Paszę i oczekiwanym od lat dwudziestu…

– Jakto, więc ta cała sprawa, to jest rzecz poważna i nie ulegająca wątpliwości? zawołał Gildas Trégomain.

Uwaga ta wywołała tak gniewne spojrzenie pana Antifera z dodatkiem tak pogardliwego przymiotnika, że Trégomain zamilkł i spuścił oczy.

Pan Antifer skończył się ubierać i już brał za kapelusz, gdy we drzwiach ukazała się Nanon.

– Czego chcesz? zapytał brat.

– Jakiś cudzoziemiec czeka na dole i pragnie się z tobą zobaczyć.

– Jego nazwisko?

– Oto jest.

I Nanon podała bilet wizytowy, na którym były skreślone następujące wyrazy:

„Ben-Omar, notaryusz w Aleksandryi.”

– On! zawołał pan Antifer.

– Kto? zapytał Gildas Trégomain.

– Omar, o którym ci mówiłem! Ah! jakto dobrze, że sam przychodzi do mnie. To dobry znak!… Przyprowadź go tutaj, Nanon.

– On nie jest sam…

– Nie jest sam? podchwycił z żywością pan Antifer. A któż z nim przyszedł?

– Jakiś młodszy od niego mężczyzna, którego nie znam również i który wygląda także na cudzoziemca.

– Więc ich jest dwóch. No, to i my we dwóch ich przyjmiemy!.. Zostań ze mną, mój przyjacielu!

– Jakto?… Chciałbyś…

Pan Antifer rozkazującym gestem nakazał przyjacielowi posłuszeństwo, a Trégomain nie śmiał się już poruszyć ze swego miejsca.

– Przyprowadź ich, rzekł Antifer do siostry.

W kilka minut później goście weszli do pokoju, którego drzwi zamknięto starannie. Tajemnica, o jakiej mieli mówić, mogłaby tylko ulecić przez dziurkę od klucza.

– Ah! to pan, panie Ben-Omar, zaczął pan Antifer swobodnym, a nawet nieco pogardliwym tonem, którego nie byłby użył z pewnością, gdyby był poszedł pierwszy do hotelu de l’Union.

– Tak, to ja, panie Antiferze, odpowiedział Ben-Omar.

– A któż jest ten pan, który ci towarzyszy?

– To mój pierwszy dependent.

Pan Antifer i Sauk, który został przedstawiony pod nazwiskiem Nazima, spojrzeli na siebie dość obojętnie.

– Czy dependent pana wtajemniczony jest w tę sprawę? zapytał Antifer.

– Tak, i obecność jego jest mi potrzebna przy przebiegu tej sprawy.

– Niech i tak będzie, panie Ben-Omar. Czy mi pan powie, czemu mam zawdzięczać zaszczyt, że widzę pana w moim domu?

– Chciałbym pomówić jeszcze z panem, panie Antiferze… ale tylko z panem samym, dodał, spoglądając z ukosa na Gildas Trégomain, który siedział milczący, robiąc palcami młynka.

– Gildas Trégomain, mój przyjaciel, przedstawił pan Antifer, były właściciel statku „Piękna Amelia;” on wie także o całej tej sprawie, a obecność jego jest dla mnie równie niezbędna, jak dla pana dependenta Nazima.

Był to argument, na który Ben-Omar nie mógł znaleźć żadnej przeczącej odpowiedzi.

Wtedy wszyscy czterej zasiedli przy stole, na którym notaryusz położył swoją tekę. Cisza zaległa pokój, obecni spoglądali na siebie, czekając, któremu przyjdzie ochota rozpocząć rozmowę.

Wreszcie pan Antifer przerwał milczenie i rzekł, zwracając się do Ben-Omara:

– Spodziewam się, że pański dependent mówi po francusku?

– Nie, odparł notaryusz.

– No to przynajmniej rozumie język francuski?

– I to nie.

Sauk i Ben-Omar postanowili między sobą, że fałszywy Nazim udawać będzie, iż nic nie rozumie po francusku, mieli bowiem nadzieję, że pan Antifer wygada się z czemś, z czego oni będą mogli skorzystać.

– Mów pan więc, panie Ben-Omar, odezwał się swobodnie pan Antifer. Czy masz pan ochotę rozpocząć rozmowę od tego miejsca, gdzie przerwaliśmy ją wczoraj?

– Bez wątpienia.

– A zatem przynosisz mi pan pięćdziesiąt milionów?

– Mówmy poważnie, panie Antiferze…

– Tak, mówmy poważnie, panie Ben-Omar. Mój przyjaciel Trégomain nie należy do liczby tych ludzi, którzyby chcieli tracić czas na bezużyteczne żarty. Nieprawdaż, Trégomain?

Nigdy Trégomain nie miał jeszcze tak poważnej i uroczystej miny, jak w tej chwili. Na znak przyzwolenia podniósł kraciastą chustkę do twarzy i utarł nos z hałasem, podobnym do dźwięku trąb.

– Panie Ben-Omar, zaczął znowu pan Antifer, przybierając minę poważną i obojętny ton głosu, lękam się, że pomiędzy nami zaszło nieporozumienie… musimy je więc wyjaśnić, bo inaczej nie dojdziemy do niczego. Pan wiesz, kim ja jestem, a ja wiem, kim pan jesteś.

– Notaryuszem….

– Tak, notaryuszem, ale zarazem posłem nieboszczyka Kamylk-Paszy, którego przybycia rodzina moja oczekuje od lat dwudziestu.

