Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział I-III)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział I

 

akże smutnym wydawał się dom przy ulicy Hautes-Salles w Saint-Malo, od chwili, gdy pan Antifer w daleką wyjechał podróż. Dni i noce upływały dwom kobietom w niepokoju i trwodze ustawicznej o tyle im drogie, a nieobecne osoby.

Upłynęły już dwa miesiące od wyjazdu trzech naszych podróżnych, a nie było jeszcze żadnej stanowczej od nich wiadomości.

– Matko! Matko! powtarzała Eliza, oni nie powrócą!

– Wrócą, wrócą, odpowiadała zwykle matka; miej ufność, moje dziecię! Chociaż doprawdy lepiej byliby uczynili, gdyby byli wcale nie wyjeżdżali.

Łzy były jedyną odpowiedzią biednej Elizy.

Odjazd pana Antifera w całem mieście wielkie wywarł wrażenie. Mieszkańcy przyzwyczaili się tak dalece do widoku pana Antifera, że wszystkim brak było tej postaci, przechadzającej się z fajką w ustach po ulicach, wałach i wybrzeżu Brak im było również nieodstępnego Gildas Trégomain i młodego kapitana.

Pan Antifer był zanadto szczery i gadatliwy, aby ludziom nie powiedzieć choć w części o swojem szczęściu; to też tak w Saint-Malo, jak w Saint-Servan i Dinard powtarzano sobie historyę Kamylk-Paszy i listu, który otrzymał Tomasz Antifer. Mówiono również o posłańcu, który przywiózł Antiferowi upragnioną wiadomość o położeniu wysepki, gdzie ukryte były takie wielkie skarby. Gadanina ludzka zamieniła sto milionów na sto miliardów. Można więc łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością wyglądali wszyscy wiadomości od pana Antifera, który od razu przemieniał się w bogatego nababa, przywożącego ze sobą ładunek brylantów i innych kosztownych kamieni.

Co do Elizy, ta nie pragnęła bogactw i prosiła tylko Boga o prędki powrót wuja i brata. Wprawdzie Eliza odebrała już kilka listów od Juliana, ale w żadnym nie było jeszcze wzmianki o osiągniętym celu podróży. Pierwszy list pisany był z Suez. Julian donosił w nim o szczegółach podróży i o dziwnem rozdrażnieniu nerwowem wuja; drugi list, wysłany z Maskatu, opisywał żeglugę po oceanie Indyjskim, przybycie do stolicy imanatu i projekt podróży do Sohar. Eliza i Nanon wielokrotnie odczytywały te listy, na które nie mogły odpowiedzieć. Liczyły dni, które mogły jeszcze upłynąć do powrotu ukochanych krewnych.

Trzeci list od Juliana nadszedł dnia 29 kwietnia, prawie w dwa miesiące po odjeździe pana Antifera. Zobaczywszy pieczątkę pocztową z Tunisu, Eliza wydała okrzyk radości.

– Matko! oni już wyjechali z Maskatu, już żeglują po morzach europejskich! wołała. Niedługo przybędą do Francyi, za trzy dni mogą być w Marsylii, a z Marsylii do Saint-Malo podróż trwa najwyżej dwadzieścia sześć godzin!

– No czytaj! czytaj jak najprędzej! odpowiedziała Nanon. Nikt nam teraz nie przeszkodzi.

Matka i córka siedziały w pokoju na dole, zajęte robotą. Zamknęły drzwi za listonoszem i były pewne, że nikt im nie przerwie czytania.

Eliza, ochłonąwszy nieco ze wzruszenia, zaczęła czytać głośno list następujący:

„Regencya. Tunis. 22 kwietnia 1862 r.

Droga Elizo! Przesyłam najpierw dla ciebie i dla twej matki serdeczne pozdrowienia. Dwa moje poprzednie listy musiałaś już pierwej odebrać; w dzisiejszym jednak doniosę ci coś ważniejszego, a mianowicie, że co do owego skarbu, kwestya zmieniła się nieco ku wielkiemu niezadowoleniu wuja…”

Tu Eliza przerwała czytanie i, klaszcząc w ręce, zawołała:

– Matko! oni nie znaleźli skarbu! Bardzo się z tego cieszę, bo pewno prędzej powrócą!

– Czytaj dalej, odpowiedziała Nanon.

„Przyznaję, że dla mnie jest to także wielkiem zmartwieniem, bo poszukiwania nasze przeciągną się jeszcze bardzo długo!..

