Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział IV-VI)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział IV

 

an Antifer był tak rozdraźniony że jeżeli kiedykolwiek można było obawiać się o niego, to chyba w tej chwili. Wysłuchawszy jego opowiadania, Trégomain powiedział sobie w duchu:

– Przepadły miliony!

A Julian pomyślał:

– Tem lepiej, powrócimy zaraz do Francyi, i ja będę mógł rozpocząć mój zawód marynarza. Co mi tam po cudzych pieniędzach!…

Tymczasem pan Antifer, oburzony do najwyższego stopnia, chodził szybkimi krokami po pokoju, mówiąc głosem przerywanym:

– Sto milionów!… Stracić sto milionów przez upór tego niegodziwca!… Doprawdy wart on szubienicy! Powiedz-no, Trégomain, dodał, zwracając się do przyjaciela, czy kto ma prawo wyrzec się milionów, gdy dość wyciągnąć rękę, aby je mógł posiąść?

– Nie mogę odpowiedzieć tak prędko na podobne pytanie, odparł wymijająco Trégomain.

– Nie możesz, nie możesz!… z gniewem powtórzył Antifer. A gdybyś widział, że twój statek Piękna Amelia, na którym znajduje się sto milionów, chce ktoś zatopić w morzu, czy także nicbyś na to nie odpowiedział?

– O! to zupełnie co innego!

– Jakto, co innego? To zupełnie jedno i to samo! Czy ten łotr Zambuco nie chce stracić moich pięćdziesięciu milionów? Jeśli on nie będzie chciał mi wyjawić tej szerokości geograficznej, to ja go oskarżę przed władzą, a chcąc się oczyścić z tego brzydkiego postępku, gotów jestem zrzec się całego majątku na cele dobroczynne.

– Ach, jakby to było wzniośle i szlachetnie z twojej strony! zawołał Trégomain. Byłby to postępek godny Francuza i Antifera.

Pan Antifer spostrzegł, że się posunął zbyt daleko i spojrzał tak groźnie na swego przyjaciela, że Trégomain zadrżał.

– Sto milionów! zawołał pan Antifer. Zabiłbym raczej tego Zambuco, a nie wyrzekłbym się takiego majątku!

– Co mówisz, mój wuju? ze zgrozą zawołał Julian.

– Jak można wypowiadać takie niedorzeczności!… dodał Trégomain.

Ale obydwaj zaniepokoili się bardzo nadzwyczajnem rozdraźnieniem pana Antifera, który nie słuchając ich słów pocieszających, porwał za kapelusz i wybiegł z pokoju. Julian i Trégomain myśleli, że udał się do bankiera i chcieli już za nim podążyć, aby zapobiedz jakiemu nieszczęściu, lecz przekonali się, że pobiegł do swego pokoju i zamknął się w nim, chcąc w samotności rozmyślać nad swojem zmartwieniem.

Ma się rozumieć, że po takiej przykrej scenie obydwaj nie mieli apetytu; zjadłszy więc nieco, wyszli odetchnąć świeżem powietrzem nad brzegami Bahiru. Wychodząc spotkali Ben-Omara i Nazima i powiedzieii im o warunkach postawionych przez bankiera.

– Pan Antifer powinien zastosować się do jego żądania! zawołali razem Ben-Omari i Nazim.

Julian i Trégomain byli przeciwnego zdania i, rozstawszy się z nim, poszli aleją de la Marine.

Wieczór był pogodny i ciepły; Julian i Tregomain przeszli się ponad jeziorem i zasiedli potem w kawiarni, aby swobodnie porozmawiać o wypadkach dnia ubiegłego.

– Co nam tam po workach Kamylk-Paszy!… odezwał się Julian.

– Naturalnie, potwierdził Trégomain, i bez tego można być szczęśliwym.

