Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

nadzwyczajne przygody

pana antifera

(Rozdział X-XII)

 

[z ilustracjami George'a Rouxa

Przekład Bronisława Kowalska

Warszawa 1894

ant02.jpg (40330 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

cześć druga

 

 

Rozdział X

 

nioskując ze słońca, mogła być godzina ósma rano, gdy podróżni nasi wyruszyli na poszukiwania. Jak już mówiliśmy nikt z załogi Barrosy nie poszedł za nimi, ale za to towarzyszyło im kilkanaście małp.

Trégomain z pod oka spoglądał na tych nieproszonych towarzyszy podróży, którzy wydawali przeraźliwe głosy.

– Widocznie te zwierzęta porozumiewają się pomiędzy sobą… myślał Trégomain. Żałuję, że nie mogę ich zrozumieć, możeby nawet było przyjemnie porozmawiać w ich języku!

W istocie uczony naturalista Garner, rodem Amerykanin, badał długo obyczaje małp i w końcu doszedł do przekonania, że te zwierzęta mają pewne uprzywilejowane dźwięki, którymi określają to lub owo.

Ale wracając do poszukiwań skarbu, musimy przypomnieć tę okoliczność, że dokument znaleziony na wysepce w zatoce Oman, określał dosyć dokładnie miejscowość, gdzie trzeba szukać milionów na wysepce w zatoce Ma-Jumba. Otóż pewna skała na tej wysepce miała się znajdować od strony północnej, i tam właśnie należało szukać monogramu K.

Rozbitki wydostali się na brzeg od strony południowej, musieli zatem zwrócić się w stronę przeciwną, to jest przejść ze dwie mile. Sauk po naradzie z Barrosą podążył także za nimi.

Pan Antifer i Zambuco wyprzedzali wszystkich. Notaryusz spoglądał z niepokojem na Sauka, gdyż przyszło mu na myśl, że jeśli Sauk wydrze skarby panu Antiferowi, to jemu pewno nie odda ani grosza procentu. Julian tymczasem ciągle miał na baczności Sauka, gdyż postępowanie jego względem Ben-Omara było tak dziwne, że utrwalało podejrzenia.

– Nigdy nie widziałem, aby dependent rozkazywał notaryuszowi, powtarzał sobie w duchu Julian.

ant62.jpg (167141 bytes)

Trégomain zajęty był wyłącznie małpami i wielokrotnie przystawał, aby im się lepiej przypatrzeć.

Upał był nieznośny, słońce, ciskając na ziemie prostopadłe promienie, zdawało się sypać żar na głowy wędrowników.

– Te szkaradne małpy nie czują widać gorąca, skoro mogą wyprawiać takie harce! myślał Trégomain. Doprawdy w tej chwili wolałbym być małpą!

Aby uniknąć palących promieni słońca, byłoby lepiej iść w cieniu drzew, ale gałęzie ich spadały tak nizko, że tworzyły nieprzebytą zaporę. Pan Antifer więc i jego towarzysze szli wybrzeżem, okrążając małe zatoki i wystające skały, podobne do starożytnych grobowców. Nogi ich kaleczyły się o kamienie i ostre odłamy skał i można śmiało powiedzieć, że w krwawym pocie czoła dążyli do zdobycia milionów.

W godzinę przeszli milę drogi, to jest połowę przestrzeni, jaką mieli przebyć. Z miejsca, na którem znajdowali się obecnie, widocznie już było północne wybrzeże wysepki. Trzy, czy cztery skały wychylały się nad morze. Któraż z nich kryła w swem wnętrzu skarby? Trudno to zgadnąć, trzeba będzie wszystkie zwiedzić po kolei, pomimo okropnego upału, który coraz bardziej dokuczał.

Trégomain tracił już siły.

– Odpocznijmy choć chwilę! błagał.

– Nie, nie możemy ani sekundy odpoczywać, odpowiadał z nieugiętą stanowczością pan Antifer.

– Mój wuju, pan Trégomain o mało się nie roztopi, odezwał się Julian.

– A niech się roztopi.

– Dziękuję ci za takie życzenie, mruknął Trégomain i wlókł się dalej z trudnością, nie chciał bowiem pozostać sam na sam w towarzystwie szympansów.

Zdawało się, że za pół godziny wędrowcy nasi dostaną się do pierwszej skały, lecz jakież nieprzezwyciężone napotykali teraz trudności! Olbrzymie głazy i ostre odłamy krzemienia, piętrzyły się jedne obok drugich. Każde nieuważne stąpnięcie groziło kalectwem. W istocie Kamylk-Pasza dobrze wybrał tę miejscowość, aby w niej ukryć skarby, których mogli mu pozazdrościć królowie Bagdadu i Samarkandy!

Wtem miejscu las kończył się. Szympansy, dążące za wędrowcami, zatrzymały się na skraju lasu, gdyż te zwierzęta chętnie przebywają pomiędzy drzewami. Naraz zaczęły zachowywać się bardzo nieprzyjaźnie względem wędrowców. Pomijając już przeraźliwe wycia, małpy zaczęły ciskać kamieniami. Pan Antifer i jego towarzysze mogli byli być ukamienowani ze strony małp. Na szczęście Julian widząc, że Trégomain i Sauk podnoszą kamienie, zdołał zawołać:

– Na Boga! nie rzucajcie. Oddalmy się tylko stąd jak najprędzej!

