Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział XIII-XVI)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć pierwsza

 

 

Rozdział XIII

 

azajutrz 23 marca o wschodzie słońca karawana wyruszyła ze stolicy imanatu i dążyła drogą niedaleko wybrzeża morskiego.

Była to prawdziwa karawana, jakiej Trégomain nie widział jeszcze nigdy w życiu. Składała się ze stu Arabów i Indusów i mniej więcej z takiejże samej liczby zwierząt pociągowych.

Tak znaczna liczba osób nie lękała się żadnego niebezpieczeństwa; a chociaż i na lądzie stałym spotyka się rozbójników, nie napadają oni jednak na tak wielkie gromady ludzi.

Pomiędzy krajowcami było kilku bogatych banianów czyli kupców. Podróżowali oni jednak bez przepychu, zajęci jedynie interesami, które ich powoływały do Sohar.

Z cudzoziemców byli tylko nasi podróżni, wraz z Ben-Omarem i Nazimem.

Ci ostatni nie spóźnili się na odjazd karawany, pilnowali oni dobrze pana Antifera, który zresztą nie taił się wcale ze swoimi zamiarami, nie mówiąc naturalnie o dalszych projektach.

Spostrzegłszy ich wpośród osób, należących do karawany, pan Antifer nie zaszczycił ich nawet ukłonem, a pod groźnem jego spojrzeniem i Gildas Trégomain nie śmiał odwrócić głowy.

Wielbłądy, muły i osły wiozły podróżnych i towary. O żadnym powozie a choćby nawet wózku nie mogło być mowy, gdyż droga, którą postępowała karawana, nie była bynajmniej gościńcem, lecz stanowiła grunt nierówny i kamienisty, miejscami przerznięty bagniskami, na podobieństwo łąk wilgotnych. Każdy więc jechał tak, jak mu się podobało.

Wuj i siostrzeniec dosiedli mułów, które wynajęli od żydów w Maskacie za dość wysoką cenę. Pan Antifer nie liczył się teraz z wydatkami. Tylko nie można było znaleźć muła dość silnego, któryby zdołał unieść taki ciężar, jakim była osoba Gildas Trégomaina. Trzeba więc było wybrać jakieś silniejsze zwierzę.

– Wiesz co, że z tobą mamy ogromny kłopot? rzekł z niechęcią pan Antifer.

– Cóż robić, mój kochany, odparł filozoficznie Trégomain, nie trzeba było mnie zmuszać do podróży!.. Pozwól mi zostać w Maskacie, gdzie bądę oczekiwał twojego powrotu….

– Nigdy się na to nie zgodzę!

– Więc cóż na to poradzić? Nie mogę przecież kazać się pokrajać w kawałki.

– A czyby pan nie chciał jechać na wielbłądzie? zapytał Julian.

– Dlaczegóżby nie, mój chłopcze, i owszem, odpowiedział Trégomain.

– Dobra myśl! zawołał pan Antifer. Naszemu przyjacielowi będzie wygodnie podróżować na grzbiecie wielbłąda….

– Którego słusznie nazywają okrętem pustyni, dodał Julian.

– Dobrze, pojadę na okręcie pustyni, odparł zgadzający się na wszystko Trégomain.

Tak więc przyjaciel pana Antifera odbywał podróż, siedząc wygodnie pomiędzy dwoma garbami wielbłąda. Wprawdzie gdy wielbłąd szedł prędzej, Trégomain nie mógł powiedzieć, że mu jest wygodnie, ale na to nie było rady.

Przy końcu karawany jechał Sauk na żwawym mule, a tuż koło niego Ben-Omar na niewielkim ośle, gdyż szanowny notaryusz lękał się dosiąść muła, który bywa nieraz kapryśny i uparty i wtedy tylko słucha, gdy czuje, że kieruje nim dłoń silna.

Karawana odbywała dziennie z dziesięć mil drogi, odpoczywając w południe dwie godziny. W cztery dni zatem powinna była dojść do Sohar, jeżeli nie zdarzy się jakaś nieprzewidziana zwłoka.

Jakże te cztery dni ciągnęły się długo dla pana Antifera, który wciąż myślał o swojej wysepce. Cel jego podróży był blizkim, lecz pan Antifer, zamiast być zadowolonym, był coraz więcej niespokojnym i rozdrażnionym. Towarzysze nie mogli się z nim dogadać i musieli poprzestać na rozmowie pomiędzy sobą.

– Powiedz mi, Julianie, zapytał Trégomain w chwili, gdy ich nikt nie mógł usłyszeć, czy ty wierzysz w ten skarb Kamylk-Paszy?

– Hm! odpowiedział Julian, wydaje mi się to rzeczą bardzo nieprawdopodobną i fantastyczną!

– Julianie, a gdyby ta wysepka nie istniała wcale?

– Przypuśćmy nawet, że istnieje, panie Trégomain, ale jeśli niema na niej skarbu?

– Byłby to dla niego cios straszny, Julianie, i kto wie, czy umysł jego nie ucierpiałby pod wpływem takiego wstrząśnienia.

Naturalnie, że ani Trégomain ani Julian nie wspominali o swoich obawach panu Antiferowi, bo i na cóżby się to przydać mogło? Przekonania pana Antifera nic nie zdołałoby zachwiać ani zmienić. Nie wątpił on ani na chwilę o tem, że dyamenty i złoto Kamylk-Paszy spoczywają we wskazanem przez niego miejscu; nie zrażały go więc trudności, jakie spotykał na drodze, prowadzącej do upragnionego celu.

ant32.jpg (76362 bytes)

W istocie można było przypuszczać, że dalsza podróż odbędzie się bez przeszkody. Dostawszy się do Sohar, należało wynająć statek i popłynąć do wiadomej wysepki, aby wydobyć skarb. Panu Antiferowi zdawało się, że to już nie będzie przedstawiało żadnej trudności. Przypuszczał również, że przeniesienie skarbu z wysepki do Sohar dokona się łatwo. Ale chcąc powrócić do Maskatu, trzeba będzie umieścić beczułki na grzbietach wielbłądów, tak, jak inne towary, które przewożą w ten sposób. Jak jednak potem wpakować je na okręt, nie budząc podejrzeń urzędników komory celnej, którzy żądać będą opłaty wysokiego cła? A kto wie, czy iman nie będzie miał ochoty przywłaszczyć sobie tego skarbu, gdyż może się uważać za posiadacza fortuny, znalezionej na gruncie jego państwa? Bo chociaż pan Antifer mówił „moja wysepka,” wysepka jednak nie należała do niego. Kamylk-Pasza nie mógł mu jej przekazać, wysepka więc należała do imanatu w Maskacie.

Były to w istocie wielkie i trudne do zwyciężenia przeszkody. Bo też co za nierozsądną myśl powziął bogaty Egipcyanin, aby ukryć swe bogactwa na wysepce w zatoce Oman? Czyż niema setek, a nawet tysięcy innych wysepek, rozrzuconych na powierzchni mórz, nawet wpośród niezliczonych archipelagów oceanu Spokojnego, które nie są niczyją własnością i skąd spadkobierca mógłby spokojnie zabrać swój spadek, nie budząc niczyich podejrzeń.

Cóż jednak poradzić w kwestyi takiej, w której niema innego punktu wyjścia. Wysepka zajmowała w zatoce Oman miejsce, prawdopodobnie od epoki geologicznej formacyi naszej kuli ziemskiej i może być, że pozostanie tam do skończenia świata. Co za szkoda, że nie można zaczepić liny i pociągnąć ją za okrętem aż do Saint-Malo! Byłoby to niesłychanie ułatwiło zadanie.

Pan Antifer był więc bardzo zakłopotany i rozdrażniony, nie można go zatem było nazwać miłym towarzyszem podróży. Jechał zasępiony, nie odpowiadając na pytania, i trzymał się zwykle trochę na uboczu.

Julian i Trégomain odgadywali, co musiało się dziać w duszy pana Antifera, lecz żaden nie starał się zwalczyć tego usposobienia; obydwaj spoglądali tylko na siebie, porozumiewając się wzrokiem i ruchem głowy.

Pierwszy dzień podróży nie utrudził ich zbytecznie, chociaż upał był dosyć wielki. Klimat południowej Arabii, mianowicie na granicy zwrotnika Raka, jest bardzo gorący i przykry dla Europejczyków. Gorący wiatr, wiejący od strony gór, nie ochładza powietrza, przesyconego żarem promieni słonecznych; powiew od strony morza nie może także zmniejszyć upału. Wzgórza Gebel, wznoszące się od zachodu, odbijają promienie słońca, olśniewając wzrok potokami światła. Podczas trwania upałów powietrze jest duszne nawet w nocy i sen staje się niemożliwym.

Podróżni nasi dlatego nie bardzo ucierpieli z początku z powodu upału, że karawana posuwała się wybrzeżem, osłoniętem drzewami; okolice bowiem Maskatu nie mają bynajmniej pozoru pustyni. Roślinność rozwija się tu nawet dosyć bujnie. Widać tam pola zasiane prosem, w miejscach, gdzie grunt jest suchszy, to znowu ryżem, w miejscach bardziej wilgotnych. Cienia także tu nie brak wśród drzew bananów i mimozy, która dostarcza gumy arabskiej, stanowiącej jedną z głównych gałęzi handlu krajowego.

Wieczorem karawana rozłożyła się obozem ponad małą rzeczką, która, zasilana górskimi strumieniami, toczy zwolna swe fale ku zatoce. Zwierzęta oswobodzone z uprzęży puszczono na trawę, nie pętając ich nawet, gdyż są one już przyzwyczajone do tych regularnych odpoczynków.

