Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

archipelag w płomieniach

(Rozdział X-XII)

 

45 ilustracji L. Benetta

Księgarnia Dra Maksymiljana Bodeka

Lwów 1925

arch_02.jpg (43647 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

 

 

Rozdział X

Na wodach archipelagu.

 

yphanta była korwetą drugiej klasy. Posiadała w swej baterji dwadzieścia dwa działa cztero funtowe, oraz sześć dwunastofuntowych na pokładzie, co dla okrętów tej klasy było wtedy rzadkością. Ostry dziób, zgrabnie zbudowany tylny pokład, jakoteż dobrze obliczona linja zanurzenia pozwalały jej współzawodniczyć z najlepszymi okrętami. Ruchy jej były łagodne i posuwała się lekko. Pod wiatr żeglowała ostro, nie ściągając ani jednego żagla, podobnie jak najlepsze okręty. Jeśli tylko dowódca jej był dzielnym marynarzem, mógł bez obawy płynąć z rozpiętymi żaglami. Podobnie jak fregata, nie obawiała się przewrócenia. Raczej jej maszty zostałyby strzaskane, aniżeliby miała pójść na dno przy rozpiętych żaglach.

Te zalety pozwalały „Syphancie” poruszać się bardzo szybko nawet po najbardziej wzburzonych falach, tem samem zwiększała się i nadzieja dobrego wyniku tej pełnej przygód wyprawy, na którą wysłali ją armatorzy, sprzymierzeni przeciw piratom archipelagu.

„Syphanta” nie była okrętem wojennym, albowiem była własnością ludzi prywatnych a nie jakiegoś uznanego państwa, jednak służba na niej była zorganizowana na sposób wojskowy. Jej oficerowie jakoteż załoga przyniosłaby zaszczyt każdemu statkowi wojennemu jakiegoś państwa. Ruchy statku jakoteż dyscyplina były takie same w czasie podróży jak w czasie pobytu w porcie. Nic można tu było dostrzec niedbałości załogi, jaką się często obserwuje na pospiesznie uzbrajanych statkach, gdzie czynności marynarzy nie są tak ścisłe uregulowane, jak na statkach wojennych.

W spisie załogi „Syphanty” znajdowało się dwustu pięćdziesięciu marynarzy, pochodzących głównie z zachodnich krajów nadmorskich. Byli tam Francuzi, Prowensalczycy, Anglicy, Grecy i Korfijczycy, ludzie obeznani dokładnie z obsługą okrętu a przytem dzielni żołnierze, – jednem słowem – marynarze duszą i ciałem, na których można było w zupełności polegać. Złożyli oni już nieraz tego dowody. Starsi majtkowie i bosmani spełniali godnie rolę pośredników między załogą a korpusem oficerskim, Korpus ten składał się z czterech poruczników, ośmiu chorążych, pochodzących z Korfu, Anglji i Francji, oraz z wice-komendanta, którym był stary wilk morski kapitan Todros. Znał on dokładnie archipelag, którego zakamarki miała korweta przetrząsnąć, oraz wszystkie zatoki każdej, choćby najmniejszej wyspy; nie było ani skrawka lądu, którego położenia nie umiałby określić. Głowa zaś jego była jakby mapa, na której każda głębia była zaznaczona.

Był on Grekiem z Hydry, lat około pięćdziesięciu i służył niegdyś pod rozkazami Canarisa i Tomasisa. Dla komendanta „Syphanty” był on bardzo cennym pomocnikiem.

Pierwszą część swej wyprawy odbyła korweta pod rozkazami kapitana Stradeny wśród bardzo pomyślnych warunków, albowiem udało jej się zniszczyć niejeden statek korsarski i zdobyć obfity łup. W dalszej jednak podróży poniosła korweta dotkliwe straty tak wśród załogi, jak i wśród oficerów.

Dnia 27. lutego stoczyła „Syphanta” niedaleko Lemnos krwawą walkę z całą flotą korsarzy i tem tłumaczy się to, że tak długo nie było od niej wiadomości.

W walce tej oprócz czterdziestu ludzi z załogi padł również kapitan Stradena, trafiony kulą na posterunku.

Dowództwo objął wtedy Kapitan Todros, doprowadził bitwę do zwycięskiego wyniku, poczem udał się do zatoki egińskiej celem poczynienia najkonieczniejszych naprawek kadłuba i żagli.

Ku niemałemu zdziwieniu dowiedziono się tamże, że „Syphanta” została nabytą po bardzo wysokiej cenie przez pewnego bankiera z Raguzy. Pełnomocnik kupującego przybył do Eginy celem załatwienia formalności towarzyszących przepisaniu okrętu na nazwisko nowonabywcy. Wszystko odbyło się w ten sposób, że nikt nie mógł podnieść sprzeciwu i było faktem dokonanym, że korweta nie należała już więcej do związku kupców korfijskich, któremu zawdzięczała swoją dotychczasową rolę. Nawiasem mówiąc, zrobili dawni właściciele znakomity interes przy sprzedaży okrętu.

Jakkolwiek właściciel „Syphanty” się zmienił, to jednak cele korwety pozostały te same. Miała w dalszym ciągu tropić rozbójników morskich, odwozić do ojczyzny odbitych jeńców, i w każdym razie nie prędzej spocząć, aż najgorszy z piratów, krwiożerczy Sacratif zostanie unieszkodliwiony. Po ukończeniu naprawy otrzymał drugi oficer rozkaz krążyć w pobliżu północnej części wyspy Scio, aby zabrać na pokład nowego kapitana, który miał się stać „pierwszym po Bogu” na okręcie.

W tym samym czasie otrzymał Henryk d’Albaret ów lakoniczny list, w którym zawiadomiono go, że w sztabie korwety „Syphanta” jest jedno miejsce wolne.

Jak już wiemy, przyjął on tę propozycję, nie przypuszczając nawet, że zajmie stanowisko komendanta. Dlatego też zastępca komendanta jak również oficerowie i załoga poddali się jego rozkazom, skoro tylko stanął na pokładzie, podczas gdy strzały działowe pozdrowiły sztandar Korfu.

O tem wszystkiem dowiedział się Henryk d’Albaret z ust kapitana Todrosa. Akt, mocą którego został mianowany dowódcą statku, sporządzony był wedle wszelkich wymogów prawa, nikt zatem nie mógł ani przez chwilę wątpić o jego prawomocności. Pozatem kilku oficerów statku znało go już z dawniejszych czasów; wiedzieli, że był on jednym z najmłodszych a zarazem jednym z najzdolniejszych poruczników okrętowych w marynarce francuskiej.

arch_27.jpg (206707 bytes)

Oprócz tego poważali go wszyscy jako uczestnika walki o niepodległość. Przy pierwszym przeglądzie, którego dokonał na pokładzie „Syphanty” powitano go radosnymi okrzykami.

„Oficerowie i żołnierze! przemówił krótko Henryk d’Albaret, wiem jakie zadania ma „Syphanta” przed sobą. Spełnimy je wszystkie z pomocą Bożą! Cześć dawnemu komendantowi Stradenie, który padł zaszczytnie na posterunku. Liczę na was! Liczcie na mnie! – Odejść!…”

Nazajutrz 2. marca wyruszyła korweta wczesnym rankiem, pozostawiając za sobą wyspę Scio, z wznoszącą się na niej górą Eljasza i skierowała się na północ.

Żeglarzowi wystarczy spojrzeć na statek i płynąć na nim przez pół dnia, aby mógł ocenić jego wartość. Dął właśnie rzeźki wiatr z północnego zachodu, a mimo to nie trzeba było skracać żagli. Komendant Henryk d’Albaret miał więc najlepszą sposobność poznać i ocenić zalety korwety.

„Nie ściągnie ona żagli przed żadnym okrętem zjednoczonych flotylli, rzekł doń kapitan Todros, ani też przy najsilniejszym wietrze”.

Zdanie powyższe miało wedle pojęć dzielnego żeglarza następujące znaczenie: po pierwsze, że żaden żaglowiec nie zdoła prześcignąć „Syphanty”, a po drugie, że dzięki silnemu ożaglowaniu i solidnej budowie będzie mogła płynąć z rozpiętymi żaglami w takiej pogodzie, w której każdy inny statek, nie chcąc pójść na dno, musiałby przynajmniej część żagli ściągnąć.

„Syphanta” żeglowała ku północy, mając silny wiatr z prawej strony i minęła wkrótce Metelin lub Lesbos, jedną z największych wysp Archipelagu.

Następnego ranka przepłynęła korweta obok tej wyspy, w pobliżu której w r. 1821. to jest w początkach wojny, odnieśli Grecy zwycięstwo nad flotą ottomańską.

„Brałem udział w tej walce opowiadał kapitan Todros komendantowi d’Albaret Było to w maju. W sześćdziesiąt brygów ścigaliśmy pięć tureckich okrętów linjowych, pięć fregat i cztery korwety, które uciekały do portu Metelin. Okręt o siedemdziesięciu czterech działach oddzielił się od ściganej eskadry, aby sprowadzić pomoc z Konstantynopola. Puściliśmy się jednak za nim i wysadziliśmy go wraz z dziewięćset pięćdziesięciu majtkami w powietrze. Tak, byłem przy tem i sami napalałem worki wypełniono siarką i słomą, któreśmy mu przywiązali do kadłuba. Były to dobre ciepłe koszule, panie komendancie, polecam je panu w razie potrzeby do użytku… panów piratów!”

Warto było słyszeć kapitana Todrosa opowiadającego o swych czynach wojennych w rubaszny sposób majtków, z przedniego kasztelu; to jednak, co drugi oficer „Syphanty” opowiadał, polegało na prawdzie.

Nie bez słusznej przyczyny skierował się Henryk d’Albaret na północ. Na kilka dni przed opuszczeniem Scio zameldowano mu, że w okolicach Lemnos i Samotraki ukazało się kilka podejrzanych okrętów.

Kilku lewantyńskich żeglarzy zostało napadniętych i obrabowanych przy wybrzeżach Turcji europejskiej. Możliwe, że piraci uważali za wskazane cofnąć się bardziej na północ, aby uniknąć pościgu „Syphanty!”

Było to z ich strony sprytnie pomyślane.

Na wodach obok Metelinu nie zauważono nic podejrzanego. Napotkano tylko kilka handlowych statków, które same przyłączyły się do korwety, albowiem czuły się bezpieczniejsze pod jej osłoną.

Przez czternastodniowy okres czasu spełniała „Syphanta” sumiennie swe obowiązki, jakkolwiek zła pogoda w okresie zrównania dnia z nocą dawała się jej dobrze we znaki.

Podczas dwu czy trzech bardzo gwałtownych burz miał nietylko Henryk d’Albaret sposobność poznać dalsze zalety statku i załogi, lecz również i załoga miała okazję poznać bliżej swego komendanta. Nie zadał on kłamu sławie, która otacza francuskich oficerów marynarki, że są zręcznymi żeglarzami w najcięższych nawet warunkach. Czy okaże się zdolnym taktykiem w bitwie morskiej, miała dopiero przyszłość okazać; natomiast nikt nie wątpił, że zachowa się dzielnie w ogniu.

Młody komendant wykazał w najcięższych nawet warunkach, że jest wykształcony zarówno teoretycznie jak i praktycznie. Miał śmiały charakter, silną wolę i zimną krew, gotów był zawsze wszystko przewidzieć i opanować, jednem słowem był on takim, jakim żeglarz być powinien.

W drugiej połowie miesiąca przeszukiwała korweta okolice Lemnos.

Wyspa ta, największa z wysp leżących po tej stronie morza Egejskiego, mierzy na długość piętnaście, na szerokość zaś pięć do sześciu mil. Wojna o niepodległość ominęła tę wyspę, jakoteż obok leżącą Imbro. Natomiast pojawiali się tu często korsarze, którzy ważyli się nawet porywać okręty u wejścia do portu. Korweta zarzuciła w tym przepełnionym porcie kotwicę, aby zakupić świeży prowiant. W owym czasie budowano na Lemnos okręty. Z obawy jednak przed piratami nie wykańczano statków, których budowę rozpoczęto, a gotowe okręty nic wypływały na morze. Stąd to przepełnienie.

Wieści, które tu do uszu Henryka d’Albaret doszły, umacniały go tylko w zamiarze dokonania wyprawy na północ archipelagu. Imię bowiem Sacratifa wspominano bowiem tu nieraz zarówno wobec niego jak i wobec jego oficerów.

„Ach, zawołał kapitan Todros, pragnę gorąco spotkać się z tym łotrem, który wydaje mi się być legendarną postacią. Miałbym w ten sposób przynajmniej dowód, że istnieje on rzeczywiście.

– Czy wątpisz pan w jego istnienie? spytał zaciekawiony Henryk d’Albaret.