Usłuchali rady Juliana, i wkrótce nie groziło im już niebezpieczeństwo, gdyż małpy nie wysunęły się z lasu.

Z daleka widać było ostre odłamy skał, które się wysuwały w morze na sto pięćdziesiąt albo dwieście metrów. Pan Antifer i Zambuco postanowili obejrzeć najpierw tę skałę, która najbardziej wystawała w morze.

Ponury widok przedstawiały skały, wznoszące się tu w dziwacznych kształtach, jedne cisnęły się ku sobie, inne były rozsypane i odosobnione. Nigdzie nie znać było ani śladu jakiejkolwiek roślinności, nie porastały tu nawet liche mchy. Nie było zatem obawy, aby monogram wyryty przez Kamylk-Paszę mógł zniknąć pod mchami lub porostami morskimi.

Teraz dopiero podróżni rozpoczęli rzeczywiste poszukiwania. Zdawało się, że pan Antifer i Zambuco nie czują znużenia ani gorąca. Sauk równie okazywał się niezmordowanym.

Notaryusz usiadł pod skałą, tak bowiem był znużony, że zobojętniał już na wszystko. Julian nie odstępował wuja i wraz z nim przyglądał się uważnie skałom.

– Nie zdaje mi się, abyśmy tu mieli znaleźć kryjówkę z milionami, mówił sobie w duchu Julian. Po pierwsze wątpię, czy skarb ukryty jest na tej wysepce, po drugie możemy nie trafić na właściwą skałę… Jednak może los posłuży nam tym razem, może znajdziemy ową skałę… W takim razie, czy nie najlepiej byłoby nic nie mówić o tem wujowi?… Może raz przecie wyrzeknie się poszukiwania tych nieszczęsnych milionów… Ale nie, byłby to zbyt straszy cios dla wuj, mógłby stracić rozum i ja miałbym to na sumieniu… Trzeba szukać wytrwale!

ant63.jpg (168684 bytes)

Podczas gdy Julian zajęty był temi myślami, Trégomain siedząc na odłamie skały, opuścił bezwładnie ręce i sapał okropnie, nie mając już siły obcierać nawet potu, który mu kroplami spływał po czole.

Jednakże poszukiwania nie doprowadzały do żadnego skutku. Szukali uporczywie kilka godzin. Nic a nic, żadnego nawet śladu pożądanego monogramu…

– Nie, Kamylk-Pasza nie mógł tutaj ukryć swego skarbu, mruknął pan Antifer. Ta skała zbyt jest wysunięta w morze i narażona tym sposobem na nawałnice i burze morskie. Trzeba szukać gdzieindziej.

Pozostało jeszcze kilka skał odosobnionych, które starannie zaczęli badać; lecz i na tych żadnego nie było śladu.

– Nie mamy tu już nic do roboty, rzekł pan Antifer, wracajmy do Barrosa, który już może dostrzegł łódź jakąkolwiek. W ten sposób może dostaniemy się do Ma-Jumba, i stamtąd wyruszymy na inną wysepkę.

Gdy pan Antifer, Zambuco, Julian i Sauk wrócili na pierwotnie zajmowane miejsce, spostrzegli Trégomain’a i notaryusza, siedzących na skale.

Pan Antifer i Zambuco skierowali się w stronę lasu, skąd już dawały się słyszeć szkaradne krzyki szympansów. Julian przysunął się do Trégomain’a.

– No i cóż? zapytał ten ostatni.

– Nie znaleźliśmy żadnego śladu.

– A zatem będziemy szukali gdzieindziej?

– Ma się rozumieć, panie Trégomain. Niech pan wstanie, musimy wracać do obozowiska.

– Ja mam wstać? Ach! gdybym tylko mógł! Pomóż mi, mój chłopcze!

Przy pomocy Juliana Trégomain dźwignął się z ciężkością. Ben-Omar podążył za Saukiem.

Pan Antifer i Zambuco szli o dwadzieścia kroków naprzód. Za zbliżeniem się w stronę lasu, małpy zaczęły znowu ciskać kamieniami, wydając przeraźliwe krzyki.

– Czy te niegodziwe małpy chcą nam przeszkodzić, abyśmy nie mogli dojść do obozowiska? zapytał Julian.

Nagle Ben-Omar krzyknął. Wszyscy obejrzeli się przerażeni, sądząc, że został ugodzony kamieniem.

Nie był to jednak krzyk boleści lecz raczej zdziwienia, a nawet radości. Wszyscy się zatrzymali. Notaryusz z otwartemi usty i wytężonym wzrokiem wyciągał rękę w stronę Trégomain’a.

– Tam… tam… powtarzał.

– Co to znaczy? zapytał Julian. Czy pan zmysły postradałeś, panie Ben-Omar?

