Jules Verne
nadzwyczajne przygody
pana antifera
(Rozdział VII-IX)
[z ilustracjami George'a Rouxa
Przekład Bronisława Kowalska
Warszawa 1894
© Andrzej Zydorczak
Rozdział VII
régomain nigdyby nie przypuścił, że los zapędzi go tak daleko. Podczas gdy się przechadzał na wybrzeżu Dakar z Julianem, pan Antifer i bankier Zambuco udali się do agencyi marynarki francuskiej.
Niezmordowany poszukiwacz milionów zabłądził w ciasnych uliczkach miasta, które niczem się nie odznaczało od innych mniejszych miast dalekiego wschodu. Ogród publiczny, cytadela i szpital – oto wszystko, na co można zwrócić uwagę w Dakar.
Pan Antifer, choć niechętnie, musiał zapytać jakiegoś Araba o gmach zarządu marynarki francuskiej i jeszcze niechętniej musiał temu przewodnikowi dość drogo zapłacić za jego usługę. W towarzystwie Araba i w usposobieniu bynajmniej nieróżowem udał się pan Antifer w głąb miasta.
Tymczasem Trégomain z Julianem błąkali się po mieście i po wybrzeżu, przyglądając się stojącym w przystani olbrzymim okrętom francuskim, które stąd płynęły do Rio-Janeiro.
Trégomain mógł się przypatrzyć dokładnie murzynom z pokolenia M’Bambaras, których mnóstwo snuło się po ulicach miasta.
– Wielki Boże! jak ci ludzie mogą znosić taki straszny upał? mowił Trégomain, który chcąc się uchronić od palących promieni południowego słońca, okrył kraciastą swą chustką głowę i na to włożył kapelusz. Doprawdy niezdołałbym tu wyżyć długo.
– To jeszcze nic, panie Trégomain, odpowiedział Julian, dopiero gdy będziemy w głębi zatoki Gwinejskiej, o kilka stopni poniżej równika…
– No, to wtedy już się napewno roztopię i do kraju przywiozę tylko skórę i kości, odparł Trégomain z głębokiem przekonaniem.
– Zdaje mi się, że pan już nawet zeszczuplał, rzekł młody kapitan.
– Doprawdy? No, ale to mnie nie przeraża, dużo jeszcze upłynie czasu, zanim schudnę jak szczepa. A nawet zdaje mi się, że lepiejby było, gdybym schudł, skoro udajemy się w strony, gdzie ludzie żywią się mięsem ludzkiem. Czy tam w pobliżu Gwinei znajdują się także ludożercy?
– Zdaje mi się, że teraz już ich tam nie ma, odpowiedział Julian.
– A więc, mój chłopcze, starajmy się w każdym razie nie kusić krajowców naszą tuszą. A zresztą kto wie, czy nie pojedziemy szukać wysepki numer trzeci i to w takich okolicach, gdzie ludzie zjadają się wzajemnie…
– A tak, w Australii albo na wyspach oceanu Spokojnego zdarzają się takie wypadki.
– Tak, tak, wiem, że tam znajdują się ludożercy, potwierdził z westchnieniem Trégomain.
– Bądź-co-bądź musimy przeszkodzić wujowi, aby tam nie pojechał, rzekł stanowczo Julian.
– Ma się rozumieć, dodał Trégomain.
Gdy Trégomain z Julianem wrócili do hotelu, zastali tam już pana Antifera i bankiera Zambuco.
Agent francuski, u którego byli, przyjął swoich ziomków bardzo uprzejmie, lecz ku wielkiemu ich zadowoleniu dowiedzieli się, że z Dakar do Loango statki kursują bardzo nieregularnie, mniej więcej raz na miesiąc, że zatem odpłynąć będą mogli zaledwie za tydzień.
Co tu robić przez tydzień w takiem nędznem i nieciekawem miasteczku, którego nawet okolice nie były godne widzenia? Aby wytrwać spokojnie, trzeba było mieć taki zapas szczęśliwej filozofii, jaką posiadał poczciwy Trégomain.
Ale reszta towarzyszy podróży nie mogła się pochlubić tą zaletą, to też, chociaż błogosławili Kamylk-Paszę za spadek, gniewali się na niego za ten dziwaczny pomysł, który kazał im się tułać po lądach i morzach.
– Czy ten Egipcyanin nie mógł wybrać innej wysepki? mawiał pan Antifer. Przecież mógł znaleźć jakiś ustronny zakątek na morzu Baltyckiem, Północnem, Czarnem lub Sródziemnem, albo nawet na oceanie Atlantyckim! Doprawdy Kamylk-Pasza był zbyt przezornym!
Lecz pomimo tego narzekania, żaden z nich nie wyrzekłby się skarbów! Nawet biedny notaryusz, który tyle cierpiał w drodze.
Ciągłe obcowanie ze sobą nie zbliżało jednak naszych podróżnych. Tworzyli oni trzy partye: pan Antifer przestawał z bankierem, Sauk z notaryuszem i Trégomain z Julianem. Gdy się zeszli razem, a było to podczas śniadania, obiadu lub kolacyi, nie rozmawiali nigdy o celu swej podróży, ograniczając się tylko na kwestyach potocznych.
– Tydzień więc musimy siedzieć w tej dziurze! powtarzał pan Antifer do bankiera.