Eliza zadrżała.

– Co to znaczy? szepnęła zaledwo dosłyszalnym głosem i szybko czytała dalej. Julian opisywał szczegółowo o przygodach na wysepce w zatoce Oman i że zamiast skarbu znaleźli w żelaznej skrzynce dokument, w którym była nowa o innej długości geograficznej.

„Możesz sobie wyobrazić, Elizo, gniew i rozczarowanie wuja i przykrość, jakiej ja doznałem, nie dlatego, ażebym żałował skarbu, ale dlatego, że jeszcze nie prędko powrócę do Saint-Malo. W pozostawionym przez siebie dokumencie Kamylk-Pasza poleca, aby wiadomość nowej długości geograficznej zawieść do niejakiego Zambuco, bankiera w Tunisie, który posiada znów wiadomość o drugiej szerokości geograficznej. Widocznie skarb jest ukryty na innej wysepce; zapewne pasza musiał mieć także jakiś dług wdzięczności względem tego bankiera, tak, jak miał względem naszego dziadka. Spadek zostanie więc podzielony pomiędzy dwóch spadkobierców. Wuj gniewa się okropnie, że zamiast stu milionów, odziedziczy tylko pięćdziesiąt. Był więc jak odurzony, gdy przeczytał dokument, a tajemnica cyfr o mało co nie wymknęła mu się nieoględnie wobec Ben-Omara. Na szczęście powstrzymał się jakoś. Trégomain jest także w rozpaczy. „Mój Julianie, rzekł do mnie, gdy pozostaliśmy sami, czy ten pasza nie drwi sobie z nas przypadkiem? Może on ma chęć wysłać nas na koniec świata?” Doprawdy, ja sam nie wiem, co o tem myśleć! W każdym razie wuj dobrze uczynił, mając się na baczności z Ben-Omarem, bo o ile mi się zdaje, nie jest to człowiek, zasługujący na zaufanie, a jeszcze mniej jego dependent Nazim. Jestem pewny, że gdyby oni wiedzieli o adresie bankiera Zambuco, staraliby się wyprzedzić nas w podróży i zmusić go do wydania tajemnicy. Ale oni nie wiedzą, że my udajemy się do Tunisu; doprawdy trudno się domyśleć, dokąd pośle nas fantazya tego paszy. Tłómacz Selik był równie ździwiony, widząc, że powracamy z pustemi rękami i nie wątpił już, że udawaliśmy się na poszukiwania hydrograficzne. Powróciwszy do Maskatu, musieliśmy jeszcze czekać dwa dni na przybycie okrętu z Bombay. Myślałem, że w tym liście będę wam mógł już donieść coś pewniejszego, ale gdzie tam, wiem tylko tyle, że wracamy do Suez, a stamtąd mamy się udać do Tunisu.”

Eliza spojrzała na matkę, która smutnie potrząsnęła głową, szepcząc:

– Żeby oni tylko nie pojechali na koniec świata! Wpośród niewiernych wszystkiego można się obawiać!

Poczciwa Nanon miała takie pojęcie o ludach Wschodnich, jakie miano o nich podczas wojen krzyżowych. Zdawało jej się, że nawet pieniądze, pochodzące z tamtych okolic, nie mogą przynieść szczęścia.

„Podczas żeglugi przez ocean Indyjski i morze Czerwone Ben-Omar był okropnie chory, a wuj zły i milczący. Zdaje mi się, że gdyby go zawiodły te miliony, dostałby chyba pomięszania zmysłów. Ktoby się tego spodziewał po człowieku tak skromnym i tak mało wymagającym. Gdy ten przeklęty dokument zostanie doręczony bankierowi Zambuco, który mieszka w Tunisie, kto wie, gdzie będziemy szukali tej nowej wysepki?…”

Tu list wysunął się z drżących rąk Elizy, która szepnęła:

– Ach! mój wuju, jak ty nas dręczysz okropnie!

– Przebacz mu, moje dziecię, i módlmy się raczej, aby Bóg uchronił ich od niebezpieczeństwa!

Nastała chwila milczenia, podczas której obie kobiety wznosiły się myślą do Boga.