– Nie… nie… ale tam… monogram K… odpowiedział stłumionym głosem notaryusz.

Słysząc te słowa, pan Antifer i Zambuco cofnęli się gwałtownie w tył.

– Gdzie jest monogram K? zawołali jednocześnie.

I wrócili się ku skale, gdzie, jak mniemali, Ben-Omar dostrzegł monogram. Jednakże nic nie spostrzegli.

– Gdziesz widzisz ten monogram, niedołęgo? krzyknął z najwyższym gniewem pan Antifer.

– Tam, powtórzył jeszcze raz notaryusz.

I ręką wskazywał na Trégomain’a.

– Tam, na jego plecach, dodał Ben-Omar.

W istocie na jednej kurtce Trégomain’a odbił się wyraźnie monogramem K. Nie ulegało zatem wątpliwości, że skała o którą siedział oparty, miała na sobie wyryty monogram, który się odcisnął na plecach jego.

Pan Antifer był tak wzruszony, że zdołał tylko uchwycić za rękę Trégomain’a, zaklinając go, aby natychmiast powrócił na to miejsce, gdzie siedział poprzednio.

Naturalnie wszyscy podążyli za nimi, i w kilka minut zatrzymali się przy skale, na której monogram K był zupełnie widoczny.

Tak więc Trégomain spoczywał na miejscu, gdzie były ukryte miliony.

Cisza zaległa… nikt nie śmiał przemówić ani słowa. Nie tracąc ani chwili czasu, wszyscy zabrali się do roboty, chociaż nie mieli żadnych narzędzi oprócz noży. Czy zdołają nimi wyszczerbić twardą skałę?

– Chociażby paznogciami, rozerwę tę skałę! powiedział sobie pan Antifer.

Na szczęście kamienie skruszałe pod działaniem zmian atmosferycznych, nie opierały się bardzo uderzeniom noży. Za godzinę może znajomi nasi napotkają trzy beczułki, z któremi nie będą mieli żadnego kłopotu, oprócz tego, aby je przewieźć do Ma-Jumba. Lecz jakże to uczynić, aby nie wzbudzić podejrzeń? Ale co tam myśleć o tem… Najważniejszą rzeczą jest wydobycie skarbu. Pan Antifer pracował tak gorliwie, że aż pokaleczył sobie palce, lecz nie chciał nikogo puścić przed sobą, pragnąc najpierw dotknąć się beczułek.

– Nakoniec! zawołał, gdyż nóż jego wyszczerbił się o jakiś metalowy przedmiot:

Co to jest, Boże Wszechmogący! Zamiast radości, zdumienie i rozpacz odmalowały się na pobladłej twarzy pana Antifera, gdyż nie były to beczułki, wymionione w testamencie Kamyk-Paszy, lecz żelazna skrzynka, podobna do tej, jaką znaleźli na wysepce Oman.

– Jeszcze to samo! zawołał Julian.

– To z pewnością jakaś mistyfikacya, szepnął Trégomain.

Pan Antifer porwał skrzynkę i otworzył ją gwałtownie.

I znowu ukazał się oczom obecnych pożółkły pergamin, z którego pan Antifer następujące wyczytał wyrazy:

„Długość geograficzna wysepki numer trzeci: piętnaście stopni, jedanaście minut na wschód. Spadkobiercy Antifer i Zambuco, znalazłszy ten dokument, muszą go doręczyć w obecności notarysza Ben-Omara panu Tyrkomel, zamieszkałemu w Szkocyi, w Edynburgu. Tyrkomel posiada szerokość geograficzną, która w połączeniu wyżej wymienionej długości, wskaże położenie wysepki numer trzeci.”

A więc skarb nie jest ukryty na wysepce w zatoce Ma-Jumba?… Trzeba znów szukać na innej półkuli świata objaśnień i dzielić się majątkiem z kimś trzecim!

Z tej trzeciej wysepki odeśle nas pewnie wola Kamylk-Paszy do dwudziestu, albo do stu innych miejscowości! z gniewem zawołał Julian. Mój wuju, czyżbyś był tak upartym, lub tak naiwnym, abyś miał obiegać świat cały.

– Nie licząc tego, dodał Trégomain, że jeżeli Kamylk-Pasza zostawił stu spadkobierców, nie wartoby się trudzić dla takiego spadku!

Pan Antifer spojrzał groźnie na przyjaciela, później na siostrzeńca i mruknął:

– Cicho bądźcie, to jeszcze kwestya nieskończona!… Jeszcze nie wszystko przeczytełem…

Powiedziawszy to, tak dalej czytać począł:

„Teraz jednak jako wynagrodzenie za trudy i poniesione koszta, dwaj spadkobiercy, niechaj sobie wezmą każdy po jednym brylancie, ukrytym na dnie tej skrzynki. Wartość tych kamieni jest bardzo mała w porównaniu z innymi drogimi kamieniami, które znajdą później.”

Zambuco wyrwał skrzynkę z rąk pana Antifera.

– Brylanty! zawołał z uniesieniem.

W istocie na dnie skrzynki znajdowały się dwa wspaniałe, drogocenne kamienie, z których każdy wart był sto tysięcy franków; tak przynajmniej twierdził bankier znający się na tem.