– Na honor komendancie, odparł Todros, jeśli pan chcesz bym był szczery, to muszę panu powiedzieć, że wogóle nie wierzę w istnienie owego Sacratifa, a nie znam nikogo, ktoby mógł się pochwalić, że go widział. Może jest to tylko wojenny przydomek, który piraci nadają sobie po kolei. Nie jeden z nich nosił już zapewne to imię; jednak to nic nie szkodzi! Cała rzecz w tem, aby tych łotrzyków powywieszać, a tej przyjemności im chyba nie odmówimy.

– To co pan mówisz, jest bardzo prawdopodobne, odparł Henryk d’Albaret, w ten sposób możnaby wytłumaczyć jego wszędyobecność.

– Ma pan słuszność, panie komendancie, dodał jeden z oficerów. Jeśli Sacratif ukazuje się jak ludzie twierdzą, równocześnie w kilku miejscach, to dowodzi to niezbicie, że imię to nadaje sobie większa ilość korsarzy.

– A czynią to jedynie w tym celu, aby zmylić pościg, zauważył kapitan Todros. Jednak istnieje, powtarzam, niezawodny środek na wygubienie tego imienia. – Wszyscy, którzy to imię noszą, muszą być schwytani i powieszeni… a nawet i ci wszyscy, którzy je niegdyś nosili. W ten sposób prawdziwy Sacratif, o ile wogóle taki istnieje, nie uniknie dobrze zasłużonego stryczka”.

Kapitan Todros miał bezwątpienia słuszność, należało jednak tylko tego zbrodniarza najpierw schwytać.

„Kapitanie Todros, spytał Henryk d’Albaret, czy nie spotkałeś pan w czasie wyprawy „Syphanty” lub przedtem, sakolewy wielkości około stu tonn, zwanej „Karysta?”

– Nigdy, odparł drugi oficer.

– A panowie?” ciągnął dalej komendant, zwracając się do swych oficerów.

Ani jeden z nich nie słyszał nic o sakolewie, jakkolwiek większość z nich pełniła służbę na wodach archipelagu od początku walki o niepodległość.

„Czyż nie słyszeli panowie nigdy o Mikołaju Starkosie, kapitanie owej „Karysty?” spytał z naciskiem Henryk d’Albaret. Imię to było zupełnie nieznane oficerom korwety. Nie było to wcale dziwnem, albowiem chodziło tu tylko o dowódcę zwykłego statku handlowego, które spotyka się setkami w portach Lewantu.

Todros przypominał sobie niejasno, że słyszał o Mikołaju Starkosie, gdy przebywał w porcie Arkadja w Messenji. Imię to miał nosić jeden z tych kapitanów trudniących się kontrabandą, którzy przewożą jeńców kupowanych u władz tureckich do krajów Barbaresków.

„Jednak to nie może być ten Starkos, o którym pan mówisz, dodał. Ten był bowiem, wedle słów pańskich dowódcą sakolewy, a sakolewa nie nadaje się do przewożenia jeńców.

– Oczywista że nie!” odrzekł Henryk d’Albaret i dał narazie spokój wypytywaniu.

To ciągłe zajmowanie się Mikołajem Starkosem pochodziło stąd, że myśli jego krążyły uporczywie około tajemniczego zniknięcia Hadżine Elizundo i Androniki, a te dwa imiona łączyły się ciągle ze sobą w jego wspomnieniach.

25. marca znajdowała się „Syphanta” na wysokości wyspy Samotrake, w odległości sześćdziesięciu mil na północ od Scio. Gdy weźmiemy pod uwagę ilość czasu zużytego na przebycie tej drogi, spostrzeżemy, że „Syphanta” przetrząsnęła po drodze zapewne wszystkie kryjówki. O ile zatoka jakaś była za płytka i „Syphanta” nie mogła do niej wpłynąć, wtedy wysyłano łodzie na poszukiwania. Dotychczas jednak wszystkie takie poszukiwania pozostały bez wyniku.

Wyspa Samotrake została podczas wojny straszliwie spustoszona a w owym czasie była jeszcze w mocy Turków. Można się więc było spodziewać, że korsarze będą szukać i zapewne znajdą tu schronienie w licznych zatokach wyspy – ponieważ właściwego portu wyspa nie posiada. Na wyspie wznosi się góra Saoce, wysoka na pięć do sześciu tysięcy stóp. Strażnik, stojący na jej szczycie mógł zawczasu dostrzec i zasygnalizować każdy podejrzany okręt. W ten sposób ostrzeżeni piraci mogli uniknąć, zanim ów okręt się przybliżył. W każdym razie jakieś okręty musiały u brzegów wyspy być ukryte, albowiem „Syphanta” nie napotkała na morzu ani jednego statku.

Henryk d’Albaret wziął teraz kurs na północny zachód, aby dotrzeć do wyspy Thasos, odległej o dwadzieścia mil od Samotraki. Ponieważ wiatr wiał w kierunku przeciwnym, musiała „Syphanta” lawirować pod wiatr; wkrótce jednak zasłonił ją ląd i korweta wpłynęła na spokojniejsze wody, gdzie jazda była łatwiejszą i przyjemniejszą.

Jak dziwnie układały się jednak losy wysp archipelagu! Podczas gdy Scio i Samotrake ucierpiały wiele od Turków, udało się wyspom Thasos, Lemnos i Imbro uniknąć tego smutnego losu. Ludność wyspy Thasos jest pochodzenia greckiego. Panują tu jeszcze prastare zwyczaje. Mężczyźni i kobiety zachowali dawny strój i uczesanie nadające im wdzięk starożytności. Turcy, którym wyspa podlega od piętnastego wieku, mogli więc tu dowoli rabować, nie napotykając na opór. Dziwnym trafem jednak uniknęła wyspa rabunków, jakkolwiek jej bogactwa mogły łatwo wzbudzić pożądanie u tych bezecnych barbarzyńców.

Gdyby nie przybycie „Syphanty”, wyspa Thasos doświadczyłaby była jednak, prędzej czy później, całej grozy rabunku.

W dniu 2. kwietnia mianowicie zagrażało wyspie niebezpieczeństwo, albowiem korsarze zamierzali wylądować w północnym porcie wyspy, dziś Port Pyrgo zwanym. Przybyli oni na pięciu lub sześciu mistikach1 i djermach, którym towarzyszyła brygantyna uzbrojona w dwanaście dział. Ten napad bandytów na ludność nienawykłą do wojny musiałby się był zakończyć najokropniejszą rzezią, albowiem wyspa nic posiadała, nigdzie dostatecznych sił zbrojnych, któreby mogły stawić opór korsarzom.

W samą więc porę przybyła korweta do portu. Statki korsarskie, zawiadomione o niebezpieczeństwie sygnałem wywieszonym na wielkim maszcie brygu, ustawiły się w ordynku bojowym, co wskazywało na niebywałą u korsarzy odwagę.

„Czyżby odważyli się na przypuszczenie ataku? zawołał kapitan Todros, który stał na mostku kapitańskim obok komendanta.

– Nie wiadomo, czy chcą atakować czy jedynie bronić się, odparł Henryk d’Albaret, zdziwiony zachowaniem się piratów.

– Do djabła, spodziewałem się raczej ujrzeć tych łotrów umykających z rozpiętymi żaglami.

– Przeciwnie, kapitanie Todros, niech stawiają opór… lub jeszcze lepiej niech nas zaatakują! Gdyby rzucili się. do ucieczki, udałoby się może niektórym z nich umknąć. Zakomenderuj pan: „Gotujcie się do walki!”

arch_28.jpg (237325 bytes)

Rozkaz komendanta został natychmiast spełniony. Działa otrzymały amunicję, przygotowano lonty, tak, że obsługa mogła je wygodnie użyć. Na pokładzie gotowano się do walki i rozdzielono broń, muszkiety, pistolety, szable i haki2. Majtkowie byli gotowi spełnić swój obowiązek zarówno podczas walki, jak i podczas ścigania uciekających. Wszystko wykonano szybko i sprawnie jak na prawdziwym okręcie wojennym.

Tymczasem korweta zbliżała się do flotylli, gotowa zarówno do ataku, jak i do obrony. Komendant zamierzał ruszyć wprost na brygantynę, dać ognia z wszystkich dział jednego boku i unieszkodliwszy ją w ten sposób, wedrzeć się na pokład.

W każdym razie było możliwem, że piraci gotując się do walki, myśleli równocześnie o ucieczce. Zaskoczeni niespodzianie przez korwetę, która opanowała wejście do portu, nie mogli już umknąć i nie pozostawało im nic innego jak zdobyć siłą wolny przejazd.

Ogień rozpoczęła brygantyna. Strzały jej miały na celu pozbawić „Syphantę” jednego z masztów. O ileby się jej to udało, położenie korsarzy poprawiłoby się, albowiem mogli mieć nadzieję umknięcia przed niebezpiecznym przeciwnikiem.

Kule przeleciawszy w wysokości siedmiu lub ośmiu stóp nad pokładem „Syphanty”, rozdarły kilka lin i szkot oraz pogruchotały kilka mniejszych reji. Strzaskały również kilka zapasowych części i zraniły lekko czterech marynarzy. Na ogół uszkodzenia okrętu były nieznaczne.

Henryk d’Albaret, nie zaraz odpowiedział strzałami. Żeglował dalej i dał ognia z dział prawego boku dopiero wtedy, gdy dym poprzednich strzałów się rozwiał.

Komendant brygantyny wykonał, korzystając z wiatru – obrót tak szczęśliwie, że tylko dwie lub trzy kule trafiły kadłub powyżej lin j i zanurzenia. W ten sposób mimo zabicia kilku ludzi z załogi mogła brygantyna jeszcze dalej walczyć.

Pociski korwety, które chybiły, nie poszły jednak całkiem na marne. Brygantyna wykonując obrót, odsłoniła mistykę, która otrzymała większą część kul w lewy bok kadłuba, tak, że woda zaczęła się wdzierać do wnętrza.

„No, o ile nie brygantyna to przynajmniej jej towarzyszka dostała porcję żelaznych fasoli w żołądek, zawołał jeden z majtków, stojących na przednim kasztelu „Syphanty”.

arch_29.jpg (217521 bytes)

– Zakładam się o moją porcję wina, że zatonie w przeciągu pięciu minut!

– W przeciągu trzech!

– Zakład stoi, chcę tylko aby mi twoje wino tak łatwo przez gardło przeszło, jak do jej wnętrza wpływa woda przez dziury!

Tonie!… Tonie!…

– Zanurzyła się już po burty… wnet zniknie zupełnie.

– A te łotry tam skaczą w wodę i ratują się pływaniem…

– Podoba im się widocznie bardziej śmierć na stryczku aniżeli utonięcie. Nie będziemy im w tem przeszkadzali!”

Mistyka pogrążyła się rzeczywiście w fale. Zanim jednak woda dosięgła burty, skoczyła załoga w nurty, usiłując dopłynąć do innych statków flotylli.

Ludzie na tamtych statkach mieli jednak coś lepszego do roboty, jak zajmować się ratowaniem rozbitków z mistyki. Myśleli jedynie o ucieczce. Nieszczęśliwi znaleźli więc śmierć w falach, a nikt nie rzucił im nawet liny, by ich na pokład wyciągnąć.

Druga salwa „Syphanty” dosięgła jedną z djerm, ustawioną bokiem do niej i uczyniła ją zupełnie niezdolną do walki; nie trzeba sobie było nawet zadawać trudu, by ją całkowicie zniszczyć. Wkrótce znikła djerma w płomieniach pożaru, który wznieciły ogniste kule rzucone na jej pokład.

Inne małe statki, widząc obrót jaki walka przybrała, zrozumiały, że nie ostoją się pod ogniem ciężkich dział. Nawet ucieczka nie miała widoków powodzenia ze względu na wielką szybkość „Syphanty”.

Kapitan brygantyny uczynił więc to, co mu jedynie do uczynienia zostało, jeśli chciał uratować załogę. Dał sygnał i w przeciągu kilku minut wszyscy piraci schronili się na pokład brygantyny. Opuszczone statki podpalili i wysadzili w powietrze.

Załoga brygantyny wzmocniona teraz około setką ludzi, mogła łatwo stawić czoło napadowi nieprzyjaciela, o ileby się jej nie dało umknąć.

Jakkolwiek korsarze byli teraz liczebnie równi załodze korwety, to jednak ucieczka byłaby dla nich jeszcze najlepszem wyjściem. Nie wahali się też długo a korzystając z większej szybkości swego statku, postanowili umknąć na wybrzeża Turcji. Kapitan ich mógłby tam ukryć statek tak dobrze w skałach nadbrzeżnych, że korweta nie znalazłaby go i nie mogłaby go ścigać.