Gdy około godziny dziewiątej wieczorem wrócili do hotelu, zastali pana Antifera przechadzającego się po pokoju i powtarzającego bezustanku:

– Miliony!… miliony!… miliony!…

Trégomain spojrzał znacząco na Juliana i wskazał na czoło, dając mu poznać, że pan Antifer postradał pewnie zmysły.

ant48.jpg (157256 bytes)

Nazajutrz rano Trégomain i Julian postanowili nakłonić pana Antifera do wyjazdu z Tunisu. W tym celu udali się do jego pokoju, lecz pomimo stukania do drzwi nie odebrali żadnej odpowiedzi.

– Okropność! szepnął Trégomain przerażony, może nieszczęśliwy w przystępie rozpaczy targnął się na swoje życie?…

Przestraszony Julian pobiegł do odźwiernego i zapytał czy nie widzieli pana Antifera?

– Pan Antifer wyszedł bardzo rano z domu, odpowiedział odźwierny.

– A nie mówił dokąd idzie?

– Nie.

– Może poszedł do bankiera Zambuco, szepnął Julian.

– Może… również cicho odpowiedział Trégomain. Ale w takim razie, zgadza się chyba na stawiane przez niego warunki…

– Niepodobieństwo! zawołał Julian.

– I ja tak sądzę, ale kto go tam wie wreszcie!… dodał Trégomain, wzruszając ramionami.

Po tej rozmowie udali się do kawiarni, z której mogli widzieć, jak pan Antifer powracać będzie od bankiera.

Tymczasem pan Antifer pędził tak szybko do bankiera, jakby go ścigała sfora psów gończych.

– Dzień dobry! rzekł wchodząc do pokoju. Przyszedłem się zapytać, czy to coś mi pan wczoraj powiedział, jest ostatniem i nieodwołalnem słowem pańskiem?

– Tak jest, odpowiedział chłodno bankier.

Pan Antifer przez chwilę walczył z sobą, aby znowu nie wybuchnąć gniewem. Wreszcie rzekł z wysiłkiem:

– Niech i tak będzie, zgadzam się na wszystko, tylko jedźmy… jedźmy jak najprędzej!…

– Pojedziemy za tydzień.

– Nigdy! zawołał porywczo pan Antifer; nie miałbym cierpliwości czekać tak długo! Ja chcę co prędzej pozyskać moje miliony.

Bankier, udający tylko obojętność, dał się z łatwością nakłonić do pośpiechu.

– Ale zanim wyjedziemy, rzekł Zambuco, musisz mi pan doręczyć formalne zobowiązanie na piśmie.

– Napisz pan, a ja podpiszę.

– W razie niedopełnienia ze strony pana warunku umowy, winieneś mi pan za to wynagrodzenie.

– Jakąż sumę stanowić ma to wynagrodzenie? z pośpiechem zapytał pan Antifer.

– Sumę pięćdziesięciu milionów, to jest część spadku, przynależną panu.

– Niech i tak będzie, tylko kończmy prędzej to wszystko, rzekł zniecierpliwiony pan Antifer.

Bankier wziął arkusz papieru i jasno, dokładnie wypisał na nim swoje warunki. Pan Antifer z pośpiechem podpisał umowę. Bankier schował papier do swojej szkatuły, a natomiast wyjął z niej jakiś pożółkły świstek… Był to list Kamylk-Paszy pisany przed laty dwudziestu.

ant49.jpg (181067 bytes)

Pan Antifer wyjął ze swojej teczki również pożółkły dokument, który znalazł na wysepce numer pierwszy, i oba jednocześnie dokonali zamiany tych papierów.

W dokumencie, obok wzmianki, że zostanie doręczony przez niejakiego Antifera z Saint-Malo niejakiemu Zambuco z Tunisu, znajdowało się objaśnienie następującej długości geograficznej: 7,23 na wschód od południka paryskiego.

A w liście bankiera Zambuco, który zapowiadał odwiedziny Antifera z Saint-Malo była wiadomość o następującej szerokości geograficznej: 3,17 na południe.

Należało tylko skrzyżować teraz te dwie linie na dobrej mapie, aby dokładnie określić położenie wysepki numer drugi.

– Masz pan zapewne atlas? spytał Zambuco.

– Mam nie tylko atlas, ale i siostrzeńca.

– A cóż mnie obchodzi pański siostrzeniec?