– No, to przecież ma jakąś wartość!… rzekł Zambuco, pakując jeden brylant do kieszeni.

– To kropla wody w morzu, mruknął pan Antifer chowając także do kieszeni brylant i dokument.

– Staje się to rzeczą poważniejszą niż myślałem… szepnął Trégomain. No, zobaczymy, zobaczymy!

Julian wzruszył ramionami, a Sauk nie posiadał się ze złości, że jego projekty na nic się nie zdały.

Największego rozczarowania doznał Ben-Omar, gdyż dla niego nie było najmniejszego nawet wynagrodzenia. Jednak położenie Sauka i Ben-Omara było teraz o wiele lepsze, niż wtedy, gdy wyjeżdżali z Saint-Malo, bo wówczas nie wiedzieli dokąd jadą, a teraz przez nieostrożność pana Antifera dowiedzieli się o tajemnicy, która powinna była być przed nimi ukryta. Teraz wiedzieli już o nazwisku pana Tyrkomel z Edymburga i o długości geograficznej.

Tym sposobem pan Antifer i bankier Zambuco będą musieli teraz bardzo pilnować Sauka i Ben-Omara, aby ci nie wyprzedzili ich w podróży do stolicy Szkocyi.

 

Rozdział XI

 

ak bracia i siostry, posiadanie bogactw nie prowadzi do szczęścia. Bogactwa są zazwyczaj przyczyną wszystkich klęsk, jakie trapią nas na tym świecie. Chciwość psuje duszę ludzką. Najszczęśliwszem byłoby społeczeństwo, któreby nie miało w swem gronie ani bogatych, ani ubogich, lecz tylko ludzi miernego stanu. Ileżby się wtedy uniknęło nieszczęść, zmartwień, zawiści i rozpaczy.”

Tak przemawiał wielebny Tyrkomel, obdarzony niezwykle kwiecistą wymową.

Było to wieczorem dnia 25 czerwca, w Tron Church, której część została wzburzona w celu rozszerzenia ulicy High-street. Pan Tyrkomel będący w Szkocyi założycielem towarzystwa wstrzemięźliwości w ten sposób przemawiał do swych słuchaczy zgnębionych jego porywającą wymową.

Tyrkomel był człowiekiem, mającym około sześćdziesiąt lat wieku, był wysoki, chudy i blady, lecz obdarzony spojrzeniem ognistem i głosem przenikającym. Wszyscy mieli go za człowieka natchnionego i chętnie słuchali jego przemówień, lecz ze smutkiem wyznać należy, że nikt nie stosował się do zasad mówcy.

Z pomiędzy wielu słuchaczy było pięciu, którzy nic nie rozumieli, a byli to właśnie nasi dobrzy znajomi, z których jeden tylko, t. j. Julian rozumiał po angielsku.

Zostawiliśmy ich na wysepce w zatoce Ma-Jumba dnia 28 maja, a znajdujemy ich w Edynburgu dnia 25 czerwca; musimy zatem opowiedzieć w krótkości przygody, jakie ich spotkały w tym czasie.

ant64.jpg (174611 bytes)

Za pomocą znaków zwrócili na siebie uwagę łodzi rybackich i dostali się z powrotem na stały ląd Afryki. Można sobie wyobrazić gniew Sauka! W Ma-Jumba zarząd kolonii francuskiej przyjął rozbitków gościnnie i postarał się o sposobność wyprawienia ich do Loango. Podróż odbyli obecnie lądem, w licznem towarzystwie Europejczyków.

Na szczęście w Loango nie byli zmuszeni oczekiwać zbyt długo, gdyż w dwa dni później odpływał statek hiszpański, dążący do Marsylii. Pieniądze ocalone z rozbicia zapewniły im powrót. Piętnastego czerwca zatem pan Antifer i jego towarzysze opuścili okolice zachodniej Afryki, gdzie znaleźli dwa kosztowne dyamenty i nowy dokument.

Sauk obiecał kapitanowi Barroso, że go wynagrodzi później, gdyż obecnie nie miał pieniędzy i Barroso musiał się zadowolnić tą obietnicą.

Julian nie usiłował już teraz wpłynąć na zmianę usposobienia zamiarów swego wuja, choć był najmocniej przekonany, że wszystkie te poszukiwania są tylko mistyfikacyą. Trégomain był teraz innego zdania, od chwili znalezienia dwóch kosztownych dyamentów.

– Jeżeli pasza robi takie podarunki, powtarzał do Juliana, to i reszta się znajdzie na wysepce numer trzeci.

Tego samego zdania był i pan Antifer. Postawił udać się niezwłocznie do Edynburga i porozumieć się z panem Tyrkomel. Nie było zatem żadnej potrzeby rozłączać się. Podróżni więc nasi mieli zamiar udać się do stolicy Szkocyi. Jeden tylko Sauk nie był zadowolony z tego projektu, onby wolał wszystkich wyprzedzić i zagarnąć jakim bądź sposobem bogactwa Kamylk-Paszy. Ale nie mógł tego w czyn wprowadzić, bo Julian, niedowierzający mu ciągle, miał go bezustanku na oku. Musiał więc pogodzić się z losem i czekać innej sposobności.

ant65.jpg (191625 bytes)

Przeprawa morska odbyła się szczęśliwie, jeden tylko Ben-Omar cierpiał jak zwykle; prawie nawpół żywego wyniesiono go na wybrzeże.