Wiatr wzmógł się, znacznie. Mimo to brygantyna rozpięła wszystkie żagle i nie zważając na możliwość złamania się masztów poczęła się oddalać od Syphanty”.

„Ładnie umyka, zawołał kapitan Todros, byłoby to jednak bardzo dziwne, gdyby jej nogi okazały się dłuższe od nóg korwety!”

Zwrócił się następnie do komendanta, oczekując rozkazu.

W tej jednak chwili uwaga Henryka d’Albaret była zajęta czemś innem. Nie patrzył zupełnie na brygantynę. Obserwował przez lunetę lekki statek, który rzucił się właśnie do spiesznej ucieczki z portu Thasos.

Była to sakolewa. Pędzona północno-zachodnim wiatrem, który pozwolił jej na rozpięcie wszystkich żagli, wpłynęła poprzednio z południowej strony do portu.

Henryk d’Albaret, popatrzywszy przez chwilę bystro w jej kierunku, odjął gwałtownie lunetę od oka.

„Karysta!” zawołał.

– Jakto, czyżby to była ta sakolewa, o którejśmy mówili’? spytał kapitan Todros.

– „Ta sama; dałbym dużo za to, by ją doścignąć…”

Henryk d’Albaret nie dokończył zdania. Nie mógł się ani chwili wahać w wyborze między brygantyną, na której znajdowała się liczna załoga korsarska, a „Karystą”, którą w każdym razie dowodził Mikołaj Starkos. Mógł był oczywiście zaprzestać pościgu brygantyny i zabiegłszy drogę sakolewie, zaatakować ją i zdobyć. Byłby jednak wtedy poświęcił interes ogółu dla sprawy prywatnej, tego nie było mu wolno uczynić. Obowiązek nakazywał puścić się bezzwłocznie w pogoń za brygantyną i zniszczyć ją. Zdecydował się też natychmiast. Po raz ostatni spojrzał w kierunku „Karysty”, która zmykała co sił i wydał następnie potrzebne rozkazy, aby ścigać okręt korsarski, który umykał w przeciwną stronę.

Z rozpiętymi żaglami puściła się „Syphanta” w pogoń za brygantyną. Równocześnie wycelowano działa, a ponieważ odległość między obydwoma statkami nie przenosiła pół mili, przeto działa poczęły otwierać swe spiżowe paszcze i przemawiać słowami, które były nie w smak brygantynie. Skręciła więc o dwie ćwierci i próbowała w tym kierunku oddalić się od przeciwnika.

Zawiodła się jednak. Sternik korwety skręcił ster i „Syphanta” zmieniła również kurs.

Pościg trwał już blisko godzinę. Piraci byli coraz bliżej i nie ulegało wątpliwości, że jeszcze przed północą zostaną dopędzeni. Walka jednak, jaką oba statki stoczyć miały, zakończyła się całkiem inaczej.

Jedna z kul wystrzelonych z dział „Syphanty”, strzaskała fokmaszt brygantyny. Statek zdany więc był na łaskę wiatru, a korweta brasując3 tylko żagle znalazła się po upływie kwadransa naprzeciw statku korsarskiego.

Głuchy grzmot dział potoczył się po wodzie. „Syphanta” dała ognia z całej baterji z odległości około stu sążni. Ten grad żelaza poderwał wprost brygantynę w górę. Nie zatonęła ona jednak, albowiem trafiona została powyżej linji zanurzenia.

Kapitan brygantyny, której załogę ostatnia salwa zdziesiątkowała, widział jasno, że nie może się dłużej bronić; wywiesił więc białą flagę. Łodzie korwety przybiły niebawem do brygantyny i zabrały pozostałą przy życiu załogę. Następnie podpalono statek.

Gdy ogień doszedł do linji zanurzenia statek zatonął bez szmeru.

„Syphanta’ dokonała w ten sposób dobrej i pożytecznej rzeczy. Kim był dowódca owej flotylli, jak się nazywał, skąd pochodził i czem się przedtem zajmował, nie dowiedziano się nigdy, milczał bowiem uporczywie na wszelkie zadawane mu pytania. Również i jego ludzie zacięli się w milczeniu. Być może, że nie wiedzieli nawet nic o dotychczasowych zajęciach tego, który nimi dowodził. Nie ulegało jednak wątpliwości, że byli korsarzami, więc też postąpiono z nimi jak należało.

Pojawienie się i zniknięcie sakolewy wzbudziło dziwne myśli w Henryku d’Albaret. Statek ten, ze względu na dziwne okoliczności, wśród jakich opuścił port Thasos, był mu jeszcze bardziej podejrzany; wykorzystał bowiem toczącą się walkę i umknął. Widocznie obawiał się zetknięcia z „Syphantą” przez którą mógł być łatwo poznany. Uczciwy okręt byłby pozostał spokojnie w porcie, tem bardziej, że piraci stamtąd uciekali. „Karysta” natomiast, nie bacząc na możliwość dostania się w łapy rozbójników, podniosła spiesznie kotwicę i wypłynęła na pełne morze. Nie mogła była bardziej dwuznacznie postąpić i należało przypuszczać, że łączyły ją z korsarzami jakieś tajemne węzły. Komendant Henryk d’Albaret nie zdziwiłby się nawet, gdyby w Mikołaju Starkosie odkrył wspólnika piratów. W tej jednak chwili mógł się spodziewać, że tylko szczęśliwy traf zdoła go na ślad „Karysty” naprowadzić. Noc zapadła i „Syphanta” która skierowała się bardziej na południe, straciła nadzieję spotkania sakolewy. Henryk d’Albaret żałował bardzo, że nie skorzystał z nadarzającej się sposobności schwytania Mikołaja Starkosa; musiał się jednak pogodzić z losem, i pocieszyć się tem, że wypełnił obowiązek. Wynikiem walki pod Thasos było zniszczenie pięciu korsarskich statków, przyczem korweta poniosła tylko nieznaczne straty. W ten sposób zapewniono północnej części archipelagu – na pewien czas przynajmniej – spokój i bezpieczeństwo.

 

Rozdział XI

Sygnały bez odpowiedzi.

 

o bitwie pod Thasos krążyła „Syphanta” przez ośm dni po wodach zatoki Contessa, przeszukawszy uprzednio wszystkie zatoki wybrzeża Turcji od Cavale aż do Orphany. Następnie pożeglowała od przylądka Doprano aż do przylądka Paliuri, minąwszy przytem zatoki Monte Santo i Cassandra; w ciągu dnia 15. kwietnia znikły z widoku szczyty góry Athos, z których najwyższy wznosi się na dwa tysiące metrów nad poziom morza.

Podczas tej podróży nie napotkano żadnego podejrzanego statku. Widywano wprawdzie kilkakrotnie flotylle tureckie; „Syphanta” jednak, żeglująca pod korfijską flagą nie miała potrzeby porozumiewać się z temi statkami. Jej komendant wolałby pozdrowić Turków raczej strzałami armatnimi, niż uchyleniem kapelusza.

W tych okolicznościach otrzymał Henryk d’Albaret w dniu 26. kwietnia wiadomość o bardzo ważnem zdarzeniu. Państwa sprzymierzone postanowiły mianowicie, że należy zatrzymywać wszelkie statki wiozące pomoc Ibrahimowi. Rosja wypowiedziała nawet otwarcie wojną sułtanowi. Położenie Grecji poprawiło się więc znacznie i kraj cały zbliżał się, jakkolwiek powoli, do chwili, w której odzyska niepodległość.

Dnia 30. kwietnia dotarła korweta w głąb zatoki salonickiej. W ten sposób osiągnęła najbardziej na północ położony punkt, do którego miała dotrzeć. Tu nadarzyła się sposobność zapolowania na kilka stateczków, których jedynym ratunkiem mogła być ucieczka na brzeg. O ile więc załoga tych statków zdołała się częściowo uratować, to jednak statki zostały w przeważnej części zniszczone.

„Syphanta” zwróciła się teraz znów na południe, z zamiarem dokładnego przeszukania południowych wybrzeży zatoki salonickiej. Widocznie jednak dotarła tam wieść o jej przybyciu, albowiem nie napotkano ani jednego korsarza, któregoby można było powiesić.

Na pokładzie korwety wydarzył się tymczasem dziwny i niewytłumaczony wypadek.

Dnia 10. maja, około godziny siódmej wieczór, Henryk d’Albaret wszedłszy do swej kajuty, która zajmowała cały tylny pokład „Syphanty”, spostrzegł leżący na stole list. Wziął go do ręki, podszedł do lampy, kołyszącej się u sufitu i odczytał adres, który brzmiał następująco:

Do kapitana Henryka d’Albaret, komendanta korwety „Syphanta”, znajdującej się obecnie w podróży”.

arch_30.jpg (224748 bytes)

Henrykowi d’Albaret wydawało się, że charakter pisma jest mu znany. Był on zupełnie podobny do charakteru pisma, doręczonego mu na wyspie Scio, a które wzywało go do zajęcia opróżnionego na korwecie miejsca.

List, który trzymał w ręku, a który znalazł się tu w tak dziwny sposób – o tem aby go poczta doręczyła nie mogło być mowy – miał treść następującą:

Jeśli komendant Henryk d’Albaret może i zechce swą jazdą tak pokierować, aby w pierwszym tygodniu września znalazł się na wodach opływających wyspę Scarpanto, to przysłuży się dobru ogólnemu i powierzonemu sobie zadaniu”.

List ten, podobnie jak doręczony mu na Scio, nie zawierał ani daty ani podpisu. Porównawszy oba listy, utwierdził się Henryk d’Albaret w przekonaniu, że pisała je jedna i ta sama ręka.

Jak miał to sobie wytłumaczyć? Pierwszy list otrzymał w zwyczajny sposób pocztą; ten drugi mógł się tu dostać jedynie za pośrednictwem osoby znajdującej się na pokładzie. Osoba ta musiała mieć ten list przy sobie już od początku podróży, lub też dostała go podczas jednego z ostatnich postojów „Syphanty”. Gdy komendant opuszczał przed godziną kajutę, aby udać się na pokład i wydać rozkazy na noc, listu nie było jeszcze na stole. List ten musiano zatem conajwyżej przed godziną położyć na stole.

Henryk d’Albaret zadzwonił.

Zjawił się bosman.

„Czy wchodził ktoś do mej kajuty podczas gdy ja byłem na pokładzie? spytał Henryk d’Albaret.

– Nikt, panie komendancie, odparł majtek.

– Nikt?… Czy mógł tutaj ktoś wejść, niezauważony przez ciebie?

– Nie, panie komendancie. Nie spuszczałem drzwi ani na chwilę z oka.

– Dobrze”.

Bosman odszedł zasalutowawszy.

„I mnie również wydaje się, rzekł Henryk d’Albaret do siebie, że niemożliwem jest, aby ktoś z załogi mógł tu niespostrzeżony wejść. Mogło się jednak zdarzyć, że ktoś korzystając z ciemności, wspiął się po balustradzie i wszedł tu przez okno”.

Henryk d’Albaret zbadał więc okna podobne do otworów strzelniczych, które wychodziły na tylny pokład korwety. Okna te jednak jak i okna jego sypialni były zamknięte od wewnątrz. Niemożliwem więc było, aby ktoś wszedł tą drogą do kajuty.

Wypadek ten nie zaniepokoił wcale Henryka d’Albaret. Był on dlań tylko niespodzianką, która podnieciła jego ciekawość, zwyczajną wobec takich zagadkowych zdarzeń.

Pewnem było tylko, że ten anonimowy list dostał się do rąk właściwego adresata, którym był nikt inny jak dowódca „Syphanty”.

Po namyśle postanowił Henryk d’Albaret nie wspominać nikomu o tej całej historji. Nie powiedział o niej nawet swemu drugiemu oficerowi. Jakąż byłby bowiem odniósł z tego korzyść? Tajemniczy nadawca listu nic zostałby przecież przez to odkryty.

Komendant zastanowił się teraz, czy ma spełnić życzenie, wyrażone w liście.

„Oczywista, rzekł do siebie. Ten, który posłał mi pierwszy list nie oszukał mnie przecież, donosząc mi, że w sztabie „Syphanty” jest wolne miejsce. Dlaczegóż miałby mnie więc teraz za drugim razem zwodzić, każąc mi w pierwszym tygodniu września podążyć na wyspę Scarpanto. Jeśli daje mi polecenie, to dzieje się to widocznie dla dobra powierzonej mi sprawy. Tak więc zmienię plan podróży i znajdę się w oznaczonym czasie tam, gdzie mnie widocznie oczekują”.

