Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział X-XII)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć pierwsza

 

 

Rozdział X

 

nia 21 lutego, angielski statek, zwany Steersman, co znaczy Żeglarz, wypłynął zrana z portu Saint-Malo. Byłto statek o dziewięciuset beczkach, pochodził z portu Cardiff i odbywał podróże jedynie pomiędzy Newcastle i Port-Said, a przeznaczony był do przewozu węgla. Zazwyczaj statek ów nie zatrzymywał się nigdzie dłużej. Na ten raz jednakże lekkie uszkodzenie zmusiło go do dłuższego odpoczynku. Zamiast podążyć do Cherbourg, kapitan statku zatrzymał się w Saint-Malo, gdzie spodziewał się spotkać ze starym przyjacielem. Po upływie czterdziestu ośmiu godzin, statek był gotów do drogi i wkrótce przylądek Frehél pozostał już za nim o jakie trzydzieści mil w stronie północno-wschodniej.

Wprawdzie okrętów, wiozących węgiel, Anglia wysyła mnóstwo na wszystkie strony świata, ale dlatego wspominamy o Steersmanie, że na nim odpłynął pan Antifer z Julianem i Gildas Trégomain. Pan Antifer wolał płynąć na angielskim statku, niż jechać w dusznym, zamkniętym wagonie kolei żelaznej. Nie szło mu bynajmniej o mniejszy lub większy wydatek, bo jeżeli kto ma nadzieję wrócić z podróży ze stoma milionami, nie potrzebuje znów tak bardzo liczyć się z tem, co wydaje.

Pan Antifer nie krępował się więc podobnymi względami, obecnie mógł odbyć podróż w bardzo dogodnych i przyjemnych warunkach.

Kapitan Ryx, pod którego rozkazami znajdował się okręt Steersman, był dawnym znajomym pana Antifera. To też, zatrzymawszy się w Saint-Malo, nie zaniedbał odwiedzić pana Antifera. Naturalnie, że stary marynarz przyjął go z wielką radością. Gdy kapitan Ryx dowiedział się o projektowanej podróży swego przyjaciela do Port-Said, zaproponował mu za przystępną cenę przeprawę na pokładzie swego statku. Okręt był doskonale zbudowany, płynął dosyć pośpiesznie i gdy morze było spokojne, nie potrzebował więcej nad czternaście lub piętnaście dni na przebycie pięciu tysięcy pięciuset mil, które oddzielają Wielką Brytanię od morza Śródziemnego. Wprawdzie Steersman nie zabierał pasażerów, ale żeglarze wogóle nie są zbyt wymagającymi pod względem wygód; przytem na każdym okręcie znajdzie się dość wygodna kajuta, gdzie można się przespać i pomieścić. Największą zachętą dla pana Antifera było to, że przez całą podróż nie potrzebował się przesiadać ze statku na statek.

Wolał więc przeprawę na okręcie, niż koleją; dwa tygodnie, spędzone na pokładzie okrętowym, wśród świeżych powiewów morskiego powietrza, wydawały mu się krótszym przeciągiem czasu, niż sześć dni jazdy koleją i oddychanie dymem i kurzem. Julian podzielał w zupełności zdanie wuja, tylko Trégomain nie był zadowolniony z tego postanowienia, gdyż całe życie spędził jedynie na spokojnych wodach rzeki Rance. I teraz liczył, że większą część drogi odbędzie koleją, ale przyjaciel Antifer postanowił inaczej.

– Czy znajdziemy za miesiąc lub za dwa miesiące wysepkę, to wszystko jedno, powtarzał pan Antifer. Wysepka nam nie ucieknie, a nikt oprócz nas nie wie dokładnie, w którem ona znajduje się miejscu. Skarb, ukryty w skale od lat przeszło trzydziestu, nie straci bynajmniej na wartości, gdy poleży jeszcze kilka tygodni dłużej w swojej kryjówce.

Tak więc, chociaż panu Antiferowi pilno było stać się właścicielem skarbów, zgodził się jednak na propozycyę kapitana Ryx. Pan Antifer zapłacił żądaną za przeprawę sumę i zaopatrzył się w pieniądze, które powierzył do przechowania swemu przyjacielowi Trégomain. Oprócz tego wzięli ze sobą doskonały chronometr, sextant, to jest narzędzie astronomiczne, i książkę, w której znajdowały się różne objaśnienia, co do czasu i pogody. Wzięli także motykę i drąg z okuciem, przeznaczony do łamania kamieni. Załogę statku stanowiło dwóch mechaników, czterech palaczy i dziesięciu marynarzy. Dawny właściciel statku Piękna Amelia musiał przezwyciężyć swój wstręt do morskiej podróży i narazić się może na gniew Neptuna, ale wiemy, że z panem Antiferem nie można się było wdawać w długie rozprawy. Pożegnanie z rodziną było bardzo smutne; Eliza gorzko płakała, Nanon także nie mogła się powstrzymać od łez; Gildas Trégomain milczał, bojąc się roztkliwić zanadto. Pan Antifer zapewniał wszystkich, że nieobecność ich nie potrwa dłużej nad sześć tygodni i że wkrótce znowu zbiorą się razem w domu, przy ulicy Hautes-Salles… Młoda dziewczyna z matką ścigały wzrokiem oddalający się okręt, dopóki tenże nie zginął we mgle oddalenia.

Ale cóż się stało z dwiema osobami, które miały towarzyszyć spadkobiercy Kamylk-Paszy? Czy one nie znajdowały się na pokładzie odpływającego statku?

W istocie ani Ben-Omar, ani Sauk nie wsiedli na statek. Czyżby się spóźnili?

Powodem ich nieobecności było to, że notaryusz za nic w świecie nie chciał płynąć na okręcie. Podczas przeprawy z Aleksandryi do Marsylii cierpiał niezmiernie z powodu morskiej choroby. To też, gdy los zmuszał go obecnie jechać aż do Port-Said i, Bóg wie gdzie jeszcze, Ben-Omar przysiągł sobie podróżować lądem, dopóki tylko będzie można i dopiero w razie nieuniknionej konieczności odważyć się na morze. Sauk nie sprzeciwiał mu się w tym razie, a pan Antifer ze swojej strony nie pragnął go bynajmniej za towarzysza podróży. Naznaczył mu więc spotkanie za miesiąc w mieście Suez, nie wspominając wcale, że będą musieli zapewne podążyć do Maskatu… Wtedy już notaryusz nie uniknie nieprzyjemności morskiej podróży.

Pan Antifer w te słowa odezwał się do Ben-Omara:

– Ponieważ pański klient Kamylk-Pasza żądał, abyś pan był obecny przy wydobyciu skarbu, nie mogę się przecież temu sprzeciwiać. Ale jeżeli okoliczności zmuszą nas do tego, że będziemy podróżowali razem, proszę, trzymaj się pan z daleka ode mnie, gdyż nie mam najmniejszej chęci do bliższego zapoznania się z panem, ani z jego dependentem.

Słowa te doskonale malują uprzejmość i towarzyską grzeczność pana Antifera.

Sauk i Ben-Omar wyjechali wcześniej z Saint-Malo, niż nasi podróżni. Można było być pewnym, że spotkają się w Suez, gdyż notaryuszowi szło o przyobiecany mu procent, a choćby i nie ten powód, to był zmuszony ulegać niezłomnej woli Sauka. Ben-Omar i Sauk powinni byli wcześniej przybyć do Suez.