Julian wysłał z Marsylii list obszerny do Elizy, w którym jej donosił szczegółowo o wszystkiem. Z Marsylii zaś podróżni nasi, nie zatrzymując się nigdzie, podążyli do Edymburga i już 25 czerwca byli obecni na kazaniu wielebnego pana Tyrkomel.

Po wysłuchaniu do końca mowy Tyrkomela chcieli się zaraz z nim porozumieć.

Dziwiło ich tylko to, jaki stosunek mógł zachodzić pomiędzy Kamylk-Paszą, a duchownym szkockim? Ojciec pana Antifera ocalił życie Kamylk-Paszy, bankier Zambuco pomógł mu do uratowania majątku i dlatego obaj zasłużyli na wdzięczność Paszy, ale zkąd się tu wplątał wielebny Tykomel?… i jakim sposobem posiadał wiadomość, mającą posłużyć do odkrycia trzeciej wysepki?

– No, już na tej wyspie z pewnością będą skarby! powtarzał pan Antifer.

Gdy nasi podróżni ujrzeli pana Tyrkomel na kazalnicy, przekonali się, że był to człowiek pięćdziesięcioletni, zatem nie on, lecz może jego ojciec, wuj lub dziadek mogli oddać przysługę Kamylk-Paszy. Ale mało ich to obchodziło, oni chcieli się tylko dowiedzieć o wysepce, czekali zatem niecierpliwie końca kazania, z którego nie rozumieli ani słowa.

Julian, słuchając słów Tyrkomela, powiedział sobie w duchu:

– Nieszczególnie wuj trafił. Ten człowiek jest takim nieprzyjacielem bogactw, że choćby wiedział o ukrytych skarbach, nic nie powiedziałby o tem nikomu. Gdyby posiadał miliony, rzuciłby je z pewnością w morze. Zdaje mi się, że teraz trafiliśmy na nieprzezwyciężoną przeszkodę: pan Tyrkomel uważa pieniądze za powód wszystkiego złego i za nic w świncie nie dopomoże do ich odszukania. Tym sposobem wrócimy może prędzej do Francyi.

Tymczasem Tyrkomel nie skończył jeszcze swej mowy, co widząc pan Antifer, rzekł dość głosno do Juliana:

– Powiedz mi, oczem on może prawić tak długo?

– Powiem ci to póżniej, mój wuju!

– Żeby on wiedział, z jaką wiadomością przychodzę do niego, zszedłby prędzej z tej kazalnicy…

– Niewiadomo… dziwnym tonem odpowiedział Julian.

Lecz każda rzecz musi mieć swój koniec, skończyła się więc mowa, w której Tyrkomel przepowiedział zgubę wszystkim bogaczom.

Pan Antifer i jego towarzysze pospieszyli do drzwi wchodowych, aby jak najprędzej spotkać się z panem Tyrkomel. Szli, potrącając i rozpychając tłum, który oburzał się na ich niegrzeczność. Lecz napróżno czekali u wnijścia; widać wielebny Tyrkomel, chcąc uniknąć owacyi, wymknął się bocznemi drzwiami.

Można sobie wyobrazić rozczarowanie pana Antifera, który widział się zmuszonym czekać do jutra rana na upragnioną przez niego wiadomość. Tymczasem wieczór zapada szybko.

– Jedźmy na ulicę North-Brigde, pod numer siedemnasty! zawołał pan Antifer.

– Ależ mój wuju…

– Musimy się spieszyć, aby go uprzedzić zanim się położy do łóżka, dodał bankier.

– Ale panie Zambuco….

– Nie czyń żadnych uwag, Julianie! przerwał mu pan Antifer porywczo.

– Ale kiedy ja muszę zwrócić uwagę wujowi.

– Niby względem czego? z gniewem zapytał pan Antifer.

– Chciałem wujowi powiedzieć, o czem pan Tyrkomel mówił…

– A cóż mnie to może obchodzić?

– Bardzo wiele, mój wuju…

– Czy ty szydzisz ze mnie, Julianie?

– Nie śmiałbym tego uczynić, mój wuju, ale powtarzam, że treść kazania była dla zamiarów wuja bardzo nieprzyjazna.

– Jakto?

– Posłuchaj, mnie, wuju!

I Julian w krótkości powtórzył treść kazania. Bankier i Sauk słuchali go z trwogą, ale pan Antifer nie okazał się tak drażliwym, i gdy Julian skończył, zawołał z ironią.

– Jaki też z ciebie naiwny i niedomyślny człowiek, mój siostrzeńcze! Można w ten sposób prawić kazanie, jeżeli ktoś nie ma ani złamanego szeląga. Ale pokaż mu trzydzieścimilionów, a zobaczymy, czy zechce je wrzucić do wody!