– Mój siostrzeniec najlepiej poszuka wysepki na mapie.

– W takim razie chodźmy co prędzej do niego.

I obydwaj w zupełnej zgodzie wyruszyli, aby wyszukać towarzyszy.

Pan Antifer, spostrzegłszy Juliana i Trégomaina, zawstydził się swej słabości, że tak łatwo zgodził się na warunki podane mu przez bankiera. Ale ponieważ nie było sposobu postąpić inaczej, pan Antifer odzyskał prędko swobodę i przedstawiwszy bankiera swoim towarzyszom, skierował się z nimi do hotelu.

Gdy znaleźli się w pokoju i starannie zamknęli drzwi za sobą, pan Antifer rozłożył na stole mapę i zwracając się do Juliana, rzekł:

– Siedm stopni, dwadzieścia trzy minuty długości geograficznej na wschód i trzy stopnie siedmnaście minut szerokości geograficznej na południe.

– Co, na południe? pomyślał z gniewem Julian. A więc o Kamylk-Pasza wysyła nas aż za równik? Kiedyś powrócimy do Francyi?

Był tak rozgniewany, że nawet nie zabierał się do wyszukania na mapie wskazanego punktu.

– Na cóż czekasz? zapytał porywczo pan Antifer.

Julian ocknął się z zadumy i ująwszy kompas, zaczął prowadzić jego wskazówkę po siódmym południku aż do koła równikowego. Potem przeprowadził przez linię równoległą po stopniu trzecim i doszedł do punktu przecięcia linii z południkiem.

– Gdzie jesteśmy? zapytał pan Antifer.

– W zatoce Gwinejskiej, na wysokości państwa Loango, w pobliżu zatoki Ma-Jumba.

– Jutro rano, rzekł pan Antifer, pojedziemy końmi do Bon, a stamtąd koleją żelazną do Oranu. Zapewne będziesz nam pan towarzyszył? dodał, zwracając się do bankiera.

– Ma się rozumieć!

– Udasz się pan z nami aż do zatoki Gwinejskiej?

– Choćby nakoniec świata, odpowiedział bankier.

– Bądź pan zatem gotów jutro do drogi, rzekł jeszcze pan Antifer.

A gdy bankier odszedł, pan Antifer odezwał się w te słowa do swoich towarzyszy:

– Cóż robić, nie mogłem postąpić inaczej, nie mogłem przecież wyrzec się moich milionów!

 

Rozdział V

 

odróżni nasi wyruszyli z Tunisu o wschodzie słońca. Teraz wiedzieli dokąd dążą i myśli ich kierowały się ku zatoce Gwinejskiej, kióra oblewa kraj Loango.

– Daleka podróż, rzekł Julian do Ben-Omara, nie wiem, czy pan się nie cofnie przed całą przeprawą morską?

Ale Ben-Omara nęcił wysoki procent, był więc przygotowany znieść wszystkie niewygody i przykrości podróży. Wprawdzie drżał na myśl, że tylko do Algeru jechać będzie lądem, a potem ciągle morzem, ale wyrzec się pieniędzy nie miał wcale zamiaru.

Trégomain dumał nad kaprysami losu, który go zmuszał płynąć aż na południową półkulę; lecz pomimo to przypatrywał się z zajęciem okolicy, która przedstawiała niezwykłe dlań widoki.

ant50.jpg (150744 bytes)

Niezbyt wygodny powóz toczył się zwolna. Trzy konie zaledwo zdołały go ciągnąć; droga wiła się kapryśnie, czepiając się niekiedy skał nad urwiskami, to znów przebywając bystro płynące strumienie, w których woda dosięgała do połowy kół powozowych.

Czas był prześliczny. Na szafirowem sklepieniu nieba nie ukazywała się najlżejsza nawet chmurka, a słońce sypało na ziemię żar i blaski.

ant51.jpg (160406 bytes)

Po lewej stronie drogi ukazał się pałac beja, zwany Bardo, a dalej inne wille i pałace, wychylające się pośród figusów i drzew pieprzowych, podobnych do wierzb płaczących, gdyż gałęzie ich zwieszają się także do ziemi. Gdzieniegdzie widać było krajowców, odzianych w białe lub jaskrawe szaty. Na polach, wzgórzach i załomach skał pasły się trzody baranów i kóz, czarnych jak kruki.