– Przepraszam, pana, panie Antiferze, ale przypuszczając nawet, że tak jest w istocie, nie było mi wolno przybyć wcześniej….

– Dlaczego?

– Gdyż wiem dopiero od dwóch tygodni, to jest od chwili otwarcia testamentu, w jakich warunkach ojciec pański odebrał ten list.

– Ah! list, podpisany podwójną literą K?.. Wracamy zatem do tego, panie Ben-Omar?

– Nie inaczej, jedyną bowiem moją myślą, udając się do Saint-Malo, było, aby przedstawić koniecznie…

– Zatem jedynie w tym celu przedsięwziąłeś pan tę podróż?

– Tak jest, panie Antiferze.

Przez cały czas powyższej rozmowy Sauk siedział obojętny, jak gdyby nie rozumiał ani słówka. Odgrywał swoją rolę tak naturalnie, że Gildas Trégomain, przypatrujący mu się uważnie z pod oka, nie dostrzegł nic podejrzanego w jego zachowaniu się.

– Panie Ben-Omar, odezwał się pan Antifer, ja mam dla pana jak najgłębszy szacunek i wiesz pan, że nie powiedziałbym panu żadnego ubliżającego wyrazu….

Powiedział to z tak głębokiem przekonaniem, że niktby go nie posądził o to, iż nie dalej, jak wczoraj, nazwał Ben-Omara oszustem, mumią i krokodylem.

– Jednakże, dodał po krótkiej przerwie, nie mogę się powstrzymać od powiedzenia panu, żeś skłamał….

– Panie!…

– Tak… skłamałeś, jak szafarz okrętowy, kiedy twierdziłeś, że twoja podróż to tylko miała na celu, aby się dowiedzieć o tym liście….

– Przysięgam panu, zaczął notaryusz, wznosząc ręce do góry.

– Przestańmy odgrywać komedyę, panie Ben-Omar! zawołał pan Antifer, który wbrew wszelkim pięknym postanowieniom zaczął się już zapalać. Ja wiem doskonale, w jakim celu pan przyjechałeś.

– Wierz mi pan….

– I od kogo jesteś pan przysłany….

– Od nikogo, upewniam pana….

– Przeciwnie, przybywasz pan ze strony nieboszczyka Kamylk-Paszy….

– Przecież on umarł przed laty dziesięciu!

– To nic nie znaczy! Przybyłeś pan tu, aby spełnić ostatnią wolę Kamylk-Paszy i dlatego jesteś dziś u Piotra-Servan-Malo Antifera, syna Tomasza Antifera, od którego miałeś rozkaz nie żądać bynajmniej wydania owego listu, lecz powiadomić go o czterech cyfrach.

– O czterech cyfrach?

– Tak, o czterech cyfrach długości geograficznej, której mu potrzeba do uzupełnienia geograficznej szerokości, o jakiej wiadomość przesłał Kamylk-Pasza przed laty dwudziestu jego zacnemu ojcu.

– Ślicznie odpowiedziałeś, dodał spokojnie Trégomain, rozwijając swoją olbrzymią chustkę, jak flagę, którąby dawał znaki nadbrzeżnym latarniom.

Mniemany dependent zachowywał się ciągle z jednakową obojętnością, chociaż przekonał się z rozmowy, że pan Antifer posiadał dokładne wiadomości.

– Pan, panie Ben-Omar, chciałeś zamienić nasze role i usiłowałeś ukraść mi wiadomość o szerokości geograficznej.

– Ukraść?!

– Tak, ukraść i zrobić z niej użytek, który prawnie mnie się tylko należy!

– A zatem przyznajesz się pan, że je posiadasz?

Tak przyparty do muru notaryusz, chociaż wyćwiczony w rozmaitych wykrętach, zrozumiał, że przeciwnik zyskuje nad nim przewagę i że lepiej się poddać, tak jak to wczoraj postanowili uczynić z Saukiem.

To też gdy pan Antifer mu powiedział:

– Grajmy w grę odkrytą, panie Ben-Omar, już dość nakręciliśmy się po różnych krętych ścieżkach, Ben-Omar odpowiedział:

– I owszem.

– Otworzył tekę i wyjął z niej ćwiartkę pergaminu, na której widać było pismo, pewną nakreślone ręką.

ant18.jpg (171103 bytes)

Był to testament Kamylk-Paszy, napisany, jak wiemy, w języku francuskim. Pan Antifer dowiedział się wkrótce o jego treści. Przeczytawszy go uważnie od początku do końca, głośno i dobitnie, tak, aby Gildas Trégomain nie stracił ani słówka, wyjął z kieszeni książeczkę notatkową, aby w niej wpisać cyfry, określające długość geograficzną, pod jaką znajdowała się wysepka, te cztery cyfry, o które tak mu bardzo chodziło. Potem, jak gdyby się znajdował na swoim kupieckim statku i brał wymiar na mapie, zawołał:

– Uważaj, Trégomain!

– Uważam! powtórzył Gildas Trégomain, który także wyjął z kieszeni notatnik.

– Naznacz!

Nie potrzebujemy dodawać, z jaką dokładnością została oznaczona ta pożądana długość geograficzna: 54 stopnie 57 minut na wschód od południka paryskiego.