Powyższe słowa pana Antifera nie dowodziły głębokiej znajomości serca ludzkiego. Julian jednak zdołał o tyle wpłynąć na wuja, że odłożono do dnia następnego wizytę u pana Tyrkomel.

 

Rozdział XII

 

ant66.jpg (175089 bytes)

om, w którym mieszkał pan Tyrkomel, znajdował się w starożytnej części miasta, zwanej Canongate. Okna pokoju pana Tyrkomel nie wychodziły na ulicę, lecz na wąwóz, ciągnący się z drugiej strony. Pokój, położony na trzeciem piętrze od frontu, od strony wąwozu, znajdował się na ósmem piętrze. Dawny wąwóz zamieniony był teraz w piękny ogród publiczny. Ulica była wązka i niezbyt czysto utrzymana, a dom miał pozór zaniedbany i smutny. Cała ta część miasta mniej więcej tak samo wyglądała, aż do zamku Edymburg, jednej z czterech fortec Szkocyi, którą traktat Zjednoczonych Królestw Wielkiej Brytanii obowiązuje do ciągłego stanu zbrojnego.

Nazajutrz o ósmej rano pan Antifer, Zambuco i Julian zatrzymali się przed domem, w którym mieszkał Tyrkomel.

Tyrkomel pozostał w hotelu i zabawiał się wyglądaniem przez okno, z którego widać było pomnik Walter-Scotta.

Sauk jak zwykle wywierał gniew swój na Ben-Omarze.

– Ty winien jesteś temu, że nie poszedłem razem z Antiferem! wołał, wywracając meble. Ty mi za to zapłacisz!

– Ależ ekscelencyo, czyniłem co tylko było w jej mojej mocy…

– Nie, nie uczyniłeś nic! Powinieneś był powiedzieć temu niegodziwemu Antiferowi, że twoja nieobecność jest koniecznie potrzebna. W takim razie, chociaż ty byłbyś z nimi poszedł i może dowiedziałbyś się, gdzie znajduje się owa wysepka!… Niech cię prorok Mahomet zgubi! Przez ciebie spełzły na niczem moje projekty w Maskacie i w Ma-Jumba i spełzną również i tutaj…

– E,kscelencyo, proszę was…

– Jeżeli mi się i teraz nie uda, przysięgam ci, że zapłacisz mi za to własną skórą!

Sauk hałasował i krzyczał tak głośno, że Trégomain, siedząc w sąsiednim pokoju, zwrócił na to uwagę. Szczęściem, że kłótnia toczyła się w niezrozumiałym dla Trégomain języku, w przeciwnym bowiem razie byłby się Sauk zdradził ze wszystkiem i Trégomain byłby się dowiedział, jaki to ptaszek ukrywa się pod nazwiskiem Nazima.

Lecz choć Trégomain słów nie rozumiał, niemniej był zdziwiony wybuchami gniewu Nazima, który się tak unosił wobec swego pryncypała.

Tymczasem pan Antifer, Zambuco i Julian weszli na trzecie piętro po niewygodnych i prostopadłych stołach, gdzie ujrzeli napis: Wielebny Tyrkomel.

Pan Antifer odetchnął z zadowoleniem i zastukał do drzwi. Z początku nikt się nie odzywał, dopiero po powtórnem zastukaniu, otworzyło się okienko we drzwiach i w nim ukazała się głowa pana Tyrkomel.

– Czego chcecie? zapytał niechętnie.

– Prosimy o kilka chwil rozmowy, odpowiedział po angielsku Julian.

– W jakim interesie?

– W interesie bardzo ważnym.

– Ja nie mam żadnych interesów.

– Czy on otworzy wreszcie! zawołał pan Antifer zniecierpliwiony do najwyższego stopnia.

Ale gdy Tyrkomel usłyszał ten wykrzyknik, zapytał najczystszą francuzczyzną:

– Panowie jesteście Francuzami?

– Tak, Francuzami, odpowiedział Julian.

I myśląc, że ułatwi sobie wstęp do mieszkania Tyrkomela, dodał:

– Byliśmy obecni wczoraj na pańskiem kazaniu.

– Czy macie zamiar postępować podług zasad, jakie wczoraj wygłaszałem?

– Być może!

– Eh! prędzej on przejmie się naszemi zasadami, mruknął pan Antifer. A jeśli zechce nam odstąpić część swego spadku, nie będziemy się temu sprzeciwiali.

– W tej chwili drzwi się otworzyły i podróżni nasi znaleźli się w obecności pana Tyrkomel.

Pokój, do którego weszli, umeblowany był bardzo ubogo. W kącie stało żelazne łóżko, zasłane siennikiem i kołdrą, po drugiej stronie stół i kilka prostych stołków do siadania. Szafa i półka, zapełniona książkami i papierami, uzupełniały umeblowanie. Ściany były pobielone wapnem, okna nie miały firanek.

Tyrkomel ubrany był zupełnie czarno i więcej niż skromnie, a ubóstwo, wyzierające z każdego kąta, było najlepszym dowodem, że miliony przydałyby się tu bardzo.