Ptaki unosiły się w powietrzu, a między niemi było mnóstwo papug o różnobarwnem, świetnem upierzeniu.

Odpoczynki bywały dość częste, Julian i Trégomain wysiadali zawsze z powozu, aby wyprostować się trochę po niewygodnej podróży; Zambuco naśladował ich, ale nie rozmawiał z nikim.

– Zdaje mi się, że ten bankier niemniej jest chciwy na miliony Kamylk-Paszy, jak nasz przyjaciel Antifer, rzekł raz Trégomain do Juliana.

– I mnie się tak zdaje, potwierdził Julian.

Sauk starał się zawsze podchwycić jakieś słówko z rozmowy, której udawał, że nie rozumie. Ben-Omar myślał wciąż o falach oceanu Atlantyckiego, a pan Antifer nie ruszał się z miejsca, ścigając myślą wysepkę, znajdującą się na przestrzeni palących wód afrykańskich. Przed zachodem słońca oczom podróżnych ukazała się osada Taburka, ujęta w ramę zieleni, ponad którą wznoszą się wieżyczki meczetów i białe kopuły minaretów.

ant52.jpg (175226 bytes)

Wreszcie zapadła jasna, pogodna noc podzwrotnikowa; podróżni nasi jechali i nocą, chociaż grożą tu w nocy rozmaite niebezpieczeństwa. Najpierw drogi są złe i niewygodne, powtóre można napotkać rabusiów i włóczęgów, lub być napadniętym przez dzikie zwierzęta, których wycie rozlega się dokoła.

Nakoniec jutrzenka ukazała się na niebie, oświetlając szare, nie zbyt wyniosłe wzgórza. U ich stóp wiła się dolina Medżerdah, w której głębi płynęła rzeka pomiędzy drzewami laurowemi.

Tego ranka pan Antifer zapytał Juliana.

– Dokąd przybędziemy na noc?

– Do stacyi Gardimau.

– A kiedy będziemy w Bon?

– Jutro wieczorem.

Po tej rozmowie pan Antifer popadł znowu w milczenie i zadumę, zwracając się myślą do nieznanej wysepki, o której z chciwością myślał także i Zambuco.

Coraz częściej napotykano lasy i wioski arabskie. Stacye pocztowe bywały najczęściej gromadą nędznych szop i stajen, w których ludzie i zwierzęta żyli razem.

Podróżni nasi przebywali wzgórza, doliny i strumienie. Nade dniem dojechali do Sukharas, gdzie napotkali nieco wygodniejszy hotel, w którym mogli wypocząć trochę, po dwóch dobach uciążliwej jazdy.

Pan Antifer i Zambuco gniewali się na tę zwłokę.

– Uspokój się, mówił Trégomain do swego przyjaciela, przybędziemy do Bonn dość wcześnie, a jutro rano pojedziemy dalej koleją…

– Gdybyśmy się pospieszyli, moglibyśmy już dziś wieczorem wyjechać z Bonn, przerwał pan Antifer.

Na takie rozumowanie trudno było znaleźć odpowiedź. Trégomain z Julianem, widząc, że nie przekonają pana Antifera, wyszli przypatrzyć się miasteczku. Trégomain był oburzony że muszą podróżować tak szybko, nie mogąc tym sposobem skorzystać z widoków nieznanych często pięknych okolic i obcych ludzi.

– Kto to widział tak jeździć, mówił do Juliana. Ani w Tunisie, ani w Algerze nic nie zobaczymy.

– W istocie, to bardzo rozsądnie ze strony mego wuja, bo przecież w podróżach można się wielu rzeczy nauczyć, odpowiedział Julian. Ale z wujem – to ciężka sprawa! Nie da się przekonać. Dokąd nas ta podróż zawiedzie?

– Jestem pewien, że to wszystko żart, rzekł Trégomain.