Tymczasem Steersman płynął całą siłą pary wzdłuż brzegów Francyi. Południowe wichry nie kołysały nim zbytecznie, gdyż osłaniała go blizkość lądu, z czego Gildas Trégomain cieszył się szczerze. Obiecywał sobie, że skorzysta dużo z tej podróży, przypatrując się nieznanym krajom, ubiorowi i obyczajom ludów, lecz lękał się okropnie morza. Ciekawym i trwożnym zarazem wzrokiem śledził odległą linię horyzontu, gdzie niebo zdawało się łączyć z wodą. Obawiał się narazić na kołysanie się okrętu i nie miał odwagi chodzić po pokładzie. Usiadł więc na ławeczce w izbie oficerskiej i, trzymając się mocno poręczy, miał minę tak smutną i zrezygnowaną, że pan Antifer żartował wciąż z niego bez litości.

– No, czy zadowolony jesteś z podróży, przyjacielu? pytał.

– Dotychczas nie mam jeszcze powodu się martwić, odparł Trégomain.

– Żegluga nie przedstawia teraz jeszcze żadnego niebezpieczeństwa, to tak samo, jakbyś płynął po rzece. Teraz może ci się zdawać jeszcze, że znajdujesz się na pokładzie „Pięknej Amelii” i że płyniesz wśród wybrzeży rzeki Rance. Ale niechno morze pogniewa się i poburczy trochę, to zobaczymy…

– Czy sądzisz, że będę chorował…

– Ma się rozumieć, mój kochany, i to porządnie…

Trzeba przyznać, że pan Antifer miał dziwny sposób uspakajania ludzi. Julian, chcąc złagodzić wrażenie, wywołane słowami wuja, dodał:

– Mój wuj przesadza, panie Trégomain!… Nie będziesz pan wcale chorował, będziesz pan zdrów, jak….

– Jak delfin, podchwycił Trégomain. Tego też tylko pragnę.

I wskazał ręką na dwa czy na trzy te zwierzęta, które w pewnej odległości płynęły za statkiem.

Wieczorem okręt minął krańce Bretanii. Gdy przepływał przez kanał du Four, wyniosłości Ouessant chroniły go od wiatru. Podróżni położyli się spać przed godziną dziewiątą. Podczas nocy okręt nieznacznie minął Brest, zatokę Douarnenez i skierował się w stronę południowo-zachodnią.

Trégomain śnił, że jest okropnie chory; ale na szczęście był to tylko sen. Rano, chociaż okręt kołysał się i przechylał teraz daleko silniej, podnosząc się i opadając, Trégomain wyszedł na pokład. Powiedział sobie bowiem, że kiedy los przeznaczył mu, aby zakończył zawód żeglarza podróżą morską, powinien przypatrzyć się i utrwalić sobie w pamięci wszystko, co tylko może być godnem widzenia na morzu.

Nie zeszedł jednak jeszcze zupełnie ze schodków, wiodących na pokład, gdy spostrzegł pana Antifera, leżącego na tapczanie, bladego i prawie nawpół żywego.

Tak, był to pan Antifer, we własnej osobie; wyśmiewał się z Trégomaina i straszył go chorobą morską, a teraz sam cierpiał okrutnie.

Mąż ten klął straszliwie i z zazdrością spoglądał na rumianą i czerstwą twarz swego przyjaciela.

ant24.jpg (182152 bytes)

– Do licha! zawołał. Niktby w to nie uwierzył, że ja, stary marynarz, rozchorowałem się tak okropnie! Chyba dlatego, że od lat dziesięciu nie byłem ani razu na morzu. Upewniam cię, że jestem mocniej cierpiący, niż ty….

– Ależ ja wcale nie czuję się chorym, odparł z uśmiechem Trégomain.

– A dlaczego nie jesteś chorym?

– Albo ja wiem… Mnie to samego dziwi, mój przyjacielu…

– Przecież rzeka Rance nigdy tak nie hulała, jak dziś morze, z powodu tego przeklętego południowo-zachodniego wiatru?

– Nigdy, Rance była zawsze spokojna.

– Jak ty wyglądasz doskonale! dodał z żalem pan Antifer.

– I mnie to przykrość sprawia ze względu na ciebie, odpowiedział Gildas Trégomain z głębokiem przekonaniem.

Choroba pana Antifera nie trwała zbyt długo. Zanim Steersman minął przylądek Ortegal, znajdujący się w północno-zachodniej stronie Hiszpanii i gdy przepływał jeszcze tę część zatoki Gaskońskiej, którą najczęściej nawiedzają burze, ciągnące od Atlantyku, pan Antifer odzyskał zdrowie. Chociaż cierpienie to nawiedza częstokroć nawet najbardziej zahartowanych żeglarzy, jednak pan Antifer czuł się z tego powodu niezmiernie upokorzonym. Jego miłość własna cierpiała bardzo, gdy myślał o tem, że chorował, on, taki wytrawny marynarz, gdy tymczasem Trégomain, który nigdy nie był na morzu, czuł się zdrów, jak ryba.

Noc przeszła bardzo nieprzyjemnie; wicher dął silnie, bałwany piętrzyły się wysoko. Było to pomiędzy Corogne  i Ferrol. Kapitan Ryx miał zamiar przybić gdzie do lądu, ale pan Antifer, znający się przecież doskonale na morzu, odradził mu to, lękał się bowiem każdej zwłoki, któraby opóźniła jego przybycie do Suez, gdzie parowiec, płynący do zatoki Perskiej, zatrzymuje się bardzo krótko.

Steersman płynął zatem wzdłuż wybrzeża Hiszpanii, omijając podwodne skały, znajdujące się w pobliżu lądu. Po lewej stronie zostawił zatokę de Vigo i trzy strome skały, które stoją u jej wnijścia; potem minął malownicze wybrzeża Portugalii.

Płynąc, podróżni nasi rozmawiali bardzo dużo o celu swej podróży, podczas czego pan Antifer odzyskał zwykłą pewność siebie. Przechadzał się krokiem śmiałym po pokładzie okrętowym, zapuszczał wzrok w niezmierzone przestrzenie, lub wpatrywał się w twarz przyjaciela, na której napróżno szukał oznak cierpienia.

– Jakże ci się podoba ocean? zapytywał.

– Ogromna przestrzeń wód! odpowiadał Trégomain.

– Naturalnie, tu jest trochę więcej wody, niż w twojej rzece Rance!

– Ma się rozumieć, ale to nie powód, aby pogardzać rzeką, która bądź-co-bądź ma także swoje powaby.

– O! wielka mi rzecz taka rzeka! Ja tam pogardzam nią….

– Mój wuju, przerwał Julian, nie powinniśmy pogardzać niczem; rzeka ma także swoją wartość….

– Tak samo, jak wysepka, dodał Gildas Trégomain.

Pan Antifer zaczerwienił się z gniewu, gdyż przymówka dotykała kwestyi zbyt drażliwej dla niego.

– Są wysepki, które mają wartość niezwykłą! zawołał. Na przykład moja wysepka!

Wyraz „moja” wymówił z dumą, bo czyż ta wysepka prawem spadku nie należała do niego?

– Ale skoro mowa o mojej wysepce, mówił dalej pan Antifer, czy ty, Julianie, sprawdzasz codzień ruchy chronometru?

– Ma się rozumieć, mój wuju, ten chronometr jest doskonałym instrumentem.

– A sextant?

– I ten również jest bardzo dobry.

– Dzięki Bogu! Kosztowały mnie one drogo!

– Jeżeli za ich pomocą masz zyskać sto milionów, dodał Trégomain, nie należy zwracać uwagi na cenę.

– Naturalnie, potwierdził pan Antifer.

W istocie obydwa instrumenty były doskonałe, więc pan Antifer ufał, że Julian dokładnie określi położenie wysepki.

Wszyscy trzej przyjaciele nie dowierzali Ben-Omarowi, wykonawcy testamentu Kamylk-Paszy. Rozmawiali o nim często, a jednego dnia wuj rzekł do siostrzeńca:

– Nie podoba mi się ten Omar i postanawiam sobie czuwać nad nim troskliwie.

– Kto wie, czy my go spotkamy w Port-Said? odezwał się z powątpiewaniem Trégomain.