Pergamin wrócił wtedy do rąk notaryusza, który schował go do teki i oddał mniemanemu dependentowi Nazimowi. Nazim zdawał się tak obojętny na wszystko, jak Hebrajczyk z czasów Abrahama, któryby się znalazł nagle wpośród zgromadzenia francuskiej Akademii.

Jednakże rozmowa doszła do punkta, zaciekawiającego najbardziej Ben-Omara i Sauka.

Pan Antifer, wiedząc o południku i linii równoległej wysepki, potrzebował tylko połączyć te dwie linie na mapie, aby dojść, gdzie znajduje się wysepka. Naturalnie, że pilno mu było dokonać tej pracy; podniósł się więc i z półukłonem, w którego znaczeniu nie można się było pomylić, a potem ukazał gościom drzwi, zachęcając ich do odejścia.

Trégomain spoglądał z uśmiechem zadowolenia na Antifera. Ale ani notaryusz, ani Nazim nie mieli zamiaru wstać z krzeseł, chociaż widocznie gospodarz pragnął ich się pozbyć. Może go nie zrozumieli, a może nie chcieli zrozumieć. Ben-Omar był bardzo pomięszany, zrozumiał jednak spojrzenie Sauka, które mu nakazywało zadać jeszcze jedno pytanie.

Musiał go posłuchać, rzekł więc:

– Teraz, kiedy spełniłem polecenie, do jakiego zobowiązał mnie testament Kamylk-Paszy….

ant19.jpg (184424 bytes)

– Nie pozostaje nam nic innego, jak pożegnać się nawzajem bardzo grzecznie, dokończył pan Antifer, a że najbliższy pociąg odchodzi o godzinie dziesiątej minut trzydzieści siedem….

– O dziesiątej minut dwadzieścia trzy od dnia wczorajszego, poprawił Gildas Trégomain.

– A tak, rzeczywiście o dziesiątej minut dwadzieścia trzy, odpowiedział pan Antifer, nie chciałbym, mój drogi panie Ben-Omar, narazić cię, jak również twego dependenta Nazima, abyście się mieli spóźnić na ten pociąg….

Sauk zaczął niecierpliwie uderzać nogą w podłogę i spojrzał na zegarek, jak gdyby się zaniepokoił chwilą blizkiego wyjazdu.

– Jeżeli macie panowie ze sobą jakie pakunki, mówił dalej pan Antifer, zaledwie starczy wam czasu na wybranie się….

– Tem bardziej, że na tutejszej stacyi wielkie są utrudnienia, dodał Trégomain.

Ben-Omar zdobył się wreszcie na odpowiedź i, podnosząc się nieco z krzesła, rzekł:

– Przepraszam, ale zdaje mi się, żeśmy sobie jeszcze nie wszystko powiedzieli….

– Przeciwnie, wszystko, panie Ben-Omar, co do mnie, nie potrzebuję się już o nic pana pytać.

– Ale ja muszę panu zadać jeszcze jedno pytanie, panie Antifer…

– Dziwi mnie to bardzo, panie Ben-Omar, ale pytaj pan, jeśli uważasz to za właściwe.

– Wyjawiłem panu cyfry, dotyczące geograficznej długości, wskazanej w testamencie Kamylk-Paszy.

– Tak jest; ja i mój przyjaciel Trégomain zapisaliśmy te cyfry w naszych notatnikach.

– Widziałem to; lecz pan ze swojej strony powinieneś mi wyjawić cyfry szerokości geograficznej, które są zapisane w liście….

– W liście, przysłanym pod adresem mego ojca?

– Tak jest.

– Przepraszam pana, panie Ben-Omar, odpowiedział pan Antifer, marszcząc brwi, czy miałeś pan polecenie wyjawić mi cyfry długości geograficznej?

– Miałem i zdaje mi się, że spełniłem to polecenie.

– Z dobrą wolą i gorliwością, muszę to przyznać. Ale co do mnie, nie przeczytałem tego nigdzie, ani w testamencie, ani w liście, że mam wyjawić komukolwiek cyfry szerokości geograficznej, o których wiadomość przesłana została mojemu ojcu.

– Jednakże….

– Jednakże, jeśli pan masz udzielić mi w tym przedmiocie jakich objaśnień, możemy jeszcze porozmawiać….

– Zdaje mi się, przerwał notaryusz, że pomiędzy ludźmi, którzy się wzajemnie szanują….

– Źle się panu zdaje, panie Ben-Omar. Szacunek nie ma tu nic do tego, jeżeli rzeczywiście mamy go nawzajem dla siebie.

Pan Antifer był już rozgniewany i zniecierpliwiony. Gildas Trégomain, obawiając się wybuchu, wstał i otworzył drzwi, jak gdyby chciał ułatwić wyjście niepożądanym już teraz gościom. Sauk nie ruszył się z miejsca, nie wypadało mu bowiem wstać z dwóch powodów: najpierw, jako dependent, nie powinien wychodzić, gdy notaryusz jeszcze siedział, a powtóre, jako cudzoziemiec, nierozumiejący po francusku, nie powinien się zdradzić, że rozumie, o co chodzi.

Ben-Omar wstał z krzesła, potarł dłonią czoło, poprawił okulary i rzekł tonem człowieka, który musi się zgodzić z tem, czemu zapobiedz nie zdoła:

– Wybacz mi, panie Antiferze, ale czy naprawdę nie chcesz mi powierzyć….