Henryk d’Albaret schował troskliwie list, w którym udzielono mu nowych instrukcji; następnie rozłożył na stole mapy morza i począł opracowywać nowy plan wypraw, aby spędzić pożytecznie te cztery miesiące, które jeszcze do końca sierpnia pozostawały.

Wyspa Scarpanto leży na południowym wschodzie, na drugim końcu archipelagu, a więc w odległości kilkuset mil liczonych w linji prostej. Korweta będzie więc miała dość sposobności na przeszukanie wybrzeży Morei, na których rozbójnicy morscy łatwo się mogą ukryć, jakoteż całej grupy Cyklad, rozsianych na morzu od zatoki Egińskiej aż do Krety.

Plan wyprawy nakreślony poprzednio przez Henryka d’Albaret nie uległ więc wielkiej zmianie przez to, że korweta miała się w oznaczonym czasie znaleść w pobliżu wyspy Scarpanto. Mógł więc wykonać polecenie zawarte w liście, nic skreślając ani jednego ważnego punktu ze swego pierwotnego programu.

W dniu 20. maja pożeglowała więc „Syphanta” dalej, aby przeszukawszy pobieżnie małe wyspy Pelerissa, Peperi, Sarakino i Skantxura, zbadać szczegółowo wyspę Scyros na północ od Negropontu4.

Scyros jest najznaczniejszą z owych dziewięciu wysp, które w starożytności uważano za kolebkę dziewięciu muz. W jej obszernym porcie Św. Jerzego, mogła się korweta zaopatrzyć łatwo w świeże środki żywności, owce, kuropatwy, pszenicę i jęczmień, jakoteż zabrać dostateczny zapas świetnego wina, które ten kraj w obfitości wytwarza. Wyspa ta, która odegrała ważną rolę w napół mitologicznych dziejach wolny trojańskiej, której bohaterami byli Lykomedes, Achilles i Ulysses, miała niebawem jako część eparchji Euboei stać się częścią nowego królestwa Greckiego.

Ponieważ brzegi Scyros są poprzerywane licznemi zatokami, w których korsarze mogą się łatwo ukryć, przeto Henryk d’Albaret kazał je dokładnie przeszukać. Podczas gdy korweta zatrzymała się w oddaleniu kilkuset sążni, łodzie przetrząsały dokładnie każdy zakamarek wybrzeża.

Również i to poszukiwania nic dały wyniku, kryjówki były puste. Od władz miejscowych dowiedział się komendant tylko tyle, że przed blisko czterema miesiącami statek żeglujący pod korsarską banderą napadł w bliskości wyspy na kilka statków handlowych i zniszczył je po obrabowaniu. Ten bezcelny napad przypisywano osławionemu Sacratifowi, nikt jednak nie mógł podać faktów na poparcie tego twierdzenia, i było bowiem nawet problematyczne, czy ten korsarz istniał w rzeczywistości.

Po sześciodniowym pobycie opuściła korweta Scyros. Pod koniec miesiąca zbliżyła się do wyspy Eubea, zwanej również Negroponte i zbadała dokładnie jej wybrzeże na przestrzeni czterdziestu mil.

Jak wiadomo wyspa ta rzuciła się z początkiem roku 1821. – jako jedna z pierwszych – w wir walki; Turcy jednak ufortyfikowawszy cytadele Negropontu i Karystos bronili się w nich z niezwykłym uporem. Gdy następnie otrzymali posiłki w postaci wojsk Jussufa Paszy, spustoszyli całą wyspę ogniem i mieczem. Dopiero w r. 1823. grecki kapitan Diamantis położył kres tym barbarzyństwom. Udało mu się zaskoczyć znienacka żołnierzy tureckich. Jedna część tychże zapłaciła za swe zbrodnie życiem, druga uratowała się ucieczką przez cieśninę morską do Tessalji.

Ostatecznie jednak zwyciężyli Turcy dzięki swej liczebnej przewadze. Po daremnych usiłowaniach pułkownika Fabviera i szefa szwadronu Regnauda de Saint Jean d’Angély w r. 1826, pozostali Turcy panami wyspy.

W tym czasie, gdy „Syphanta” przepływała obok wybrzeży Negropontu, wyspa ta była jeszcze w rękach tureckich. Z pokładu okrętu spoglądał Henryk d’Albaret na ten teren najkrwawszych bojów, w których sam brał zaszczytny udział. Obecnie nie walczono tam już, a po uznaniu nowego królestwa greckiego stała się Eubea z sześciu tysiącami jej mieszkańców prowincją Grecji.

Mimo, że sprawowanie policji morskiej na tych wodach było bardzo niebezpieczne, albowiem sprawowano ją nieraz pod ogniem dział tureckich, to jednak korweta pracowała dalej i udało się jej zniszczyć jeszcze blisko dwadzieścia statków korsarskich, które zapuściły się aż w okolicę Cyklad.

Wyprawa ta zajęła prawie cały czerwiec. Następnie pożeglowała korweta bardziej na południe. Pod koniec miesiąca znalazła się na wysokości Andros. Ta pierwsza wyspa grupy Cyklad, leży blisko południowego końca Eubei. Ludność jej owiana duchem patrjotycznym powstała równocześnie z ludnością Psary przeciw Turkom.

Komendant d’Albaret uważał za stosowne zmienić kurs statku, aby zbliżyć się do wybrzeży Peloponezu; skierował się więc najkrótszą drogą wprost na południowy zachód. Dnia 2. czerwca ujrzano wyspę Zea, w starożytności Cos lub Ceos zwaną, której najwyższe wzniesienie stanowi góra Eljasza.

W porcie wyspy Zea, który jest najlepszym z portów w tych okolicach, pozostała „Syphanta” przez kilka dni. Henryk d’Albaret i jego oficerowie odnaleźli tu wielu Zeotów, którzy byli niegdyś ich towarzyszami broni. Korweta została więc jaknajgościnniej przyjęta. Ponieważ jednak żaden z korsarzy nie miał ochoty pojawić się w którejś z zatok wyspy, przeto „Syphanta” nie zwlekała z wyruszeniem i już 5. lipca przepłynęła obok przylądka Cap Coloma na południu Attyki.

Szybkość podróży zmalała pod koniec tygodnia, albowiem u wejścia do zatoki Egińskiej, która wrzyna się w ląd Grecji aż po Isthmus koryncki, wiatr ustał zupełnie. Smutno zwisały żagle „Syphanty”, która nie mogła się ani o krok naprzód posunąć. Gdyby ją na tych mało uczęszczanych morzach kilkaset łodzi śmiało zaatakowało, z trudnością zaledwie mogłaby się była obronić.

Załoga była też w stałem pogotowiu do odparcia ewentualnego napadu, co jej mogło wyjść tylko na dobre.

Od czasu do czasu ukazywały się rzeczywiście rozmaite łodzie, których zamiary były całkiem jasne; działa i muszkiety załogi trzymały je jednak w przyzwoitej odległości.

arch_31.jpg (204627 bytes)

Około 10. lipca powiał słaby wiatr z północy. Było to bardzo sprzyjającą okolicznością dla „Syphanty”, która mogła teraz minąć w szybkiem tempie przylądek Skyli leżący na krańcu zatoki Nauplja.

Dnia 11. ujrzano Hydrę a dwa dni później Spezzię. Nie potrzeba chyba wspominać, jak wielką rolę odegrali mieszkańcy tych wysp w wojnie o niepodległość. Z początkiem wojny posiadali mieszkańcy Hydry, Spezzji i Isparji ponad trzysta statków handlowych. Przemieniwszy je o tyle, ile to było możliwem, na statki wojenne, wysłali je przeciw flocie ottomańskiej i odnieśli nawet pewne sukcesy. Stąd wywodzą się rodziny Conduriotisów, Tombasisów, Miaulisów, Orlandosów i wielu innych, którzy złożyli na ołtarzu ojczyzny zarówno majątek jak i własną krew. Stąd wyruszyły owe straszne okręty podpalacze5, które stały się postrachem Turków. Mimo licznych wewnętrznych waśni nie postała jeszcze noga najeźdźcy na tych wyspach.

Właśnie w czasie pobytu „Syphanty” poczęły te wyspy wycofywać się z walki, którą obie strony, ze słabnącą już energją prowadziły. Niedaleką już była chwila przyłączenia ich do królestwa Grecji i utworzenia dwóch eparchji6 z okręgów Koryntu i Argolidy.

arch_32.jpg (191007 bytes)

Dnia 20. lipca zarzuciła korweta kotwicę w Hermopolis na wyspie Syra, która jest ojczyzną wiernego Eumeosa, opiewanego przez Homera. W owym czasie służyła ona za miejsce przytułku dla tych wszystkich, których Turcy wygnali z stałego lądu.

Syra, której katolicki biskup znajduje się od najdawniejszych czasów pod protektoratem Francji, dała Henrykowi d’Albaret wszystko, czego potrzebował. W żadnym z portów własnej ojczyzny nie doznałby on lepszego przyjęcia.

Radość z powodu tego nieoczekiwanego przyjęcia została jednali zamącona. Należało bowiem żałować, że „Syphanta” nie przybyła tam trzy dni wcześniej.

Konsul francuski napomknął bowiem w rozmowie z Henrykiem d’Albaret, że jakaś sakolewa, o nazwie „Karysta”, która żeglowała pod grecką banderą, opuściła port najwyżej przed sześćdziesięciu godzinami. Można stąd było więc wnosić, że „Karysta”, która umknęła w czasie walki z korsarzami, skierowała się ku południowej części archipelagu.

„Czy wiadomo panu, dokąd owa sakolewa pożeglowała? spytał żywo Henryk d’Albaret.

– Wnosząc z tego co słyszałem, skierowała się ona ku wyspom leżącym na południowym wschodzie, o ile nawet nie na samą Kretę.

– Czy nie mówiłeś pan wogóle z jej kapitanem? pytał dalej Henryk d’Albaret.

– Nie widziałem go nawet, panie komendancie.

– Nie wiesz pan, czy ów kapitan nazywał się może Mikołaj Starkos?

– Nie wiem.

– Czy nie powziął tu nikt podejrzenia, że sakolewa należy do flotylli korsarskiej, która niepokoi tę część archipelagu?

– Nikt; jeżeli jednak tak jest jak pan mówisz, odparł konsul, to nie należy się dziwić, że udała się ona na Kretę, której pewne porty stoją oddawna otworem dla tych zbrodniarzy”.

Te wiadomości, podobnie jak wszystko, co miało związek ze zniknięciem Hadżine Elizundo, poruszyły nie mało komendanta „Syphanty”. Oczywista, że było to więcej jak nieprzyjemnie przybyć tu w tak krótki czas po odjeździe sakolewy.

Ponieważ jednak sakolewa odpłynęła na południe, a korweta miała wziąć ten sam kurs, przeto zachodziła możliwość spotkania jej jeszcze gdzieś po drodze. Henryk d’Albaret, który pragnął za wszelką cenę stanąć oko w oko z Mikołajem Starkosem, opuścił Syrę wieczorem dnia 21. lipca, korzystając z lekkiej morki, która wedle zapowiedzi barometru miała jeszcze przybrać na sile.

Przez następne dwa tygodnie ścigał Henryk d’Albaret zarówno sakolewę jak i piratów. Wedle jego zdania należało z „Karystą” postąpić tak jak z każdym statkiem korsarskim. Zresztą o ile się nadarzy sposobność, to okaże się już, co z nią należy uczynić.

Początkowo jednak nie udało się korwecie mimo wszelkich usiłowań natrafić na ślad sakolewy. U wyspy Naxos, której wszystkie porty przeszukano, nie zarzuciła ona kotwicy. Nie lepiej poszło między mieliznami i skałami otaczającemi owe wyspy. Prócz tego nie napotkano na żadnych piratów, mimo że okolice te są przez nich bardzo chętnie nawiedzane. Pomiędzy poszczególnemi wyspami grupy Cyklad panuje bowiem ożywiony ruch handlowy a nadzieja obfitego łupu ściąga tu licznie rabusiów morskich.

Również na wyspie Paros, którą oddziela od Naxos cieśnina szeroka na siedem mil morskich, nie dowiedziano się niczego nowego. Mikołaj Starkos nie zawinął ani do portu Parkia, Naussa lub Santa Maria, ani też do Auguli lub Dico. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pożeglowała sakolewa, jak słusznie przypuszczał konsul, na wybrzeże Krety.

W dniu 9. sierpnia zarzuciła „Syphanta” kotwicę w porcie wyspy Milo. Wyspa ta bardzo bogata aż do osiemnastego wieku, zubożała następnie wskutek wybuchów wulkanicznych. Ludność cierpi wskutek niezdrowych wyziewów i liczba jej zmniejsza się dlatego z dnia na dzień.