– Cóż znowu! zawołał pan Antifer. Będzie on na nas czekał nie tylko kilka tygodni, ale nawet kilka miesięcy, gdyby tego było potrzeba!.. Czy ten łotr nie po to umyślnie przybył do Saint-Malo, aby mi ukraść moją geograficzną długość?

– Masz słuszność, mój wuju, że chcesz mieć baczne oko na tego notaryusza z Egiptu. Zdaje mi się, że to nieszczególnego charakteru człowiek, jak również ten jego dependent Nazim.

– I ja podzielam to zdanie, dodał Trégomain. Ten Nazim nie wygląda na dependenta, tak samo, jak ja nie wyglądam na….

– Młodzieńca, grywającego pierwszorzędne role w teatrze, przerwał, śmiejąc się pan Antifer. W istocie, ten jego dependent nie budzi zaufania; wygląda on raczej, jak wąsaty bej, przybrany w strój, nieodpowiedni dla niego. Miecz pasowałby mu lepiej, niż pióro!.. Wielkie to nieszczęście, że ten Nazim nie mówi po francusku… możnaby coś z niego wyciągnąć.

– Eh! wątpię bardzo, mój wuju; jeżeli niewiele dowiedzieliśmy się od notaryusza, tem mniej moglibyśmy się dowiedzieć od jego dependenta. Sądzę, że należałoby się lepiej dowiedzieć coś o tym Sauku.

– Cóż to za Sauk?

– Siostrzeniec Kamylk-Paszy, czy zapomniałeś o nim, mój wuju? Wszak ten człowiek pozbawiony został milionowego spadku, który Kamylk-Pasza przeznaczył dla ciebie….

– Niechno on mi się poważy opierać w czemkolwiek! Czy testament nie jest napisany podług wszelkich wymagań prawa?.. Czegóż więc może chcieć ode mnie ten potomek paszów, którym z przyjemnością obciąłbym buńczuki.

– Jednakże, mój wuju….

– Ale co on mnie tam może obchodzić, tyle co Ben-Omar, a jeśli notaryusz będzie wyszukiwał jakich kruczków… jeśli nie zechce postępować podług prawa….

– Strzeż się go, mój przyjacielu, rzekł Gildas Trégomain. Nie możesz się uwolnić od towarzystwa notaryusza, on ma prawo a nawet obowiązek towarzyszyć ci w twych poszukiwaniach i popłynąć z tobą na wysepkę….

– Na moją wysepkę, Trégomain?

– Tak, na twoją wysepkę. Testament określa to w sposób zupełnie jasny i wyraźny, a ponieważ Kamylk-Pasza przeznaczył notaryuszowi procent jeden od sta, co wynosi milion franków….

– Albo milion kułaków! krzyknął z uniesieniem porywczy Antifer, którego gniew spotęgował się w tej chwili na myśl, że tak olbrzymi procent musi oddać Ben-Omarowi.

Tu rozmowa została przerwana przeraźliwem gwizdaniem. Statek płynął teraz bliżej lądu i znajdował się właśnie pomiędzy przylądkiem Saint-Vincent i skałą, wystającą naprzeciw niego ponad morze. Kapitan Ryx, znajdując się w tem miejscu, przesyłał zawsze w ten sposób sygnał do klasztoru, zbudowanego na skale, pozdrawiając przełożonego, który się ukazywał na to wezwanie i przesyłał statkowi ojcowskie błogosławieństwo. Kilku sędziwych mnichów ukazało się na skale, i statek, otrzymawszy błogosławieństwo, ominął wystający przylądek, kierując się w stronę południowo-wschodnią.

W nocy dostrzeżono ognie Kadyksu i minięto zatokę Trafalgar. Rano o wschodzie słońca okręt minął znajdującą się na południu latarnię morską na przylądku Spartel i, zostawiając po prawej stronie prześliczne wzgórza Tangeru, zasiane białemi willami, a po lewej wzgórza Tarify, wpłynął w cieśninę Gibraltarską.

Tu okręt płynął już szybko, trzymając się bliżej wybrzeża Maroko. Na wyniosłej skale wznosiła się Ceuta, równie groźna, jak Gibraltar.

Podróżni, płynący wzdłuż brzegów afrykańskich, mogą się dowoli nacieszyć widokiem przepysznych krajobrazów, które się roztaczają przed zdumionym ich wzrokiem.

Nie można sobie wyobrazić nic bardziej malowniczego i bardziej urozmaiconego nad tę cudowną panoramę, której harmonijne tło stanowią oddalone góry. Bliżej widać dziwaczne zagięcia lądu, zatoki i przystanie, miasta nadmorskie, ukazujące się nagle z poza skał urwistych i otoczone ramami zieleni, której nie niszczy zima, bo nie istnieje w tym łagodnym klimacie.

ant25.jpg (181901 bytes)

Trégomain wraz z Julianem podziwiali te prześliczne widoki, ale zdaje się, że nie zatarły one w ich umyśle wspomnienia spokojnych wybrzeży ukochanej rzeki Rance.

W pobliżu La Calle okręt, oddalając się nieco od tunetańskiego brzegu, skierował się ku przylądkowi Bon. Wieczorem dnia 5 marca wzgórza Kartaginy odrysowały się wyraźnie na jasnem tle nieba, podczas gdy słońce zachodziło wśród mgły.

Pogoda dosyć sprzyjała; niekiedy padał deszcz, ale horyzont wyjaśniał się wkrótce. Wyspy ukazywały się tu na powierzchni morza i znowu znikały w jego falach, jak na przykład wyspa Santorin i wiele innych, nieznanych nawet z nazwiska.

To też Julian miał słuszność, gdy się odezwał do wuja:

– Jakie to szczęście, że Kamylk-Pasza nie wybrał jednej z wysepek, znajdujących się w tej stronie, na przechowanie swego skarbu!

– Prawda, że to wielkie szczęście, potwierdził pan Antifer.

I pobladł na samą myśl o tem, że jego wysepka mogła być jedną z tych, którą podziemne siły wynoszą ponad powierzchnię fal morskich. Na szczęście w zatoce Oman nie przytrafiają się podobne wypadki. Dno morskie nie podlega tam podobnym wstrząśnieniom i można było być pewnym, że wysepka znajduje się na tym samym miejscu, gdzie określały jej położenie wskazówki geograficzne.

Minąwszy Maltę, Steersman zbliżył się do brzegów Egiptu. Kapitan Ryx dostrzegał już Aleksandryę. Potem, gdy minęli sieć ujść Nilowych, które roztaczają się jak wachlarz pomiędzy Rosettą i Damiettą, okręt zawinął do Port-Saïd rano dnia 7 marca.

Wtedy budowano dopiero kanał Suezki, którego otwarcie nastąpiło zaledwie w roku 1869. Okręt musiał się więc zatrzymać w Port-Saïd. Tu na wązkiem, piasczystem wybrzeżu, ciągnącem się pomiędzy morzem, kanałem i jeziorem Menzaleh, wznoszą się domy zbudowane w guście europejskim. Dokoła widać wspaniałe budowle, piękne wille i malownicze domki. Ziemię, wydobytą przy kopaniu kanału, zużyto do zasypania części bagna, na którem wzniosło się miasto; niczego tu nie brak: jest kościół, szpital i fabryki okrętów. Malownicze budowle wznoszą się nad morzem Śródziemnem, a jezioro zasiane jest mnóstwem zielonych wysepek, pomiędzy któremi krążą łodzie rybackie.

Pan Antifer i jego towarzysze rozstali się serdecznie z kapitanem Ryx i podziękowali mu, że ich przyjął na pokład swego statku, a nazajutrz wyjechali koleją żelazną, która łączyła wtedy Port-Saïd z Suezem.