Wielbłąd, na którym jechał Trégomain, ukląkł, jak wierny wyznawca koranu podczas wieczornej modlitwy, a Trégomain, wydostawszy się na ziemię, popieścił na podziękowanie pysk zwierzęcia. Gorzej się przytrafiło Ben-Omarowi, bo jego osieł znudzony, że jeździec niezbyt prędko zsiadał na ziemię, zrzucił go, a niefortunny jeździec, upadając, zwrócił się twarzą do Mekki, jak gdyby hołd składał Ałłahowi. Lecz zdaje się, że w tej chwili biedny notaryusz nie był wcale usposobiony do modlitwy.

Noc upłynęła spokojnie, a nazajutrz o świcie karawana w dalszą ruszyła drogę. Okolica stawała się bardziej odkrytą i pustą. Przed wzrokiem patrzących rozciągała się teraz płaszczyzna, na której piasek zastępował trawę, nadając jej zupełnie pozór pustyni, wraz ze wszystkiemi jej niedogodnościami, to jest brakiem wody i cienia. Dla Arabów, przyzwyczajonych do takich podróży, przeprawa nie była uciążliwa, ale dla Europejczyków mogła się wydawać nieznośną.

ant33.jpg (163796 bytes)

Na szczęście podróżni nasi dość okazali się wytrwali; najmniej wytrwały z powodu swej nadmiernej tuszy Trégomain, podróżował stosunkowo najwygodniej. Siedząc pomiędzy dwoma garbami wielbłąda, kołysany miarowym jego chodem, drzemał sobie spokojnie, nie lękając się upadku. Przekonał się, że nie potrzebuje kierować wielbłądem, gdyż zwierzę zna lepiej drogę od mego. Nieraz zdawało mu się, że płynie na pokładzie swego statku, który kołysze się zlekka na falach rzeki Rance.

Julian rozmyślał o swojem drogiem bretońskiem miasteczku, o ciotce i Elizie, które pozostawił w takiem osamotnieniu. Pisał wprawdzie do nich z Maskatu, ale kiedy odbiorą one list ten?

Pan Antifer z każdą chwilą był bardziej posępny i zafrasowany, myśląc o sposobie przewiezienia beczek, zawierających skarby.

Obawy jego byłyby się spotęgowały jeszcze bardziej, gdyby był wiedział, że znajduje się wpośród karawany człowiek, który baczny nad nim rozciąga dozór. Był to krajowiec, mający lat ze czterdziesty, o przebiegłym i bystrym wyrazie twarzy. Człowiek ten nigdy nie obudził podejrzeń pana Antifera, a jednak pilnował go bezustanku.

Wspominaliśmy już o tem, że policya w państwie imana jest doskonale urządzona. Iman chce bowiem wiedzieć, w jakim celu cudzoziemcy przybywają do jego państwa. Ma więc agentów, którzy, nie nudząc podróżnych, zwracają na nich pilną uwagę i wkrótce wiedzą o nich wszystko. Czynności swe spełniają z takim sprytem, że istotnie w podziw wprowadzić mogą.

Pan Antifer znajdował się także pod baczną strażą agenta, który gotów był nawet ofiarować mu w razie potrzeby swoje usługi.

Czujność agenta mogła niesłychanie utrudnić zadanie pana Antifera. Wydobycie takiego bajecznego skarbu i przewiezienie go do Suez, już było rzeczą bardzo trudną, a cóżby to było dopiero, gdyby jego wysokość dowiedział się prawdy!

Na szczęście pan Antifer nie domyślał się tej czujności. Nawet jego towarzysze, mniej zakłopotani od niego, nie zwrócili nigdy uwagi na Araba, który wszystko śledził. Za to dostrzegło go baczne oko Sauka, a podejrzenie, że agent pilnuje pana Antifera, zbudziło się natychmiast w umyśle Egipcyanina. Domysł jego potwierdziła rozmowa z kupcami, jadącymi z Sohar, którzy znali agenta i nie uważali za właściwe ukrywać przed Saukiem, kto to taki. Sauk nie chciał, aby spadek Kamylk-Paszy dostał się w ręce Francuza, ale nie chciał również, aby się stał łupem imana. Agent ze swej strony nie przypuszczał, aby Sauk i Ben-Omar dążyli do tego samego celu, co Europejczycy.

ant34.jpg (155886 bytes)

Na drugi dzień przed zachodem słońca karawana zatrzymała się pod nawpół uschniętem drzewem, które stanowiło wielką osobliwość. Było ono tak olbrzymich rozmiarów, że pod jego konarami doskonale schronić się mogła cała karawana. Byłoby to pożądane schronienie w godzinach południowych, gdyż promienie słońca nie mogłyby się przecisnąć przez gałęzie, roztaczające się, jak kopuła na wysokości piętnastu stóp ponad ziemią.

– Nigdy jeszcze nie widziałem podobnego drzewa! zawołał z podziwieniem Julian.

– I może już nigdy nie zobaczysz takiego olbrzyma, dodał Trégomain.

– Mój wuju, cóż ty powiesz na ten przepyszny okaz roślinnego świata? dodał Julian, zwracając się do pana Antifera.

Lecz wuj nic mu nie odpowiedział, dla tej prostej przyczyny, że nie słyszał jego zapytania i nie zwrócił uwagi na to, co wywołało podziw Juliana i Trégomaina.

– Zdaje mi się, rzekł Trégomain, że w jednym zakątku naszej Bretanii znajduje się szczep winny niepospolitej także wielkości….

– Tak jest, potwierdził Julian, jednakże ta winorośl nie może iść w porównanie z tem olbrzymiem drzewem, wobec którego wydawałaby się maleńkim krzaczkiem.

Było to drzewo figowe, którego grubość pnia dochodziła do stu stóp obwodu. Z tego pnia, jakby z wieży, strzelały w górę ramiona, okryte setkami ogromnych gałęzi, które plątały się w rozmaitych kierunkach, okrywając cieniem przestrzeń ziemi na jakie pół hektara. Było to schronienie, przez które ani promienie słońca, ani ulewa przedostać się nie mogła.

Trégomain tak był zachwycony tem drzewem, że miał wielką ochotę policzyć jego gałęzie i już zaczął rachować na palcach, zaczynając od dolnych gałęzi, gdy usłyszał, że ktoś wymówił tuż za nim kilka słów po angielsku. Nie zrozumiał ich, nie znając tego języka, ale natomiast zrozumiał je Julian, który skinieniem głowy podziękowawszy krajowcowi, zwrócił się z objaśnieniem do pana Trégomain:

– Zdaje się, że na tem drzewie znajduje się z dziesięć tysięcy gałęzi.

– Dziesięć tysięcy! powtórzył ze zdumieniem Trégomain.

– Tak przynajmniej mówił mi ten Arab.

Wspomniany Arab nie był kim innym, jak agentem imana. Skorzystał on ze sposobności zawiązania rozmowy i przedstawił się Julianowi, jako tłómacz ambasady angielskiej w Maskacie, grzecznie ofiarując swoje usługi Europejczykom.

Julian podziękował mu i opowiedział następnie wujowi o tem spotkaniu, pytając, czy mu się ów nieznajomy nie przyda na co, skoro przybędą do Sohar?

– Być może, odparł z roztargnieniem pan Antifer, pomów z tym człowiekiem i powiedz mu, że go sowicie wynagrodzę za jego usługi….

– Jeżeli tylko będę miał czem, mruknął z niedowierzaniem Trégomain.

O ile Julian był zadowolony z tego spotkania, o tyle zaniepokoiło ono Sauka; postanowił więc w duchu mieć na oku agenta. Gdyby chociaż Ben-Omar dowiedział się, dokąd się mają udać, gdyby wiedział, gdzie znajduje się ta wysepka, czy w zatoce Oman, czy w cieśninie Ormudzkiej, lub zatoce Perskiej? Czy należało jej szukać przy brzegach Arabii lub Persyi i dosięgnąć granic, gdzie królestwo Szacha styka się z państwem Sułtana? Jak więc długo trwać mogły te poszukiwania? Może pan Antifer zamierzał znowu wsiąść na okręt w Sohar? Ale jeżeli nie uczynił tego w Maskacie, było to może wskazówką, że wysepka znajdowała się poza cieśniną Ormudzką? A może podróż ciągnąć się będzie dalej? Może dążyć będą z karawaną w głąb zatoki Perskiej?

Te i tym podobne niepokojące myśli i przypuszczenie zajmowały umysł Sauka, który gniew swój i rozdrażnienie wywierał wciąż na nieszczęśliwym notaryuszu.

– Czy to moja wina, tłómaczył się notaryusz, że pan Antifer uważa mnie za człowieka obcego i udaje nawet, że mnie nie widzi?

A w duchu dodawał:

– O! gdyby nie ten przyobiecany procent, jużby mnie tu dawno nie było.

Następnego dnia karawana przebywała przestrzeń zupełnie odkrytą, nie urozmaiconą nawet żadną oazą. Dzień ten i dwa następne znużyły niesłychanie podróżnych. Trégomain o mało się nie roztopił z gorąca, jak te lodowce z mórz podbiegunowych, które się dostaną w cieplejsze strefy.

Dalsza podróż odbyła się już bez żadnego ważniejszego wypadku. Arab, nazwiskiem Selik, czyli mówiąc jaśniej, agent imana, poznajomił się lepiej z Julianem, z powodu, że obydwaj znali język angielski. Ale młody kapitan był z natury przezorny i nie zdradził przed Selikiem tajemnicy swego wuja. Powtórzył mu tę samą bajeczkę, którą powiedzieli agentowi francuskiemu, to jest, że szukają miasta, odpowiedniego do założenia handlowego domu.

Nie wiadomo, czy Selik uwierzył słowom Juliana, czy też udawał, że wierzy, aby się czegoś więcej dowiedzieć.

Wreszcie po czterech dniach podróży, dnia 27 marca, karawana weszła do miasta Sohar.