– Naturalnie, że nie chcę, panie Ben-Omar, tembardziej, że w liście Kamylk-Pasza polecił mojemu ojcu zachowanie jak najgłębszej w tym względzie tajemnicy. Tajemnicę tę ojciec przekazał z kolei mnie.

– Czy chcesz, panie Antiferze, przyjąć ode mnie jedną radę? zapytał Ben-Omar.

– Jaką?

– A to żebyś dalej nie zajmował się tą kwestyą.

– Dlaczego?

– Bo mógłbyś spotkać na swojej drodze osobę, któraby ci kazała tego pożałować…

– Cóż to za osoba?

– Sauk, syn krewnego Kamylk-Paszy, wydziedziczony na korzyść pana, a nie jest on bynajmniej człowiekiem…

– Czy pan znasz tego Sauka, panie Ben-Omar?

– Nie, odpowiedział notaryusz, ale wiem, że to jest człowiek straszny….

– No, to jeśli pan spotkasz tego Sauka, powiedz mu pan ode mnie, że ja sobie drwię z niego i ze wszystkich Egipcyan!

Nazim ani drgnął. Kończąc te słowa, pan Antifer wyszedł do sieni i zawołał:

– Nanon!

Notaryusz zwrócił się ku drzwiom, a Sauk, wywróciwszy po drodze krzesło, poszedł za jego przykładem, zaledwie powstrzymując w sobie chęć zrzucenia go ze schodów.

Ben-Omar w chwili, gdy już miał wyjść z pokoju, zatrzymał się jeszcze i, zwracając się do pana Antifera, któremu nie śmiał spojrzeć prosto w oczy, rzekł:

– Zapewne pan nie zapomniał o jednym warunku, zawartym w testamencie Kamylk-Paszy?

– O jakim warunku, panie Ben-Omar?

– O tym, który wkłada na mnie obowiązek towarzyszenia panu aż do chwili, w której obejmiesz w posiadanie depozyt. Ja mam więc być obecnym przy wydobyciu trzech baryłek…

– A zatem będziesz mi pan towarzyszył, panie Ben-Omar.

– Muszę przecież wiedzieć, dokąd się pan udasz?

– Dowiesz się pan o tem, skoro przybędziemy na miejsce przeznaczenia.

– A jeśli to jest na krańcu świata?…

– No, to będzie na krańcu świata, cóż wielkiego!…

– Wreszcie to rzecz dla mnie obojętna… Ale pamiętaj pan, że ja nie mogę się obejść bez mojego głównego dependenta…

– Możesz go pan zabrać, jeżeli chcesz; będzie to dla mnie równym zaszczytem podróżować w pańskiem, jak i w jego towarzystwie.

Potem pan Antifer przechylił się przez poręcz schodów i zawołał donośnym głosem, który świadczył o jego zniecierpliwieniu:

– Nanon!

A gdy Nanon ukazała się, pan Antifer dodał:

ant20.jpg (182602 bytes)

– Poświeć tym panom!

– Jakto, w jasny dzień? zapytała z podziwieniem Nanon.

– Poświeć, skoro ci mówię!

Sauk i Ben-Omar wyszli już teraz z tego niegościnnego domu, którego drzwi zamknęły się za nimi z trzaskiem.

Wtedy pan Antifer nie ukrywał dłużej radości, która przepełniała całą jego istotę. I doprawdy miał się z czego cieszyć!

Posiadł tajemnicę długości geograficznej, której wyjaśnienia oczekiwał tak niecierpliwie! Teraz marzenie jego zamieni się w rzeczywistość! Posiadanie tego olbrzymiego majątku zależeć teraz będzie tylko od pośpiechu, z jakim wybierze się na poszukiwanie skarbu, ukrytego na wysepce, której pojedzie szukać.

– Sto milionów!.. Sto milionów! powtarzał.

– To znaczy tysiąc razy po sto tysięcy franków, dodał Trégomain.

Tu pan Antifer nie zdołał już dłużej panować nad sobą i zaczął podskakiwać, przysiadać, podnosić się i chwiać z boku na bok, czyli tańczyć taniec marynarzy, który nazywają rozmaicie.

Potem chwycił swego otyłego przyjaciela i zaczął się z nim wykręcać tak szybko po pokoju, że aż ściany i podłogi drżały w swych posadach.

Tańcząc, pan Antifer śpiewał grzmiącym głosem, na którego dźwięk drżały szyby w oknach:

„Mam już, mam, upragnioną długość! Mam już, mam, upragnioną długość!”

 

Rozdział IX

 

odczas, gdy pan Antifer poddawał się wpływowi tak bezgranicznej wesołości, w całym domu nie było nikogo oprócz Nanon. Eliza i Julian wyszli na miasto, w celu załatwienia sprawunków, po które wysłała ich Nanon, i wracali właśnie w tej chwili, gdy z domu wuja wychodzili dwaj nieznajomi mężczyźni.

ant21.jpg (155107 bytes)

Eliza i Julian spoglądali za nimi zdziwieni, tem bardziej, że obydwaj oddalali się, rozmawiając z gniewnem ożywieniem.

– Co ci ludzie robili tutaj? odezwała się z ciekawością Eliza.

– Mam przeczucie, że musiało się tu przytrafić coś nadzwyczajnego, odpowiedział Julian.

I oboje z pośpiechem weszli do sieni; tu zdumienie ich spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy usłyszeli hałas i śpiew na pierwszem piętrze. Słowa piosenki brzmiały tak głośno i donośnie, że echo jej rozchodziło się aż po wałach.