Podróżni nasi żałowali bardzo, że kanał Suezki nie był jeszcze skończony, gdyż ta przeprawa byłaby bardzo zajęła Juliana, a Gildas Trégomain mógłby się był łudzić, że znajduje się na falach rzeki Rance i że płynie wśród jej krętych wybrzeży. Złudzenie jego jednak psułby widok jezior Gorzkich, które bynajmniej nie są podobne do okolic Dinan i Dinard.

Pan Antifer najmniej zachwycał się cudami natury i dzieł ludzkich; dla niego na całym świecie istniała tylko jedna wysepka w zatoce Oman, która pociągała ku sobie i hypnotyzowała wzrok jego.

Nie zwrócił nawet uwagi na miasto Suez, które zajmuje tak ważne stanowisko geograficzne, lecz wysiadając z wagonu, spostrzegł natychmiast dwóch ludzi, z których jeden kłaniał się kilkakrotnie, a drugi zachowywał powagę właściwą mieszkańcom Wschodu. Byli to Ben-Omar i Nazim.

 

Rozdział XI

 

ak więc wykonawca testamentu Kamylk-Paszy, Ben-Omar, i jego dependent stawili się na umówionem miejscu. Można się było spodziewać, że nie zapomną o terminie. Już od dni kilku byli w Suez i czekali z wielką niecierpliwością.

Ale na dany przez pana Antifera znak ani Julian, ani Gildas Trégomain nie ruszyli się z miejsca. Wszyscy trzej wydawali się bardzo zajęci rozmową.

Ben-Omar przysunął się do nich, przybierając zwykłą swą uniżoną postawę.

Lecz pan Antifer udawał, że go nie widzi.

– Nareszcie przybywasz pan, odezwał się Egipcyanin, starając się nadać głosowi dźwięk jak najprzyjemniejszy.

Pan Antifer odwrócił głowę i popatrzył na niego badawczo, jakby go nie poznał.

– Panie… to ja… to ja… powtarzał, kłaniając się notaryusz.

– Co za ja? zapytał pan Antifer.

Dobrze, że nie dodał jeszcze:

– Czego chce ode mnie ten cudak?… ta zasuszona mumia?

ant26.jpg (183099 bytes)

– Ależ to ja, Ben-Omar… notaryusz z Aleksandryi… Czy pan mnie nie poznaje?

– Czy my znamy tego pana? zapytał pan Antifer, zwracając się do swoich towarzyszy podróży.

– Zdaje mi się, że znamy, odpowiedział Gildas Trégomain, który się litował, patrząc na pomięszanie notaryusza. Jeżeli się nie mylę, pan nazywasz się Ben-Omar, z którym mieliśmy przyjemność spotkać się w Saint-Malo…

– Prawda, masz słuszność, odpowiedział pan Antifer, jak gdyby dopiero w tej chwili poznał zjawiającą się przed nim postać. Przypominam sobie… Bon-Omar? czy Ben-Omar?

– Tak, to ja nim jestem właśnie…

– A cóż pan tu robisz?

– Jak to co robię? Czekam przecież na pana, panie Antifer!…

– Pan czekasz na mnie? powtórzył pan Antifer z doskonale udanem zdumieniem.

– Bez wątpienia… Czy pan zapomniałeś, że mieliśmy się spotkać w Suezie?

– Spotkać? A to w jakim celu? pytał znowu pan Antifer, odgrywając wybornie swą rolę.

– W jakim celu?… Ależ testament Kamylk-Paszy… te miliony… wysepka…

– Zdaje mi się, że mógłbyś pan powiedzieć: moja wysepka, przerwał pan Antifer.

– No, tak, pańska wysepka… widzę, że pamięć wraca panu po trosze. Wszak w testamencie położono warunek, abym ja…

– Wiem już, wiem, panie Ben-Omar. Żegnam pana!

Nie powiedział „do widzenia” i ruchem ręki dał znak towarzyszom, ażeby poszli za nim.

Ale notaryusz zatrzymał go jeszcze.

– Gdzie panowie zamieszkają podczas swego pobyt w Suezie? zapytał.

– W pierwszym lepszym hotelu, mruknął pan Antifer.

– A może w tym samym hotelu, gdzie mieszkam ja z moim dependentem Nazimem?

– Czy w tym, czy w innym, wszystko jedno! Nie warto się o to troszczyć na te dwadzieścia cztery godziny jakie mamy przepędzić tutaj.

– Dwadzieścia cztery godziny? powtórzył z niepokojem Ben-Omar. Więc pan nie dojechałeś jeszcze do celu swej podróży?

– Nie, nie dojechałem jeszcze, odpowiedział pan Antifer, jeszcze pozostaje nam jedna przeprawa….

– Przeprawa? zawołał notaryusz, blednąc tak, jak gdyby czuł już pod stopami kołysanie okrętu.

– Popłyniemy teraz na okręcie Oxus, który nas przewiezie do Bombay….

– Do Bombay? z przerażeniem powtórzył notaryusz.

– Okręt odpływa z Suezu pojutrze; niech zatem pan sobie zamówi na nim miejsce, ponieważ towarzystwo pana jest dla nas nieuniknione….

– Gdzież więc znajduje się ta wysepka? zapytał z rozpaczą notaryusz.

– Jest tam, gdzie jest, panie Ben-Omar!

Tu pan Antifer na dobre już pożegnał notaryusza i udał się do najbliższego hotelu, wraz z Julianem i Trégomain. Za nimi zaniesiono pakunki, które nie były zbyt liczne.

W kilka chwil później Ben-Omar spotkał się ze swoim mniemanym dependentem Nazimem, a baczny spostrzegacz zauważyłby z pewnością, że dependent przyjmuje zwierzchnika bez należytego uszanowania. Gdyby nie chęć zysku, gdyby nie ów przyobiecany procent jeden od sta, a przytem obawa gniewu Sauka, Ben-Omar wyrzekłby się był z radością i testamentu Kamylk-Paszy i wysepki, na której poszukiwanie trzeba było dążyć przez lądy i morza.

Tymczasem pan Antifer, jak to już wspominaliśmy, nie był wcale zaciekawiony widokiem nieznanych krajów, jakie przebywał.

Zajęty jedynie celem, do którego dążył, nie słuchał nawet objaśnienia Juliana, który mu tłómaczył, że Suez Arabowie nazywali niegdyś Soueys, a Egipcyanie Kleopatris.

– To dla mnie rzecz obojętna, rzekł, i nie słuchał nawet dalszej rozmowy, jaką wiedli ze sobą dwaj jego towarzysze.

Nie pomyślał również o zwiedzeniu miasta. Julian jednak postanowił skorzystać ze sposobności i poszedł obejrzeć stare meczety, place i targi, z których najciekawszym jest targ zbożowy. Widział również dom nad morzem, gdzie mieszkał generał Bonaparte. Miasto, mające wówczas z piętnaście tysięcy mieszkańców, nie odznaczało się wzorowym porządkiem.

Julian wspólnie z Trégomainem przebiegali ulice i uliczki, zwiedzili przystań, w której mogło się pomieścić pięćset okrętów i uchronić się tym sposobem od północnych i północno-zachodnich wichrów, wiejących tu bardzo często.

Miasto Suez, nawet przed projektem przekopania kanału, prowadziło handel morski; położone nad zatoką tegoż nazwiska, która się ciągnęła pomiędzy wybrzeżem Egiptu, a międzymorzem, na przestrzeni stu ośmdziesięciu sześciu kilometrów, miasto panuje niejako nad morzem Czerwonem i rozwój jego, choć powolny, zdaje się być zapewniony.