 

Rozdział XIV

 

yło to szczęście dla naszych podróżnych, że przybyli do Sohar nie dla przyjemności, lecz dla interesu, gdyż miasto nie zasługuje na uwagę turystów. Ulice są w niem dość czyste, lecz place pozbawione cienia i zieloności, domy rozrzucone bezładnie, z oknami wychodzącemi tylko na dziedzińce, podług obyczaju wschodniego. Mała rzeczułka leniwie płynie, a woda jej zaledwie wystarcza na potrzeby spragnionych mieszkańców. Oto wszystko, co mogło być godne uwagi. Wprawdzie zapomnieliśmy jeszcze o pałacu imana, w którym czasami władca przepędza kilka tygodni, gdy przyjdzie mu fantazya przebywania w północnej części swego państwa; ale była to budowla pozbawiona ozdób architektonicznych, w których celują Arabowie.

Położenie geograficzne miasta Sohar określone jest z całą dokładnością. Znajduje się pod 54 stopniem i 29 m. długości wschodniej, a 24 stop. i 37 metrem szerokości północnej.

Tak więc podług wskazówek, znajdujących się w liście Kamylk-Paszy, należało szukać wysepki o dwadzieścia ośm minut części koła na wschód od Sohar, a o dwadzieścia dwie na północ. Była to więc odległość od czterdziestu do pięćdziesięciu kilometrów od wybrzeża.

W Sohar jest bardzo mało hoteli; największy z pomiędzy nich jest tak zwany na Wschodzie karawanseraj, gdzie niema żadnych wygód, do jakich przyzwyczajeni są Europejczycy. Umeblowanie pokoi składa się tylko jedynie z łóżka. I do tego to właśnie zajazdu usłużny Selik zaprowadził pana Antifera i jego towarzyszy.

– Co za szczęście, że spotkaliśmy tego uprzejmego Araba! powtarzał Trégomain. Jaka szkoda, że on nie mówi po francusku!

Selik porozumiewał się tylko z Julianem. Znużeni podróżą, Julian i Trégomain nie myśleli dnia tego o niczem więcej, jak o dobrej wieczerzy i wygodnem spaniu. Ale nie tak łatwo było nakłonić pana Antifera, aby się przychylił do tego rozsądnego projektu. Gdy znalazł się w pobliżu wysepki, spotęgowało się w nim jeszcze pragnienie posiadania skarbu co najrychlej. Miałżeby odpoczywać, gdy najwyżej mil dwanaście oddzielało go od zakątka ziemi, gdzie Kamylk-Pasza zakopał swoje drogocenne beczułki?

Niecierpliwość i rozdrażnienie nerwowe pana Antifera stało się powodem dość niemiłej sceny, którą dopiero uspokoił Julian, przedstawiając wujowi, że pośpiech mógłby popsuć wszystko w tej sprawie; że nie należało budzić podejrzeń policyi i że skarb nie ulotni się przez te 24 godzin.

– Jeżeli tylko istnieje ów skarb? powiedział sobie Trégomain. Mój przyjaciel oszalałby chyba, gdyby tam skarbu nie było wcale, albo gdyby był i zniknął.

Obawy poczciwego Trégomain były poniekąd uzasadnione.

Jeżeli panu Antiferowi z powodu rozczarowania groziło tak wielkie niebezpieczeństwo, nie mniejsze, chociaż w innym rodzaju, groziło także Saukowi. Fałszywy Nazim uniósłby się z pewnością gniewem do tego stopnia, że kto wie, czy Ben-Omar wyszedłby cało z tych opałów. Niecierpliwość dręczyła tak samo Sauka, jak pana Antifera. Obydwaj spędzili noc bezsennie. Pan Antifer myślał o wynajęciu statku, Sauk zaś o zebraniu ze dwudziestu łotrów, którzyby się odważyli na wszystko, za dobrem, ma się rozumieć wynagrodzeniem, a na których czele Sauk mógłby próbować pochwycić skarb, skoro pan Antifer będzie z nim powracał do Sohar.

Zaświtała jutrzenka i pierwsze promienie słońca rozjaśniły pamiętny dzień 28 marca.

Julian miał się porozumieć z Selikiem w kwestyi wynajęcia statku. Podejrzliwy Arab całą noc spędził bezsennie siedząc na dziedzińcu karawanseraju.

Julian był trochę onieśmielony tem, że miał prosić Araba o dziwną poniekąd przysługę. Zaledwo bowiem przybyli do Sohar, już nazajutrz chcieli wynająć statek.

Chęć odbycia morskiej wycieczki mogła tylko usprawiedliwić to żądanie, ale wycieczka nie powinna trwać czterdzieści ośm godzin! Projekt podobnej wycieczki mógł się wydawać dziwnym, a nawet podejrzanym.

Może Julian niepotrzebnie niepokoił się tem, co sobie myśleć będzie Arab o ich dziwacznym projekcie. Ale nie było innego sposobu, jak tylko zapytać go o radę. To też spotkawszy Selika, Julian prosił go, aby mu się wystarał o statek, któryby mógł być zdatny do odbycia kilkodniowej morskiej wycieczki.

– Czy zamiarem panów jest przepłynąć zatokę i wylądować na wybrzeżu perskiem? zapytał Selik.

Julianowi przyszło na myśl, aby przez naturalną i swobodną odpowiedź odwrócić podejrzenia Araba. Zapomni, że poprzednio mówił mu co innego.

– Nie, odparł, wycieczka nasza ma na celu kwestyę geograficzną. Chodzi tu o stanowcze określenie główniejszych wysepek, znajdujących się w zatoce… Czy w pobliżu Sohar znajdują się też jakie wysepki?

– Jest ich tu dość znaczna liczba, odpowiedział Selik ale żadna z nich nie ma wielkiego znaczenia.

– Bądź-co-bądź, dodał Julian, mamy polecenie sprawdzić kartę geograficzną i porównać ją z tem, co znajdziemy w zatoce.

– Uczynicie, panowie, jak wam się podoba, odpowiedział Selik i nie nalegał więcej. Odpowiedź młodego kapitana wydała mu się bardzo podejrzana. Gdyby Julian pamiętał, że Selikowi nie była obcą ta wiadomość, iż pan Antifer pragnie w jakiemkolwiek mieście założyć dom handlowy, byłby się odezwał coś w tym guście. Lecz projekt założenia domu handlowego nie zgadzał się z tą hydrograficzną wycieczką po zatoce Oman.

Odpowiedź Juliana stała się więc powodem, że naszych podróżnych jeszcze uważniej pilnowano.

Była to rzecz bardzo nieprzyjemna, bo jeśli pan Antifer znalazłby swój skarb, iman dowiedziałby się o tem natychmiast, i chcąc go posiąść, mógł nawet kazać zgładzić ze świata spadkobiercę, aby uniknąć tej nieprzyjemności, iż spadkobierca dopominać się miał później o swą należność.

Selik obiecał wystarać się o statek odpowiedni na tę wycieczkę i przyrzekł, że załoga składać się będzie z ludzi zaufanych, na których można polegać.

– Żywności trzeba zabrać na trzy lub cztery dni, powiedział Selik, gdyż w czasie porównania dnia z nocą można się zawsze spodziewać jakiegoś opóźnienia.

Julian podziękował Selikowi, mówiąc, że zostanie sowicie wynagrodzony za swoje usługi.

Ucieszony tą obietnicą Selik, dodał:

– Możeby lepiej było, abym ja pojechał razem z panami na tę wycieczkę? Nie znacie panowie języka arabskiego, to może wam trudno będzie rozmówić się z właścicielem statku i z załogą…

– Masz pan słuszność, odpowiedział Julian. Zostań więc w naszej służbie przez czas naszego pobytu w Sohar, a powtarzam raz jeszcze, że nie będziesz żałował swego trudu.

Po tej rozmowie Julian wrócił do wuja, który przechadzał się na wybrzeżu ze swoim przyjacielem Trégomain.

Skoro Julian opowiedział im o rezultacie swoich zabiegów, Trégomain był uszczęśliwiony, że będą mieli za przewodnika Araba, którego twarz wyraża tyle rozumu i bystrego pojęcia.

Pan Antifer pochwalił siostrzeńca milczącem skinieniem głowy, a po chwili rzekł:

– A statek zamówiony?

– Nasz tłómacz wystara się o niego i zaopatrzy go w żywność.

– Zdaje mi się, że za dwie godziny statek powinien być gotów do podróży. Cóż u licha, przecież tu nie idzie o podróż naokoło świata!

– Zapewne, że nie, mój przyjacielu, odpowiedział Trégomain, ale zawsze trzeba zostawić ludziom trochę czasu na przygotowania… Proszę cię, nie bądź tak niecierpliwym…

– Nie nudź mnie swojemi uwagami! przerwał z gniewem pan Antifer.

– No, to się gniewaj, kiedy ci to sprawia przyjemność, rzekł obojętnie Trégomain.

Godziny upływały, a Julian nie miał żadnej wiadomości od Selika. Rozdrażnienie pana Antifera potęgowało się z każdą chwilą.

– Z przyjemnością wrzuciłbym do wody tego Araba, powtarzał. Ależ on po prostu zażartował z ciebie, Julianie!

Julian starał się usprawiedliwić, ale to podniecało tylko jeszcze bardziej gniew pana Antifera. Trégomain nie śmiał się już nawet odezwać.

– Ten tłómacz jest oszustem i niegodziwcem, wołał pan Antifer w gniewnem uniesieniu. Nie budzi on we mnie żadnego zaufania; wiem, że on chce nam ukraść nasze pieniądze…

– Ależ ja mu nie dałem ani grosza, mój wuju!

– To źle zrobiłeś!.. Gdybyś mu był dał dobrą zaliczkę…

– Ale przecież wuj mówił dopiero co, że on chce nas okraść…

– Co mówiłem, to mówiłem…

Jakże tu poradzić sobie z panem Antiferem, który wygłaszał tak sprzeczne zdania! Julian i Trégomain postanowili tylko czuwać nad nim, aby nie popełnił jakiego głupstwa lub nieostrożności i nie naraził się na podejrzenia. Ale nie tak to łatwa była sprawa z tak upartym, jak pan Antifer, człowiekiem.