– Czyżby wuj stracił zmysły? szepnęła przerażona Eliza.

– Być może, że nieustanne zajęcie się tą długością geograficzną spowodowało w głowie wuja jakieś zboczenie umysłowe, dodał również cicho Julian.

– O, Boże! szkaradne miliony, jeśliby się miały stać powodem tak okropnej choroby! rzekła z westchnieniem Eliza.

– Co to się stało, moja ciotko? zapytał Julian, wchodząc do kuchni.

– Wuj tańczy, odparła Nanon.

– Ale cóż znowu, sufit drży, czyżby wuj był taki ciężki?

– Nie, nie wuj, tylko Trégomain.

– Jakto, Tregomain także tańczy?

– Naturalnie, przecież nie chciałby się sprzeciwiać naszemu wujowi, odezwała się Eliza.

Wszyscy troje weszli na pierwsze piętro, aby się naocznie przekonać, co się tam dzieje, i w istocie, patrząc na szalone skoki pana Antifera, można było mniemać, że dostał pomięszania zmysłów. Tańcząc, śpiewał na całe gardło:

„Mam już, mam, upragnioną długość!”

A poczciwy Trégomain, czerwony, zadyszany, jakby miał już dostać ataku apopleksyi, powtarzał za nim:

„Tak, tak, posiadł już upragnioną długość!”

Tu myśl nagła, jak błyskawica, rozjaśniła umysł Juliana. Teraz zrozumiał, kto byli ci dwaj nieznajomi, którzy wychodzili z domu jego wuja; zapewne jeden z nich był owym upragnionym posłem Kamylk-Paszy.

Młodzieniec pobladł trochę i, chwytając za połę pana Antifera, zapytał:

– Mój wuju, czy dowiedziałeś się o długości geograficznej?

– Dowiedziałem się, mój siostrzeńcze!

– Dowiedział się, szepnął nawpół żywy Trégomain.

I upadł na krzesło, które, nie mogąc unieść takiego ciężaru, złamało się nagle.

W kilka chwil później, gdy pan Antifer odetchnął nieco swobodniej, Eliza, Julian i Nanon dowiedzieli się o wszystkiem: o wczorajszem jego spotkaniu z Ben-Omarem i o usiłowaniach notaryusza, chcącego wyłudzić od niego list Kamylk-Paszy, o treści testamentu i dokładnej wiadomości o długości geograficznej, która określała położenie wysepki, gdzie znajdowały się ukryte skarby… Pan Antifer potrzebował się tylko schylić, aby je zgarnąć.

– Mój wuju, odezwał się Julian, skoro pan Antifer skończył swoje opowiadanie, teraz, gdy ci ludzie wiedzą, gdzie się znajduje gniazdko, w którem się kryją takie bogactwa, wykopią je z pewnością pierwej, niż wuj!

– Nie wydawaj tak porywczego sądu, mój siostrzeńcze! zawołał pan Antifer, wzruszając ramionami. Czy mniemasz, że jestem tak ograniczony, iż oddałem im w ręce klucz od tej szkatuły?

– Ma się rozumieć, że nie, potwierdził Gildas Trégomain.

– Od szkatuły, która zawiera majątek, wynoszący sto milionów? ciągnął dalej pan Antifer, wymawiając z rozkoszą wyraz miliony.

Mniemał, że ta wiadomość przyjęta zostanie okrzykami zapału i radości, ale omylił się bardzo.

Doprawdy podziwienie jego nie miało granic. Jakto deszcz złota, brylantów i drogich kamieni, którego pozazdrościłaby Danae, spływał niespodzianie pod ten dach ubogi, a rodzina jego nie zdawała się być z tego tak bardzo uszczęśliwioną, podczas gdy on o mało zmysłów nie postradał z radości.

Po wygłoszeniu przez pana Antifera wiadomości o milionach, głęboka, lodowata cisza zaległa pokój.

ant22.jpg (179315 bytes)

– Cóż to! zawołał pan Antifer, spoglądając z najwyższem zdumieniem kolejno na siostrę, Juliana, Elizę i przyjaciela, dlaczego macie takie chmurne i niezadowolone miny?

Pomimo to fizyognomie obecnych nie rozpromieniły się bynajmniej.

– Jakto! mówił dalej pan Antifer, oznajmiam wam, że jestem bogaty, jak Krezus, że będę miał tyle złota, ile go nie posiada nawet żaden nabab, a wy nie cieszycie się z tego i żadne z was nawet mnie nie uściskało.

Milczenie było jedyną odpowiedzią na przemowę pana Antifera.

– No, i cóż ty na to, Nanon? zaczął znowu.

– Piękny to dostatek, mój bracie, odpowiedziała Nanon.

– Dostatek! podchwycił z żywością pan Antifer. A czy wiecie, że, posiadając taką fortunę, możnaby tracić po trzykroć sto tysięcy dziennie. Czy i ty, Elizo, nazywasz to tylko dostatkiem?

– Mój Boże! odparła młoda dziewczyna, zdaje mi się, ze nie trzeba posiadać tylu bogactw, aby….

– Znam tę zwrotkę, przerwał niecierpliwie pan Antifer. Bogactwo nie daje szczęścia! Czy i ty jesteś tego samego zdania, młody panie kapitanie? dodał wuj, zwracając się do siostrzeńca.