– To najgorzej, że dostaniemy się do Loango i że stamtąd będziemy musieli wracać z pięćdziesiąt mil do zatoki Ma-Jumba.
– O! wielka rzecz! zawołał pan Antifer.
– Ma się rozumieć że wielka, odparł Zambuco; podróż może być niebezpieczna.
– Do licha! nie myślmy o tem!… Dość będzie na to czasu, gdy przybędziemy do Loango! zawołał pan Antifer.
– A możeby kapitan statku zatrzymał się w porcie Ma-Jumba? Przecież niewiele musiałby zboczyć z drogi?
– Wątpię, aby się kapitan na to zgodził, bo mu nie wolno tak postąpić.
– Możeby to uczynił, gdy mu ofiarujemy sowite wynagrodzenie?
– Zobaczymy, zobaczymy!… Ty, Zambuco, zajmujesz się zawsze drobnostkami, a dla mnie nie istnieją takie drobiazgi. Teraz myślę jedynie o tem, żeby się dostać do Loango, a przecież stamtąd trafimy do Ma-Jumba. Mamy dobre nogi i gdyby nie było innego sposobu wydostania się z Dakar, nie wahałbym się iść pieszo po wybrzeżu morskiem.
– Co? pieszo? podchwycił bankier.
– A ma się rozumieć, potwierdził pan Antifer.
– Dziękuję za tę przyjemność! Nie myślisz chyba o niebezpieczeństwach podobnej podróży, gdzie przebywać trzeba posiadłości Liberia, wybrzeże kości słoniowej, kraj Aszantów i Dahomeju! Wolę już najgorszą przeprawę morską, niż podróż po tych krajach, gdzie można być żywcem zjedzonym.
Inne zupełnie myśli zajmowały Sauka; zastanawiał się jedynie tylko nad tem, w jaki sposób zdoła wydrzeć spadkobiercom majątek.
Ben-Omar przerażony był jego zamiarami, bo wiedział, że Sauk nie cofnie się nawet przed rozlewem krwi i że potrafi zwerbować sobie do pomocy jakich miejscowych rabusiów.
– Niebezpieczna to rzecz, przedstawiał Ben-Omar Saukowi, chcieć wydrzeć komuś jego własność. Pan Antifer i jego towarzysze są to ludzie odważni i drogo sprzedaliby swoje życie, a wieść o podobnym wypadku rozeszłaby się z tych dzikich krain Afryki po całym świecie.
Zbrodnia nie ujdzie nigdy bezkarnie.
– Ja znam tylko jednego niedołęgę, który byłby zdolny mnie zdradzić przerwał mu z gniewem Sauk.
– Któż to taki, ekscelencyo?
– Ty, Ben-Omarze!
– Ja?
– Tak, ty, ale strzeż się, bo ja umiem zmuszać ludz do milczenia! z groźbą dokończył Sauk.
Ben-Omar zadrżał… Czyżby Sauk i na jego życie godził?
Wreszcie upragniony okręt zjawił się w porcie Dakar; był to statek portugalski, przewożący podróżnych i towary do Saint-Paul de Loanda. Podróżni nasi zamierzali nazajutrz wyruszyć w drogę, która miała potrwać z tydzień.
Pan Antifer i bankier Zambuco nie posiadali się z radości, znalazłszy się na pokładzie okrętu. Wszystkie ich myśli zwracały się do wysepki, która przyciągała ich jak magnes.
Ben-Omar o, dziwo! nie cierpiał tak bardzo podczas tej przeprawy morskiej; okręt bowiem płynął niedaleko wybrzeża; morze było spokojne, a lekki wiatr od strony lądu sprzyjał żegludze. Okręt minął przylądek Palmowy i płynął teraz dalej od brzegów, z tego też powodu nie widzieli wcale kraju Aszantów, ani Dahomeju, ani nawet wierzchołka góry Kamerun, która dosięga wysokości trzech tysięcy dziewięciuset metrów ponad poziom wyspy Fernando-Po, a znajduje się na krańcach Wyższej Gwinei.
Wreszcie jednego dnia Trégomain dowiedział się od Juliana, że wkrótce przepłyną równik.
– Zapewne pierwszy i ostatni raz w życiu znajduję się w tych stronach, rzekł ze wzruszeniem Trégomain, i pod wpływem tego wzruszenia bez żalu oddał marynarzom okrętowym piastra, jakim podróżni obdarzają ich, przepływając równik.
Nazajutrz o wschodzie słońca okręt znajdował się na wprost zatoki Ma-Jumba. Gdyby kapitan chciał się zatrzymać w tym porcie, który należy do kraju Loango, iluż niewygód uniknęliby nasi podróżni!
Julian z polecenia wuja udał się z tą propozycyą do kapitana, który mówił tylko językiem portugalskim, Julian zaś tylko angielskim. Z trudem więc porozumieli się. Lecz kapitan odmówił stanowczo, gdyż za żadne skarby świata nie chciał uchylić w niczem przepisom swej służby. Jemu wolno było płynąć tylko do Saint-Paul de Loanda, a nigdzie indziej.