– Jesli niema statku, weźmy łódź rybacką, których tyle znajduje się w porcie, rzekł pan Atifer. Można przecież zgodzić się z tymi ludźmi.

– Tak, ale jak się z nimi rozmówić, kiedy nie umiemy ani słowa po arabsku? odpowiedział Julian.

– Oni zaś nie umieją po francusku, dodał Trégomain.

– A dlaczego nie umieją? odparł z gniewem pan Antifer.

– Jest to bardzo źle z ich strony, odezwał się Trégomain, chcąc uspokoić rozdrażnienie przyjaciela.

– To twoja wina, Julianie!

– Bynajmniej, mój wuju, bronił się Julian. Ja chciałem wszystko urządzić jak najlepiej i jestem pewny, że nasz tłómacz zjawi się tu niedługo… Zresztą jeżeli wuj nie ma do niego zaufania, można użyć pośrednictwa Ben-Omara i jego dependenta, którzy mówią po arabsku. Widzę ich przechadzających się na wybrzeżu…

– Co? ja miałbym ich prosić o pośrednictwo? Nigdy w życiu! Dość mi tego, że włóczą się za mną jak cienie!

– Ben-Omar ma taką minę, jakby się chciał do nas przybliżyć, odezwał się Trégomain.

– Niech spróbuje, ale nie zaręczam, czy go nie zepchnę w morze.

W istocie Sauk i notaryusz nie odstępowali prawie naszych podróżnych. I nic w tem dziwnego: przecież mieli być świadkami zakończenia tego finansowego przedsięwzięcia, które groziło dramatem.

Sauk nalegał na Ben-Omara, aby się jeszcze raz starał rozmówić z panem Antiferem. Ale notaryusz, widząc rozdrażnienie spadkobiercy, nie miał ochoty narażać się na nowe z jego strony obelgi.

Julian rozumiał, że postępowanie wuja z Ben-Omarem pogorszyło jeszcze sprawę.

– Mój wuju, zaczął Julian, musisz mnie wysłuchać, choćbyś się miał nie wiem jak pogniewać na mnie! Zastanówmy się rozsądnie nad tą ważną kwestyą…

– To, co ty nazywasz zastanowieniem się rozsądnem, ja mogę nazywać nierozsądnem… Wszystko zależy od zapatrywania się… Ale zresztą mów, czego chcesz?

– Chciałem zapytać cię, mój wuju, czy nawet w chwili, gdy dostajemy się już do celu podróży, nie zechcesz się rozmówić i porozumieć z Ben-Omarem?

– Nie rozmówię się za nic w świecie! Ten łotr chciał mi ukraść moją tajemnicę, kiedy jego obowiązkiem było tylko powiadomić mnie o tem, co mu polecono. To niegodziwiec… szkaradny niegodziwiec…

– Wszystko to dobrze, mój wuju, ja nie chcę go uniewinnić; ale powiedz mi, czy obecność jego jest ci stanowczo narzucona przez wolę wyrażoną w testamencie Kamylk-Paszy?

– Naturalnie, że stanowczo.

– I on ma być bezwarunkowo obecnym tam na wysepce, gdy będziesz wydobywał beczułki ze skarbami?

– Nie inaczej.

– Oprócz tego służy mu prawo przekonania się o wartości w nich zawartej, skoro Kamylk-Pasza przekazał mu procent jeden od stu.

– Ma się rozumieć, że mu służy to prawo.

– Jeśli więc notaryusz ma być obecnym przy odkopaniu skarbu, czy nie lepiej, żeby wiedział, gdzie i w jaki sposób to się ma odbyć?

– Może i masz słuszność!

– A jeżeli z winy twojej, mój wuju, lub choćby tylko nieprzyjaznych okoliczności, notaryusz nie mógłby być obecnym przy wydobyciu skarbów, jako wykonawca testamentu; kto wie, czy nie zaprzeczonoby ci prawa do spadku i czy nie stałoby się to powodem do procesu, który przegrałbyś z pewnością, mój wuju?

– W istocie masz słuszność.

– Zatem jesteś zmuszony, mój wuju, przebywać w towarzystwie Ben-Omara podczas twojej wycieczki do zatoki Oman, nieprawdaż?

– No, nie inaczej?

– Powinieneś mu więc powiedzieć, aby był gotów do nowej morskiej podróży.

– Nie, nie uprzedzę go o tem za nic w świecie, odpowiedział z właściwym sobie uporem pan Antifer.

– Nie chcesz słuchać dobrej rady i błądzisz bardzo, odezwał się Trégomain. Dlaczego upierasz się tak nierozsądnie? Julian ma słuszność, żądając od ciebie, abyś się porozumiał z Ben-Omarem. Egipcyanin i mnie się nie podoba, ale cóż robić, skoro go uniknąć nie możemy.

Trégomain rzadko kiedy odzywał się z tak długą przemową, a jeszcze większą osobliwością było to, że pan Antifer mu nie przerywał, tylko oczy mu płonęły gniewem, a twarz rumieniła się i bladła naprzemian. Trégomain, wnosząc z jego milczenia, mniemał, że go zdołał przekonać.

– Czy już skończyłeś, Trégomain? zapytał wreszcie pan Antifer.

– Skończyłem, odparł tenże z tryumfującą miną, spoglądając znacząco na Juliana.

– A ty, Julianie, nie masz mi już nic do powiedzenia?

– Nie, mój wuju!

ant35.jpg (168179 bytes)

– Obydwaj zatem możecie sobie pójść do licha! Jeśli chcecie, możecie się porozumieć z notaryuszem, co do mnie, nie przemówię do niego ani słowa; odezwałbym się do niego chyba po to, aby go nazwać niegodziwym oszustem. A teraz dajcie mi pokój, odpowiedziałem wam chyba jasno i dobitnie!…

Dla nadania większej mocy swoim słowom, pan Antifer zaklął tak, jak kląć umieją tylko marynarze, i oddalił się szybko, pozostawiając towarzyszy samych.

Julian jednak był po części zadowolony ze swej rozmowy z wujem, gdyż ten nie zabronił mu, aby porozmawiał z notaryuszem. Tymczasem Ben-Omar, naglony przez Sauka, przysunął się teraz trochę śmielej.

– Panie, zapytał Juliana z nizkim ukłonem, czy mi przebaczysz, że się ośmielam…

– Idźmy prosto do rzeczy, przerwał Julian. Czego chcesz?

– Dowiedzieć się, czy dojechaliśmy już do celu podróży?

– Mniej więcej…

– Gdzież jest wysepka, której szukamy?

– W odległości dwunastu mil od miasta Sohar, na pełnem morzu.

– Niestety! zawołał Ben-Omar. Musimy więc znów wypłynąć na morze!

– Ma się rozumieć.

– A panu taka podróż nie służy, dodał ze współczuciem Trégomain.

Rzeczywiście litość brała patrzeć na biednego Ben-Omara, który zdawał się być blizkim omdlenia.

Sauk spoglądał obojętnie, jak gdyby w istocie nie rozumiał ani słowa po francusku.

– Odwagi, panie, rzekł Gildas Trégomain; dwa lub trzy dni żeglugi morskiej przeminą prędko. Przyzwyczaisz się pan, przyzwyczaisz.

Notaryusz przecząco wstrząsnął głową i otarł z czoła krople zimnego potu.

– Skąd panowie macie zamiar wsiąść na statek? zapytał drżącym głosem, zwracając się do Juliana.

– Stąd, z Sohar, odpowiedział Julian.

– Kiedy?

– Jak tylko będzie gotów statek, który chcemy wynająć.

– A kiedyż będzie on gotów?

– Może dziś wieczorem, a najpóźniej jutro rano. Bądź pan zatem gotów do podróży wraz ze swoim dependentem Nazimem, jeżeli jego obecność jest panu koniecznie potrzebna.

– Będę… będę gotów, odpowiedział Ben-Omar.

– Niech Ałłah ci dopomaga, rzekł Trégomain, który w nieobecności przyjaciela mógł okazać współczucie biednemu notaryuszowi.

Ben-Omar i Sauk nie mogli się już teraz dowiedzieć niczego więcej; wprawdzie byliby chcieli wiedzieć, gdzie znajduje się wysepka, ale ponieważ młody kapitan nie udzielił im tego objaśnienia, byli zmuszeni oddalić się.

Po ich odejściu rzekł Trégomain do Juliana:

– Zdaje mi się, że się pośpieszyłeś zanadto, twierdząc, że dziś wieczór albo jutro rano statek gotów będzie do drogi. Teraz jest już godzina trzecia po południu, a tłómacz się nie pokazał. Doprawdy zaczyna mnie to niepokoić. Jeśli on nas zawiedzie, jak się tu porozumieć z tymi rybakami w Sohar? Chyba będziemy się rozmawiali na migi. Ale jak tu nająć statek, objaśnić ich, w jakim kierunku mają płynąć? Chyba trzeba będzie poprosić o pośrednictwo Ben-Omara i Nazima… Oni chyba umieją po arabsku… Ale jak tu poradzić sobie z Antiferem?

Nareszcie ukazanie się Selika wybawiło ich z kłopotu; lecz była to już może godzina piąta po południu. Trégomain i Julian chcieli już wracać do karawanseraju, gdy spostrzegli Selika, zbliżającego się ku nim z pośpiechem.

– Jesteś pan nareszcie! zawołał Julian.

Selik usprawiedliwił się z opóźnienia. Z trudem wyszukał odpowiedniego statku i musiał drogo zapłacić za najem.

– Mniejsza o to, odpowiedział Julian. Czy dziś wieczór będziemy mogli wypłynąć na morze?

– Nie, odpowiedział Selik, załoga będzie gotowa dopiero na jutro rano.

– A zatem będziemy mogli wyjechać?

– Zaraz o świcie.

– Bardzo dobrze.

– Ja pójdę po panów do karawanseraju, dodał Selik, i wypłyniemy z chwilą odpływu morza.

– Jeżeli wiatr będzie nam sprzyjał, dodał Trégomain, będziemy mieli bardzo przyjemną podróż.