– Podług mego zdania, odpowiedział Julian, ów Egipcyanin powinien był przekazać ci, mój wuju, i tytuł paszy; cóż bowiem znaczą takie bogactwa bez tytułu?

– Hm!… Hm!… Jakby to ładnie brzmiało: Antifer-Pasza, odezwał się Trégomain.

– Czy masz ochotę drwić ze mnie? krzyknął z gniewem pan Antifer.

– Cóż znowu, mój przyjacielu, odpowiedział Trégomain. Jeżeli ty cieszysz się ze swoich stu milionów, ja ci po milion razy winszuję i cieszę się również z całego serca.

W istocie dlaczego rodzina przyjęła tak obojętnie wiadomość o bogactwach? Powodem tej obojętności była serdeczna miłość rodzinna, która silnymi węzłami łączyła to małe kółko. Nawet Trégomain, który nie należał do rodziny, był także zasmucony. Wszyscy wiedzieli, że poszukiwanie skarbów oderwie na długo od domu wuja i siostrzeńca, a chociaż wuj gderał i gniewał się często, Julian był często zajęty, Eliza myślała ze smutkiem, jak jej brakować ich będzie. Wiedziała, że Julian i wuj będą podróżowali, ale sądziła, że nie tak długo i nie tak daleko.

Trégomain, chcąc zbadać zamiary pana Antifera, odezwał się w te słowa:

– Przypuśćmy, mój przyjacielu, że odnajdziesz te miliony….

– Dlaczego mówisz, przypuśćmy?…

– No, to powiem, że już je posiadłeś. Ale w takim razie, co człowiek tak skromny i niewymagający, jak ty, robić będzie z takiemi bogactwy?

– Robić będę to, co mi się będzie podobało! odpowiedział oschle pan Antifer.

– Sądzę, że nie kupisz całego miasteczka Saint-Malo….

– Kupię całe Saint-Malo, Saint-Servan i Dinard, jeżeli mi przyjdzie do głowy podobna fantazya; kupię nawet tę śmieszną rzeczkę la Rance, która ma wtenczas tylko wodę, gdy ją zasili przypływ morza.

Pan Antifer wiedział, że tą przymówką obrazi dawnego właściciela statku Piękna Amelia, który na falach ładnej rzeki Rance spędził ze dwadzieścia lat życia.

– Niech i tak będzie, nie sprzeczam się z tobą, odparł z niezadowoleniem Trégomain. Ale pomimo to, że będziesz miał tak wielki majątek, nie zjesz ani jednego kawałka więcej, nie wypijesz ani jednego kieliszka więcej nad to, ile ci apetyt pozwoli, chyba że kupisz sobie jeszcze jaki dodatkowy żołądek….

– Kupię sobie to, co mi się spodoba, a jeśli mi się ktoś będzie sprzeciwiał, roztrwonię moje sto milionów i nie dam nic nikomu, ani Elizie, ani Julianowi.

– Mniejsza o to, miała ochotę powiedzieć Eliza, ale powstrzymała się na szczęście, a pan Antifer, ochłonąwszy nieco z gniewu, dodał już spokojniej:

– Nie mówię przecież, że tak uczynię napewno, wiem, że będziecie mi posłuszni… Julian pojedzie ze mną….

– Otóż to największa bieda! zawołało dziewczę.

– No, no, nie tak wielka, odparł pan Antifer; gdy zdobędę miliony, ty poślubisz księcia, a Julian księżniczkę. Muszę tylko poszukać pięknych nazwisk w kalendarzu Gothona.

Chciał powiedzieć Gotha, lecz przekręcił nazwę, a widząc, że i tem nie rozchmurzył czoła obecnych, rozgniewał się nanowo i oznajmił, że pragnie pozostać sam i nie chce widzieć nikogo aż do obiadu.

Gildas Trégomain uważał za właściwe nie sprzeciwiać mu się dłużej, i wszyscy zeszli na dół, aby się swobodnie naradzić nad wypadkami, które następowały po sobie tak szybko i niespodziewanie.

Eliza rozpłakała się szczerze.

– Mój Boże! mój Boże! powtarzała, Julian musi odjechać! Kiedy my się znowu zobaczymy?

– Nie płacz, Elizo, pocieszał ją poczciwy Trégomain, nie lubię patrzeć na łzy, trzeba przecież być odważną; brat nie może ciągle być obok ciebie.

– Widzę, mój przyjacielu, że te bogactwa zawróciły głowę wujowi, odpowiedziała ze łzami młoda dziewczyna.

– Tak, tak, nie inaczej, potwierdziła Nanon, gdy mój brat uczepi się jakiej myśli, nic mu jej z głowy nie wybije.

Julian milczał długo, a wreszcie w te odezwał się słowa:

– Jestem pełnoletni i mógłbym się opierać wujowi, mógłbym nie jechać, ale czy tak, czy owak, długo przecież w domu siedzieć nie mogę bezczynnie. Muszę na chleb zarabiać, a czy mam popłynąć dalej lub bliżej, to już chyba wszystko jedno… pocóż mam się wujowi sprzeciwiać?

– Otóż nie! zawołała Eliza, nie wszystko jedno.

– Julian ma słuszność, rzekł Trégomain, lepiej być w zgodzie z wujem.

– O! przecież mi nie idzie o te miliony! zawołała z żywością Eliza.

– Ani mnie, dodał Julian, ale jakże puścić wuja samego w taką odległą i niebezpieczną podróż?