Pan Antifer spojrzał na bankiera, nie wiedział bowiem od czego ma zacząć rozmowę. Ponieważ Tyrkomel mówił po francusku, pośrednictwo Juliana stało się zbytecznem. Julian był z tego bardzo zadowolony, gdyż mógł z całą uwagą przysłuchiwać się rozmowie, a raczej walce, z której nie można było przewidzieć, kto wyjdzie zwycięsko?

Pan Antifer, powiadomiony przez Juliana o zasadach i pojęciach pana Tyrkomel, postanowił działać ostrożnie, aby wydostać od niego list Kamylk-Paszy. Ale czy porywczy bohater nasz zdoła zapanować nad sobą do tego stopnia, aby mógł rozmawiać chłodno ze swoim przeciwnikiem?

Tyrkomel, nie mogąc się doczekać rozpoczęcia rozmowy, i sądząc, że przybyli chcą się przychylić do jego zasad, stanął naprzeciw nich w postawie kaznodziejskiej i tak mówić począł:

ant67.jpg (169972 bytes)

– Dziękuję Bogu, że mi dał taki dar przekonywającej wymowy, iż zdołałem was zachęcić do wyrzeczenia się bogactw. To też skoro zniszczycie skarby, które posiadacie…

„Nie posiadamy ich jeszcze!” miał ochotę zawołać pan Antifer.

– Staniecie się przykładem, godnym naśladowania dla innych, ciągnął dalej Tyrkomel.

Pan Antifer przestraszył się, sądząc że Tyrkomel rozpocznie znów równie długie jak wczorajsze przemówienie.

W tej chwili Tyrkomel, chcąc nowoprzybyłych zapisać w poczet wyznawców swych zasad zapytał ich o nazwiska.

Pan Antifer z pośpiechem przedstawił siebie i swoich towarzyszy, a gdy Tyrkomel zapytał jeszcze, czy przynoszą w ofierze swoje majątki, może milionowe, pan Antifer rzekł:

– W istocie chodzi tu o miliony. Jeśli się panu podoba, możesz zniweczyć część przypadającą na ciebie, ale co do nas, to rzecz inna…

Mówiąc to, dzielny ten człowiek popełnił widać błąd wielki, bo naraz twarz pana Tyrkomel zmieniła się, czoło zmarszczyło się groźnie.

– O cóż więc panom chodzi? zapytał, cofając się krokiem w tył.

– O co nam chodzi? podchwycił pan Antifer. Julianie! wytłómacz to jasno temu panu, bo ja nie umiałbym mówić spokojnie.

Julian opowiedział zatem szczegółowo wyprawę do pierwszej wysepki w zatoce Oman, znalezienie pierwszego dokumentu, bytność u bankiera Zambuco, odkrycie drugiej wysepki i znaleziony tamże adres pana Tyrkomel w Edymburgu.

Tyrkomel słuchał go nieruchomy, jak posąg z marmuru lub z bronzu; ani jeden muskuł nie drgnął mu na twarzy, żaden błysk nie rozjaśnił mu oczu. Gdy Julian skończył swe opowiadanie i zapytał wreszcie:

– Czy pan byłeś w jakich stosunkach z Kamylk-Paszą?

– Nie, odpowiedział Tyrkomel.

– A pański ojciec?

– Być może.

– Jest to odpowiedź zbyt wymijająca, rzekł Julian, spojrzeniem i ruchem ręki uspokajając wuja.

– Nic więcej nie mogę odpowiedzieć, dodał oschle pan Tyrkomel.

– Niech pan nalega z większą usilnością, szepnął bankier.

– O ile tylko będę mógł, szepnął również cicho Julian.

– Czy mogę panu zadać jedno pytanie? dodał, zwracając się do pana Tyrkomel.

– Owszem, ale mnie wolno nie odpowiedzieć na nie.

– Czy pan wie o tem, że ojciec pański był kiedykolwiek w Egipcie?

– Nie, nic o tem nie wiem.

– No, jeżeli nie w Egipcie, to może w Syryi, w mieście Alep?

Nietrzeba zapominać, że w mieście tem Kamylk-Pasza przemieszkiwał dosyć długo, zanim powrocił do Kairu.

Po chwili wahania pan Tyrkomel przyznał, że ojciec jego mieszkał w Alepie, gdzie znał Kamylk-Paszę. Musiał więc ojciec pana Tyrkomela mieć takie same prawa do wdzięczności Kamylk-Paszy, jak Tomasz Antifer i bankier Zambuco.

– Czy ojciec pański otrzymał jaki list od Kamylk-Paszy? pytał dalej Julian.

– Otrzymał.

– A w tym liście była wzmianka o wysepce, na której ukryte są skarby?

– Tak.

– W liście tym była również wymieniona szerokość geograficzna, pod którą należy szukać wysepki?

– Tak, była ta wiadomość.

– A czy w liście nie było objaśnienia, że kiedyś niejaki Antifer w towarzystwie Zambuco, zgłoszą się do pana w tym interesie?

– Owszem, było i to.