Podczas, gdy towarzysze pana Antifera zwiedzali miasto, on nie oddalał się z wybrzeża, mając zamiar użyć tu przechadzki. Wprawdzie widział, że ciągle ktoś go pilnuje, to Nazim, to Ben-Omar, ale żaden z nich nie przysuwał się do niego, a pan Antifer udawał, że nie dostrzega tej narzuconej wbrew jego woli opieki.

ant27.jpg (166391 bytes)

Siedząc na ławce, wzrokiem ścigał przestrzeń morza Czerwonego, i nieraz pod wpływem gry wyobraźni, zdawało mu się, że widzi wysepkę, swoją wysepkę, wyłaniającą się z mgły oddalenia… Był to zapewne miraż, to cudowne zjawisko optyczne, ukazujące się często na tych piasczystych wybrzeżach.

Nareszcie 11 marca rano, okręt Oxus gotowy był do drogi, zaopatrzywszy się w ładunek węgla, jaki był potrzebny do przebycia oceanu Indyjskiego, licząc na kilka koniecznych odpoczynków.

Pan Antifer, Julian i Gildas Trégomain o świcie już znaleźli się na pokładzie okrętu, a wkrótce za nimi podążyli również Ben-Omar i Sauk.

Oxus wypłynął na pełne morze o godzinie jedenastej przed południem. Świeży, północno-zachodni wiatr wróżył, że zamieni się na zachodni. Ponieważ podróż miała trwać ze dwa tygodnie, Julian zamówił kajutę na trzy osoby, wygodną do spania i do wypoczynku w dzień. Sauk i Ben-Omar zajęli inną kajutę. Pan Antifer postanowił, jak najmniej z nim się spotykać, a mianowicie tylko tyle, o ile zmuszała go do tego konieczność; to też ze zwykłą sobie otwartością niedźwiedzia morskiego rzekł do notaryusza:

– Panie Ben-Omar, musimy podróżować razem, ale nie potrzebujemy być ciągle ze sobą… Możemy trzymać się zdaleka… Dość będzie, jeśli pan będziesz obecny, gdy ja obejmę w posiadanie skarby; po dopełnieniu zaś tej formalności, mam nadzieję, że się już nie spotkamy więcej ani w tem ani w przyszłem życiu.

Dopóki Oxus płynął wzdłuż zatoki, zasłonięty przez wyniosłość międzymorza, żegluga była tak spokojna, jak gdyby płynęli po powierzchni jeziora. Ale gdy wydostali się na morze Czerwone silne podmuchy wiatru, wiejące od równin Arabii, zaczęły wstrząsać okrętem, narażając na cierpienia wielu podróżnych. Nazim był zdrów zupełnie, jak również pan Antifer, jego siostrzeniec i Gildas Trégomain, którego silne zdrowie naprawiało w oczach pana Antifera opinię o marynarzach żeglujących po wodach słodkich. Jeden tylko notaryusz odcierpiał za wszystkich. Przez cały czas trwania przeprawy ani razu nie ukazał się na pokładzie. Trégomain, litując się nad nim, odwiedził go kilka razy. Pan Antifer, który nie mógł przebaczyć Ben-Omarowi tego, że chciał mu ukraść wiadomość o szerokości geograficznej, wzruszał tylko ramionami, gdy Gildas Trégomain rozczulał się przy opowiadaniach o chorobie nieszczęśliwego Ben-Omara.

– Cóż się tam dzieje z Ben-Omarem? zapytał jednego dnia pan Antifer.

– Bardzo chory, odparł Trégomain, mógłbyś go choć raz odwiedzić, mój przyjacielu!

– Nic z tego, odwiedzę go chyba wtedy, gdy duch przestanie się w nim kołatać, odpowiedział ze śmiechem pan Antifer.

Trégomain umilkł, bo wiedział, że nie przekona upartego człowieka.

Ale o ile notaryusz nie przeszkadzał naszym podróżnym o tyle nieznośnym się stawał Nazim, szczególniej dla pana Antifera. Nie dlatego, aby mu narzucał swoją obecność, bo i na cóż ona przydaćby się mogła, skoro nie mogliby się porozumieć, nie rozmawiając jednym i tym samym językiem, ale z tego względu, że mniemany dependent śledził wzrokiem każdy jego ruch, a nawet wyraz twarzy. Zdawało się, że postępuje podług tajemnych poleceń, otrzymanych od swego zwierzchnika. Pan Antifer byłby go z przyjemnością wrzucił w morze.

Zegluga po morzu Czerwonem była dość przykra, chociaż nie nastały jeszcze nieznośne upały letnie.

ant28.jpg (182524 bytes)

Piętnastego marca Oxus znalazł się w miejscu najwęższem cieśniny Bab-el-Mandeb. Gdy minęli wyspę angielską Périm, dostrzegli na wybrzeżu afrykańskiem pawilon francuski, powiewający nad fortecą Obock. Potem okręt wpłynął w zatokę Aden i zarzucił kotwicę w porcie tegoż nazwiska.

Aden, to jeden więcej klucz ponad morzem Czerwonem, który dzierży w dłoni Wielka Brytania, ta doskonała i zabiegliwa gospodyni. Za pośrednictwem portu Aden i wyspy Périm, która stanowi tu drugi Gibraltar, Wielka Brytania strzeże wejścia do tego kanału, długiego na sześćset mil, który prowadzi do oceanu Indyjskiego. Chociaż port Aden jest w części zamulony piaskiem, posiada jednak przystań obszerną i wygodną, która znajduje się we wschodniej stronie portu, a w zachodniej obmurowaną przestrzeń, przeznaczoną do budowy lub naprawy okrętów. Anglicy objęli port w posiadanie w roku 1823. Miasto w jedenastym i dwunastym wieku znajdowało się już w stanie kwitnącym i było ważnym punktem handlowym na Wschodzie.

Aden ma trzydzieści tysięcy mieszkańców, a kiedyś przez dwadzieścia cztery godzin znajdowało się w posiadaniu Francyi, zdobyte przez śmiałych żeglarzy starożytnej Armoryki.

Pan Antifer nie wysiadał wcale na ląd; gniewała go niesłychanie ta przymusowa zwłoka w podróży. Jeden tylko Ben-Omar był zadowolony, gdyż mógł wyjść choć trochę na pokład, był jednak tak osłabiony, że zaledwie wlókł nogi za sobą.

– Ah! to pan, panie Ben-Omar? odezwał się z szyderstwem pan Antifer. Doprawdy, z trudnością pana poznałem!.. Zdaje mi się, że nie doczekasz pan końca tej podróży… Gdybym był na pana miejscu, pozostałbym w Aden…

– Bardzobym tego pragnął, cichym głosem odpowiedział nieszczęśliwy notaryusz. Kilka dni odpoczynku wróciłoby mi siły i gdyby pan chciał zaczekać na odpłynięcie następnego okrętu….

– Bardzo mi przykro, panie Ben-Omar, że nie mogę zadość uczynić pańskiemu życzeniu, ale mi pilno doręczyć panu przyobiecany procent i dlatego choć z wielkim żalem, ale nie mogę się zatrzymać w drodze.

– Czy jeszcze daleka czeka nas podróż?

– O! bardzo, niesłychanie daleka, odpowiedział pan Antifer, ruchem ręki zakreślając linię krzywą nieprawdopodobnej średnicy.

Zgnębiony do najwyższego stopnia, Ben-Omar powlókł się znowu do swej kajuty.

Julian i Trégomain powrócili na obiad na pokład okrętowy, ale nie opowiadali o swej wycieczce na miasto panu Antiferowi, bo wiedzieli, że to dla niego rzecz obojętna.

Sauk, chociaż zdrów zupełnie, ciarpiał jednak bardzo pod względem moralnym. Znajdować się na łasce tego przeklętego Francuza i nie módz mu wydrzeć tajemnicy, dotyczącej wysepki, to okropne. Dumny i gwałtowny Sauk zmuszony był udawać pokorę i dążyć za panem Antiferem, który nic sobie z niego nie robił. Gdzie oni się zatrzymają? Czy w Maskacie, czy w Surat, czy w Bombay? Może wysiadłszy w Maskacie, popłyną na cieśninę Ormudzką? Może Kamylk-Pasza ukrył swój skarb na jednej z pomiędzy mnóstwa wysepek, rozrzuconych w zatoce Perskiej?