„Gdy mijaliśmy z daleka Aleksandryę, Ben-Omar miał widać ochotę wylądować, choćby mu przyszło stracić procent, czytała znów Eliza, ale Nazim zaczął coś do niego mówić w swoim języku, z którego my ani słówka nie rozumiemy, i Ben-Omar wyrzekł się swego zamiaru. Widać, że się boi swego dependenta. Wreszcie zostawiwszy na południu zatoki Tripoli i Gabes, ujrzeliśmy na horyzoncie szczyty gór tunetańskich. Na niektórych wierzchołkach widać było ruiny małych fortec. Nakoniec dopłynęliśmy do przystani w Tunis i okręt nasz zatrzymał się przed tamą la Goulette dnia 22 kwietnia. Ten list piszę jeszcze na pokładzie, aby go wrzucić na pocztę, skoro tylko wysiądę w la Goulette. Bankier Zambuco, dowiedziawszy się, że ma prawo do połowy spadku, przyłączy się zapewne także do nas w celu dalszych poszukiwań. Gdy tylko dowiem się o położeniu wysepki numer drugi, doniosę wam o tem natychmiast. Tymczasem przesyłam wam uściski i pozdrowienia.

Kochający was

Julian Antifer.”

 

Rozdział II

 

rzybywszy do Tunisu morzem, pan Antifer i jego towarzysze, jak również Ben-Omar i Nazim, każdy z walizą w ręku, skierowali się ku dworcowi kolei żelaznej. Sauk myślał o tem, że teraz będzie miał do czynienia z dwoma spadkobiercami, zamiast z jednym.

ant42.jpg (171374 bytes)

Wsiadłszy na kolej, w czterdzieści minut byli już w mieście Tunisie i przez aleję de la Marine doszli do hotelu francuskiego. Miasto w tej dzielnicy miało wielki pozór miasta europejskiego. Pokoje wewnątrz tem się tylko różniły, że łóżka osłonięte były siatkami z gaży dla ochrony od komarów.

Pan Antifer wybrał się natychmiast na poszukiwanie bankiera.

– Czekajcie tu na mnie, rzekł do towarzyszy.

– Idź, mój przyjacielu, odpowiedział Trégomain, i postaraj się prędko załatwić tę sprawę.

Wyszedłszy, pan Antifer zaczął układać plan postępowania. Będąc człowiekiem uczciwym i prawym, nie chciał bankierowi wydzierać podstępem tajemnicy, tak jak Ben-Omar chciał z nim uczynić. Postanowił więc rzec do bankiera:

– Ofiaruję ci to a to… powiedz, co mi dasz w zamian i dalej w drogę!

Zapewne Zambuco był już uprzedzony o tem, że niejaki Antifer ma się zjawić do niego i powiadomić go o długości geograficznej, potrzebnej do określenia położenia wysepki, gdzie były ukryte skarby; nie powinien zatem być ździwiony ukazaniem się Francuza.

Pan Antifer lękał się tylko tego, że Zambuco może nie umie po francusku; gdyby rozumiał choć po angielsku, Julian mógłby się z nim rozmówić. Ale jeśli nie rozumie ani po francusku, ani po angielsku, trzeba się będzie udać do pośrednictwa tłómacza i wtajemniczyć obcego w taką ważną kwestyę.

ant43.jpg (180209 bytes)

Wyszedłszy z hotelu, pan Antifer wziął przewodnika i kazał się poprowadzić do bankiera Zambuco.

– Ponieważ Antifer nas nie potrzebuje… zaczął Trégomain.

– Chodźmy się przejść i wrzucić list do skrzynki pocztowej, skończył Julian.

Mówiąc to, wyszli po za obręb miasta.

Tymczasem pan Antifer pytał swego przewodnika:

– Czy znasz bankiera Zambuco?

– Wszyscy go tu znają.

– Gdzież on mieszka?

– W dolnem mieście, w dzielnicy Maltańskiej.

– Prowadź mnie do niego.

– Według rozkazu, ekscelencyo!

We wschodnich krajach mówią każdemu ekscelencyo, tak, jak u nas panie.

ant44.jpg (166760 bytes)

Pan Antifer szedł zamyślony, nie zwracając uwagi na meczety, ozdobione eleganckimi minaretami, na szczątki ruin pozostałe z budowli rzymskich lub saraceńskich, na place ocienione palmami i drzewami figowemi, na ciasne i wązkie ulice, przy których piętrzyły się wysokie domy, mające na dole szeregi sklepów, w których można było dostać łakoci, rozmaitych materyi i fraszek. Pan Antifer myślał tylko o bankierze Zambuco i o przyjęciu, jakiego od niego dozna. Nie wątpił, że bankier przyjmie go dobrze, wszakże przynosił mu niejako w darze pięćdziesiąt milionów, a to nie bagatela.