Również i tu nie dały poszukiwania żadnego wyniku. Nie tylko, że nie spotkano „Karysty”, ale nie nadarzyła się nawet sposobność do schwytania któregoś z korsarzy, którzy pojawiają się w tych okolicach bardzo często. Ta okoliczność naprowadziła na domysł, że łotrom tym musiano zawczasu donieść o bliskiem przybyciu „Syphanty”, tak, że mieli dość czasu do ucieczki. Zbójom grasującym w północnych częściach archipelagu dała się korweta dobrze we znaki, tak że łotrzykowie operujący na morzach południowych woleli uniknąć spotkania z nią.

W każdym razie okolice te były teraz bardzo bezpieczne, tak, że okręty handlowe mogły bez obawy żeglować. Henryk d’Albaret wypytywał dokładnie patronów i kapitanów szebek, senali, polakr, tartan, feluk, karawell i innych statków, które napotykano po drodze. W ich odpowiedziach nie znalazł jednak pożądanych wskazówek.

Tymczasem nadszedł już 14. sierpnia i już tylko kilkanaście dni pozostawało do pierwszego tygodnia września, w którym miano znaleść się w pobliżu wyspy Scarpanto. O ileby „Syphanta” minęła Cyklady, to pozostawałoby jej jeszcze do przepłynięcia siedemdziesiąt do osiemdziesięciu mil w kierunku na południe. Ta część morza zamknięta jest wyspą Kretą, której szczyty okryte wiecznym śniegiem ukazały się już na horyzoncie.

Komendant Henryk d’Albaret postanowił więc skierować się w tę stronę. Z wyspy Krety należało potem pożeglować prosto na wschód, aby się dostać na wyspę Scarpanto.

Z Milo popłynęła „Syphanta” jednak jeszcze na południe do wyspy Santorin i przeszukała najdrobniejsze kryjówki na jej czarnem skalistem wybrzeżu. Podróż w tych okolicach jest bardzo niebezpieczną, albowiem pod wpływem ognia wulkanicznego może się każdej chwili wyłonić nowa skała z dna morskiego. Następnie pożeglowała korweta na Kretę, kierując się górą Idą, obecnie Psilanti zwaną, wysoką na siedem tysięcy stóp. Dzięki temu, że wiatr był pomyślny, żeglowano z rozpiętymi żaglami.

W dniu 15. sierpnia ukazały się na horyzoncie malownicze łańcuchy gór tej największej wyspy archipelagu; ciągną się one od przylądka Spada do przylądka Stavros. Duży występ lądu zasłaniał jeszcze zatokę, nad którą leży Kandja, stolica wyspy.

„Czy zamierzasz pan, panie komendancie, spytał kapitan Todros, zarzucić kotwicę w jednym z portów wyspy?

– Kreta jest jeszcze ciągle w mocy Turków, odparł Henryk d’Albaret, zdaje mi się więc, że nie mamy tam co szukać. Wedle wiadomości, które zebrałem niedawno na Syrze, stali się żołnierze Mustafy po zdobyciu Retimos, mimo chwalebnej obrony Sfakiotów, panami całego kraju.

– Tak, ci górale są dzielnymi ludźmi, rzekł kapitan Todros, i już od samego początku wojny wyrobili sobie szacunek swoją odwagą…

– Tak swoją odwagą… ale również swoją chciwością, odrzekł Henryk d’Albaret.

Los Krety zależał przed dwoma miesiącami jedynie od nich. Wojskom Mustafy groziła już zupełna zagłada. Na rozkaz wodza porzucili jednak żołnierze tureccy szlachetne kamienie, kosztowności, drogocenną broń, słowem wszystko co mieli cenniejszego przy sobie i podczas gdy Sfakioci, zbierając te skarby, rozprószyli się na wsze strony, udało się Turkom przejść przez wąwóz, w którym byliby napewno znaleźli śmierć.

– Tak to bardzo smutne, panie komendancie, jednak na szczęście Kreteńczycy nie są prawdziwymi Grekami”.

Nie należy się dziwić, że drugi oficer „Syphanty” który był czystej krwi Hellenem, wyrażał taką opinję.

W oczach jego Kreteńczycy nie uchodzili za prawdziwych Greków, mimo że nieraz już dali dowody miłości ojczyzny. Nawet przy ostatecznem kształtowaniu się nowego królestwa nie stali się oni Grekami. Podobnie jak wyspa Samos, pozostała Kreta pod władzą Porty; w roku 1832 zmuszony był sułtan odstąpić swe prawa do wyspy Mehmetowi Alemu.

Przy tym stanie rzeczy nie miał komendant Henryk d’Albaret potrzeby zawijać do któregokolwiek z portów wyspy. Kandja była teraz zbrojownią Egipcjan i stąd wysyłał basza swe dzikie hordy na podbój Grecji. Można się było również spodziewać, że w Kanei spotka się bandera korfijska, powiewająca na szczycie masztu „Syphanty”, na rozkaz władz tureckich, z niezbyt przychylnem przyjęciem ze strony mieszkańców.

Komendant Henryk d’Albaret mógł zresztą z góry przypuścić, że ani w Gira-Petra, ani w Suda ani też w Kisamos nie dowie się niczego, coby mu mogło dać sposobność uwieńczenia wyprawy jakimś znaczniejszym sukcesem.

„Wydaje mi się bezcelowem, rzekł do kapitana Todrosa, przeszukiwać północne wybrzeże; należałoby raczej opłynąć wyspę od strony północno-zachodniej, następnie minąć przylądek Spada i krążyć przez kilka dni w okolicy Grabuzy”.

Ten plan był stanowczo lepszy. Na tych bowiem złej sławy zażywających wodach Grabuzy mogła się łatwo nadarzyć sposobność oddania kilku salw na statki korsarskie.

Na taką sposobność czekała już korweta dłużej niż miesiąc.

Pozatem zaś, o ile sakolewa pożeglowała w, rzeczywistości na Kretę, można się było spodziewać, że zawinie do portu Grabuza. Dla komendanta Henryka d’Albaret, był to jeden powód więcej, aby pilnie dozorować i przeszukiwać wszystkie drogi wiodące do tego portu.

W owym czasie można było uważać Grabuzę rzeczywiście za gniazdo rozbójników morskich. Połączonym flotom angielskim i francuskim oraz oddziałowi regularnego wojska greckiego udało się przed siedmioma miesiącami z trudem zaledwie oczyścić te kryjówki z najgorszych elementów.

Najciekawszem przytem było, że same władze wyspy odmówiły podówczas wydania dwunastu piratów, których zażądał komendant angielskiej eskadry. Komendant ów widział się przeto zmuszony rozpocząć ostrzeliwanie cytadeli, spalić kilka statków i wylądować na wyspie, aby zażądać zadośćuczynienia.

Naturalnem więc było przypuszczenie, że po odjeździe sprzymierzonych eskadr, piraci powrócili ochotnie do Grabuzy, gdzie tak niespodziewanie znaleźli sojuszników. Dlatego też postanowił Henryk d’Albaret odbyć drogę do Scarpanto wzdłuż południowego brzegu Krety, aby w ten sposób przepłynąć obok Grabuzy. Wydał więc odnośne rozkazy a kapitan Todros przypilnował ich wypełnienia. Pogoda nic pozostawiała nic do życzenia. W tym łagodnym klimacie zima zaczyna się w grudniu a kończy się już w styczniu. Jakże szczęśliwą jest Kreta, ojczyzna Minosa i starego inżyniera Dedala! Tu również wysyłał Hyppokrates liczne rzesze swych klientowi z Grecji, przez którą wędrował, ucząc sztuki leczenia chorych.

Ustawiwszy żagle jaknajbardziej pod wiatr, lawirowała „Syphanta” w ten sposób, aby opłynąć przylądek Spada w możliwie największej bliskości. Przylądek ten leży na samym końcu cypla oddzielającego zatokę Kanea od zatoki Kisamo. Pod wieczór opłynięto wspomniany cypel, w nocy zaś, która była jedną z owych jasnych nocy Wschodu, minęła korweta najbardziej wysunięty punkt wyspy. Proste przełożenie żagli pod wiatrem wystarczyło, aby korweta skierowała się na południe. Rankiem minęła „Syphanta” Grabuzę w niewielkiej odległości od wejścia do portu.

Obserwowanie wybrzeża między Grabuzą a Kisamo zajęło Henrykowi d’Albaret sześć dni czasu. Liczne statki, feluki lub szebeki, które oddawały się spokojnemu handlowi, wypływały z portu. „Syphanta” zadawała im pytania, jednak odpowiedzi ich nie wzbudzały podejrzeń. Na pytania jednak, czy w Grabuzie nie przebywają jakieś statki korsarskie, otrzymywano wymijające odpowiedzi. Łatwo można było spostrzec, że statki te obawiały się kompromitacji. Henryk d’Albaret nie mógł się nawet dokładnie dowiedzieć, czy sakolewa „Karysta” znajduje się w porcie.

Korweta rozszerzyła pole swych poszukiwań, badając wybrzeże od Grabuzy do przylądka Crio. Korzystając z wiatru, który silny w ciągu dnia, osłabł pod noc, opłynęła ów przylądek i pożeglowała, trzymając się możliwie blisko wybrzeża morza Libijskiego, na którem – z powodu niniejszej ilości półwyspów i cyplów, wcinających się w morze – jest żegluga o wiele łatwiejszą aniżeli na morzu Kreteńskiem, leżącem po drugiej stronie wyspy. Na północy zarysował się na horyzoncie potężny łańcuch gór Asprovuna. Na wschodzie wznosi się poetyczna góra Ida, której śniegi nie topią się nawet pod palącemi promieniami słońca archipelagu.

Nie wpływając do żadnego z małych portów, zatrzymywała się jednak korweta kolejno w oddaleniu może pół mili od Rumeli, Anipoli i Sfakji. Straże na pokładzie nie mogły jednak dostrzec na tych wodach ani jednego statku korsarskiego.

Minąwszy zatokę Massara, opłynęła „Syphanta” w dniu 27. sierpnia przylądek Matala, który jest najbardziej na południe wysuniętą częścią Krety. Szerokość jej w tem miejscu nie przekracza dziesięć do jedenastu mil. Poszukiwania te nie rokowały wielkich nadzieji. W tych bowiem szerokościach morza Libijskiego spotyka się mało statków. Biorą one zwyczajnie kurs bardziej północny lub też kierują się bardziej na południe, zbliżając się do wybrzeży Egiptu. Napotykano jedynie pojedyncze łodzie rybackie, przymocowane do skał, a od czasu do czasu kilka długich bark, naładowanych ślimakami morskimi, które stanowią główny artykuł handlu na tych wyspach.

Gdy zatem korweta nie znalazła nic na części wybrzeża, zakończonej przylądkiem Matala, gdzie liczne wysepki mogą dać łatwo schronienie statkom, to trudno było przypuścić, że poszczęści się jej bardziej na drugiej części południowego wybrzeża. Henryk d’Albaret postanowił przeto popłynąć wprost ku wyspie Scarpanto, choćby nawet miał przybyć tam wcześniej niż należało. Ten zamiar miał jednak wieczorem 29. sierpnia ulec nagłej zmianie.

Była godzina szósta wieczorem. Komendant, kapitan i kilku oficerów stali na tylnym kasztelu i patrzyli w kierunku przylądka Matala. Naraz rozległ się głos strażującego majtka, siedzącego na reji.

arch_33.jpg (240287 bytes)

„Od strony bakbortu widać jakiś statek!”

Lunety skierowały się natychmiast na wskazany punkt, który znajdował się w odległości kilku zaledwie mil od korwety.

„Zaiste, rzekł komendant Henryk d’Albaret, jest to statek, który żegluje tuż przy brzegu…

– I który widać, zna dokładnie drogę, jeśli waży się płynąć tak blisko lądu, dorzucił kapitan Todros.

– Czy wywiesił banderę?

– Nic panie komendancie, odrzekł jeden z oficerów.

– Poleć pan strażującym majtkom zbadać, do jakiej narodowości ów statek należy!”

Rozkaz został wypełniony. W kilka chwil później usłyszano odpowiedź, że ani na końcu gafu ani też u szczytu żagli nie widać żadnej bandery.

Natomiast było jeszcze dość jasno, aby móc rozeznać wielkość i klasę statku.

Był to bryg, którego główny maszt był w dziwny sposób pochylony ku tyłowi. Statek był nadzwyczaj długi, o smukłych linjach, wysokich masztach i daleko wystających rejach. Pojemność jego, o ile to z tej odległości można było ocenić, wynosiła około siedem do ośmiuset tonn. Szybkość jego musiała też być bardzo znaczna. Nie można jednak było, mimo użycia najlepszych szkieł, stwierdzić, czy statek ten był uzbrojony, czy miał działa na pokładzie, czy też otwory strzelnicze, które były może w tej chwili zakryte po bokach.