W istocie droga zapowiadała się dobrze, gdyż wiatr wiał z zachodu, a pan Antifer miał szukać swej drogocennej wysepki w stronie wschodniej.

 

Rozdział XV

 

azajutrz, zanim pierwsze promienie słońca rozjaśniły powierzchnię zatoki, Selik stukał już do pokoików w karawanseraju. Pan Antifer ukazał się we drzwiach natychmiast gdyż całą noc spędzi bezsennie. Julian także ukazał się niezadługo.

– Statek czeka już na nas, oznajmił Selik.

– Idziemy natychmiast, odpowiedział Julian.

– A gdzież jest Trégomain? zapytał pan Antifer. Zapewne śpi jak suseł, pójdę go obudzić.

W istocie Trégomain spał jak zabity, ale pan Antifer bez ceremonii ściągnął go z posłania.

Julian tymczasem, tak jak to było postanowione, poszedł uprzedzić notaryusza i Nazima. Byli oni gotowi już do drogi. Nazim z trudnością ukrywał niecierpliwość jaka nim miotała; Ben-Omar na samą myśl o podróży morskiej zaledwo trzymał się na nogach.

Gdy Selik ujrzał zbliżających się dwóch Egipcyan, taki wyraz zdziwienia odbił się na jego twarzy, że to zwróciło uwagę Juliana. Ale zdziwienie Selika można było łatwo usprawiedliwić, skąd bowiem mogły się znać ze sobą osoby narodowości odrębnej i znać się tak dobrze, że aż płynęły razem w celu odbycia badań geograficznych? A ponieważ wiemy, kim był Selik, możemy się domyśleć, jakie podejrzenia zbudziły się w jego głowie.

– Czy ci dwaj nieznajomi mają zamiar jechać razem z panami? zapytał Selik Juliana.

– Tak, odpowiedział Julian z pomięszaniem, są to nasi towarzysze podróży… Przyjechaliśmy na tym samym okręcie z Suez do Maskatu…

– Czy oni należeli do tej samej karawany?

– Tak jest… tylko trzymali się na uboczu, a to dlatego, że mój wuj jest w bardzo złym humorze…

Julian mięszał się i wikłał w swojem tłómaczeniu, którego jednak nie był zmuszony udzielić Selikowi. Dlaczegóż miał się usprawiedliwiać, gdzie ci Egipcyanie jadą? Jadą, bo im się tak podobało.

Selik nie nalegał, chociaż to wszystko wydawało mu się bardzo podejrzanem; postanowił tylko nieustannie zwracać pilną uwagę na owych podróżnych zarówno jak na pana Antifera i jego towarzyszy.

W tej chwili ukazał się pan Antifer, prowadząc z sobą nawpół śpiącego Trégomaina. Nie spojrzał nawet na Ben-Omara i Nazima, i poszedł naprzód z Selikiem, a za nim podążyli wszyscy, kierując się w stronę portu.

Przy końcu tamy usypanej z kamieni dla osłabienia pędu wody, stał dwumasztowy statek zwany Berbera. Załoga jego składała się z dwudziestu ludzi, czyli była liczniejszą niż wymagała obsługa statku, mającego ładunku pięćdziesiąt beczek. Julian dostrzegł to od razu, ale nie wypowiedział głośno swej uwagi. Zresztą dostrzegł jeszcze co innego, a mianowicie: że połowa tych ludzi nie była marynarzami; i w istocie była to policya z Sohar, którą Selik miał na swoje rozkazy.

W takiem położeniu żaden człowiek rozsądny, znający obecny stan rzeczy, nie byłby dał nawet dziesięciu franków za sto milionów przekazanych w spadku przez Kamylk-Paszę, przypuściwszy, że one istotnie znajdują się na wysepce.

Podróżni wsiedli na statek, który nagle zakołysał się trochę, gdy Trégomain stanął na pokładzie. Ben-Omar wahał się, i kto wie, czy nie byłby umknął w stanowczej chwili, gdyby Nazim nie był go trzymał pod ramię. Bojąc się zwrócić na siebie gniewną uwagę pana Antifera, notaryusz przesunął się niepostrzeżenie. Największą troskliwość pan Antifer okazywał względem instrumentów; chronometr powierzył swojemu przyjacielowi, który go zawinął w chustkę od nosa i trzymał w ręku.

Właściciel statku był to stary Arab o wyrazie twarzy stanowczym i przebiegłym. Gdy podróżni znaleźli się na pokładzie, kazał rozwinąć żagle i podług wskazówki udzielonej mu przez Juliana za pośrednictwem Selika, popłynął w stronę północno-wschodnią.

Tym sposobem dążyli już do upragnionej wysepki. Gdyby wiatr wiał z zachodu, za dwadzieścia cztery godziny powinniby się do niej dostać, ale wybryki natury nieraz dobrze potrafią dokuczyć ludziom. Wiatr powiewał wprawdzie w kierunku przyjaznym, lecz za to chmury zasłaniały niebo. Nie dość więc, że płynęli na wschód, musieli jeszcze przybić do lądu we właściwem miejscu. Ażeby tego dokonać, trzeba było sprawdzić długość i szerokość geograficzną; długość przed południem, a szerokość w chwili gdy słońce przechodzić będzie przez południk. Chcąc zmierzyć wysokość, trzeba czekać, aby tarcza słoneczna raczyła się ukazać, a tymczasem zdawało się, że kapryśna gwiazda dzienna nie ukaże się dziś wcale.

To też pan Antifer, przechadzając się po pokładzie statku, spoglądał z gorączkowym niepokojem na niebo i morze. Wyglądał słońca jak zbawienia.

Trégomain siedział opodal, potrząsając głową z powątpiewaniem. Julian był także posępny i zmartwiony; w podróży przytrafiały się rozmaite zwłoki, a tam, w Saint-Malo, ciotka i Eliza wyglądały jego powrotu, lub chociażby listu, który kto wie czy dojdzie do ich rąk?

– Co to będzie, jeżeli słońce się nie ukaże? zagadnął wreszcie Trégomain.

– Niepodobieństwem będzie dopełnić jakiegobądź wymiaru, odpowiedział Julian.

– Czy w braku słońca nie można wyliczyć podług księżyca i gwiazd?

– Można, panie Trégomain, ale księżyc jest teraz na nowiu, a co do gwiazd, lękam się, że noc będzie równie pochmurna jak dzień. Zresztą są to wymiary i wyrachowania bardzo powikłane i trudne, które dokonać można z wielkim trudem na statku tak chwiejnym i łekkim jak ten, na którym płyniemy.

W istocie wiatr stawał się coraz chłodniejszym. Na zachodzie gromadziły się gęste mgły, jakby dymy wydobywający się z odległego krateru.

ant36.jpg (180505 bytes)

Tymczasem pan Antifer, stojąc na pokładzie okrętu, łajał i wykrzykiwał, wygrażając pięścią słońcu, że nie chciało się pokazać i że nie było mu posłuszne tak jak Jozuemu.

Zwolna jednak promienie słońca przedzierały się przez chmury lub kryły za nie kolejno. Niepodobna było skorzystać z chwilki przejaśnienia, aby otrzymać wymiar wysokości. Julian próbował kilka razy, lecz sextant opadał na dół, nie wykazawszy żądanego wymiaru.

Arabowie nie są bardzo obeznani z narzędziami przeznaczonemi do żeglugi morskiej; więc i ci marynarze nie mogli zrozumieć, czego chce właściwie Julian. Nawet Selik, nieco więcej wykształcony od nich, nie pojmował dlaczego młodzieniec przywiązuje taką wagę do tych spostrzeżeń, robionych za pomocą słońca. To tylko jedno rozumieli wszyscy, że podróżni byli z czegoś bardzo niezadowoleni.

Na pana Antifera Arabowie spoglądali tak, jak na człowieka, który postradał zmysły. Stary marynarz bowiem chodził tam i napowrót po pokładzie, machał rękami i mówił sam do siebie.

Gdy Julian i Trégomain prosili go, aby zjadł z nimi śniadanie, rozgniewał się okropnie i kazał im pójść precz. Posilił się tylko suchym kawałkiem chleba i położył się w pobliżu wielkiego masztu, rozkazując, aby nikt nie śmiał się odezwać do niego ani słówka.

Po południu żadna zmiana nie zaszła w stanie atmosfery. Chmury okrywały horyzont, wiatr dość silny podnosił bałwany, a morze zdawało się coś zapowiadać, jak mówią marynarze.

I nie mylili się, wiatr zapowiadał burzę, która nadciągała od południo-zachodu. Burze te, zwane khamsin, dosyć często przytrafiają się w zatoce Oman. Dążą one od strony Egiptu, szaleją na wybrzeżu arabskiem i dosięgają aż oceanu Indyjskiego.

ant37.jpg (174496 bytes)

Nie było więc innej rady, jak cofnąć się, kierując w stronę północno-wschodnią. Podczas gdy właściciel statku i załoga okazała w czasie trwania burzy dużo męztwa i zręczności, Julian dostrzegł, że połowa ludzi leżała na pokładzie, nie biorąc żadnego udziału w pracy. Znać było, że nietylko są nieobeznani z żeglugą, ale nawet nie oswojeni z widokiem rozhukanego morza, które przejmowało ich trwogą. Oczywiście ci ludzie nigdy nie byli na morzu. Wtedy przyszła Julianowi do głowy myśl, że wyprawa jego wuja jest ścigana przez policyę i że może Selik jest agentem policyjnym… Piękna nadzieja dla spadkobiercy Kamylk-Paszy!

Sauk niemniej był rozgniewany z powodu niepogody. Jeżeli burza potrwa kilka dni, nie będzie można wziąć żadnego wymiaru i zarazem określić dokładnie położenia wysepki. Widząc, że nic nie poradzi, pozostając dłużej na pokładzie, zszedł do kajuty, gdzie się znajdował nieszczęśliwy Ben-Omar.