Wkrótce doszli do dzielnicy, nieodznaczającej się nadzwyczajną czystością.

ant45.jpg (180112 bytes)

Przewodnik zatrzymał się na rogu uliczki, przed domem dość nędznie wyglądającym z pozoru. Była to czworokątna budowla, ozdobiona tarasami; okien zewnętrznych nie było wcale; tak, jak we wszystkich domach tunetańskich, wychodziły one jedynie na duży dziedziniec, znajdujący się wpośrodku budowli.

Pozór tego domu nie nasuwał przypuszczania, aby jego właściciel mógł być człowiekiem bogatym.

– Tem lepiej dla mnie, powiedział sobie w duchu pan Antifer, będzie z nim łatwiejsza sprawa.

– A więc to tu mieszka bankier Zambuco? zapytał pan Antifer swego przewodnika.

– Tu, ekscelencyo!

– Czy tu mieści się również jego dom bankowy?

– Tak, ekscelencyo!

– I bankier nie ma innego mieszkania?

– Nie, ekscelencyo!

– Czy on uchodzi za człowieka bogatego?

– To milioner.

– Do licha! zawołał pan Antifer.

– Ale jest to człowiek równie skąpy, jak bogaty, dodał przewodnik.

– Do licha! powtórzył pan Antifer i odprawił swego przewodnika.

Sauk szedł za nimi, ale tak, aby pan Antifer nie mógł go widzieć. Tym sposobem dowiedział się, gdzie mieszkał bankier Zambuco, ale czy zdoła osiągnąć jaką z tego korzyść dla siebie? Czy znajdzie sposobność porozumienia się z bankierem w ten sposób, aby wyzuć ze spadku pana Antifera? Mogłoby to nastąpić tylko wtedy, jeśliby pan Antifer posprzeczał się z bankierem.

– Trzeba nieszczęścia, że pan Antifer nie zdradził się ze swą tajemnicą na wysepce, powtarzał sobie w duchu Sauk; gdyby był wtedy wypowiedział te upragnione cyfry, jużbym się teraz nie potrzebował nikogo prosić. Ale prawda, że dokument naznacza spadkobiercą pana Antifera, bez niego nie można więc odebrać spadku, dopiero gdy Antifer weźmie do ręki pieniądze, trzeba się starać pozbawić go skarbu.

Gdy nasz poszukiwacz spadku wszedł do domu bankiera, Sauk czekał na ulicy.

Lewa strona budynku przeznaczona była na biura; na dziedzińcu nie widać było nikogo, zdawało się, że dom bankowy opustoszał zupełnie. Ale tak źle nie było.

ant46.jpg (168485 bytes)

Bankier Zambuco był to człowiek szczupły i niezbyt wysoki, mógł mieć lat sześćdziesiąt. Oczy jego żywe i bystre, lecz biegające niespokojnie na wszystkie strony, oświecały twarz bladą, pożółkłą jak pergamin i zupełnie pozbawioną zarostu; włosy miał siwe, postać nieco przygarbioną, a ręce opatrzone długimi i zakrzywionymi palcami. Na panu Antiferze zrobił on dość nieprzyjemne wrażenie.

Człowiek ten dumnym był ze swych bogactw. Chociaż był milionowym panem, dom utrzymywał na stopie bardzo skromnej i ten pozór niewielkiej zamożności wprowadził w błąd pana Antifera.

Zambuco był niesłychanie skąpym, jedyną jego namiętnością było zbieranie pieniędzy. Nie miał on krewnych ani przyjaciół, tylko jedną siostrę, która nie mieszkała w Tunisie; żył więc samotnie, obywając się jedną tylko starą służącą, której życie i zasługi nie kosztowały go wiele. Patrząc na bankiera, trudno się było domyśleć, jakiego rodzaju przysługę mógł on oddać Kamylk-Paszy, jeśli zasłużył sobie na tak wielką z jego strony wdzięczność?

Należy jednak wyjaśnić tę kwestyę.

Zambuco, gdy miał lat dwadzieścia siedem i był już sierotą, mieszkał podówczas w Aleksandryi i pośredniczył wtedy w rozmaitych interesach, nie będąc w możności otworzenia domu handlowego na swoją rękę.

Było to w roku 1829; wtedy to właśnie przyszła do głowy Kamylk-Paszy myśl, aby spieniężyć swoje bogactwa i przewieźć je do Syryi, gdzie, jak mniemał, będą bezpieczniejsze, niż w Egipcie.