Odległość brygu od korwety wynosiła w rzeczywistości tylko cztery mile. Zmierzch począł już zapadać ponieważ słońce zachodziło za łańcuchy gór Asprovuna. W bliskości lądu było już nawet dość ciemno.

arch_34.jpg (223433 bytes)

„Dziwny okręt! zauważył kapitan Todros. Wygląda to tak, jakby starał się przemknąć między wyspą Platana a lądem, rzekł jeden z oficerów.

– Tak, czyni on wrażenie okrętu, który żałuje, że się pokazał, zauważył drugi oficer, i stara się za wszelką ceną ukryć!”

Henryk d’Albaret nic rzekł ani słowa, jednak był zapewne tego samego zdania, co jego oficerowie. Ruchy brygu musiały mu się bowiem również wydać podejrzane.

„Kapitanie Todros, rzekł wreszcie, jest rzeczą ważną nie stracić w nocy tego okrętu z oczu. Musimy się starać pozostać na jego śladzie aż do brzasku. Ponieważ jednak zależy nam na tem, by nas nie spostrzeżono, każ pan zgasić wszystkie światła”.

Drugi oficer wydał odpowiednie rozkazy. Obserwowano w dalszym ciągu bryg, o ile na to pozwalały wzniesienia lądu. Gdy jednak noc zapadła, stracono go zupełnie z oczu, a ponieważ płynął bez świateł, nie można było nawet oznaczyć jego położenia.

Z pierwszym zaraz brzaskiem dnia znalazł się Henryk d’Albaret na przedzie korwety, czekając na podniesienie się oparów zalegających powierzchnię morza.

Jednak mgła ustąpiła dopiero około godziny siódmej. Wszystkie lunety skierowały się natychmiast ku wschodowi.

Bryg znajdował się jeszcze ciągle blisko brzegu, na wysokości przylądka Alikaporitha, w oddaleniu około sześciu mil morskich od korwety. Widocznem było, że przez noc się odległość brygu powiększyła i to bez rozpinania dalszych żagli, albowiem podobnie jak przedtem, rozpięte były tylko górne i dolne bram-żagle7 oraz gaf-żagle, podczas gdy wielki żagiel, fok- i kliwer-żagle8 były ciągle zwinięte.

„Okręt, który ma zamiar umykać, nie płynie w ten sposób, zauważył drugi oficer.

– Nic nie szkodzi! odparł komendant. Obowiązek nakazuje nam dowiedzieć się co to za statek. Kapitanie Todros, weź pan kierunek wprost na bryg!”

Na głos gwizdka głównego bosmana zostały rozpięte najwyższe żagle i korweta zyskała znacznie na szybkości.

Brygowi zależało widocznie tylko na utrzymaniu poprzedniej odległości, albowiem rozpiął jedynie fok-żagle. Jasnem było więc, że nie chciał umknąć przed „Syphantą” a tylko starał się nie dozwolić na zbytnie zbliżenie się korwety. Trzymał się przy tem blisko brzegu, płynąc możliwie szybko.

Około godziny dziesiątej rano, zmniejszyła się odległość obydwu statków o dobre cztery mile, czy to dzięki pomyślnemu wiatrowi, czy też z powodu tego, że bryg pozwolił umyślnie na zbliżenie się korwety.

Z pokładu korwety można teraz było wygodnie przyjrzeć się brygowi, który był uzbrojony w dwadzieścia dział. Musiał mieć zapewne międzypokład, jakkolwiek wystawał tylko nieznacznie nad powierzchnię wody.

„Wywiesić flagę!” rozkazał Henryk d’Albaret. Wkrótce zatrzepotała flaga na szczycie gafu. Ula zwrócenia uwagi oddano również strzał z działa.

Znaczyło to, że korweta pragnie dowiedzieć się do jakiej narodowości bryg należy. Sygnały jej pozostały jednak bez odpowiedzi. Bryg nie zmienił ani kierunku ani szybkości. Niebawem jednak wykonał ćwierć obrotu, aby opłynąć zatokę Keraton.

„Ten łotr nie jest zbyt uprzejmy! zauważył jeden z majtków.

– Może jednak sprytny i mądry, usłyszano głos starego marynarza. Jego ukośny maszt główny nadaje mu wygląd człowieka z kapeluszem zasuniętym na ucho, który nie chce go niszczyć przez ustawiczne kłanianie się.”

Korweta dała jeszcze jeden strzał z działa – nadaremnie. Bryg nie wywiesił flagi i płynął spokojnie dalej, nie zważając zupełnie na korwetę.

Teraz rozpoczęły się rzeczywiste wyścigi obydwu statków. „Syphanta” rozpięła wszystkie możliwe żagle na masztach, na bukszczycie9 i na jego przedłużeniu. Bryg jednak uczynił to samo i zachował w ten sposób odległość między statkami.

„Ma on bezwątpienia jakąś maszynę piekielną w swojem wnętrzu! – zawołał stary marynarz.

Niebawem zapanował na korwecie wściekły nastrój, nie tylko wśród załogi ale i wśród oficerów. Szczególnie zaś rozsierdził się niecierpliwy Todros. Na Boga! Dałby chętnie swą rację tytoniu, gdyby mu się udało dogonić ten bryg bez względu na to, do jakiej narodowości należał.

„Syphanta” posiadała na przednim pokładzie bardzo długie działo, które mogło trzydziestofuntową kulę wyrzucać na odległość dwu mil morskich.

Komendant Henryk d’Albaret wydał spokojnym głosem – tak się przynajmniej wydawało – rozkaz ostrego strzelania.

Padł strzał, kula padła jednak po kilku odbiciach się w odległości około dwudziestu sążni od brygu.

Jedyną odpowiedzią brygu było rozpięcie dalszych żagli. W ten sposób odległość obu statków powiększyła się jeszcze.

Było to jednak bardzo poniżającem dla takiego świetnego statku, jakim była „Syphanta”, że musiał zrezygnować z doścignięcia jakoteż z skutecznego ostrzeliwania brygu.

Tymczasem zapadła ponownie noc. Korweta była już prawie na wysokości przylądka Peristera. Wiatr wzmógł się tak znacznie, że musiano skrócić żagle, aby uzyskać na noc dogodną powierzchnię dla parcia wiatru.

Komendant pogodził się z myślą, że o brzasku dnia nie ujrzy już nawet wierzchołków masztów statku, które zakryje przed jego okiem albo wschodni horyzont albo jakiś występ lądu.

Omylił się jednak.

O wschodzie słońca był bryg wciąż jeszcze na widoku, żeglował tak jak przedtem i zachowywał ten sam dystans. Wyglądało to tak, jakby bryg dostosowywał swą szybkość do szybkości korwety.

„Mam uczucie, że holuje on nas na linie, rzekł ktoś na przednim pokładzie!”

Człowiek ten miał zupełną słuszność.

W tej właśnie chwili opływał bryg – który wjechał na wody kanału oddzielającego wyspę Kufonisi od lądu – cypel Kalialithi, zamierzając przedostać się na wschodnie wybrzeże Krety.

Nie można było z góry przypuścić, czy schroni się on do jakiegoś portu, czy zniknie w jakiemś zagłębieniu wąskiego kanału.

Jednak nic podobnego nie nastąpiło. Około godziny siódmej rano skierował się bryg całkiem otwarcie na południowy wschód, a więc na otwarte morze.

„Czyżby zamierzał popłynąć na Scarpanto?” pytał sam siebie zdziwiony Henryk d’Albaret.

Ścigał jednak dalej okręt, mimo że wiatr wzmógł się tak znacznie, że groziło złamanie masztów. Dobro jednak powierzonej mu sprawy, jakoteż honor okrętu nie pozwalały na zaprzestanie pościgu.

Tu w tej części archipelagu, która stała otworem dla wszystkich wiatrów, na bezkresnej płaszczyźnie morza, gdzie grzbiety gór nie przeszkadzały ruchom powietrza, zdawała się „Syphanta” zyskiwać przewagę nad brygiem.

Około godziny pierwszej po południu zmniejszyła się odległość między obydwoma statkami na trzy mile. Również i teraz wystrzelono kilka kul, które jednak nie dosięgły celu i nie wywołały żadnej zmiany w ruchach brygu.

Na horyzoncie poczęły się już wychylać wzgórza Scarpanto z poza małej wysepki Kaso. Ta ostatnia wysepka przyczepiona jest do Scarpanto, podobnie jak Sycylja do Włoch.

Komendant d’Albaret, jego oficerowie i załoga mogli się spodziewać, że zawrą wreszcie znajomość z tym tajemniczym statkiem, który był tak niewychowany, że nie odpowiadał ani na sygnały ani na pociski.

Gdy jednak wiatr osłabł ponownie około godziny piątej wieczór, bryg odzyskał swą pierwotną odległość.

arch_35.jpg (211232 bytes)

„Ach łotr!… Jest chyba z djabłem w zmowie!… Ucieknie nam!” krzyczał kapitan Todros.

Uczyniono to, co każdy doświadczony żeglarz, chcący zwiększyć szybkość statku, byłby uczynił. Zwilżono mianowicie żagle, aby uczynić ich tkaninę gęstszą, rozpięto na wietrze hamaki i t. d. Odniosło to pewien skutek. Około godziny siódmej wieczór, krótko po zachodzie słońca, wynosiła odległość między obydwoma statkami conajwyżej dwie mile morskie.

W tych szerokościach zapada jednak szybko noc. Zmierzch trwa bardzo krótko. Należało więc zwiększyć koniecznie szybkość statku, aby dogonić bryg jeszcze przed zapadnięciem zupełnej ciemności.

W tej samej chwili przepływał bryg między wyspami Kaso-Poulo i Kasos. Wreszcie, gdy skierował się do cieśniny, która oddziela Kasos od Scarpanto, znikł zupełnie.

W pół godziny później znalazła się „Syphanta” w tem samem miejscu, trzymała się jednak zdala od brzegów, by nie stracić wiatru. Było jeszcze na tyle jasno, że musianoby spostrzec statek tej wielkości, nawet na odległość kilku mil morskich.

Po brygu jednak nie pozostało ani śladu.

 

Rozdział XII

Licytacja w Scarpanto.

 

ile Kreta była niegdyś, jak podania głoszą, kolebką bogów, to Scarpanto, dawniej Karpathos zwane, było kolebką Tytanów, tych najśmielszych i najpodstępniejszych przeciwników bogów.

Dzisiejsi piraci, którzy zabijają tylko zwykłych śmiertelników, są niemniej godnymi potomkami tych mitologicznych zbójów, którzy nie wahali się napadać nawet na Olimp.

W owym czasie wybrali zdaje się wszyscy korsarze na swą główną kwaterę tę wyspę, na której urodziło się czterech synów Japeta, wnuków Tytana i Gei.

Scarpanto nadawało się rzeczywiście doskonale na kryjówkę dla piratów archipelagu i dawało im wszelką pomoc, której mogli potrzebować. Odosobniona ta wyspa leży na południowo-wschodnim krańcu tych mórz, w odległości około czterdziestu mil od wyspy Rodos. Szczyty jej wysokich gór widać już zdaleka. Ten mały kawałek lądu, mierzący zaledwie dwadzieścia mil w obwodzie, posiada wiele zatok i przylądków, pomiędzy którymi znajdują się w obfitości skały, podobne do raf skandynawskich. Wyspa ta była dawniej i jest dziś jeszcze postrachem żeglarzy, a okalające ją morze nosi nawet jej nazwę.

Zapuszczanie się w okolice tego morza połączone jest z wielkiem niebezpieczeństwem dla żeglarza nie obznajomionego z temi wodami.

Nie brak natomiast na tej wyspie, która stanowi ostatnią perłę w łańcuchu Sporad, dogodnych portów. Na przestrzeni od przylądków Sidro i Pernisa do przylądków Bonandrea i Andemo na północy leżących rozsiane są licznie miejsca dogodne do lądowania. Do jej czterech portów Agato, Porto di Tristano, Porto Grato i Porto Malo Nato, zawijały niegdyś liczne statki kupieckie. Dziś jednak mało który statek zarzuca w nich kotwicę, albowiem wyspa Rodos skupiła na sobie cały handel tych okolic.

Scarpanto jest wyspą grecką, albo też conajmniej zaludnioną przez ludność greckiego pochodzenia; należy ona jednak do państwa ottomańskiego. Nawet po ostatecznem ukonstytuowaniu się królestwa greckiego pozostała ona w mocy Turków, w której imieniu rządził tam zwykły kadi, który zamieszkiwał ufortyfikowany dom, zbudowany u stóp nowego zamku Arkassy.