Można sobie wyobrazić gniew pana Antifera. Ale na ten raz gniew jego na nic się nie przydał. Wreszcie okręt zatrzymał się w Loanda, pasażerowie wysiedli do szalupy, a statek popłynął dalej.
azajutrz pod cieniem platanu, którego gałęzie chroniły od palących promieni słońca, dwóch mężczyzn rozmawiało z ożywieniem. Jednym z nich był Sauk, drugim niejaki Barroso, którego Sauk ze zdumieniem ujrzał na ulicy w Loango i pociągnął za sobą poza miasto.
Ów Barroso przebywał długi czas w Egipcie i należał do bandy awanturników, z którymi bezkarnie dokazywał Sauk dzięki opiece swego ojca Murada, krewnego Kamylk-Paszy. Gdy jednak zanadto przebrali miarę, Sauk musiał rozpuścić swoją bandę. Barroso po krótkim pobycie w Portugalii udał się do Loango i zajmował się przewożeniem towarów. W owym czasie handel upadł po zniesieniu handlu niewolnikami i ograniczał się jedynie do przewozu kości słoniowej, palmowego oleju i mahoniowego drzewa. Barroso posiadał obecnie statek, który wynajmowali kupcy do przewożenia towarów. Bandyta ten był człowiekiem lat około 50 liczącym. Takiego to właśnie człowieka potrzeba było Saukowi do jego zbrodniczych zamiarów. Stojąc teraz pod cieniem platanu, którego pień zaledwie dwudziestu ludzi zdołałoby objąć, Sauk układał groźne projekty przeciwko panu Antiferowi i jego towarzyszom.
Gdy Sauk i Barroso odpowiedzieli sobie wzajemnie o przygodach, jakie ich spotkały od czasu ich rozstania, Sauk przystąpił od razu do interesu i obiecał swemu dawnemu podwładnemu sowite wynagrodzenie, jeżeli się przychyli do jego żądania, lecz nie mówił mu wcale o ukrytych skarbach.
– Chcąc poprowadzić do skutku zamiar, jaki mam w głowie, potrzebuję człowieka odważnego i zdecydowanego na wszystko, mówił Sauk.
– Znacie mnie, ekscelencyo, odrzekł Portugalczyk, znacie, że nie cofam się przed niczem…
– No, jeżeli nie zmieniłeś się Barroso…
– O! nie, ekscelencyo.
– Wiedz zatem, że trzeba będzie pozbyć się czterech a może nawet pięciu ludzi.
– Jeden mniej, czy więcej… z cynizmen przerwał Barroso. Ale jaki plan ułożyłeś, ekscelencyo?
– Zaraz ci to powiem, odparł Sauk, bacznie oglądając się dokoła. Ludzi, o których mowa, jest czterech; trzech Francuzów, a czwarty bankier z Tunisu nazwiskiem Zambuco. Wszyscy dążą po skarb, który ma być ukryty na jakiejś wysepce w zatoce Gwinejskiej.
– A w jakich mniej więcej stronach? zapytał z żywością Barroso.
– W zatoce Ma-Jumba, odparł Sauk. Zamiarem tych podróżnych było udać się pieszo aż do tej mieściny i sądziłem że z łatwością można ich będzie napaść, gdy będą wracać do Loango ze swoim skarbem. W Loango bowiem postanowili czekać na statek, mający z powrotem przewieźć ich do Dakar.
– W istocie bardzo łatwo urządzić można zasadzkę ekscelencyo, potwierdził Barroso. Znajdę ze dwunastu uczciwych awanturników, którzy nie odmówią nam swoich usług, ma się rozumieć za dobrem wynagrodzeniem.
– O to bądź spokojnym. Zdaje mi się, że zamiar powinien się udać.
– Bez wątpienia, ekscelencyo! Ale jabym przedstawił panu plan jeszcze lepszy i pewniejszy.
– Mów, odparł Sauk.
– Ja mam pod swymi rozkazami statek, na którym przewożę towary z jednego portu do drugiego i właśnie mój statek ma za dwa dni odpłynąć do Gabon, a jest to trochę na północ od Ma-Jumba.
– A to się wybornie składa! Pyszna okoliczność, z której należy korzystać! zawołał Sauk. Pan Antifer z chęcią zgodzi się popłynąć statkiem, aby uniknąć trudów pieszej podróży. My wysiądziemy w Ma-Jumba, a ty odstawisz towary do Gabon i potem wracając, zabierzesz nas wraz ze skarbami. Podczas powrotu do Loango, rozumiesz…
– Rozumiem, ekscelencyo!
– Ilu masz ludzi na statku?
– Dwunastu.
– A jesteś pewny ich wierności?
– Jak samego siebie.
– A co ty wieziesz do Gabon?
– Różne towary i oprócz tego sześć słoni, zakupionych przez pewien dom handlowy, skąd mają być wysłane do menażeryi w Hollandyi.
– Czy ty nie mówisz po francusku, Barroso?
– Nie, ekscelencyo.
– Ja zaś udaję, że nic nie rozumiem, przytem uchodzę za dependenta notaryusza Ben-Omara, który się z tobą rozmówi o wynajęciu statku. Jestem pewny, że pan Antifer zgodzi się na tę podróż.
Naturalnie że to nie ulegało żadnej wątpliwości, gdyż spadkobiercy nie przypuszczali, że ktoś może godzić na ich życie. Plan wydawał się Saukowi znakomicie obmyślonym; jeżeli spadkobiercy utoną w zatoce Gwinejskiej, któż może go posądzić o zbrodnię?