Jak wiemy, Kamylk-Pasza chciał, aby jego majątek nie dostał się w ręce krewnego Murada.

Chcąc doprowadzić do skutku taką operacyę handlową, potrzebował kilku agentów; chciał jednak odwołać się do ludzi godnych zaufania. Zresztą ci agenci narażali się bardzo, pomagając bogatemu Egipcyaninowi wbrew woli wicekróla. Młody Zambuco należał do ich liczby. W tym celu jeździł nawet kilka razy do Alepu i przyczynił się po spieniężeniu do przewiezienia w bezpieczne miejsce majątku Kamylk-Paszy.

Mehemet-Ali dowiedział się o współudziale Zambuco i innych agentów i kazał ich wszystkich uwięzić. Uwolniono ich jednak dla braku dowodów.

Tak więc ojciec pana Antifera oddał wielką przysługę Kamylk-Paszy, gdy w roku 1799 znalazł go nawpół żywego na skałach Jaffy, a w trzydzieści lat później Zambuco nabył także prawa do jego wdzięczności. Kamylk-Pasza nie zapomniał o tem. Dlatego też Tomasz Antifer i Zambuco odebrali wiadomości o skarbach ukrytych na wysepce. Ma się rozumieć, że taka wiadomość wywarła na bankierze Zambuco niesłychane wrażenie; ukrył starannie list, zawierający cyfry szerokości geograficznej i wciąż oczekiwał zjawienia się pana Antifera, o którym mu wspomniał Kamylk-Pasza. O dalszych losach Kamylk-Paszy Zambuco nic już nie słyszał; nie wiedział nawet, że pasza umarł w roku 1851, przesiedziawszy ośmnaście lat w więzieniu.

Teraz był już rok 1862; Zambuco przed dwudziestu laty otrzymał list Kamylk-Paszy z wiadomością o szerokości geograficznej, pod którą znajdowała się wysepka; lecz dotychczas nikt się nie zjawił z listem, zawierającym cyfrę geograficznej długości. Zambuco nie wątpił jednak, że ta wiadomość nadejdzie, żałował tylko, że musi się skarbem podzielić z kim innym. Od lat wielu myślał o tem, w jaki sposób zagarnąć te pieniądze dla siebie samego. Ale nie mógł wymyślić nic stanowczego, to tylko rozumiał, że tak samo, jak on, nie może znaleźć wysepki bez pomocy Antifera, tak Antifer nie może jej znaleźć bez niego.

 

Rozdział III

 

zy można się widzieć z bankierem Zambuco?

– Owszem, jeśli chodzi o jaki interes.

– Tak, o interes ważny.

– Nazwisko pana?

– Proszę powiedzieć, że jestem cudzoziemcem, to dostateczne…

Powyższą rozmowę pan Antifer prowadził z odźwiernym. Nie chciał mu powiedzieć swego nazwiska, gdyż pragnął się przekonać, jakie wrażenie uczyni na bankierze, skoro mu powie bez żadnego wstępu:

– Jestem Antifer, syn Tomasza Antifera z Saint-Malo.

Za chwilę pan Antifer znalazł się w pokoju, którego ściany pobielone były wapnem, a sufit zakopcony od lamp. Kufer, biurko, stół i dwa stołki stanowiły całe umeblowanie pokoju.

Przy stole siedział bankier Zambuco. Gdy pan Antifer wszedł, Zambuco poprawił okulary i podniósł głowę, nie wstając wcale z krzesła.

– Z kim mam zaszczyt mówić? zapytał dość poprawną francuzczyzną?

– Z kapitanem kupieckiego statku Antiferem, brzmiała odpowiedź. Pan Antifer, spodziewał się, że Zambuco z okrzykiem podziwu zerwie się z fotelu.

Ale bankier nie drgnął nawet i ani jednem słówkiem nie zdradził swego zadowolenia; tylko w oczach jego mignęła błyskawica radości, która znikła jednak natychmiast pod spuszczonemi powiekami.

– Powiadam, że jestem Antiferem.

– Słyszałem to już…

– Jestem Piotr Antifer, syn Tomasza Antifera z Saint-Malo… z Francyi…

– Czy ma pan jaki przekaz do mnie? zapytał z zupełnym spokojem bankier.