– Dobrze powiedziałeś, mój chłopcze, rzekł Trégomain

– Na poszukiwanie tych milionów zejdzie wujowi bardzo wiele czasu, dodał Julian.

– Więc musimy się rozłączyć na tak długo! zawołała Eliza.

– Naturalnie, że na długo, odpowiedział Julian, ale cóż robić!

– Niegodziwi posłowie tego niegodziwego paszy, mruknęła Nanon. Szkoda, że ich nie odpędziłam miotłą; nie mielibyśmy w tej chwili takiego zmartwienia!

– Gdyby się nie byli porozumieli z wujem dziś, porozumieliby się byli trochę później, rzekł Julian. Ben-Omar jest także interesowany w tej sprawie, nie pozostawiłby zatem wuja w spokoju.

– Więc wuj naprawdę wyjedzie? zapytała Eliza.

– Ma się rozumieć, skoro się dowiedział o położeniu wysepki, odezwał się Gildas Trégomain.

– Ja będę mu towarzyszył, rzekł stanowczo Julian, będę nad nim czuwał, aby mu się nie przytrafiło co złego. Gdy będę widział, że poszukiwania na nic się nie zdadzą, nakłonię go do powrotu.

– Masz słuszność, mój chłopcze, potwierdził Trégomain.

– Wuj, zajęty jedynie myślą pozyskania tych skarbów, narażałby się na Bóg wie jakie niebezpieczeństwa.

Eliza milczała zasmucona; czuła w głębi duszy, że Julian dobrze i szlachetnie postąpi, towarzysząc wujowi w tej niebezpiecznej podróży, ale przykro jej było, że musiała rozstawać się z bratem.

Julian pocieszał ją, jak mógł.

– Będę często pisywał do ciebie i do ciotki, mówił, zobaczysz, jak wiele ciekawych rzeczy dowiesz się z moich listów. Pan Trégomain będzie was tu pocieszał.

– I owszem, dodał Trégomain, będę wam opowiadal o podróżach, jakie odbywałem na moim statku wzdłuż brzegów rzeki Rance. Zapewne nie słyszałaś tego nigdy?

– Nie, odparła Eliza.

– To ci je opowiem, rzekł Trégomain, który nie śmiałby był o tem mówić w obecności pana Antifera. Są to bardzo ciekawe zdarzenia. Zobaczysz, czas zejdzie nam prędko, ani się spostrzeżemy, jak Julian powróci z wujem i z milionami….

– Trégomain!.. Trégomain!…

Dał się w tej chwili słyszeć głos pana Antifera, na którego dźwięk zadrżeli wszyscy.

– Antifer mnie woła, odezwał się Gildas Trégomain.

– Co on może chcieć od was? zapytała Nanon.

– W głosie wuja nie znać gniewu, rzekła Eliza.

– W istocie, dodał Julian, zdaje mi się, że jest tylko zniecierpliwiony.

– No, czy idziesz, Trégomain? zawołał znowu pan Antifer.

– Idę… idę… odpowiedział Trégomain i za chwilę schody z trzaskiem zaczęły się uginać pod ciężarem jego ciała.

Pan Antifer oczekiwał go we drzwiach, które starannie zamknął za nim. Potem pociągnął go do stołu, na którym rozłożony był atlas. Mapa wyobrażała dwie półkule na powierzchni płaskiej. Pan Antifer podał przyjacielowi cyrkiel.

– Weź to, rzekł.

– Ten cyrkiel?

– No tak, odpowiedział przerywanym głosem pan Antifer. Słuchaj, chciałem wyszukać na mapie tą wysepkę… no, wiesz… tą wysepkę z milionami….

– I nie znalazłeś jej? zapytał z tajemnem zadowoleniem Trégomain.

– Któż ci to powiedział? odparł z gniewem pan Antifer. Dlaczegóżby ta wysepka nie miała istnieć?

– A zatem znalazłeś ją na mapie? Ona jest?

– Czy jest?.. Ma się rozumieć, że musi być. Ale ja jestem tak rozdrażniony, ręka mi drży… cyrkiel wypada mi z dłoni… Nie mogę go prowadzić po mapie…

– Więc chcesz, abym ja nim kierował, mój przyjacielu?

– Jeżeli jesteś do tego zdolny….

– O! co też ty mówisz, odparł z urazą Trégomain. Czyż to co tak bardzo trudnego?

– No, dla żeglarza z rzeki Rance każda rzecz jest trudna!.. Ale zresztą spróbuj… zobaczymy… Trzymaj dobrze cyrkiel i prowadź go po linii pięćdziesiątego czwartego południka, a raczej pięćdziesiątego piątego, ponieważ wysepka znajduje się na pięćdziesiątej siódmej minucie.

Cyfry długości i szerokości geograficznej pomięszały się w głowie poczciwego Trégomain.

– Pięćdziesiąt siedem stopni i pięćdziesiąt cztery minut? powtórzył, szeroko otwierając oczy.

– Ależ nie!.. niedołęgo! krzyknął pan Antifer.

– To zupełnie przeciwnie! No, uważaj i zaczynaj twe poszukiwania.

Gildas Trégomain oparł cyrkiel w zachodniej stronie mapy.

– Ależ nie tam! krzyknął jego przyjaciel. Na wschód od południka paryskiego! Czy słyszysz, na wschód!

Łajany i strofowany w ten sposób Trégomain, nie był w stanie nic zrobić; przed oczyma latały mu jakby płatki, na czoło występowały grube krople potu, a cyrkiel drżał mu w dłoni.