Julian i Trégomain przedstawiali panu Antiferowi, że najlepiej byłoby wylądować, ale ten nawet słuchać o tem nie chciał. Zostawili go więc na pokładzie, pod osłoną płótna nasyconego smołą, a sami położyli się na ławkach.

– Nasza wyprawa zły obrót bierze, szepnął Trégomain.

– I ja jestem tego samego zdania, potwierdził Julian.

– Nie traćmy nadziei, że jutro się rozpogodzi i że będziesz mógł dokonać wymiaru…

– Tak, tak, miejmy nadzieję, panie Trégomain!

Nie powiedział mu jednak, że miał jeszcze inne troski, oprócz niesprzyjającego stanu atmosfery.

Słońce musi się wreszcie ukazać i wysepkę także można znaleźć, jeżeli istnieje ona w rzeczywistości, gorsza jednak sprawa była z tymi podejrzanymi ludźmi, którzy znajdowali się na pokładzie statku.

Gdy noc zapadła, ciemna i mglista, rzeczywiste niebezpieczeństwo groziło niewielkiemu statkowi; nie tyle z powodu jego lekkości, gdyż ta lekkość właśnie podtrzymywała go na powierzchni fal, lecz z powodu nagłych zmian kierunku wiatru. Statek byłby z pewnością zatonął, gdyby nie odwaga i zręczność właściciela.

Po północy wiatr zmniejszył się, ale za to deszcz zaczął padać. Podróżni nasi pocieszali się nadzieją, że nazajutrz będzie zmiana. Lecz oczekiwania ich zostały zawiedzione; wprawdzie chmury nie były tak groźne, jak wczoraj, a wicher nie tak gwałtowny, zawsze jednak mgła otaczała ich dokoła, nie przepuszczając promieni słońca. Po ulewie, która trwała całą noc, nastąpił drobny, ale na chwilę nieustający deszczyk, który gorzej jeszcze dokuczyć potrafi.

Gdy rano Julian wyszedł na pokład, nie mógł zapanować nad swem niezadowolnieniem; wobec takiego stanu atmosfery nie można nawet mówić o żadnym wymiarze. Niepodobieństwem było określić również, gdzie w obecnej chwili znajdował się statek, po rozmaitych zboczeniach z drogi, na jakie narażony był podczas nocy. Nawet właściciel statku, który znał doskonale zatokę Oman, nie mógłby też na to odpowiedzieć. Na przestrzeni wód nie widać było żadnego lądu. Czyżby już minęli upragnioną wysepkę? Było to rzeczą bardzo możliwą, gdyż wiatr, wiejący od zachodu, mógł zapędzić statek zbyt daleko ku stronie wschodniej. Nie można było się o tem przekonać z powodu uporczywie trwającej niepogody.

Pan Antifer był już tak rozgniewany, że nie chciał nawet mówić ze swymi towarzyszami.

Julian nie narzucał się wujowi, lecz za to narażony był na ciągłe zapytania ze strony Selika, któremu odpowiadał wciąż w sposób wymijający.

– Prawda, panie, że dzień dzisiejszy źle się zapowiada? zaczął Selik.

– Bardzo źle, potwierdził Julian.

– Nie będzie pan mógł użyć swoich maszyn, aby się przyjrzeć słońcu?

– Zdaje się, że nie.

– Cóż więc pan zrobi?

– Będę czekał.

– Przypominam panu, że statek zaopatrzony jest w żywność tylko na trzy dni; jeśli więc niepogoda potrwa dłużej, musimy wracać do Sohar…

– Naturalnie, że trzeba będzie wrócić.

– Więc zaniechacie panowie waszego projektu, zbadania wysepek, rozrzuconych w zatoce?

– Być może… albo też odłożymy naszą wycieczkę do bardziej sprzyjającej pory roku.

– I będziecie panowie czekali w Sohar?

– W Sohar albo w Maskacie, to dla nas wszystko jedno.

Młody kapitan miał się na baczności, rozmawiając z Selikiem, a obawy jego, jak wiemy, były zupełnie usprawiedliwione. Selik zatem niewiele się od niego dowiedział.

Trégomain ukazał się na pokładzie prawie równocześnie z Saukiem. Obydwaj z niezadowoleniem spoglądali na chmurne niebo i gęstą mgłę.

– Słońca ani odrobiny, rzekł Trégomain, ściskając dłoń Juliana.

– Nie widać ani jednego promienia, odpowiedział Julian.

– A co porabia Antifer?

– Stoi tam, na przodzie statku.

– Boję się o niego, szepnął Trégomain, z rozpaczy gotów wskoczyć w morze.

Godziny wlokły się nieznośnie; sextant spoczywał w pudełku; chronometr także okazał się bezużytecznym, gdyż nie można było określić w południe różnicy godzin długości pomiędzy Paryżem a punktem w zatoce, gdzie znajdował się statek. Po południu czas nie poprawił się bynajmniej.

Właściciel statku oznajmił Selikowi, że jeżeli nazajutrz czas się nie zmieni, to on zwróci się w stronę zachodnią, aby się zbliżyć do lądu, ale dokąd dopłyną, sam nie wie. Czy wylądują w Sohar, w Maskacie, albo też dalej na północ przy wejściu do cieśniny Ormudzkiej? Niepodobieństwem było odpowiedzieć na to pytanie.

Selik powtórzył Julianowi rozmowę, jaką miał z właścicielem statku.

– Zgadzam się na jego projekt, odpowiedział młody kapitan.

I na tem skończył rozmowę z Selikiem.

Do nocy nic się nie zmieniło. Nawet schylając się ku zachodowi, słońce nie zdołało przebić chmur. Deszcz stawał się coraz drobniejszy, co można było uważać za oznakę, wróżącą zmianę atmosfery. Wiatr uspokoił się znacznie i chwilami zupełnie nawet przycichał. Wtedy Trégomain maczał rękę w wodzie i wystawiał ją na działanie powietrza. Wówczas zdawało mu się, że zaczyna powiewać lekki wiatr od wschodu.

– Gdybym ja płynął po rzece Rance, rzekł, to wiedziałbym dobrze, czego się mam trzymać, ale z morzem to inna sprawa… Tutaj ja nic nie wiem!

Julian zrobił tę samą uwagę, co do zmiany kierunku wiatru, przytem zdawało mu się, że przed zachodem słońce raz wyjrzało z poza opony chmur.

Pan Antifer dostrzegł widać także ten promień słońca, gdyż oczy jego rozpromieniły się radością, jak gdyby odbiły się w nich blaski słoneczne.

Wieczorem wszyscy posilili się skromnie, aby oszczędzić zapasów żywności, których zaledwie mogło wystarczyć na dwadzieścia cztery godziny. Nazajutrz więc należało koniecznie zbliżyć się do lądu, jeśli naturalnie statek nie był zbyt oddalonym od ziemi.

Noc upłynęła spokojnie; wzburzone morze uspokoiło się znacznie. Wiatr, zawiewający od wschodu, zmusił do wykręcenia żagli w inną stronę.

O godzinie trzeciej nad ranem chmury rozeszły się, a na niebie ukazały się ostatnie konstelacye. Teraz można się już było spodziewać, że Julian zdoła wziąć wymiar.

I w istocie tarcza słoneczna ukazała się na horyzoncie w całym blasku swej piękności. Purpurowe i złote promienie olśniewającem światłem zalały powierzchnię wód zatoki.

Trégomain zdjął kapelusz, aby powitać wschód słońca. Nawet żaden z Gwebrów, czcicieli ognia, z większym szacunkiem nie witałby ukazania się gwiazdy dziennej.

Można sobie wyobrazić, jaka zmiana zaszła w usposobieniu wszystkich podróżnych, z jaką niecierpliwością oczekiwali godziny, w której można było wziąć wymiar. Arabowie wiedzą, że Europejczycy potrafią się przekonać, gdzie się znajdują na morzu, chociaż nie widzą lądu, więc też i właściciel statku ciekawy był dowiedzieć się, gdzie są obecnie?

Słońce tymczasem wznosiło się coraz wyżej na niebie czystem i nie przyćmionem najlżejszą nawet chmurką. Nie było więc obawy, aby młody kapitan doznał jakiej przeszkody w chwili, gdy będzie chciał wymierzyć południk.

Przed samem południem Julian poczynił odpowiednie przygotowania. Pan Antifer przyglądał mu się w milczeniu, tylko oczy jego błyszczały, jak dwa rozpalone węgle.

Trégomain stał po prawej stronie Antifera, za nim Sauk, a Selik nieco dalej.

ant38.jpg (184190 bytes)

Julian podniósł sextant w lewej ręce, kieruje lunetę w stronę horyzontu.

Statek kołysał się lekko na falach.

Wziąwszy wymiar wysokości, Julian rzekł:

– Dokonałem mego zadania.

Potem, gdy przeczytał cyfry, oznaczone na krawędzi ze stopniami, zszedł do kajuty, aby zrobić obliczenia.

W dwadzieścia minut później wrócił na pokład, aby powiadomić wuja o wyniku swych badań

Statek znajdował się na szerokości 25½ stopnia na północ. Był więc o 3 minuty dalej na północ niż szerokość, na jakiej przypuszczalnie znajdowała się wysepka.

Ażeby dopełnić badania, trzeba było jeszcze zmierzyć kąt wskazujący godziny.

Jakże te chwile wydawały się długiemi nietylko panu Antiferowi, ale i Julianowi i poczciwemu Trégomain, a nadewszystko Saukowi. Zdawało im się, że upragniona chwila nigdy nie nadejdzie.

Tymczasem statek, stosownie do wskazówek Juliana, zwrócił się nieco ku południowi.

O godzinie wpół do trzeciej po południu, młody marynarz brał kilkakrotnie wymiar wysokości, podczas, gdy Trégomain znaczył godzinę na chronometrze. Po zrobieniu obrachunku, długość wypadła następująca: 54 stopnie, 58 minut.