– Przekaz? a tak, mam, odpowiedział pan Antifer zdziwiony i pomięszany chłodnem przyjęciem bankiera. Mam przekaz na sto milionów.

– Daj go pan, rzekł spokojnie Zambuco, jak gdyby szło o kilka piastrów.

Pan Antifer nie posiadał się ze zdumienia. Jakto! bankier wiedział od lat dwudziestu, że przypadnie mu w udziale część tak olbrzymiego skarbu, że pewnego pięknego poranku Antifer zjawi się przed nim z tą upragnioną wiadomością i odbierając tę wieść, nie okazał ani radości, ani zadowolenia? Czyżby dokument znaleziony na wysepce w błąd wprowadził pana Antifera? Albo może był to inny Zambuco, nie ten, do którego miał się odwołać pan Antifer i który miał mu dopomódz do odnalezienia wysepki numer drugi.

Dreszcz wstrząsnął postacią pana Antifera, wszystka krew spłynęła mu do serca, siły go opuściły i był zmuszony usiąść na najbliższym stołku.

Bankier spoglądał na niego obojętnie z pod okularów. Szyderczy uśmiech błąkał się po jego cienkich wargach, jak gdyby chciał powiedzieć:

– Z tym ptaszkiem nie trudna będzie sprawa.

Tymczasem pan Antifer odzyskał trochę zimnej krwi i, obtarłszy chustką spocone czoło, podniósł się z krzesła.

– Czy jesteś pan w istocie bankierem Zambuco? zapytał, uderzając pięścią w stół.

– Tak jest; niema w Tunisie drugiego człowieka z takiem nazwiskiem.

– I nie czekałeś pan na mnie?

– Nie.

– Czy nie wiedziałeś pan nic o mojem przybyciu?

– A skądżebym mógł wiedzieć?

– Za pośrednictwem listu pewnego paszy…

– Paszy? powtórzył bankier. Ależ ja setkami odbierałem listy od rozmaitych paszów…

– Ale od Kamylk-Paszy… z Kairu?

– Nie przypominam sobie.

Zambuco umyślnie udawał, że o niczem nie wie, aby zmusić pana Antifera do wypowiedzenia cyfry długości geograficznej, a samemu nie wydać się z szerokością geograficzną.

Usłyszawszy nazwisko Kamylk-Paszy, Zambuco zdawał sobie coś przypominać.

– Czekaj pan, zaczął, poprawiając okulary. Mówisz pan Kamylk-Pasza, z Kairu?

– Tak, potwierdził pan Antifer, był to Rotszyld egiski, posiadający olbrzymi majątek w złocie, brylantach kosztownych kamieniach…

– Rzeczywiście, przypominam go sobie…

– Musiał on uprzedzić pana, że połowa tej fortuny należeć będzie kiedyś do pana.

– Tak jest, panie Antiferze; ja muszę mieć ten list gdziekolwiek…

– Jakto… gdziekolwiek!… Czyżbyś pan nie wiedział, gdzie jest ten list?

– U mnie nic nie zginie… list ten znajdę z pewnością!

Pan Antifer z trudnością zapanował nad sobą, gdyż miał ochotę zadusić bankiera w razie, gdyby się list nie znalazł.

– Panie Zambuco, zaczął, spokój pana jest do wysokiego stopnia drażniącym! Mówisz pan o tym interesie z taką obojętnością…

– Eh!… przerwał bankier.

– Jakto… eh!… gdy chodzi o sto milionów franków…

Zambuco skrzywił pogardliwie usta; panu Antiferowi zdawało się, że bankier tyle dba o te sto milionów, co o skórkę z pomarańczy.

– To niegodziwiec, jaki on musi być bogaty! powiedział sobie w duchu pan Antifer.

Tymczasem bankier, myśląc o tem, jakby tu podejść pana Antifera, przetarł chustką okulary i zapytał z powątpiewaniem:

– Czy pan wierzysz na seryo w istnienie tego skarbu?

– Czy ja wierzę?… Naturalnie, że tak…

Tu pan Antifer opowiedział bankierowi wszystkie znane nam już szczegóły i że na wysepce w zatoce Oman, w skale oznaczonej monogramem Kamylk-Paszy, zamiast skarbu znalazł skrzynkę, a w niej dokument, zawierający wiadomość o drugiej geograficznej długości, odnoszącej się do drugiej wysepki. Z wiadomością tą pan Antifer miał się udać do bankiera Zambuco, który posiada cyfry szerokości geograficznej, potrzebne do określenia położenia drugiej wysepki

Bankier podczas tego opowiadania starał się okazać obojętnym, ale drżenie jego rąk wskazywało głębokie wzruszenie. Gdy pan Antifer skończył, Zambuco rzekł:

– Zdaje się, że nie należy powątpiewać o istnieniu skarbu. Ale dlaczego Kamylk-Pasza postąpił w ten sposób?