Ta nieświadomość i niepewność utrzymywały Sauka w stanie ciągłego rozdrażnienia. Chciałby był wyrwać z serca tajemnicę panu Antiferowi. Podsłuchiwał rozmowy, które ten ostatni prowadził ze swymi towarzyszami. Ale wszelkie jego usiłowania okazały się daremnemi. Nasi podróżni wystrzegali się, jak ognia, mniemanego dependenta; czuli bowiem do niego wstręt i nieufność i oddalali się natychmiast, gdy Sauk zbliżał się ku nim. Sauk widział to doskonale.

Oxus zatrzymał się dwanaście godzin w Birbat, na wybrzeżu arabskiem, było to dnia dziewiętnastego marca. Potem płynął już w pobliżu prowincyi Oman, aby się dostać do Maskatu.

Było to rzeczą bardzo pożądaną, gdyż pan Antifer w miarę zbliżania się do kresu swej podróży, stawał się coraz bardziej gniewliwym i rozdrażnionym. Zdawało się, że wszystkie jego siły i władze umysłowe dążą do tej kryjówki, pełnej złota i drogocennych kamieni, która mu się z prawa należała. Przed oczyma jego wyobraźni migała jaskinia Ali-Baby, którą znajdzie w tym kraju, jakby z „Tysiąca i jednej nocy” odtworzonym, do którego wiodła go fantazya Kamylk-Paszy.

– Czy wiecie, odezwał się jednego dnia pan Antifer, że gdyby majątek tego poczciwego Egipcyanina…

Mówił już teraz z poufałością o Kamylk-Paszy.

– Gdyby ten majątek, mówił dalej, składał się z samych sztab złota, byłbym w kłopocie, w jaki sposób przewieźć go do Saint-Malo?

– Masz słuszność, mój wuju, odpowiedział Julian.

– Ja myślę, że gdybyśmy napełnili złotem naszą walizkę, kieszenie i kapelusze… zaczął Tregomain.

– A także i twoją pustą głowę! przerwał z gniewem pan Antifer. Cóż ty myślisz, że milion w złocie da się ukryć w kieszeni od kamizelki?

– Myślałem, mój przyjacielu….

– Ale czyś ty nigdy nie widział miliona w złocie?…

– Nigdy… nawet we śnie….

– I nie wiesz, ile to może ważyć?

– Nie mam o tem najmniejszego pojęcia.

– Ale ja wiem, bo byłem tak ciekawy, że to sobie obliczyłem.

– Powiedz-że nam o tem!

– Sztaba złota, mająca wartość miliona, waży około trzystu dwudziestu dwóch kilogramów, czyli przeszło pud…

– Nie więcej? odparł z naiwnością Gildas Trégomain.

Pan Antifer spojrzał na niego z ukosa, ale przekonał się, że Trégomain mówił w dobrej wierze i dał mu pokój.

– A więc, gdy jeden milion waży trzysta dwadzieścia dwa kilogramy, ciągnął dalej pan Antifer, sto milionów ważyłoby trzydzieści dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt sześć kilogramów.

– Gwałtu! zawołał zdumiony Trégomain.

– A czy ty wiesz, iluby trzeba ludzi, choćby każdy z nich dźwigał sto kilo, aby przenieśli te sto milionów?

– Nie wiem, mój przyjacielu.

– Trzebaby ich trzystu dwudziestu trzech; a ponieważ nas jest tylko trzech, pomyśl o naszym kłopocie, gdy znajdziemy się na tej wysepce! Na szczęście, że mój skarb składa się po większej części z brylantów i drogich kamieni…

– Wszystko, co wuj powiedział, jest szczerą prawdą, potwierdził Julian.

– Pokazuje się, że Kamylk-Pasza był rozsądnym i przewidującym człowiekiem, rzekł Gildas Trégomain.

– Ah! te brylanty! zawołał pan Antifer, jakże łatwo przyjdzie je sprzedać u jubilerów w Paryżu lub Londynie. Ale ja nie sprzedam wszystkich, moi przyjaciele!

– Więc sprzedasz część tylko?

– Tak, część, z błyszczącym wzrokiem odparł pan Antifer. Najpierw jeden brylant, wartości miliona, zostawię dla siebie, będę go nosił w spince u koszuli….

– Ależ to będzie wyglądało przepysznie, odpowiedział Gildas Trégomain. Brylant będzie wydawał takie blaski, że nikt nie zdoła patrzeć wprost na ciebie….

– Drugi brylant podaruję Elizie, dodał pan Antifer. Taki mały komyczek uczyni ją jeszcze piękniejszą…

– Eh! ona jest ładna i bez tego, mój wuju, odpowiedział Julian.

– Nie przeczę, mój siostrzeńcze, nie przeczę… Trzeci brylant podaruję siostrze….

– Poczciwej Nanon! zawołał Gildas Trégomain. Będzie wyglądała, jak święty obrazek z ołtarza.

– Czwarty brylant dam tobie, Julianie, będziesz go nosił, jako szpilkę w krawacie, mówił pan Antifer.

– Dziękuję ci, mój wuju!

– A piąty tobie, Trégomain!

– Mnie? a to na co? Gdybym był jeszcze właścicielem „Pięknej Amelii,” kazałbym go umieścić na froncie mego statku, ale teraz cóż mi po tem….

– Będziesz nosił brylantowy pierścień na palcu….

– Aha! ładnieby on wyglądał na moich tłustych i czerwonych rękach, zaśmiał się Trégomain.

– Nic nie szkodzi, Trégomain, nic nie szkodzi! rzekł Antifer, i oddalił się nieco od swych towarzyszy.

– Doprawdy, jeżeli to dłużej potrwa, biedny mój przyjaciel może stracić rozum, szepnął z obawą Trégomain.

– Można się tego lękać, odpowiedział Julian, spoglądając na wuja, który coś mówił sam do siebie.

 

Rozdział XII

 

ant29.jpg (150025 bytes)

dwa dni później, dwudziestego drugiego marca, Oxus wpłynął do portu w Maskacie, a marynarze wynieśli na ląd nawpół żywego Ben-Omara, który w istocie bardziej był podobny do zasuszonej mumii, niż do żyjącego człowieka.

Gdy Gildas Trégomain prosił Juliana, aby mu wskazał dokładnie na mapie punkt, w którym znajdował się Maskat, poczciwy ten człowiek nie chciał wierzyć własnym oczom, że los zagnał go aż tak daleko!

– A zatem, mój Julianie, znajdujemy się na krańcu Arabii, zapytał, przykładając do oczu binokle.

– Tak, panie Trégomain, na południowo-wschodnim jej krańcu.

– A jakaż jest ta zatoka, która się kończy nakształt lejka?

– To zatoka Oman.

– A ta druga zatoka?

– To zatoka Perska.

– A ta cieśnina, która je łączy?

– Jest to cieśnina Ormudzka.

– A gdzież się znajduje wysepka naszego przyjaciela?

– Musi być w zatoce Oman.

– Jeżeli istnieje w rzeczywistości, dodał Trégomain, przekonawszy się wprzódy, że pan Antifer nie może go słyszyć.

Imanat Maskatu, znajdujący się pomiędzy 53 a 57 południkiem i pomiędzy 22 i 27 linią równoległą, zajmuje długości 540 kilometrów, a szerokości 280. Trzeba tu dodać jeszcze pierwszą strefę wybrzeża perskiego od Larystanu do Moghistanu, a drugą na wybrzeżu Ormudzkiem i Kistrim; oprócz tego w Afryce całą przestrzeń, która ciągnie się od równika do przylądka Delgado, obejmując Zanzibar, Jubę, Molindę i Sofalę. Obliczywszy dokładnie, przestrzeń ta wynosi pięćset tysięcy kwadratowych kilometrów, czyli prawie tyle, co powierzchnia Francyi i ma dziesięć milionów mieszkańców, licząc w to Arabów, Persów, Indusów, Żydów i Murzynów. Iman zatem jest władcą, który zasługuje na pewne poważanie.