– Bardzo to być może, odpowiedział Julian.

– Kto wie, czy na wysepce numer drugi nie znajdziemy nowego dokumentu, który nam każe szukać wysepki numer trzeci!

– A potem numer czwarty i piąty, po jednej wysepce w każdej części świata, dodał Trégomain, wzruszając ramionami.

– A jednak pan jechałbyś z moim wujem…

– Co?… Ja?…

– Tak, pan nic przcie nie potrafi odmówić mojemu wujowi…

– Masz słuszność; bo też Antifer – biedny człowiek… lękam się doprawdy o jego rozum…

– Co do mnie, panie Trégomain, ja dalej nie pojadę, jak do tej wysepki numer drugi! Nie dbam wcale o te skarby!

– Tembardziej gdy trzeba się nimi podzielić z tym krokodylem Zambuco…

– Powtarzam raz jeszcze, że nie pojadę dalej jak do zatoki Loango, ale stamtąd nakłonię wuja, abyśmy wracali do Saint-Malo.

– A jeśli mój przyjaciel będzie się upierał przy swojem zdaniu i nie zechce wracać?…

– Ha! to w takim razie niech sam podróżuje, odparł z gniewem Julian.

– No, no, nie unoś się, rzekł pojednawczo Trégomain, jakoś to będzie!… A teraz wracajmy do hotelu, aby pan Antifer nie gniewał się, żeśmy się spóźnili. Przytem zobaczymy może miasto Bonn, gdy wyjedziemy wcześnie, ale nadewszystko chciałbym zwiedzić Alger, w którym sądzę, że odpoczniemy dni kilka.

– Być może, gdyż mam nadzieję, że od razu nie znajdziemy okrętu, na którym możnaby popłynąć na zachodnie wybrzeża Afryki.

– Czy ty, Julianie, znasz Alger?

– Znam, panie Trégomain.

– Podobno to piękne miasto, zbudowane amfiteatralnie na skałach…

– Bardzo piękne, ale Saint-Malo piękniejsze, odparł z głębokiem przekonaniem Julian.

Rozmawiając w ten sposób, zawrócili do hotelu.

Był już po temu czas wielki: woźnica zaprzęgał konie, a pan Antifer niecierpliwił się okropnie. W kilka chwil później powóz staczał się ze wzgórza Sukaras.

Okolica przedstawiała widok niezmiernie malowniczy; pomiędzy wzgórzami, okrytemi zielenią i drzewami, sterczały skały, lub wychylały się wioski. W nocy połyskiwały ognie, rozpalone dla odstraszenia dzikich zwierząt.

Trégomain znudzony podróżą, rozmawiał chętnie z woźnicą i od niego dowiedział się, że w lasach kryją się tu lwy i pantery. Rozmowa ta nie robiła wrażenia na panu Antiferze; Sauk udawał że nic nie rozumie, a Zambuco spoglądał trwożnie przez okno. Ben-Omar drżał jak listek i wtulał się w kąt powozu, gdy z daleka usłyszał wycie dzikiego zwierza.

– Podobno przed kilku dniami dzikie zwierzęta napadły na podróżnych, mówił Trégomain, musieli strzelać do nich, a potem spalić powóz, aby odstraszyć je od siebie.

– A cóż się stało z podróżnymi? zapytał, trzęsąc się ze strachu Ben-Omar.

– Nic im się złego nie stało, odpowiedział Trégomain, tylko musieli iść pieszo do najbliższej stacyi.

– O! jabym nigdy nie zdołał iść tak daleko! zawołał notaryusz.

– No, to zostałbyś pan w tyle, bo niktby na pana nie czekał, odezwał się milczący dotąd pan Antifer.

Dzień upłynął bez żadnego ważniejszego wypadku, lecz Trégomain powiedział sobie w duchu ze smutkiem, że nie zobaczy miasta Bonn, gdyż przejeżdżać będą tamtędy w nocy. I rzeczywiście około siódmej godziny wieczór mijali Hipponę, miejscowość sławną, dzięki imieniowi św. Augustyna i ciekawą z powodu źródeł, u których Arabowie odprawiają swoje czary i zaklęcia. Dopiero w lat dwadzieścia później powstał tu kościół i szpital, staraniem kardynała Lavigerie.