W istocie trudno było odpowiedzieć na to pytanie.

– Należy przypuszczać, że… zaczął pan Antifer. Ale najpierw powiedz mi pan, panie Zambuco, czy byłeś w jakikolwiek sposób wmięszany w przygody życia Kamylk-Paszy?… Czy oddałeś mu jaką przysługę?

– Bez wątpienia… nawet bardzo wielką przysługę.

– A z jakiego powodu?

– Gdy powziął myśl spieniężenia swego majątku, a mieszkał wtedy w Kairze, gdzie i ja przebywałem…

– No, to rzecz zupełnie jasna; pasza chciał, aby obydwie osoby, względem których miał długie wdzięczności, szukały razem jego skarbu; temi osobami jesteś pan i ja, ponieważ mój ojciec nie żyje.

– A kto wie, czy niema jeszcze innych osób? podchwycił bankier.

– Ach! nie mów mi pan tego! zawołał pan Antifer, uderzając w stół pięścią. Nawet nas dwóch jest już do tego spadku za wielu!

– Masz pan słuszność, potwierdził Zambuco. Ale jeśli pan łaskaw, prosiłbym jeszcze o jedno wyjaśnienie. Dlaczego w tych poszukiwaniach towarzyszy panu teu notaryusz z Aleksandryi?

– Dlatego, że warunek w testamencie zastrzega dla niego procent, ale pod warunkiem, że będzie ten człowiek obecny przy wydobyciu skarbu…

– A jakiż to procent?

– Jeden od sta.

– Jeden od sta!… Ach, to niegodziwiec!

– Niegodziwiec! Dobrze pan powiedziałeś! zawołał pan Antifer. Ja go także nigdy nie nazywam inaczej.

Na tym punkcie obydwaj zgadzali się na jedno zdanie.

– Teraz, rzekł pan Antifer, gdy pan już wiesz wszystko, sądzę, że będziemy wzejemnie otwarcie postępowali z sobą.

Bankier okazał się niewzruszonym.

– Ja posiadam nową długość geograficzną, znalezioną na wysepce, a pan musisz posiadać szerokość geograficzną, odnoszącą się do wysepki numer drugi.

– Tak, odpowiedział Zambuco po chwili wahania.

– To dlaczegóżeś pan udawał, gdy ja tu przyszedłem i wymieniłem swoje nazwisko, że nic a nic nie wiesz z tej całej historyi?

– Dlatego, że nie chciałem wyjawiać moich tajemnic pierwszemu lepszemu obcemu człowiekowi. Pan mogłeś być oszustem, panie Antifer, i niech się pan nie obraża o to przypuszczenie; musiałem się więc mieć na baczności… Ale ponieważ posiadasz pan dokument, który panu poleca porozumieć się ze mną…

– Tak, mam ten dokument.

– Pokaż mi go pan.

– Chwilkę, panie Zambuco. Zamiana powinna się robić z ręki do ręki. Czy pan masz list Kamylk-Paszy?

– Mam.

– A zatem daj mi pan list, a ja panu dam dokument. Zamiana powinna się odbyć w sposób prawidłowy.

– Niech i tak będzie, odpowiedział bankier.

Rzekłszy to, wstał i, przysunąwszy się do kufra, zaczął zwolna odmykać zamki, drażniąc swoją powolnością jeszcze bardziej pana Antifera. Czyżby Zambuco chciał tak samo, jak Ben-Omar w Saint-Malo, wydobyć z niego podstępem tajemnicę?

– Nic z tego, powiedział sobie w duchu pan Antifer. Nie wyprowadzisz ty mnie w pole.

Bankier tymczasem szukał w głowie wybiegu, któryby mu dozwolił zagarnąć cały spadek.

W chwili, gdy miał już otwierać ostatni zamek, wyjął klucz i jakby wyrzekł się swoich zamiarów, usiadł napowrót na stołku.

Błyskawica gniewu strzeliła z oczu pana Antifera.

– Na co pan czekasz? zapytał.

– Zastanawiam się nad jedną rzeczą, odpowiedział bankier.

– Nad jaką, jeśli wolno zapytać?