– Tam leży upragniona wysepka!… zawołał uradowany Julian.

Statek więc był o minutę za daleko na wschód w stosunku do poszukiwanej wysepki.

W tej chwili dał się słyszeć okrzyk. Jeden z Arabów wskazywał na jakiś ciemny punkt zjawiający się na horyzoncie w stronie wschodniej, w odległości może dwóch mil.

ant39.jpg (170382 bytes)

– Moja wysepka! zawołał pan Antifer.

W istocie musiała to być ta sama wysepka, gdyż dokoła nie było widać żadnego innego lądu.

Pan Antifer był jak w gorączce, Trégomain trzymał go za poły, tak się lękał o swego przyjaciela; zdawało mu się, że pan Antifer wskoczy do wody, aby wpław dopłynąć do wysepki.

Statek zwrócił się we wskazanym kierunku i dzięki lekkiemu wietrzykowi, który wiał od wschodu, można było się spodziewać, że za pół godziny podróżni nasi dopłyną do wysepki.

I dopłynęli w istocie, a Julian przekonał się raz jeszcze, że położenie jej zgadzało się zupełnie ze wskazówkami udzielonemi przez Kamylk-Paszę, to jest z szerokością geograficzną, którą Tomasz Antifer przekazał swemu synowi Piotrowi Antifer, a która była następująca: 24 stopnie 59 minut na północ i długość o jakiej go powiadomił Ben-Omar, przybywszy do Saint-Malo, to jest: 54 stopnie 57 minut na wschód od południka paryskiego.

Oprócz tej wysepki, na przestrzeni wód zatoki Oman, nie ukazywał się żaden inny ląd.

 

Rozdział XVI

 

ak więc oczom pana Antifera ukazała się wreszcie ta wysepka, przedstawiająca dla niego wartość stu milionów. Od tej summy nie byłby pan Antifer odstąpił nawet siedemdziesięciu pięciu centymów, choćby mu nawet Rothschild chciał naprzód wypłacić miliony.

Wysepka przedstawiała się, jak szmat ziemi, nagiej, skalistej, pozbawionej drzew i zieloności. Była to tylko gromadka skał, kształtem przypominająca formę owalną, mającą obwodu od dwóch tysięcy, do dwóch tysięcy pięciuset metrów. Brzegi jej były wyszarpane zębato, łamiąc się w różnorodne, kapryśne linie. W jednem miejscu skały występowały ostro w morze, w innych tworzyły dość głębokie zatoki. W jednej z tych zatoczek statek znalazł schronienie przed wiatrem, gdyż zatoka znajdowała się od strony zachodniej. Woda w niej była bardzo czysta. Na dwadzieścia stóp głębokości widać było dno morskie, na którem rozwijały się podwodne mchy i rośliny. Gdy statek zarzucił kotwicę, zaledwie lekki wietrzyk kołysał go nieznacznie.

Pomimo to notaryusz nie chciał ani chwili pozostać dłużej na pokładzie. Z wielkim wysiłkiem zdołał dowlec się do poręczy i już chciał wyjść na pomost, aby się wydostać na ląd, gdy nagle pan Antifer schwycił go za ramię i zawołał donośnym głosem:

– Zatrzymaj się, panie Ben-Omar!.. Ja wysiądę najpierw!

Notaryusz musiał zastosować się do jego życzenia, a pan Antifer wysiadł pierwszy, biorąc niejako w posiadanie wysepkę. Ślad jego stóp odcisnął się najpierw na nadbrzeżnym piasku.

Ben-Omar podążył za nim i gdy pod nogami uczuł ląd stały, westchnienie ulgi wyrwało się z jego piersi. Trégomain i Sauk wysiedli również.

Tymczasem Selik badawczem spojrzeniem objął całą wysepkę. W duchu zapytywał się, co ci cudzoziemcy chcą tutaj robić? Dlaczego odbyli taką długą i uciążliwą drogę? Na co wydali tak wiele pieniędzy? Jaki cel mieć mogli, płynąc aż tutaj? Chyba że chcieli się jedynie przekonać o położeniu wysepki? Ale to chyba nie byłby cel, usprawiedliwiający taką wyprawę.

– Oni mają chyba jakieś szalone, nierozsądne zamiary, powiedział sobie Selik.

Ale jeśli pan Antifer zdradzał pewne objawy, które kazały się obawiać zboczenia umysłowego, towarzysze jego wydawali się zupełnie zdrowemi. Dlaczego więc dopomagali mu w tem przedsięwzięciu? Jakim sposobem dwaj Egipcyanie wmięszani byli w tę sprawę? Tego już Selik żadną miarą zrozumieć nie mógł.

Postępowanie cudzoziemców wydało mu się jeszcze bardziej podejrzane, chciał więc wysiąść na ląd, aby zobaczyć, co oni też robić będą na wysepce?

Lecz pan Antifer dał jakiś znak Julianowi, który tenże widać zrozumiał, gdyż rzekł do Selika:

– Nie potrzebujesz pan nam towarzyszyć. Tu nie potrzebujemy tłómacza. Ben-Omar mówi po francusku tak dokładnie, jak gdyby był rodem z Francyi.

– Zastosuję się do woli pana, odpowiedział Selik z pozorną uprzejmością, w duchu jednak był zgniewany i niezadowolony.

Musiał jednak usłuchać rozkazu pana Antifera, skoro zgodził się być na jego usługi. Postanowił tylko, że zawezwie pomocy swoich ludzi, jeśli zauważy, że cudzoziemcy, wróciwszy ze swej wycieczki, przyniosą jakikolwiek przedmiot na statek.

Była może godzina wpół do czwartej po południu. Pan Antifer miał zatem dosyć czasu do zabrania trzech beczułek, zawierających skarby, jeżeli takowe znajdowały się we wskazanej kryjówce; a że tam być musiały, pan Antifer ani na chwilę o tem nie wątpił.

Postanowili, aby statek zaczekał w zatoczce. Lecz właściciel statku przez pośrednictwo Selika oznajmił podróżnym, że nie zaczeka na nich dłużej nad sześć godzin. Żywność była już prawie wyczerpana, trzeba więc było korzystać z przyjaznego wschodniego wiatru, aby się zwrócić w stronę Sohar, dokąd powinniby dopłynąć ze wschodem słońca.

Pan Antifer nie sprzeciwił się temu. Kilka godzin powinno być wystarczające do wykopania skarbów.

Nie potrzebowali przecież zwiedzać całej wysepki. Podług wskazówek, zawartych w liście, miejsce, gdzie był ukryty skarb, miało się znajdować w skale od strony południowej. Na podstawie skały miał być wyryty monogram K. Za pomocą drąga, okutego żelazem, skała rozkruszy się z łatwością, odkrywając baryłki, które pan Antifer bez trudu zdoła zatoczyć do statku.

Pan Antifer pragnął te skarby wydobyć bez świadków, z wyjątkiem Ben-Omara i Nazima, których odpędzić nie mógł, a ponieważ, jak sądził, nikt na statku nie był ciekawy wiedzieć, po co podróżni nasi tu przyjechali, nie było więc z tej strony żadnej obawy. Lecz powrót do Maskatu razem z karawaną mógł przedstawić niejakie trudności.

– Później o tem pomyślę, powiedział sobie w duchu pan Antifer, i zaczął razem ze swym przyjacielem Trégomain i Julianem wchodzić na pochyły brzeg wysepki, której średnia wyniosłość dochodziła do stu pięćdziesięciu stóp nad poziom morza Opodal postępowali Ben-Omar i Nazim. Gromada dzikich kaczek poderwała się z krzykiem za ich zbliżeniem, jakby dziwiąc się obecności ludzi w spokojnem dotąd schronieniu. W istocie można było przypuszczać, że od bytności Kamylk-Paszy noga ludzka nie postała na tej wysepce.

Pan Antifer sam dźwigał drąg, którego nie byłby ustąpił nikomu; Trégomain niósł motykę, a Julian busolę, podług której kierowali się w pochodzie.

Notaryusz zaledwie zdążył iść obok Sauka; był jeszcze tak osłabiony, że z trudnością trzymał się na nogach. Nadzieja pozyskania tak znacznego procentu dodawała mu siły; wiedział jednak, że Sauk dlatego tylko pozwoli mu zabrać tę sumę, aby sobie zapewnić jego dyskrecyę, skoro uda mu się pochwycić skarb Kamylk-Paszy. Powierzchnia gruntu była skalista i nierówna, nie można więc było postępować po niej swobodnie. Podróżni nasi musieli się nawet zapuścić nieco w głąb wysepki, aby ominąć wzgórza zbyt przykre do przebycia. Z miejsca, w którem się obecnie znajdowali, mogli widzieć cały obwód wysepki, gdzieniegdzie wychylały się rozrzucone nadbrzeżne skały, a pomiędzy niemi i ta, która kryła w swej głębi miliony. Nie mogło tu być żadnej pomyłki, gdyż testament określał, że skała owa miała się znajdować na południu.

Za pomocą busoli Julian poznał ją wkrótce. Był to wystający w morze przylądek, którego brzegi okryte były białawą pianą fal morskich.

Julian i Trégomain, chociaż nic do siebie nie mówili, rozumieli się jednak doskonale. Obydwaj lękali się o zmysły pana Antifera, gdyby ten nie znalazł skarbu Kamylk-Paszy. Trégomain rozdrażniony, jak nigdy, z takim gniewem uderzył motyką o skałę, że aż drobne odłamki posypały się dokoła.

– Trégomain, co ci się stało? zawołał pan Antifer.

– Nic, nic, odparł Trégomain.

– Lepiej zachowaj twoje siły na chwilę, gdy trzeba, będzie rozbijać skałę.

– Dobrze, dobrze, mój przyjacielu!

Podróżni nasi, stosując się do wskazówek Juliana, zwrócili się w stronę południowego wybrzeża, odległego co najwyżej o jakie sześćset kroków.