Kraj Loango nie należał jeszcze wtedy do Francyi, lecz był państwem niepodległem, stanowiącem część krainy Kongo. Od przylądka Lopez aż do rzeki Zairy, na całej tej przestrzeni, królowie mniejszych posiadłości, uznawali nad sobą potęgę władcy Loango i płacili mu daniny, przeważnie niewolnikami. Ludność murzyńska dzieli się na wyraźne warstwy społeczne: najwyższą jest król i jego rodzina, drugą książęta i księżniczki z linii panujących, trzecią kapłani, a czwartą kupcy, rzemieślnicy i lud prosty.
Istnieje także oddzielna klasa niewolników, których wprawdzie teraz nie sprzedają za granicę, ale zniesienie tego prawa nie tyle wypłynęło z obrony godności ludzkiej, ile z konieczności i zmiany interesów. Tego samego zdania był i Trégomain.
– Mój kochany, rzekł do Juliana gdyby ludzie nie wymyślili cukru z buraków, a wyrabiali go z trzciny cukrowej, handel niewolnikami nie ustałby nigdy.
– Masz pan słuszność, odparł Julian. Ale zwracając się jeszcze do naszej podróży, powtarzam raz jeszcze, że nie uważam jej za zbyt bezpieczną. Przebyć dwieście kilometrów w tym kraju, to rzecz niełatwa; wuj na to nie zważa, bo on teraz o niczem nie myśli, tylko o milionach.
– Co do mnie, lękam się ciągle o jego umysł.
– W porównaniu z obecną podróżą, wycieczkę z Maskatu do Sohar można nazwać przyjemną przechadzką.
– Możeby można w Loango zebrać karawanę z krajowców?
– O! im nie można więcej dowierzać, niż hyenom lampartom, panterom i lwom!
– O! jej! Czy tu i zwierząt jest taka obfitość?
– Ma się rozumieć, z dodatkiem do tego jadowitych węży, jak na przykład boa, długi na dziesięć metrów.
– Ładna miejscowość, mój chłopcze, nie ma co mówić! Doprawdy mógłby był ten pasza gdzieindziej obrać kryjówkę dla swoich skarbów! Więc sądzisz, że krajowcy…
– Nie są bardzo przebiegli, dokończył Julian, ale mają dosyć sprytu do tego, aby ograbić, okraść, a nawet zabić szaleńców, którym przychodzi ochota zwiedzać te okolice.
Widzimy z tej rozmowy, jakie obawy przejmowały Trégomain i Juliana; obydwaj też byli bardzo zadowoleni, gdy przez pośrednictwo Ben-Omara dowiedzieli się, że mają płynąć do Ma-Jumba statkiem Barrosy. Julian nie podejrzywając bynajmniej, że Barroso znał się poprzednio z mniemanym Nazimem, nie miał żadnego w tym względzie podejrzenia. Wszystko zdawało się składać jak najlepiej,.
Podróżni nasi popłyną statkiem, i ten sam statek wracając zabierze ich. Zapewne trzeba będzie drogo zapłacić za przeprawę, ale pan Antifer nie lękał się kosztów.
Jeszcze dwa dni mieli pozostać w Loango, oczekując przybycia sześciu słoni, które miano przyprowadzić z głębi kraju. Trégomain i Julian zwiedzali tymczasem miasto.
Loango zajmuje przestrzeni cztery tysiące pięćset metrów i zbudowane jest pośród palmowego lasu. Domy są to po większej części chaty, których ściany plecione są z gałęzi roślinnych, a dachy pokryte liśćmi papyrusu. Można tu spotkać mieszaninę wszystkich narodowości, Hiszpanów, Francuzów, Anglików, Holendrów i Niemców! Wszyscy zajmują się handlem. Krajowcy nawpół nadzy, uzbrojeni w łuki, drewniane szable i zaokrąglone siekiery w niczem nie są podobni do Bretończyków. Co jednak najwięcej dziwiło poczciwego Trégomain, to że krajowcy mają po kilka żon, które najcięższe spełniają roboty, podczas gdy pan ich odpoczywa.
Ziemia jest tu nadzwyczaj urodzajna; rośnie tu proso, którego kłosy ważą kilogram i roślina luko z której wyrabiają chleb, dalej kukurydza, której zbiory odbywają się trzy razy do roku, ryż, pataty, soczewica, tytuń, a w okolicach bagnistych trzcina cukrowa. Nad rzeką Zairą rosną nawet winne szczepy, przywiezione z wysp Kanaryjskich i Madery, a także figi, banany, pomarańcze, cytryny, granaty i owoce w formie szyszki, które zawierają substancyę mączną i ananasy rosnące dziko.
Julian i Trégomain podziwiali olbrzymie drzewa mangowe i sandałowe, jako też cedry, tamaryszki, palmy i platany, z których otrzymuje się rodzaj roślinnego mydła bardzo poszukiwanego przez murzynów.