– Czy pan mniemasz, że w tej sprawie nasze prawa są zupełnie równe?

– Naturalnie, że tak jest.

– Co do mnie, jestem przeciwnego zdania.

– A dlaczego?

– Dlatego, że to pański ojciec oddał przysługę Kamylk-Paszy, a nie pan; gdy tymczasem ja osobiście wyświadczyłem mu przysługę…

– Panie Zambuco! przerwał mu z uniesieniem pan Antifer, czy pan sobie drwisz ze mnie?… Czy prawa mego ojca nie przechodzą na mnie, skoro jestem jedynym jego spadkobiercą?.. Powiedz mi pan, czy chcesz lub nie chcesz być posłusznym woli Kamylk-Paszy?

– Uczynię to, co mi się podoba, odpowiedział oschle bankier.

Pan Antifer chwycił się rękami za stół, a nogą odepchnął stołek, na którym siedział.

– Wiesz pan, że nic nie możesz uczynić beze mnie! zawołał.

– Ani pan beze mnie, odpowiedział flegmatycznie bankier.

Sprzeczka mogła wybuchnąć lada chwila. Pan Antifer był purpurowy z gniewu, bankier blady, ale pewny siebie.

– Czy zechcesz pan powiadomić mnie o swej szerokości geograficznej? zawołał z najwyższem uniesieniem pan Antifer.

– Daj mi pan pierwej swoją długość geograficzną, odpowiedział bankier.

– Za nic w świecie!

– Mniejsza o to!

– Oto mój dokument! krzyknął pan Antifer, wyciągając teczkę z kieszeni.

– Schowaj go pan… mnie on niepotrzebny wcale!

– Niepotrzebny panu?… Czy pan zapominasz, że tu idzie o sto milionów?

– Nie, nie zapomniałem o tem.

– Czy pan wiesz, że te miliony przepadną, jeżeli nie znajdziemy wysepki, na której są ukryte?

– Mniejsza o to! mruknął pogardliwie bankier.

Wszystka krew uderzyła do głowy pana Antifera. Jak można gardzić stu milionami?

– Jak pan możesz pozbawiać, jeśli nie siebie, to drugich takiego majątku? zawołał z gniewem. Jak pan możesz odzywać się w ten sposób?

– Widzi pan, odparł spokojnie Zambuco, gusta moje i upodobania są bardzo skromne i gdybym odziedziczył nawet pięćdziesiąt milionów, nie zmieniłbym w niczem trybu mego życia. Posiadam tylko jedną namiętność, a tą jest skąpstwo. Póki nie widzę złota, mówię o niem obojętnie, ale skoro je zobaczę, zapragnę, aby cały skarb pozostał u mnie…

– A cóż się stanie z częścią, mnie przypadającą?

– Hm! w tem sęk właśnie… A czy nie moglibyśmy ułożyć się w ten sposób… Sto milionów pozostanie u mnie…

– Nic z tego! krzyknął z oburzeniem pan Antifer.

– Poczekaj pan, ciągnął zwolna bankier, ja nie chcę sobie przywłaszczyć tych milionów, ja będę panu od nich płacił procent, tylko niech one będą u mnie, w mojej szkatule, abym się mógł cieszyć ich widokiem…

Twarz skąpca wyrażała w tej chwili szkaradną chciwość. Pan Antifer oburzył się.

– Nic z tego, powtarzam, co mi po pieniądzach, któremi nie mógłbym rozporządzać podług mej woli.

– Jeśli nie zgadzasz się pan na postawiony przeze mnie warunek, panie Antifer, to mówię stanowczo, że pod żadnym pozorem nie wyjawię ci tajemnicy szerokości geograficznej. Wolę, niech te skarby przepadną, niż ażebym miał patrzyć, że przechodzą w inne ręce, a nie w moje.

– Czy to ostatnie twoje słowo, panie Zambuco?

– Ostatnie i nieodwołalne, odpowiedział bankier.

Pan Antifer zaklął straszliwie, zerwał z szyi krawat, jakby go co dusiło, chwycił za kapelusz i, jak waryat, wybiegł na ulicę.

ant47.jpg (181217 bytes)

Sauk, zobaczywszy go w stanie takiego rozdrażnienia, zaniepokoił się okropnie. Niemniej przeraził się Julian i Trégomain, zanim pan Antifer wytłómaczył im powód swego gniewu i uniesienia.

Poprzednia częśćNastępna cześć