Ale Bonn niknęło w cieniach nocy, i Trégomain nic nie widział, co go niesłychanie zmartwiło. Gdy przyjechali do tego miasta, zasnęli snem twardym, wywołanym trudami podróży.

 

Rozdział VI

 

odróżni nasi wyjechali z Bonn o szóstej rano. Żaden z nich nie zwracał uwagi na okolicę, jeden tylko Trégomain wyglądał przez okno wagonu. Mijali szybko stacye. Z daleka widniały przed nimi wysokie góry i morze Śródziemne, wreszcie wieczorem przybyli do Algeru.

Noc była ciemna, lecz niebo zasiane gwiazdami; zarysy budowli odcinały się ciemnemi liniami, a w oddali wznosiła się Kasbach, którą Trégomain bardzo pragnął zwiedzić. Dotychczas widział tylko tyle, że z przystani wchodziło się po schodach na bulwar, podtrzymany arkadami i że obecnie znajduje się w hotelu europejskim.

Posiliwszy się, Trégomain rzekł do Juliana:

– Będziemy przecież mieli kilka dni czasu do zwiedzenia miasta. Połóżmy się więc spać, abyśmy odpoczęli na jutro.

– Masz słuszność, panie Trégomain, ale co do mnie muszę jeszcze napisać do ciotk i do Elizy.

Ben-Omar i Sauk udali się także do swoich pokoi, a pan Antifer i Zambuco wyszli na miasto, lecz nikt nie wiedział dokąd, chociaż wszyscy byli bardzo tem zaciekawieni.

– Uważałem że w wagonie wuj ciągle szeptał z bankierem. Nad czem oni mogli się naradzać? rzekł Julian.

– Albo ja wiem, odparł Trégomain i powiedziawszy dobranoc Julianowi, udał się do swego pokoju. Tu otworzył okno, aby odetchnąć świeżem powietrzem. Przy bladem świetle gwiazd widać było całą przystań aż do przylądku Matifu. Okręta stojące w porcie połyskiwały mnóstwem różnobarwnych świateł, z kominów ich unosił się dym i sypały się iskry. Dalej morze zdawało się łączyć z horyzontem, na którym błyszczały wspaniałe konstelacye. Wszystko wróżyło pogodę.

– Co za szczęście, mówił sobie Trégomain, że będę mógł zwiedzić to piękne miasto!

Wtem gwałtowne stukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.

– Czy to ty, Julianie? zapytał Trégomain.

– Nie, to ja… Antifer…

– Zaraz ci otworzę, mój przyjacielu!

– Niepotrzeba, ubieraj się tylko prędko i zamykaj walizę.

– Dlaczego?

– Dlatego że jedziemy, najpóźniej za trzy kwadranse.

– Co!? co!? zawołał Trégomain, własnym niedowierzając uszom.

– Śpiesz się, bo ja nie lubię czekać, dodał przez drzwi Antifer.

Trégomain przetarł oczy i zapytał się samego siebie, czy nie śni? Ale nie, słyszał bowiem głos pana Antifera, który wołał na Juliana. Teraz domyślił się po co Antifer wyszedł z bankierem Zambuco; chodzili obydwaj do przystani dowiedzieć się, czy jaki okręt nie odpływał od Loango. Oczywiście musieli znaleźć okręt, skoro bez zwłoki w dalszą mają się udać drogę… Trégomain zły i niezadowolony układał rzeczy w walizie, wiedząc, że z Antiferem nic nie poradzi.

W tej chwili do jego pokoju wszedł Julian.

– Ktoby się spodziewał, że wuj i tu odpocząć nam nie pozwoli! zawołał Julian.

– A widzisz, mój chłopcze, nie zobaczę Algeru, dodał smutnie Trégomain. Doprawdy ja się w końcu oburzę!

– Jestem pewien, że tego nie uczynisz, panie Trégomain!