Zwierząt znajduje się w tym kraju mnóstwo, zacząwszy od dzików, bawołów i słoni; a skończywszy na zebrach, kozach, gazelach i antypolach. Są tam także kuny, sobole, szakale, rysie, jeżozwierze, wiewiórki, dzikie koty, i rozmaite gatunki małp większych i mniejszych. A z ptaków strusie, pawie, drozdy, szare i czerwone kuropatwy. Jest tu również obfitość jadalnych szarańczy, pszczół, mustików i komarów, których ukąszenie bywa bolące i dokuczliwe. Gdyby Trégomain miał czas uczyć się historyi naturalnej, byłby mógł tu wiele skorzystać.
Co zaś do pana Antifera i bankiera Zambuco, ci nie wiedzieli nawet, czy Loango zamieszkują ludzie czarni czy biali. Oczy ich zwracały się tylko do wysepki, która świeciła dla nich blaskami brylantu, mającego wartośc milionów. Jakże pragnęli znaleźć się już na tej wysepce, najwięcej być kresem ich niebezpiecznej wyprawy.
Dwudziestego drugiego maja o wschodzie słońca statek Barrosy był gotów do drogi. Sześć słoni, które przyprowadzono wczoraj, umieszczone zostały na statku z przynależnymi im względami. Zajęły one spód okrętu. Julian zwrócił uwagę wuja na to, że słonie stanowią może zbyt wielki ciężar dla niewielkiego statku, lecz pan Antifer i na to wzruszył ramionami.
Pogoda była bardzo sprzyjająca. W Loango pora deszczów, która się rozpoczyna we wrześniu, kończy się w maju, za pływem północno-zachodniego wiatru. Lecz nastają wtedy okropne upały, które uśmierza zaledwo obfita rosa, spadająca w nocy. Gorący klimat, dochodzący do trzydziestu czterech stopni ciepła w cieniu, nie sprzyjał naszym podróżnym. Szczególniej Trégomain z powodu swej tuszy czuł się nieszczęśliwym i gotów był uwierzyć nawet w baśnie. Ktoś mu powiedział, że psy podczas takich upałów podskakują do góry, aby sobie łap nie oparzyć o bruk, a dziki żywcem się pieką na słońcu. Trégomain mniemał, że to prawda i dopiero Julian wyprowadził go z błędu.
Wreszcie pewnego dnia rano podróżni wsiedli na statek Barrosy, którego załoga składała się z dwunastu marynarzy portugalskiego pochodzenia. Powierzchowność tych ludzi niebardzo wzbudzała zaufanie. Pan Antifer nie zwracał na to uwagi, ale Julian udzielił swego spostrzeżenia panu Trégomain.
– Mój kochany, odparł ten ostatni, w takim klimacie to trudno wymagać, aby ludzie dobrze wyglądali!
Wiatr był sprzyjający a żegluga wzdłuż wybrzeża zapowiadała się przyjemnie. Trégomain z Julianem zachwycali się widokiem pięknej osady handlowej, zwanej Ch??? wybrzeżem, które pokrywały zielone lasy. Ponad lasami wznoszą się wyniosłe góry, owinięte mgłami. Z głębi lasów wypływają rzeki i strumienie, których nie mogą wysuszyć upały afrykańskie. Niezliczone gromady ptactwa unoszą się nad wodami, ożywiając malownicze krajobrazy. Są tu pawie, strusie, pelikany i nurki. Gromady zręcznych antylop i łosi ukazują się na wybrzeżu, obok olbrzymich hipopotamów, które wypijają od razu beczkę wody, tak jak my szklankę. Krajowcy jedzą mięso hipopotamów i uważają je nawet za przysmak.
– Patrz, mój przyjacielu, co to za olbrzymy! rzekł Trégomain do pana Antifera, ukazując mu hipopotamy.
Ale pan Antifer wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział, a Trégomain szepnął do Juliana:
– Uważasz, że on, nawet nic nie rozumie, co się do niego mówi!
Na drzewach widać było małpy igrające, które wyprawiały najrozmaitsze harce i sztuki gimnastyczne. Ale wszystkie te stworzenia nie były niebezpieczne dla podróżnych; gorszem byłoby spotkanie z panterami lub lwami, które ukazywały się wśród zarośli i których przeraźliwe wycia przerywały ciszę nocną i niepokoiły słonie, umieszczone na spodzie statku. Cztery dni minęły bez żadnego ważniejszego wypadku. Pogoda była bez zmiany prześliczna, a morze tak spokojne, że Ben-Omar nie cierpiał wcale.
– Doprawdy, statek płynie tak spokojnie, możnaby myśleć, iż znajdujemy się na pokładzie Pięknej Amelii, rzekł Trégomain do swego młodego przyjaciela.
– Zapewne, potwierdził Julian, z tą tylko różnicą, że tam nie było kapitana Barroso i pasażera takiego jak Nazim, którego zażyłość z tym Portugalczykiem nie podoba mi się wcale.
– Ale co ci też przychodzi do głowy, mój chłopcze! odparł Trégomain. Dzięki Bogu, jesteśmy już blizko celu naszej podróży.
Rzeczywiście o wschodzie słońca, 27 maja, statek okrążył przylądek Banda i znajdował się nie dalej, jak o jakie dwadzieścia mil od Ma-Jumba. Podróżni zatem mieli nadzieję, że przed wieczorem dopłyną do tego małego portu w państwie Loango. Z daleka widać już było głęboką zatokę, ponad którą rozciągało się miasteczko. Jeżeli wysepka numer drugi istniała w rzeczywistości, to podług ostatnich wskazówek należało jej szukać w tej zatoce.