Pan Antifer, Ben-Omar i Sauk szli coraz prędzej, jak gdyby ich tam ciągnął magnes, ten wszechpotężny magnes złoty, taki ponętny i pożądany dla ludzi. Zdawać się mogło, że złoto wydziela z siebie jakąś woń subtelną, która ich upaja rozkosznie.

W dziesięć minut później znaleźli się na wybrzeżu, które ostrym kantem zachodziło w morze. Skała oznaczona monogramem Kamylk-Paszy, musiała się znajdować tuż ponad morzem.

Doszedłszy do celu swej podróży, pan Antifer był tak niespokojny i rozdrażniony, że o mało nie zemdlał. Gdyby go Trégomain nie był podtrzymał w objęciach, byłby upadł bezsilny na ziemię.

– Mój wuju! mój wuju! wołał Julian.

– Mój przyjacielu! powtarzał Trégomain.

Wyraz twarzy Sauka zdawał się mówić:

– Niech zginie, niech przepadnie ten szkaradny człowiek, to ja wtedy zostanę jedynym spadkobiercą Kamylk-Paszy!

Ben-Omar zajęty był inną troską.

– Gdyby pan Antifer umarł, nie wskazawszy dokładnego miejsca, gdzie są przechowane skarby, procent mój przepadnie!

Lecz na szczęście, panu Antiferowi nie groziło tak poważne niebezpieczeństwo, wkrótce odzyskał zmysły i podniósł drąg, który mu się z ręki wysunął.

Potem wszyscy zaczęli się uważnie rozglądać dokoła. Wybrzeże było w tem miejscu tak wzniesione nad poziom morza, że nawet podczas przypływu woda zalewać go nie mogła. Była to więc miejscowość zupełnie odpowiednia do ukrycia milionów. Zdawało się, że z łatwością można będzie odszukać kryjówkę, jeśli tylko burze, szalejące w zatoce Oman nie zatarły monogramu, który Kamylk-Pasza wyrył przed ćwierć wiekiem.

– Porozbijam wszystkie sąsiednie skały, powiedział sobie w duchu pan Antifer. Przeszukam wszystkie zakątki, choćbym miał tu przesiedzieć kilka tygodni. Statek odeślę po żywność do Sohar. Za nic w świecie nie opuszczę wysepki, nim nie odnajdę skarbów, których jestem prawym posiadaczem.

Sauk mniej więcej powtarzał sobie to samo w myśli, tylko że myślał o sobie, a nie o tem, aby dopomagać panu Antiferowi.

Wszyscy gorliwie zabrali się do poszukiwań, schylali się, rozchylali krzewy i porosty morskie, ścierali mchy, pokrywające rozpadliny w skałach. Pan Antifer stukał okutym drągiem po skałach, Trégomain uderzał w nie motyką. Ben-Omar znużony i wycieńczony czołgał się na czworakach, pełzając wśród skał, jak rak. Julian i Sauk również byli zajęci. Nikt nie odzywał się ani słówkiem, wszyscy pracowali w milczeniu, jak gdyby znajdowali się na pogrzebie.

I w istocie, czyż ta nieznana wysepka nie była podobna do cmentarza, a kryjówka, gdzie były zakopane skarby, do ciemnego grobu, z którego podróżni nasi chcieli wykopać miliony?

Po półgodzinnych poszukiwaniach nic jeszcze nie znaleziono. Nikt jednak nie tracił nadziei i nie powątpiewał ani na chwilę, że skarby znajdują się na wysepce.

Słońce sypało żarem swych promieni na głowy podróżnych, pot oblewał ich czoła, ale oni nie zwracali na to uwagi. Pracowali z zapałem podobnym do zapału mrówek, budujących mrowisko.

Nareszcie rozległ się okrzyk radości, podobny raczej do wycia dzikiego zwierzęcia.

ant40.jpg (166018 bytes)

Wyrwał się on z piersi pana Antifera, który z odkrytą głową, trzymając w jednej ręce kapelusz, wskazywał drugą ręką gładką, prostopadłą ścianę skały.

– Tam, tam! powtarzał.

O mało co nie przykląkł przed tą skałą, jak Włoch przed posągiem Madonny. Wszyscy przybiegli, usłyszawszy ten okrzyk. Na skale widać było monogram Kamylk-Paszy, trochę przez czas zatarty, ale zawsze jeszcze zupełnie czytelny.

– Tam, tam, powtarzał pan Antifer, i wskazywał na podstawę skały, gdzie mieli zacząć poszukiwania, gdyż jak się spodziewał, w tem miejscu od lat trzydziestu dwóch ukrywały się skarby Kamylk-Paszy.

Pod uderzeniami żelaznego drąga posypały się odłamki skały, które Trégomain odrzucał motyką. Wśród skał widoczne były kawałki betonu. Otwór w skale powiększał się z każdą chwilą. Serca wszystkich biły przyśpieszonem tętnem; jeszcze jedno uderzenie, a z wnętrza ziemi wytrysną miliony.

Lecz beczułki nie ukazywały się jakoś; widać, że Kamylk-Pasza ukrył je głęboko. Lecz dobrze zrobił, będąc tak przezornym…

Nagle odezwał się dźwięk metaliczny; drąg uderzył o jakiś twardy przedmiot.

Pan Antifer pochylił się nad otworem, wsunął weń głowę i drżącemi rękami badał wnętrze kryjówki.

Gdy się podniósł, twarz miał czerwoną, a oczy krwią mu nabiegły. W ręku trzymał metalowe pudełko, mające objętości co najwyżej jeden decymetr kubiczny.1

Wszyscy spojrzeli na niego ze zdziwieniem i rozczarowaniem.

Pierwszy Trégomain zawołał:

– Jeśli tam jest sto milionów, niech mnie dyabli…

– Cicho bądź! zawołał z gniewem pan Antifer.

I znowu pochylił się nad otworem, wygarniając zeń gruzy i odłamki, aby lepiej poszukać beczułek.

Daremna praca. W zagłębieniu nic więcej, oprócz tego metalowego pudełka, na którem wyryty był również monogram Kamylk-Paszy.

Wszystkie więc trudy i koszta były daremne! Czyż po to przybyli z tak daleka, aby stać się igraszką niewłaściwego żartu?

Julian nie bardzo się tem zmartwił, ale spojrzawszy na wuja, przeraził się okropnie. Pan Antifer wyglądał w istocie jak człowiek obłąkany; oczy nabiegły mu krwią, usta wykrzywił uśmiech okropny, jakieś nieokreślone dźwięki wydobywały się z gardła.

Trégomain twierdził później, że zdawało mu się, iż dla Antifera wybiła już ostatnia godzina.

Nagle pan Antifer dźwignął się z ziemi i wyprostował; uchwycił drąg i z największem uniesieniem uderzył w pudełko, które pękło, a wewnątrz ukazał się papier.

Był to pergamin pożółkły przez czas, a na nim widać było kilka wierszy, skreślonych w języku francuskim. Pismo było jeszcze wyraźne i czytelne.

Pan Antifer schwycił ten papier i, zapominając o tem, że Ben-Omar i Sauk mogli go usłyszeć, że mógłby wyjawić przed nimi tajemnicę, o której nie powinni wiedzieć, zaczął czytać drżącym głosem następujące wyrazy:

„Ten dokument zawiera długość drugiej wysepki, o której Tomasz Antifer, albo jeśli on nie żyje, jego spadkobierca w prostej linii, zawiadomi bankiera Zambuco, mieszkającego w…”

Tu pan Antifer zatrzymał się i ręką przysłonił usta, aby się z niczem więcej nie wygadać.

Sauk zdołał o tyle zapanować nad sobą, że nie okazał, jak gorzkim był dla niego ten zawód.

Gdyby pan Antifer był mniej ostrożny, Sauk byłby się dowiedział, jaka to była długość geograficzna tej drugiej wysepki, której tajemnicę szerokości geograficznej posiadał bankier Zambuco. Oprócz tego dowiedziałby się, w jakim kraju mieszkał wyżej wymieniony bankier.

Notaryusz był w rozpaczy; usta miał spieczone gorączką i oddychał z wielką trudnością. Oprzytomniał jednak prędko i czując się w prawie dowiedzenia się o zamiarach Kamylk-Paszy, zapytał:

– A więc gdzie ten bankier Zambuco mieszka?

– U siebie! odpowiedział pan Antifer.

I składając papier, schował go do kieszeni.

Ben-Omar w przystępie bezsilnej rozpaczy wyciągnął ręce do nieba.

Skarb nie znajdował się więc na wysepce w zatoce Oman. Podróż miała tylko na celu zawiadomienie pana Antifera o tem, aby się porozumiał z nową zupełnie osobistością, z bankierem Zambuco! Czy ten bankier był drugim spadkobiercą, którego Kamylk-Pasza chciał również wynagrodzić za usługi, oddane mu niegdyś? Czy on miał się podzielić z panem Antiferem znalezionym skarbem, który był przeznaczony tylko dla tego ostatniego?… Tak można było mniemać i zastanawiając się logicznie, należało wnioskować, że zamiast stu milionów, do kieszeni pana Antifera wpłynie tylko pięćdziesiąt.

Dla Juliana było to rzeczą dość obojętną, onby wolał wyrzec się milionów, aby tylko prędzej znaleźć się znów w kółku rodzinnem i zobaczyć ciotkę, która go wychowała i Elizę, którą kochał bardzo.

Gildas Trégomain nie zmartwił się również tą przypuszczalną stratą; uśmiech jego zdawał się mówić:

– No, i pięćdziesiąt milionów to ładny kąsek, gdy komu niespodziewanie wpadnie do gardła!

Julian z niepokojem spoglądał na wuja, mniemał bowiem, że wyczyta na jego twarzy gniew i rozczarowanie. Lecz pan Antifer prędko ochłonął z przykrego wrażenia, myśląc sobie:

– Ha! cóż robić, muszę poprzestać na pięćdziesięciu milionach!

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Decymetr jest to 1/10 część metra.