– Poszukajżesz, gdzie się znajduje pięćdziesiąty piąty południk! wołał z gniewnem uniesieniem pan Antifer. Prowadź od góry mapy i zejdź aż do miejsca, gdzie napotkasz dwudziestą czwartą linię równoległą!

– Dwudziestą czwartą linię równoległą, powtórzył ze drżeniem Trégomain.

– Doprowadzasz mnie do szaleństwa! zawołał pan Antifer, punkt, w którym się skrzyżują te dwie cyfry, wskaże nam istnienie wysepki….

– Tak, wysepki, szepnął, jak echo, Trégomain.

– No, prowadzisz cyrkiel na dół?

– Prowadzę….

– Ależ zadaleko, idź w górę teraz!

W istocie Trégomain tak stracił przytomność, że nawet nie wiedział, czego powinien szukać. Był jeszcze bardziej pomięszany, niż pan Antifer. Nerwy obydwóch drżały tak, jak struny kontrabasu, podczas zakończenia hucznej uwertury.

Pan Antifer o mało zmysłów nie postradał ze złości. Gdy nieco ochłonął, otworzył drzwi i zawołał znowu:

– Julianie! Julianie!…

Młody kapitan zjawił się natychmiast.

– Czego sobie życzysz, mój wuju?

– Julianie, w którem miejscu znajduje się wysepka Kamylk-Paszy?

– W miejscu, gdzie długość i szerokość geograficzna krzyżują się ze sobą….

– No, to szukaj! rzekł pan Antifer, jakby mówił do wyżła.

Brakowało tylko, żeby dodał:

– Szukaj i przynieś!

Julian nie pytał o nic więcej, ujął cyrkiel pewną ręką i zaczął go prowadzić po mapie.

– Mów, co spotykasz po drodze! rzekł pan Antifer.

– Dobrze, wuju, odpowiedział Julian i tak mówić zaczął:

– Ziemia Franciszka Józefa.

– Dobrze.

– Morze Barentz.

– Dobrze!

– Nowa Ziemia.

– Dalej?

– Morze… morze…

– Potem?

– Przebywam jezioro Aral.

– Idź dalej!

– Mijam Chiwę i Turkestan.

– Czy już dochodzimy do celu?

– Prawie! Teraz napotykam Herat w Persyi.

– Dochodzisz już do oznaczonego miejsca?

– Tak, Maskat na południowo-wschodnim krańcu Arabii….

ant23.jpg (181733 bytes)

– Maskat! zawołał pan Antifer, pochylając się nad mapą.

– Maskot! powtórzył Trégomain, który źle usłyszał nazwę.

– Nie Maskot, tylko Maskat! krzyknął pan Antifer, pochylając się nad uchem swego przyjaciela.

W istocie skrzyżowanie pięćdziesiątego piątego południka z dwudziestą czwartą linią równoległą, wypadało na miejscu, należącem do Maskatu, w tej części cieśniny Ormudzkiej, która tworzy wejście do zatoki Perskiej, oddzielającej Arabię od Persyi.

Było to określenie, uczynione jedynie w przybliżeniu, oznaczone dopiero przez stopnie, ale nie przez minuty łukowe.

– Więc to w Maskacie, Julianie?

– Tak, mój wuju, mniej więcej o sto kilometrów odległości.

– Nie możesz mi udzielić dokładniejszego określenia?

– Owszem, mój wuju.

– Spiesz się, Julianie, wszak widzisz, że umieram z niecierpliwości!

Julian wziął cyrkiel i, licząc minuty długości i szerokości geograficznej, zdołał określić miejsce, gdzie powinna się znajdować wysepka, z taką dokładnością, że pomyłka co do odległości, nie mogła być większa, jak ze trzy kilometry.

– No, i cóż? zapytał pan Antifer.

– Przekonałem się, że wysepka nie leży właściwie na terytoryum Maskatu; znajduje się ona nieco dalej na wschód w zatoce Oman….

– Tego można się było domyśleć, odezwał się pan Antifer.

– A to jakim sposobem? zapytał Trégomain.

– Takim, że wyspa nie może znajdować się na lądzie stałym, tylko na morzu, ty, tępa głowo! odparł z pogardą pan Antifer.

Trégomain nic nie odpowiedział na tę przymówkę.

– Jutro rozpoczniemy przygotowania do podróży, rzekł pan Antifer.

– Dobrze, odpowiedział Julian.

– Dowiemy się, czy niema przypadkiem w Saint-Malo jakiego okrętu, odpływającego do Port-Said.

– Tak będzie najlepiej, ponieważ nie mamy czasu do stracenia, a droga jest daleka.

– Nie bój się, nie ukradną mi mojej wyspy.

– Naturalnie, trzebaby być na to bardzo przebiegłym człowiekiem, odezwał się Trégomain.

Pan Antifer, usłyszawszy tę uwagę, wzruszył znowu pogardliwie ramionami.

– Pojedziesz ze mną, Julianie, rzekł.

– Naturalnie, mój wuju!

– I ty, Trégomain?

– Ja? zawołał zdumiony Trégomain.

– Ma się rozumieć, że ty, dodał pan Antifer takim akcentem, że Trégomain nie ośmielił się opierać.

Westchnął tylko, przypomniawszy sobie, że obiecał pocieszać dwie osamotnione kobiety.

Poprzednia częśćNastępna cześć