To też pan Antifer i Zambuco, spoglądali ciągle przez lunetę, której szkła starannie wytarli.
Jakby na przekor, wietrzyk był tak lekki, że statek płynął zwolna, leniwie.
Wreszcie gdy minęli przylądek Macooli i ujrzeli zatokę, a na niej mnóstwo wysepek, pan Antifer i Zambuco wydali okrzyk radości. Ale na której z tych wysepek kryły się ich skarby? Przekonają się o tem jutro.
O pięć lub sześć mil na wschód, na piaszczystem wybrzeżu ukazywała się Ma-Jumba, niewielka osada, której domy wychylały się z pośród zieleni. Rybackie łodzie, podobne do wielkich białych ptaków, uwijały się po morzu, którego powierzchnia była tak spokojna, jak powierzchnia jeziora albo stawu. Palące promienie słońca, odbijając się od fal morskich, olśniewały wzrok patrzącego. Trégomain był oblany potem, jak gdyby wychodził z kąpieli. W miarę zbliżania się, można już było rozróżnić sześć lub siedm wysepek, podobnych do koszy napełnionych zielenią. O godzinie szóstej po południu, statek zbliżył się do archipelagu. Pan Antifer i Zambuco stali na pokładzie, ze wzrokiem utkwionym w pierwszą wysepkę, jak gdyby się spodziewali, że wytryśnie z niej wulkan złota i drogich kamieni. Nazim także nie mógł ukryć niepokoju, a zachowanie się jego potwierdzało domysły Juliana.
Pan Antifer nie domyślał się, że wysepka, na której Kamylk-Pasza ukrył swój skarb, składała się tylko z nagich skał, pozbawionych wszelkiej roślinności. Prawda, że przez lat trzydzieści przeszło, skały mogły się okryć zielenią i krzewami. Wiatr ustał prawie zupełnie i statek posuwał się tak wolno, że była obawa, iż trzeba będzie czekać wschodu słońca, aby dopłynąć do brzegu.
Nagle, bez żadnej widocznej przyczyny, statek zaczął chwiać się i kołysać tak gwałtownie na wszystkie strony, że i pasażerowie i załoga nie mogli się utrzymać na nogach.
– Co to jest? zapytuje Julian.
– Co to jest? powtarza za nim Trégomain.
Czyżby trafili na jakie skały podwodne, o których istnieniu nie wiedział Barroso?
– Ach! już wiem! zawołał Julian; z pewnością słonie się niepokoją!
Barroso z kilku ludźmi zszedł na dół, aby uspokoić zwierzęta, ale nie na wiele to się zdało. Wkrótce dał się słyszeć złowrogi trzask, krzyki i przekleństwa, fale morskie wdarły się na pokład i najniespodziewaniej statek Barrosy zagłębił się w toń morską…
ieszczęście nie było tak strasznem, jak się zdawało w pierwszej chwili. Podróżni nasi i załoga okrętowa ocaleli. Ofiarami katastrofy padły tylko słonie. Pasażerowie zaś wydostali się na poblizką wysepkę, nieopodal której statek się rozbił i pomagając sobie wzajemnie, wdrapali się na pobrzeżne skały.
Biedne słonie stały się ofiarą katastrofy… Nadaremnie walcząc z tamującemi im ucieczkę ścianami okrętu, wszystkie co do jednego utonęły.
Pan Antifer, wydostawszy się na ląd, zawołał:
– A nasze istrumenty?… Nasze mapy?…
W istocie wszystko zginęło w morzu; na szczęście ocalały tylko pieniądze, które Trégomain, bankier i notaryusz mieli zaszyte w pasach. Mokre ubrania wysuszyli w pół godziny na słońcu, ale gdy noc zaszła, i rozbitki ułożyli się do snu pod drzewami, a każdy z nich we własnych pogrąźył się myślach, myśli te wcale nie były wesołe, kto wie bowiem, czy znajdowali się na upragnionej wysepce? Bez wątpienia dotarli już do okolic, wskazanych przez drugi dokument Kamylk-Paszy, ale czy była to ta sama wyspa? Trudno było na to odpowiedzieć, nie mając chronometru.
– Utonęliśmy w samym porcie, wzdychał Zambuco.
A pan Antifer powtarzał sobie z uporem:
– Nie odjadę stąd, dopóki nie przetrząsnę wszystkich wysepek w zatoce Ma-Jumba, choćbym miał poświęcić na to dziesięć lat życia!
– Wszystko się nie udało przez to głupie rozbicie! myślał gniewnie Sauk.
Barroso ubolewał nad stratą swoich słoni, a Ben-Omar mówił sobie, że drogo przypłaci procent, jeżeli go kiedykolwiek odbierze.
– Może teraz prędzej wrócimy do Francyi, szepnął Julian, trącając łokciem Trégomain, który odpowiedział:
– Co do mnie, nigdy już nie popłynę statkiem, na którym będą się znajdowały słonie.
Wszyscy mało spali tej nocy. Zimno nie dokuczało im wprawdzie, ale każdy z nich myślał o tem, co jutro jeść będą, gdy głód pocznie im dokuczać? Może znajdą palmy kokosowe, a na nich orzechy, którymi się posilą, zanim się dostaną do osady Ma-Jumba. Tak, ale w jaki sposób dostaną się do tej osady, odległej od wysepki o pięć lub sześć mil?… Wpław niepodobna przebyć takiej przestrzeni.