– A może i nie, po chwilowym namyśle odpowiedział Trégomain, twój wuj zawojował mnie zupełnie.

W dziesięć minut później podróżni nasi spotkali się w przedsionku hotelowym. Gdy przybyli do portu, okręt był już gotów do drogi. Kocioł parowy sapał, czarny dym unosił się z komina, a przeraźliwy świst oznajmiał, że okręt wkrótce podniesie kotwicę.

ant53.jpg (168360 bytes)

Duża łódź czekała na podróżnych przy brzegu, i wkrótce znaleźli się oni na pokładzie statku, który przewoził podróżnych i towary. Nareszcie statek poruszył się, pozostawiając za sobą szeroką smugę piany.

Gdy wypłynęli na pełne morze i skierowali się ku zachodowi, ujrzeli gromadę białych domów. Było to Kasbach.

Pasażerowie okrętu Katalan byli po większej części marynarzami, którzy powracali do nadbrzeżnych portów; znajdowali się rownież pomiędzy nimi Senegalczycy i oficerowie marynarki. Wielu podróżnych udawało się aż do Dakar.

– Z Dakar do Loango to jeszcze daleko, rzekł Zambuco do pana Antifera.

– Trafimy i stamtąd do Loango, odpowiedział tenże chociaż ta podróż będzie napewno bardzo uciążliwa.

W nocy minęli przylądek Biały, a nazajutrz rano spostrzegli z daleka wzgórza Uranu.

Nieco dalej rozciąga się już wybrzeże marokańskie. Na horyzoncie w blaskach słońca ukazuje się Tetuan, a jeszcze dalej, w stronie zachodniej, Ceuta, zbudowana na skale pomiędzy dwiema przystaniami. Wreszcie poza cieśniną Gibraltarską ukazały się niezmierzone fale Atlantyku. Po morzu Śródziemnem snuły się łodzie żaglowe, które oczekiwały na wiatr przyjazny, aby przepłynąć Gibraltar.

Gdy wypływali na ocean Atlantycki, Julian znajdował się razem z Trégomain’em w izdebce oficerskiej. Obydwom im jedna myśl przyszła do głowy:

– Mój Boże! gdyby to płynąć można do Francyi, westchnął głośno Trégomain.

– A tymczasem dokąd my dążymy? odpowiedział Julian.

– Lękam się, że do jakiejś nory szatańskiej, dodał Trégomain, ale cóż robić, trzeba cierpliwie znosić te przykrości! Za kilka dni będziemy w Dakar, a stamtąd do zatoki Gwinejskiej…

– Ale czy my z Dakar będziemy mogli zaraz udać się dalej?… Kto wie, czy nie będziemy zmuszeni czekać w Dakar kilka tygodni na okręt, mający nas przewieźć dalej? Doprawdy, nie rozumiem, czy wuj wyobraża sobie, że tak łatwo znajdzie wysepkę numer drugi? Co to za ogień? dodał ukazując w oddali jakiś punkt świetlany.

– To latarnia morska na przylądku Spartel.

Pogoda sprzyjała, i okręt płynął swobodnie, niezbyt daleko od brzegu, na którym widać było wyniosłe, skaliste wzgórza i górę Thésat, wznoszącą się na tysiąc metrów ponad poziom morza. Przylądek Dschuby stanowi kres granicy marokańskiej.

Trégomain nie widział wysp Kanaryjskich, gdyż okręt przepłynął zbyt daleko od nich, lecz widział za to przylądek Bojador, zanim minął zwrotnik Raka.

Wreszcie minęli przylądek Biały i ujrzeli wybrzeża Senegalu.

Ponieważ wszyscy podróżni dążyli do Dakar, okręt nie zatrzymał się więc wcale w Saint-Louis, stolicy kolonii francuskiej.

Nakoniec piątego maja o wschodzie słońca okręt minął przylądek Zielony, leżący pod tą samą szerokością geograficzną, co wyspy tegoż nazwiska. Gdy okręt okrążył trójkątny półwysep, oczom podróżnych ukazał się port Dakar, należący do Francyi.

Poprzednia częśćNastępna cześć