W owym czasie napotkanoby na wyspie w wielkiej ilości Turków, których ludność, nie biorąca udziału w walce o niepodległość, nieźle podejmowała. W Scarpanto, które stało się powoli centralnym punktem zbrodniczych transakcji handlowych witano z równem zadowoleniem wojenne statki tureckie jakoteż okręty korsarskie, które wiozły jeńców. Spotykali się tu liczni kupcy zarówno z Małej Azji jak i z wybrzeży Barbaresków, albowiem nie brakło tu nigdy żywego towaru. Tu urządzano często licytacje i ustalano ceny niewolników zależnie od podaży i popytu. Kadi brał również udział w tych transakcjach; kupcy uważaliby bowiem, że zaniedbują swe obowiązki, gdyby nie oddali mu pewnego procentu z zawieranych transakcji.

Nieszczęśliwych niewolników przewożono statkami przeważnie z portu Arkassa na zachodniem wybrzeżu wyspy leżącego, na targi Smyrny, lub do miast nadmorskich Afryki. Gdy tych statków było za mało, posyłano posłańca na przeciwległe wybrzeże wyspy, a piraci byli zawsze gotowi do osiągnięcia zysków z tego podłego handlu.

Również i teraz znajdowało się w licznych zatokach wschodniego wybrzeża około dwudziestu większych i mniejszych statków, których załoga wynosiła około tysiąc trzysta ludzi. Flota ta oczekiwała tylko swego dowódcy, aby wyruszyć na nowe zbrodnie i rozboje.

Wieczorem dnia 2. września zarzuciła „Syphanta” kotwicę w porcie Arkassa, niedaleko od molo. Świetny ten port posiada głębokość około dwudziestu sążni. Henryk d’Albaret wstępując na ląd wyspy, nie przypuszczał nawet, że dziwne zrządzenie losu przywiodło go w samo centrum handlu niewolnikami.

Po zarzuceniu kotwicy spytał kapitan Todros komendanta:

„Czy zamierzasz pan pozostać przez czas dłuższy w Arkassie?

– Nie wiem, odparł Henryk d’Albaret. Może się zdarzyć, że będziemy zmuszeni opuścić niebawem port, lecz równie dobrze może zajść potrzeba dłuższego postoju.

– Czy załoga może wyjść na ląd?

– Tak, ale tylko partjami; przynajmniej połowa załogi musi pozostać w pogotowiu na okręcie.

– Wedle rozkazu, panie komendancie, odpowiedział kapitan Todros. Jesteśmy tu raczej na tureckiej, aniżeli na greckiej ziemi i roztropność nakazuje mieć się na baczności!”

Czytelnik przypomni sobie, że Henryk d’Albaret nie podał powodów swej podróży na Scarpanto ani drugiemu oficerowi ani też reszcie oficerów. Nie powiedział im również o tem, że proszono go w anonimowym liście, który w niewytłumaczony sposób dostał się na statek, aby zjawił się tu, właśnie w pierwszych dniach września.

Zresztą spodziewał się, że dowie się tu wreszcie czego chce ów tajemniczy nadawca listów, który spowodował przybycie korwety na morze Karpackie.

Dziwnem wydawało mu się jednak niedawne zniknięcie brygu po drugiej stronie kanału Casos, właśnie w chwili, gdy „Syphanta” miała go dogonić.

Henryk d’Albaret nie omieszkał wykonać swoich zwyczajnych czynności, zanim zarzucił kotwicę w porcie Arkassa. Po zbliżeniu się na tyle do lądu, na ile pozwalało zanurzanie się korwety, kazał przeszukać dokładnie wszystkie załomy lądu. Było bowiem łatwem dla takiego statku jakim był ów bryg, skryć się w chaosie skał otaczających wyspę, lub między opokami ograniczającemi wybrzeże.

Kapitan, który znał dokładnie wybrzeże, mógł mieć nadzieję sprowadzenia pogoni na fałszywe tory. Wystarczyło przepłynąć po za linję uderzania fal, albowiem „Syphanta” nie mogła się tam zbliżyć bez narażenia się na niebezpieczeństwo rozbicia. O ile więc bryg skrył się w jednej z zatok, to odnalezienie go musiałoby napotkać na nieprzezwyciężone trudności. Podobnie miała się rzecz i z innymi statkami korsarskimi, których dostateczną obronę stanowiła wyspa, ze swemi niebezpiecznemi dla obcych zatokami.

Dwa dni straciła korweta na bezowocne poszukiwania. Brygu nie można było odnaleść. Gdyby nawet był zatonął po tamtej stronie Casos, nie mógłby gruntowniej zniknąć. Komendant Henryk d’Albaret, jakkolwiek z bólem, musiał jednak zrezygnować z odnalezienia brygu. Wskutek tego postanowił w końcu zarzucić kotwicę w porcie Arkassa i oczekiwać tam rozwoju wypadków.

Następnego dnia, pomiędzy godziną trzecią i piątą po południu, zaroiła się mieścina Arkassa od licznych mieszkańców wyspy oraz od obcych z Europy, Afryki i Azji, których przy takiej okazji z łatwo zrozumiałych powodów nie mogło zabraknąć; był to bowiem dzień wielkiego targu. Towarem byli ci pożałowania godni ludzie, rozmaitego wieku i płci, których Turcy w ostatnich czasach pojmali.

W owym czasie posiadała Arkassa na wzór innych miast w państwach Barbaresków, osobny bazar „batystanem” zwany, który przeznaczony był na tego rodzaju targi. Na batystanie tym zgromadzonych było owego dnia około stu pojmanych mężczyzn, kobiet i dzieci; była to zdobycz ostatnich obław urządzonych na Peloponezie. Leżeli oni na nieocienionym placu, pod palącymi promieniami słońca. Ich poszarpane odzienie, smutna postawa i zrozpaczony wygląd świadczyły dobitnie o tem co wycierpieli. Pożywienia dostawali mało, pragnienie zaś gasili złą wodą. Rodziny trzymały się razem aż do chwili, w której kaprys kupującego oderwie żony od mężów, a dzieci od rodziców. Każdy, kto ich widział, musiał z nimi współczuć. Dla srogich „bachisów” (strażników) obcem jednak było współczucie. Czemże jednak były te cierpienia w porównaniu z tem piekłem, które czekało ich na galerach Algieru, Tunisu i Trypolisu, gdzie śmierć czyniła wielkie luki, które zapełniano ciągle świeżym materjałem ludzkim?

Jeńcy ci mogli jednak mieć jeszcze nadzieję, że kiedyś odzyskają wolność. Kupcy, którzy nabywali niewolników, robili również dobre interesa na uwalnianiu ich – za wielkim okupem oczywiście. Odnosiło się to szczególnie do tych, którzy w ojczyźnie zajmowali wysokie stanowiska. W ten sposób zdołał się niejeden uchronić przed niewolą wykupiony czy to przez państwo, jeszcze przed wywiezieniem, czy też przez swych najbliższych, z którymi się chwilowi właściciele wprost porozumiewali. Prócz tego wielu zostało uwolnionych już z krajów Barbaresków; wykupiło ich bogate Bractwo Miłosierdzia, które urządzało w tym celu składki w całej Europie. Nierzadko zdarzało się również, że bogacze, powodowani szlachetnem uczuciem miłosierdzia ofiarowali część swoich majątków na ten cel. Właśnie w ostatnich czasach zużyto kolosalne sumy, których pochodzenia nikt nie znał, na wykupno niewolników, szczególnie pochodzenia greckiego, którzy wskutek wypadków wojennych dostali się w szpony handlarzy z Afryki i Małej Azji.

Licytacje odbywały się zwyczajnie na targowicy w Arkassie. Mogli w nich brać udział zarówno tubylcy jak i obcy. Dziś miano sprzedać wszystkich jeńców razem do galer krajów Barbaresków. Cały „zapas” zakupiony przez tego czy owego kupca miał być odstawiony do Algieru, Trypolisu lub Tunisu.

Na targu znajdowały się zresztą dwa rodzaje jeńców. Jedni pochodzili z Peloponezu – ci byli najliczniejsi – drugich porwano niedawno z okrętu, który odwoził ich z Tunisu do Scarpanto, skąd miano ich odesłać z powrotem do ojczyzny.

Ci biedni ludzie, którym taki nieszczęśliwy los przypadł w udziale, znajdowali się tu poraz ostatni na licytacji, która miała rozstrzygnąć o ich dalszem życiu. Aż do piątego uderzenia dzwonka można było licytować. Strzał armatni z cytadeli Arkassy, który oznajmiał zaniknięcie portu, był równocześnie znakiem, że towar został za ostatnio ofiarowaną kwotę sprzedany.

W tym dniu trzeciego września nie brakło w okolicy batystanu chętnych nabywców. Wielu agentów przybyło ze Smyrny i innych bliskich miejscowości Małej Azji; mieli oni jakeśmy już poprzednio wspomnieli, poczynić zakupy na rachunek państw Barbaresków.

Ten liczny zjazd spowodowany był zresztą bardzo naturalnymi przyczynami. Ostatnie wydarzenia wskazywały na bliskie zakończenie wojny o niepodległość. Ibrahim został wyparty aż na Peloponez; na Morei wylądował marszałek Maison z dwutysięcznym oddziałem Francuzów. Wywóz jeńców miał się więc wkrótce znacznie zmniejszyć i z tego właśnie powodu cena niewolników wzrosła niepomiernie ku wielkiej radości kadiego.

Już w ciągu przedpołudnia odwiedzili handlarze batystan, aby przekonać się naocznie o ilości i wartości jeńców, których nie będzie można zapewne zbyt tanio kupić.

„Na Mahometa! zawołał jakiś agent ze Smyrny, znajdujący się w gronie swych towarzyszy, okres dobrych interesów minął bezpowrotnie! Czy pamiętacie owe czasy, gdy okręty przywoziły niewolników tysiącami, a nie tak jak dzisiaj setkami?

– Tak!… A po rzezi na Scio! odparł inny handlarz. Za jednym zamachem ponad czterdzieści tysięcy jeńców! Nie starczyło statków na ich przewiezienie!

– Całkiem słusznie, odpowiedział jeden z kupców, który zdawał się pojmować rzecz należycie; jednak im więcej jeńców, tem większa podaż, im większa podaż, tem niższa cena. Jest więc lepiej sprzedać niewielu po wysokich cenach, albowiem stałe koszta handlowe są bardzo duże.

– Tak jest, przynajmniej w Berberji! Dwanaście procent z ceny brutto zabiera pasza, kadi lub gubernator!

– Nic licząc jednego procentu pobieranego na koszty utrzymania molo i bateryj nadbrzeżnych.

– I jeszcze jednego procentu, który otrzymują chciwi kapłani.

– Zaiste, to doprowadzi wszystkich do ruiny, zarówno przedsiębiorców okrętowych jak i handlarzy!”

Takie i tym podobne uwagi wypowiadali agenci, którzy nie pojmowali widać całej ohydy takiego handlu. Wiecznie te same skargi na podarki i podatki. Byliby prawdopodobnie zaczęli jeszcze bardziej biadać, gdyby nie głos dzwonka, który oznajmiał rozpoczęcie targu.

Rozumie się samo przez się, że kadi kierował osobiście całym przetargiem. Wymagał tego zarówno obowiązek reprezentowania państwa tureckiego, jak i wzgląd na własny interes. Siedział on więc, a raczej leżał bezwstydnie jak wszyscy rasowi Turcy na licznych poduszkach, ułożonych na podniesieniu. Przed słońcem chronił go namiot, nad którym powiewała czerwona flaga z półksiężycem.

Blisko niego siedział publiczny wywoływacz cen; nie należy jednak sądzić, że ów wywoływacz natężał zanadto swoje płuca. Wprost przeciwnie; przy tego rodzaju interesach kupcy nie spieszą się wcale i dużo czasu upływa, zanim ofiarują wyższą cenę. Licytacja ożywia się conajwyżej pod koniec, gdy rozpoczyna się walka o to, komu towar zostanie przyznany.

Pierwszą ceną ofiarowywaną przez jakiegoś kupca ze Smyrny, było tysiąc funtów.

„Tysiąc funtów tureckich!” powtórzył wywoływacz.

Potem zamknął oczy, jakby mając dosyć czasu na wyspanie się, zanim ktoś ofiaruje większą kwotę.

Podczas pierwszych kilku godzin podniosły się poszczególne zaofiarowania o tysiąc a najwyżej o dwa tysiące funtów, to jest około czterdziestu tysięcy franków złotych. Kupcy oglądali się wzajemnie, może nawet obserwowali skrycie, rozmawiali przy tem jednak o całkiem innych rzeczach. Wiedzieli z góry, ile najwyżej będą mogli ofiarować, a z wypowiedzeniem tych kwot czekali na sam koniec licytacji. Ten zwykły sposób postępowania uległ jednak zmianie, albowiem na widowni pojawił się nowy konkurent. Wskutek tego licytacja ożywiła się znacznie.