Może wysepka była zamieszkałą? Przekonają się o tem nazajutrz; za to zwierząt przeróżnych nie brakowało na niej mianowicie małp, tak, że Trégomain oświadczył, że znajdują się chyba w małpiem królestwie. Krzyki tych zwierząt całą noc spać im nie dały, ciemność nie dozwalała nic dostrzedz. Szelesty, hałasy, tupotanie rozlegały się za to dokoła, możnaby mniemać że pułk żołnierzy maszeruje tuż obok rozbitków.
Gdy świt zajaśnił na niebie, podróżni nasi przekonali się, że wysepka była schronieniem małp, zwanych szympansami.
Trégomain, pomimo że był rozgniewany, iż małpy spać mu nie dały, podziwiał jednak te wielkie i silne zwierzęta, dość rozwinięte i zręcznie wykonywujące niektóre roboty. Wydają one głosy podobne do bicia w bęben.
Jakim sposobem małpy ze stałego lądu przedostały się na wysepkę, trudno byłoby odpowiedzieć na to pytanie; ale obecność ich dowodziła, że musiały się tam znajdować jakieś owoce i korzoki, którymi się żywiły; więc i rozbitki nie zginą może z głodu; tak przynajmniej pocieszał się Julian. A głód w istocie zaczął im już dokuczać.
Surowe korzenie, a nawet niektóre owoce, mogły być strawnymi, lecz tylko dla małpiego żołądka. Należało więc pomyśleć o roznieceniu ognia. Na szczęście Nazim miał zapałki, które szczelnie zamknięte w mosiężnem pudełeczku nie uległy zniszczeniu. Wkrótce ogień płonął, rozniecony ze stosu suchych gałązek.
Pan Antifer i Zambuco tak byli rozgniewani, że nawet nie czuli głodu i nie chcieli jeść śniadania, składającego się z pieczonych korzonków, owoców i orzechów.
Małpy zazdrościły widać tych przysmaków i niechętnem okiem patrzyły na ludzi, którzy mącili im spokój. Wkrótce cała ich banda otoczyła naszych podróżnych, a wszystkie wykrzywiały się i wyprawiały różne skoki.
– Miejmy się na baczności, rzekł Julian do wuja. Szympanse są bardzo mocnemi zwierzętami, a my nie mamy żadnej broni.
– Eh! co ty tam pleciesz! mruknął pan Antifer.
– Julian słuszną uczynił uwagę, odezwał się Trégomain. Zdaje mi się, że ci panowie nie znają się na prawach gościnności, a postawa ich jest bardzo groźna.
– Czyżby nam z ich strony groziło jakie niebezpieczeństwo? zapytał Ben-Omar.
– Tak, ni mniej ni więcej tylko mogą nas rozszarpać! odpowiedział z powagą Julian.
Można sobie wyobrazić przestrach Ben-Omara.
Barroso ze swoimi ludźmi odpędził natrętne małpy, a potem zaczął na stronie naradzać się z Saukiem. Treść ich narady była zawsze jedna i ta sama. Sauk gniewał się, że jego plany się nie udały, ale obecnie nic nie można było wymyśleć, tem bardziej że bez pomocy Juliana nie mogliby odnaleźć wysepki.
– Musimy pozbyć się ich później! mruknął Sauk. Liczę na ciebie, a pamiętaj, że za twoją przysługę wynagrodzę cię sowicie, zapłacę ci za wszystkie starty, jakie poniosłeś z powodu utraty statku i znajdującego się na nim ładunku. Teraz trzeba myśleć o tem, jakby się w najszybszy sposób dostać do Ma-Jumba. Łodzie rybackie krążą po zatoce, może która z nich zbliży się o tyle, że rybacy dostrzegą nasze znaki. Może już wieczorem znajdziemy się w Ma-Jumba?
Wtem rozmowę Sauka z Portugalczykiem, przerwało głośne wołanie pana Antifera.
– Julianie! Julianie! Trégomain! Trégomain!
Ma się rozumieć, że obydwaj wezwani zbliżyli się natychmiast.
Obok pana Antifera stał Zambuco i Ben-Omar. Sauk przysunął się także, aby wysłuchać rozmowy.
– Julianie, rzekł pan Antifer, posłuchaj mnie, bo nadszedł czas, aby powziąć stanowcze postanowienie.
Wyrazy powyższe wypowiedział głosem stłumionym i przerywanym od głębokiego wzruszenia.
– Ostatni dokument opiewa że wysepka numer drugi znajduje się w zatoce Ma-Jumba… a jesteśmy przecież w tej zatoce, nieprawdaż?
– To nie ulega żadnej wątpliwości, mój wuju!
– Ale nie mamy ani sextanu, ani chronometru, gdyż ten niezdara Trégomain, któremu na nieszczęście powierzyłem te drogocenne instrumenta, upuścił je w morze.
– Ależ mój przyjacielu… przerwał Trégomain.
– Jabym prędzej sam utonął, niż upuścił tak szacowne przedmioty, odpowiedział szorstko pan Antifer.
– I ja także, dodał bankier.
– Doprawdy? trudno mi w to uwierzyć, odparł z niezwykłą stanowczością Trégomain.