– Właśnie pan Antifer i bankier Zambuco stoją tu przed panem i jeżeli pan zechcesz dać im list Kamylk-Paszy, wybiorą się natychmiast w dalszą drogę, aby spełnić wolę Paszy, którego wszyscy trzej jesteście spadkobiercami.

Podczas tej przemowy Juliana, pan Antifer to bladł, to czerwieniał z wielkiego wzruszenia.

– A gdy dostaniecie się, panowie, do miejsca, gdzie ukryte są skarby, co myślicie z niemi zrobić? zapytał Tyrkomel.

– Wykopać je naturalnie! zawołał pan Antifer, nie mogąc już dłużej panować nad sobą.

– No, a potem?

– Podzielić je na trzy równe części.

– A waszym udziałem jakże rozporządzicie?

– Jak nam się podoba, szanowny panie!

– A więc to tak! z nagłym błyskiem w oczach zawołał pan Tyrkomel. Chcecie korzystać z tych bogactw, aby zadowolnić wasze złe skłonności i powiększyć zastęp potępionych?

– Pozwól pan, przerwał bankier Zambuco.

– Nie, nie pozwolę na nic i pytam się was: czy zniszczycie skarb, jeśli takowy dostanie się w wasze ręce?

– Każdy zrobi ze swoim skarbem to, co uzna za właściwe, odpowiedział wymijająco bankier.

– Nie o to tu chodzi! zawołał porywczo pan Antifer. Chciałem się zapytać, czy pan wiesz, jaka jest wartość tego spadku?

– A cóż mnie to obchodzi.

– Wartość tego skarbu jest sto milionów franków; z tego trzecia część, to jest trzydzieści trzy miliony przypadają na pana.

Tyrkomel wzruszył ramionami.

– Czy pan wie, panie Tyrkomel, zaczął pan Antifer, że pan nie może odmówić nam wiadomości, której mu udzielił testator?

– Doprawdy?

– Oprócz tego wiesz pan zapewne, że nie masz tak samo prawa pozostawić odłogiem tych milionów, jakbyś nie miał prawa ich sobie przywłaszczyć.

– Nie zgadzam się z pierwszą częścią pańskiego zdania, gdyż mogę pozostawić te miliony tam, gdzie one się znajdują.

– Czy pan wiesz, że jeżeli trwać będziesz w swym oporze, krzyknął pan Antifer, doprowadzony do najwyższego stopnia rozdraźnienia, możemy go pociągnąć do odpowiedzialności sądowej, jako spadkobiercę mającego najgorsze zamiary? Jako… jako… zbrodniarza…

– Co? zbrodniarza! powtórzył Tyrkomel z hamowanem oburzeniem. Doprawdy moi panowie, śmiałość waszą można tylko porównywać z waszą głupotą! Czy sądzicie, że ja w jednej chwili zaprę się moich przekonań i pozwolę na odkopanie stu milionów, które staną się powodem stu milionów grzechów? Że dam taki zły przykład swoim współwyznawcom? Nie, za nic w świecie tego nie uczynię…

Mówiąc to, Tyrkomel miał postać prawdziwie wspaniałą i natchnioną. Julian spoglądał na niego z podziwieniem, ale pan Antifer był oburzony.

– Odpowiedz pan stanowczo na uczynione sobie zapytanie, krzyknął wreszcie, czy chcesz lub nie chcesz oddać nam list Kamylk-Paszy?

– Nie, nie oddam go.

Pan Antifer oniemiał z gniewu.

– Nie? wyjąkał po chwili.

– Nie.

ant68.jpg (176566 bytes)

– Ach! niegodziwcze! wrzasnął pan Antifer w uniesieniu, ja i tak potrafię ci wydrzyć ten list!

Julian chciał powstrzymać wuja, aby tenże nie posunął się do jakiej ostateczności, ale pan Antifer odepchnął go gwałtownie. Chciał powalić na ziemię Tyrkomela i przetrząsnąć cały ten pokój, półkę i szafę. Co prawda poszukiwania nie byłyby trwały zbyt długo. Ale pan Tyrkomel, jak gdyby odgadł jego myśli, rzekł zwolna i dobitnie.

– Napróżno szukałbyś pan tego listu…

– Dlaczego? zapytał bankier Zambuco.

– Dlatego że ja go już nie mam.

– A cóżeś pan z nim zrobił?

– Spaliłem go.

– Co? rzuciłeś pan ten list w ogień? krzyknął, z rozpaczą pan Antifer. Ach! nędzniku!… Zniszczyć list, który zawierał tajemnicę stu milionów! Tajemnicę, której już nigdy nie będzie można odkryć.

ant69.jpg (176964 bytes)

– Powiedziałem szczerą prawdę, a teraz wychodźcie, panowie! rzekł pan Tyrkomel, wskazując im drzwi.

Pan Antifer był jak nieprzytomny, bankier płakał rzewnie, jak dziecko, któremu odbiorą zabawkę.

Julian musiał ich wyprowadzić obydwóch i czuwać nad nimi, dopóki nie doszli do hotelu.

Poprzednia częśćNastępna cześć