Płynąc w górę zatoki Oman w stronę Maskatu, Oxus mijał wybrzeże puste i nieurodzajne, na którem wznosiły się niewielkie prostopadłe wzgórza, jak gdyby ruiny feodalnych budynków. Nic dziwnego, że grunt w tym kraju jest skalisty, gdyż nie zasila go żaden większy bieg wody. Jednakże bliższe okolice zdołają wyżywić 60,000 mieszkańców stolicy. Nie zbywa tam głównie na owocach: winogrona, mango, brzoskwinie, figi, granaty, kawony, cytryny kwaśne i słodkie, a nadewszystko daktyle znajdują się tu w wielkiej obfitości Drzewa daktylowe rozwijają się w Arabii doskonale. Względnie do liczby tych drzew szacują wartość posiadłości ziemskich i mówią, że obejmuje trzy lub cztery tysiące drzew daktylowych, tak, jak we Francyi obliczają, na dwieście lub trzysta hektarów. Handel rozwija się tu pomyślnie, gdyż iman jest nie tylko władcą prowincyi i najstarszym kapłanem religii, ale także pierwszym kupcem w kraju. W jego królestwie jest co najmniej dwa tysiące okrętów, z których każdy może przewieść trzydzieści siedem tysięcy beczek. Marynarka wojenna składa się ze stu okrętów i tyluż armat. Armia jego liczy dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy, a dochody wynoszą około dwudziestu trzech milionów franków. Iman jest właścicielem pięciu statków i oprócz tego wolno mu używać w razie potrzeby okrętów swoich podwładnych. Ma się rozumieć, że dzięki tym dogodnościom, interesa jego znajdują się zawsze w stanie kwitnącym.

Zresztą iman jest nieograniczonym władcą w swoim imanacie, który zdobyty najpierw przez Albukierka w roku 1507, wydobył się z pod władzy portugalskiej. Odzyskawszy przed stuleciem swoją niepodległość, popierany jest bardzo przez Anglików.

Czy pan Antifer i jego towarzysze opuszczając Francyę i dążąc do Maskatu, mieli na celu jakie względy, dotyczące polityki, przemysłu i handlu? Bynajmniej. Kraj ten nie zaciekawiał ich wcale, gdyż uwagę mieli wyłącznie zwróconą na jedną z wysepek, znajdujących się w zatoce.

Od traktatu, zawartego w roku 1841 pomiędzy imanem a rządem francuskim, w Maskacie osiadł agent francuski, głównie w tym celu, aby udzielać objaśnień swoim współrodakom, których interesa przywiodły aż na wybrzeże oceanu Indyjskiego.

Pan Antifer uważał za właściwe porozumieć się z tym agentem. Policya bowiem doskonale zorganizowana w tym kraju, a przytem bardzo podejrzliwa, mogłaby była zwrócić uwagę na przyjazd trzech cudzoziemców do Maskatu i śledzić ich, gdyby nie wyjaśnili, jaki powód skłaniał ich do podróży. Łatwo się można domyślić, że podróżni nasi nie chcieli właśnie wyjawić prawdziwego celu swej podróży.

Oxus po czterdziestoośmio godzinnym odpoczynku miał płynąć dalej do Bombay; pan Antifer zatem, Trégomain i Julian wysiedli natychmiast na ląd, nie zatroszczywszy się bynajmniej o Ben-Omara i Nazima.

Pan Antifer i jego towarzysze udali się za przewodnikiem do angielskiego hotelu. Zwolna mijali place i ulice tego nowożytnego Babilonu. Pakunki niesiono za nimi, ale podróżni nasi pilnowali głównie sextanu i chronometru, który niósł pan Antifer, nie chcąc go powierzyć nikomu.

I nic dziwnego, wszak to był instrument, który miał oznaczyć dokładnie położenie wysepki. Z jakąż dokładnością nastawiano go codzień! Jakżeż troskliwie strzeżono od wstrząśnień, które mogły mieć zły wpływ na jego ruchy.

Podróżni nasi wybrali sobie pokoje w hotelu, poczem udali się do biura agenta, który zdziwił się, ujrzawszy swoich ziomków.

Był to bowiem pan Bard, Francuz, który grzecznie zapytał podróżnych o cel ich podróży.

– Tak rzadko widuję moich współrodaków, rzekł pan Bard, że spotkanie z nimi zaliczam zawsze do chwil bardzo przyjemnych w życiu. Oddaję się też w zupełności na usługi panów.

– Będziemy panu za to bardzo wdzięczni, odpowiedział pan Antifer, gdyż objaśnienia pana mogą być dla nas bardzo pożyteczne.

– Czy panowie podróżują tylko dla przyjemności?

– I tak i nie, panie Bard. Jesteśmy wszyscy trzej marynarzami, ja, mój siostrzeniec i mój przyjaciel Gildas Trégomain, dawny dowódzca statku Piękna Amelia!

Trégomain uczuł się bardzo zadowolonym, że go nazwano dowódzcą, jak gdyby rzeczywiście dowodził fregatą albo statkiem wojennym.

– Ja także zarządzałem statkiem kupieckim, mówił dalej pan Antifer. Jesteśmy upoważnieni przez bogaty dom handlowy w Saint-Malo do założenia takiegoż domu handlowego w Maskacie, lub też w innem mieście portowem nad zatoką Oman lub zatoką Perską.

– Pochwalam pańskie zamiary, odparł pan Bard, który przypuszczał, że zdoła coś zarobić na tym interesie, i ofiaruję panom moje usługi.

– W takim razie niech nas pan zechce objaśnić, czy lepiej założyć dom handlowy w Maskacie, czy w jakiem innem mieście wybrzeża?

– Najlepiej w Maskacie, odpowiedział agent. Ten port z każdym dniem nabiera więcej znaczenia pod względem handlowym, gdyż utrzymuje stosunki z Persyą, Indyami, Zanzibarem i Afryką.

– A jakież towary są głównym przedmiotem handlu? zapytał Gildas Trégomain.

– Daktyle, rodzynki, siarka, ryby, guma wonna, guma arabska, szyldkret, rogi nosorożców, olej, orzechy kokosowe, ryż, proso, kawa i konfitury.

– Konfitury? powtórzył Trégomain, łykając ślinkę.

– Tak, panie, konfitury!

– Musimy spróbować tych konfitur….

– Bardzo chętnie, przerwał mu pan Antifer, ale przedewszystkiem musimy się zająć ważniejszą kwestyą. Nie dlatego przyjechaliśmy do Maskatu, aby zjadać konfitury. Pan Bard powiedział nam, jakimi towarami tutaj handlować można….

– Muszę jeszcze dodać, że najważniejszym przedmiotem handlu są perły, poławiające się w zatoce Perskiej, mówił dalej Bard. Połów ten przynosi corocznie około ośmiu milionów franków.

Pan Antifer uśmiechnął się pogardliwie; cóż bowiem za wartość mogły mieć perły, choćby nawet przedstawiały wartość ośmiu milionów dla człowieka, który posiadał za sto milionów kosztownych kamieni.

– Wprawdzie handel perłami, podjął znowu pan Bard, znajduje się prawie wyłącznie w ręku Indusów lub banianów, z którymi trudne byłoby współzawodnictwo.

– Cóż to są baniany? zapytał Julian.

– Są to bogaci kupcy i finansiści w kraju, osoby, posiadające wielki wpływ szczególniej w Maskacie, a które niechętnem okiem spoglądałyby na cudzoziemców.