– Zresztą nie ma już o czem mówić, wszystko przepadło! ciągnął dalej pan Antifer. Ale bez tych instrumentów niepodobieństwem będzie określić położenia wysepki.
– Niepodobieństwem, mój wuju, potwierdził Julian. To też mojem zdaniem, najrozsądniejszem postanowieniem byłoby to, ażeby skoro się zbliży jaka łódź rybacka, dostać się na niej do Ma-Jumba, a potem lądem powrócić do Loango i wsiąść na pierwszy okręt, który się tam zatrzyma…
– Nie uczynię tego nigdy! zawołał pan Antifer.
– Ani ja! dodał jak echo bankier.
Ben-Omar milczał, kiwając tylko wciąż głową, a Sauk udawał, że nic nie rozumie.
– Naturalnie że popłyniemy do Ma-Jumba, skoro tylko będziemy mogli, mówił dalej pan Antifer, ale pozostaniemy tam i bynajmniej nie pojedziemy do Loango. Musimy tu pozostać, aby zwiedzić wszystkie wysepki w zatoce, czy słyszysz… wszystkie…
– Co wuj mówi? podchwycił Julian.
– Chyba zrozumiałeś mnie dobrze?… z gniewem odpowiedział pan Antifer. Zwiedzimy wysepki. Nie jest ich tak wiele, z pięć albo ze sześć co najwyżej… Ale choćby ich było sto albo tysiąc, zwiedziłbym je także po kolei.
– Ależ mój wuju, to byłoby nie dość rozsądnie…
– Właśnie że bardzo rozsądnie, Julianie… Wszak na jednej z tych wysepek ma się znajdować nasz skarb. Dokument objaśnia nawet gdzie mniej więcej szukać skały, w której Kamylk-Pasza ukrył swoje bogactwa.
– A niech tego Kamylk-Paszę licho porwie! mruknął Trégomain.
– Z pomocą silnej woli i cierpliwości, musimy w końcu wyszukać miejscowość, oznaczoną monogramem K.
– A jeżeli nie znajdziemy wcale tego miejsca? zapytał Julian.
– Ach! nie mów tego Julianie! zawołał z rozpaczą pan Antifer! Na Boga, nie mów tego!
Julian przeraził się, spojrzawszy na wuja, nigdy jeszcze bowiem nie widział go tak rozdraźnionym. Nie sprzeciwiał mu się więc dłużej.
– Poszukiwania nasze nie potrwają dłużej nad dwa tygodnie, powiedział sobie w duchu Julian. Skoro wuj przekona się, że w dalszym ciągu są one bezowocne i że już nie może mieć nadziei zdobycia skarbów, zdecyduje się na powrót do Europy.
Głośno zaś rzekł:
– Bądźmy gotowi wsiąść do łodzi rybackiej, skoro tylko jaka zbliży się do tej wysepki…
– O! ja się stąd nie ruszę, przerwał porywczo pan Antifer, a któż wie, czy nie na tej właśnie wysepce ukryte są skarby?
Uwaga pana Antifera nie była pozbawiona logiki. Kto wie czy przypadek nie posłużył im w tym razie i czy nie zastąpił im sextanu i chronometru? Jakież to byłoby szczęście!
Trudno było walczyć z niezłomnem postanowieniem pana Antifera, to też Julian powiedział, że najlepiej rozpocząć poszukiwania natychmiast, aby nie tracić czasu. Lękał się bowiem tego, że za zbliżeniem się łodzi rybackiej Barroso i jego ludzie odpłyną, a ich zostawią na łasce losu.
– Przecież nie można wyjawić tym ludziom prawdziwego powodu, dla którego chcemy pozostać na wyspie, mówił sobie w duchu Julian. Ale kto wie, czy oni i bez tego nie będą zaciekawieni, gdy zobaczą, że wyruszamy zwiedzać wysepkę? A coby się to działo dopiero, gdyby zobaczyli te beczułki napełnione złotem i drogimi kamieniami. Pewnie rzuciliby się na nas i może nie uszlibyśmy z życiem.
Po namyśle Julian wypowiedział swoje obawy wujowi, radząc mu, aby wrócili do Ma-Jumba i tam, pozbywszy się tych podejrzanych ludzi, najęli inną łódź i dopiero wtedy wrócili na wyspę. Ale pan Antifer ani słuchać nie chciał o tym projekcie; na wszystkie przedstawienia i uwagi, odpowiadał niecierpliwie:
– Chodźmy prędzej przetrząsać wyspę; nie traćmy napróżno czasu!
– Proszę cię… przerwał mu kilkakrotnie Trégomain.
– Możesz zostać, jeśli ci się podoba… Ja ciebie nie potrzebuję…
– Bądź ostrożnym…
– Julianie, chodźmy!
Ruszyli więc w drogę: pan Antifer, Zambuco, Trégomain i Julian, który był bardzo zdziwiony tem, że nikt z załogi Barrosy nie zaciekawił się ich wycieczką; nikt za nimi nie poszedł. Lecz tego nie mógł się domyślić, że uczynili to na wyraźny rozkaz Sauka, który nie chciał, aby im przeszkadzano w poszukiwaniach! Wysłał jedynie za nimi Ben-Omara, a sam pozostał na wybrzeżu.