Na tem skończyła się rozmowa.

Julian powiedział sobie w duchu, że wysepka powinna się znajdować poza Maskatem, a głośno dodał, że zanim się osiedlą w Maskacie, należałoby zwiedzić jeszcze inne miasta położone na wybrzeżu i zapytał o ich nazwy i położenie geograficzne.

– Najpierw leży miasto Oman, odpowiedział Bard.

– Na północ Maskatu?

– Nie, w południowo-wschodniej stronie.

– A na północ albo północo-zachód czy jest jakie miasto?

– Najznaczniejsze w tamtej stronie jest miasto Rostak.

– Czy leży nad zatoką?

– Nie, w głębi imanatu.

– A na wybrzeżu jest w tamtej stronie jakie większe miasto?

– Jest, nazywa się Sohar.

– Czy to daleko stąd?

– Około dwustu kilometrów odległości.

Julian nieznacznem mrugnięciem oznajmił wujowi o ważności wymienionego przez agenta punktu.

– Czy Sohar jest miastem handlowem?

– Bardzo handlowem. Iman mieszka tam niekiedy, skoro jego wysokości przyjdzie fantazya tam przebywać. Teraz iman przebywa w Maskacie, to też gdy panowie wybiorą sobie miejsce, w którem będą chcieli zamieszkać i założyć dom handlowy, sądzę, że należałoby prosić imana o upoważnienie do tego.

– Sądzę, że jego wysokość nie odmówi nam zezwolenia? zapytał pan Antifer zadowolony ze swej przebiegłości z jaką przeprowadził całą sprawę.

– Naturalnie, że nie, odpowiedział agent, iman udzieli zezwolenia względnie do pańskich finansów.

Pan Antifer uczynił gest dający do zrozumienia, że zapłaci po królewsku.

– W jaki sposób można się dostać do Sohar? zapytał Julian.

– Podróżuje się karawaną.

– Karawaną? powtórzył z niepokojem Trégomain.

– Nie mamy jeszcze w imanacie kolei żelaznych ani tramwajów, ani nawet dyliżansów, drogi więc odbywać trzeba na wozach, albo na grzbiecie mułów; chyba że ktoś woli iść pieszo.

– Zapewne karawany podobne rzadko wyruszają w drogę? pytał Julian.

– Przeciwnie, panie, odpowiedział agent, handel pomiędzy Maskatem a Soharem jest bardzo ożywiony i właśnie jutro…

– Jutro? podchwycił pan Antifer. No to jutro ruszamy w drogę.

Trégomain nie zdawał się być zadowolony z tego rodzaju podróży, ale wiedział, że nie zdoła się opierać woli pana Antifera. Ośmielił się jednak uczynić jedną uwagę.

– Wszak jesteśmy wszyscy trzej marynarzami? zapytał.

– Nie inaczej, mój przyjacielu, odparł pan Antifer.

– Dlaczegóż więc nie moglibyśmy popłynąć morzem do Sohar? Dwieście kilometrów to nie tak wielka przestrzeń.

– W istocie masz słuszność, byłoby to może lepiej, odpowiedział pan Antifer. Zyskalibyśmy na czasie i nie zmęczylibyśmy się…

– Nie, nie byłoby to lepiej. Gdyby podróż morska była łatwiejszą, od razu byłbym ją panom doradzał, rzekł Bard. Ale właśnie przeprawa morska naraziłaby panów na gorsze niebezpieczeństwa.

– Na jakie mianowicie? zapytał Julian.

– Zatoka Oman nie jest bardzo bezpieczną miejscowością. Płynąc na statku handlowym, z dobrą i odważną załogą, mniej możnaby się obawiać…

– Obawiać? Czego? zawołał pan Antifer. Wichrów czy burz morskich?

– Nie, tylko piratów, to jest rozbójników morskich, z którymi spotkać się można dość często w pobliżu cieśniny Ormudzkiej.

– Do licha! zawołał pan Antifer.

Pan Antifer obawiał się piratów gdy mu wracać przyjdzie ze swymi skarbami. Nie było więc innej rady, jak pojechać i wrócić z karawaną, bo taka podróż nie narażała na niebezpieczeństwa.

Podróżni nasi pożegnali się z panem Bardem, obiecując się zobaczyć z nim po powrocie z Soharu. Agent ze swej strony obiecał im wyrobić audyencyę u imana.

Tymczasem w innym pokoju tego samego hotelu Ben-Omar i Nazim naradzali się wspólnie. Obydwaj nie wiedzieli, czy Maskat był ostatecznym celem ich podróży.

– Powinieneś to lepiej wiedzieć ode mnie, mówił z gniewem Nazim. Ale ty zamiast się czegoś dowiedzieć, chorowałeś całą drogę. Czy nie lepiej, żebyś był zdrów?

Ben-Omar był tego samego zdania.

– Niech wasza ekscelencya raczy się uspokoić, odpowiedział wreszcie Ben-Omar. Ja jeszcze dziś się zobaczę z panem Antiferem i dowiem się wszystkiego. Ah! gdyby tylko nie płynąć już morzem.

Nie ulegało wątpliwości, że Ben-Omar musi być świadkiem wydobycia skarbu, lecz skoro trzy beczułki dostaną się w posiadanie pana Antifera, w jaki sposób Sauk zdoła je odebrać prawemu spadkobiercy?

Sauk sam nie umiał na to znaleźć odpowiedzi; wiedział tylko, że nie cofnąłby się przed niczem, chcąc odebrać majątek, który Kamylk-Pasza przekazał człowiekowi obcemu.

Ben-Omar lękał się gwałtowności Sauka, bo wiedział, że dla niego życie ludzkie znaczy bardzo mało. Nie chciał więc już myślić o tem, zdając się jedynie na łaskę losu.

Rozgniewany Sauk rozkazał Ben-Omarowi, aby pilnował powrotu pana Antifera do hotelu i starał się dowiedzieć czegoś pewniejszego.

ant30.jpg (191708 bytes)

Ale podróżni nasi wrócili do hotelu już późnym wieczorem, chodzili bowiem długo po ulicach Maskatu; pan Antifer jak zwykle, obojętny i zamyślony, nie zwracał uwagi na ulice i sklepy, ani na ludność, składającą się z Arabów, Indyan i Persów, którzy stanowili tak odrębne od Europejczyków typy. Ale Julian i Trégomain z ciekawością zwiedzali wschodnie miasto i zatrzymywali się przed wystawami sklepowemi przyglądając się turbanom, pasom, płaszczom z materyałów wełnianych i bawełnianych. Podziwiali również emaliowane naczynia i klejnoty artystycznie opracowane.

– Muszę kupić jaki upominek dla Elizy, rzekł Julian.

– Kup dla niej ten pierścionek, odpowiedział Trégomain, patrz jaki ładny, choć skromny. Albo lepiej kup jej konfitur, o których mówił nam pan Bard.

– Najlepiej jedno i drugie! zawołał śmiejąc się Julian.

Przechadzając się po ulicach Maskatu, Julian zauważył, że policya bacznie ich pilnowała, chociaż nie zaczepiała ich ani jednem słówkiem.

Na szczęście pan Antifer nie dostrzegł, że są tak pilnowani, gdyż byłoby go to przejęło obawą o miliony, które miał wydobyć z wysepki. Kto wie czy iman zezwoliłby na zabranie skarbu.

Gdy pan Antifer wrócił do hotelu, Ben-Omar uchylił drzwi do jego pokoju i zapytał słodziutkim głosem:

– Czy mógłbym się dowiedzieć?

– O czem?

– W jaką stronę udamy się teraz…

ant31.jpg (170330 bytes)

– Najpierw ulicą na prawo, potem na lewo, a następnie prosto…

Rzekłszy to pan Antifer zamknął mu drzwi przed nosem.

Poprzednia częśćNastępna cześć