Mianowicie około godziny czwartej zjawili się na targu dwaj nowi ludzie. Skąd przybywali? W każdym razie ze wschodniej części wyspy, co można było wywnioskować z kierunku jazdy araby10, która ich przywiozła aż pod bramę batystanu.

Pojawienie się ich wywołało żywe zdziwienie i zaniepokojenie. Zwyczajni kupcy nie spodziewali się widocznie, że na widowni ukażą się osoby, z któremi, chcąc nie chcąc, należało się liczyć.

„Na Allaha! zawołał jeden z nich, toż to jest Mikołaj Starkos we własnej osobie!

– I jego przeklęty Skopelo! dorzucił inny.

– A my myśleliśmy, że ich już dawno djabli wzięli!”

Byli to rzeczywiście ci dwaj mężczyźni, których na targu w Arkassie wszyscy znali. Zawierali oni tu bowiem niejednokrotnie znaczne transakcje, zakupując jeńców na rachunek handlarzy w Afryce. Pieniędzy nie brakło im nigdy, jakkolwiek nikt nie wiedział, skąd je brali; to jednak było tylko ich rzeczą. Kadi co do swojej osoby był bardzo zadowolony z ukazania się tych niebezpiecznych konkurentów.

Skopelowi, który był dobrym znawcą, wystarczyło jedno spojrzenie, aby ocenić wartość jeńców. Następnie szepnął Mikołajowi Starkosowi kilka słów do ucha, na które tenże odpowiedział skinieniem głowy.

Mimo, że drugi oficer „Karysty” był bardzo bystrym obserwatorem, to jednak uszło jego uwagi, że ukazanie się Mikołaja Starkosa przeraziło bardzo jedną z kobiet wziętych do niewoli.

Była to starsza już kobieta, wysokiego wzrostu. Dotychczas siedziała w najodleglejszym kącie batystanu, teraz jednak podniosła się jakby wskutek nieodpartego przymusu. Postąpiła kilka kroków naprzód i już miała krzyknąć… Jednak nie krzyknęła, posiadała dość woli, aby się opanować. Odziana od stóp do głowy nędznym płaszczem, powróciła powoli na swoje miejsce między jeńcami i usiadła tak, że nikt jej nie mógł dostrzec. Nie wystarczało jej widocznie ukrycie twarzy, chciała skryć całą postać przed wzrokiem Mikołaja Starkosa.

Handlarze patrzyli nieustannie na kapitana „Karysty”, nie mówiąc doń jednak ani słowa. On natomiast nie zwracał na nich zupełnie uwagi. Handlarze obawiali się bowiem że przybył on tu, aby sprzątnąć im z przed nosa cały transport jeńców. Wiedzieli oni, jakie stosunki łączyły Mikołaja Starkosa z baszami i bejami państw Barbaresków.

Nie długo pozostawali w niepewności. Wywoływacz podniósł się znów i powtórzył głośno kwotę ostatnio ofiarowaną:

„Dwa tysiące funtów!

– Dwa tysiące pięćset, rzekł Skopelo, który przy takich okazjach zastępował swego kapitana.

– Dwa tysiące pięćset funtów!” zameldował wywoływacz.

Potem nastąpiła znów rozmowa pomiędzy poszczególnemi grupami, które jednak patrzyły na siebie bardzo nieufnie.

Tak minął kwadrans. Nikt nie dawał więcej jak Skopelo. Obojętny i dumny przechadzał się Mikołaj Starkos po batystanie. Nikt nie mógł wątpić, że jemu zostanie w końcu, i to bez walki nawet, sprzedany transport jeńców.

Jednak agent ze Smyrny pomówiwszy ze swymi kolegami ofiarował wyższą kwotę, a mianowicie dwa tysiące siedemset funtów.

„Dwa tysiące siedemset funtów! powtórzył wywoływacz.

arch_36.jpg (196877 bytes)

– Trzy tysiące!”

Tym razem wziął Mikołaj Starkos osobiście udział w licytacji i sam wymienił kwotę.

Dowiemy się niedługo, co go do wmieszania się skłoniło i dlaczego jego dotychczas spokojny głos stał się rozdrażniony tak dalece, że aż Skopelo się zadziwił.

Od kilku już minut przechadzał się Mikołaj Starkos pomiędzy jeńcami. Stara kobieta widząc, że przybliża się on do niej, otuliła się jeszcze trwożliwiej w swój płaszcz; nie mógł więc jej poznać.

Uwagę jego pochłonęło dwoje ludzi, stojących nieco na uboczu. Stanął jak wryty. Widział młodą dziewczynę, która wyczerpana osunęła się do nóg stojącego obok niej mężczyzny.

Mężczyzna ów, ujrzawszy Mikołaja Starkosa wyprostował się dumnie; młode dziewczę otworzyło równocześnie oczy. Skoro jednak spostrzegła kapitana „Karysty”, odwróciła natychmiast głowę.

„Hadżine!” zawołał półgłosem Mikołaj Star-kos.

Była bo rzeczywiście Hadżine Elizundo, którą Xaris trzymał w swoich ramionach, jakby chcąc jej bronić.

„Pani tu!” szepnął Mikołaj Starkos.

To właśnie odkrycie sprawiło, że Mikołaj Starkos ofiarował drżącym głosem kwotę trzy tysiące funtów. Nie zastanawiał się przy tem wcale, jak to się stać mogło, żeby bogata córka bankiera Elizundo była wystawiona na sprzedaż na targu w Arkassie.

„Trzy tysiące funtów!” powtórzył głośno wywoływacz.

Zegar wskazywał parę minut po pół do piątej. Za dwadzieścia pięć minut miał paść strzał armatni, przyznający towar temu, kto dawał najwięcej.

Agenci gotowali się już po uprzedniem porozumieniu się między sobą do odejścia; widocznie nie mieli zamiaru ofiarować wyższej kwoty. Zdawało się więc, że kapitan „Karysty” wyjdzie, z powodu braku konkurentów, zwycięscą z licytacji, gdy nagle agent ze Smyrny uczynił ostatnią próbę odbicia mu „towaru”.

„Trzy tysiące pięćset funtów! zawołał.

– Cztery tysiące!” wykrzyknął natychmiast Mikołaj Starkos.

Skopelo, który nie widział jeszcze Hadżine, nie mógł pojąć, jak jego kapitan mógł tak bez namysłu zaofiarować wyższą kwotę. Wedle niego prawdziwa wartość transportu jeńców została już dawno przekroczona, a szczególnie przez ofiarowanie czterech tysięcy funtów. Pytał się więc zdziwiony, co mogło spowodować Mikołaja Starkosa do tak bezsensownego wdania się w niekorzystny dla niego interes.

Po ostatnich słowach wywoływacza zapadło dłuższe milczenie. Agent ze Smyrny zrezygnował na znak swych kolegów z dalszej licytacji. Nie ulegało już najmniejszej wątpliwości, że Mikołaj Starkos zostanie zwycięscą, albowiem tylko jeszcze parę minut pozostawało do końca licytacji.

Xaris przejrzał go na wskroś. Objął jeszcze silniej młodą dziewczynę – jak długo jeszcze będzie oddechał, nikt mu jej nie zdoła wydrzeć.

Naraz usłyszano – bardzo wyraźnie z powodu zalegającego milczenia – obcy jakiś głos, który rzucił trzy słowa w kierunku wywoływacza:

„Pięć tysięcy funtów!”

Mikołaj Starkos odwrócił się.

Oddział marynarzy wkroczył właśnie na batystan. Na ich czele znajdował się dowodzący widocznie nimi oficer.

„Henryk d’Albaret! zawołał Mikołaj Starkos. Henryk d’Albaret… tu… w Scarpanto!”

Komendant „Syphanty” znalazł się tylko przypadkiem na placu targowym. Nie wiedział nawet dziś jeszcze – to znaczy w dwadzieścia cztery godzin po przybyciu do Scarpanto – że w stolicy wyspy ma się odbyć przetarg niewolników. Ponieważ z drugiej strony nie widział w porcie sakolewy, przeto zdziwił się niemało, ujrzawszy Mikołaja Starkosa w Arkassie. Ten zaś był nie mniej jego widokiem zdetonowany. Mikołaj Starkos nie wiedział nawet, że Henryk d’Albaret dowodzi korwetą, jakkolwiek wiedział, że znajduje się ona w porcie.

Każdy może sobie łatwo wyobrazić uczucia obu przeciwników, którzy stanęli z sobą oko w oko.

Henryk d’Albaret ofiarował wyższą cenę dlatego, że spostrzegł między jeńcami Hadżine i Xarisa, którym groziło dostanie się w ręce Mikołaja Starkosa.

Hadżine usłyszała go, ujrzała go i byłaby się natychmiast rzuciła w jego ramiona, gdyby jej strażnicy nie byli powstrzymali.

Henryk d’Albaret uspokoił ruchem ręki młodą dziewczynę. Jakkolwiek był oburzony, widząc swego podłego przeciwnika przed sobą, to jednak udało mu się pohamować się. Tak, gdyby go to nawet miało kosztować cały jego majątek, nie zawahałby się ani chwili, aby wydrzeć Mikołajowi Starkosowi jeńców stłoczonych na targu w Arkassie, między którymi znajdowała się ta, której tak długo szukał i której nie spodziewał się już nigdy ujrzeć.

Walka musiała się teraz jeszcze bardziej zaognić. Jakkolwiek bowiem Mikołaj Starkos nie mógł pojąć, jakim sposobem Hadżine Elizundo znalazła się między jeńcami, to jednak w jego oczach była ona jeszcze ciągle bogatą dziedziczką bankiera z Korfu.

Jego liczne miljony nie mogły przecież zniknąć z nim razem; musiały one jeszcze istnieć na to, aby ją wykupić z rąk tego, którego niewolnicą stać się miała. Nie narazi się więc na straty, gdy zaoferuje większą kwotę. Mikołajowi Starkosowi zależało teraz jeszcze bardziej na postawieniu na swojem, albowiem chodziło tu o pokonanie rywala.

„Sześć tysięcy funtów! zawołał.

– Siedem tysięcy! odpowiedział komendant „Syphanty” nie patrząc nawet w stronę Mikołaja Starkosa.

Kadi był bardzo zadowolony, widząc jaki obrót rzeczy biorą. Nie zadawał sobie wcale trudu z ukrywaniem wobec tych dwu konkurentów swego zadowolenia, które przełamało rezerwę stale przez tego chciwego człowieka okazywaną.

Chytry urzędnik obliczał już w myśli sumę, jaka do jego kieszeni wpłynie; Skopelo nie mógł się jednak już prawie powstrzymać. Zauważył on Henryka d’Albaret a potem także Hadżine Elizundo. Gdyby Mikołaj Starkos trwał uparcie przy zamiarze przelicytowania przeciwnika, to w pewnych okolicznościach mogło to nawet być korzystnem, w razie jednak gdyby młode dziewczę straciło było wraz z wolnością i majątek, co łatwo być mogło, to interes całkiem by się nie opłacił.

Wziął on przeto Mikołaja Starkosa na stronę i starał się przemówić mu do rozumu. Rady jego zostały jednak tak przyjęte, że wkrótce odeszła mu ochota do perswazji. Kapitan „Karysty” zawołał w stronę wywoływacza, że daje więcej i to głosem, który był obliczony na możliwie największe poniżenie rywala.

Agenci widząc, że walka zapowiada się gorąco, pozostali oczywiście na placu, aby przysłuchać się jej przebiegowi. Tłum ciekawych, którym podobało się szczególnie to rzucanie tysiącami, dawał oklaskami dowód swego zainteresowania. Przeważna ich część znała kapitana sakolewy, nikt jednak z nich nie znał komendanta „Syphanty”, ba, nie wiedział nawet jakie są cele tej korwety, żeglującej pod banderą Korfu na wodach Scarpanto. Ponieważ jednak od wybuchu wojny, wiele statków wszystkich narodowości zajmowało się przewozem jeńców, przeto wszyscy przypuszczali, że „Syphanta” również tem się trudni i sądzili, że dla jeńców będzie wszystko jedno czy zakupi ich Henryk d’Albaret czy Mikołaj Starkos, w obu bowiem wypadkach staną się niewolnikami.

Kwestja ta musiała się jednak w przeciągu pięciu minut rozstrzygnąć.

Gdy wywoływacz oznajmił ostatnio ofiarowaną kwotę, Mikołaj Starkos zawołał natychmiast:

„Osiem tysięcy funtów!

– Dziewięć tysięcy funtów!” rzekł Henryk d’Albaret.

Znów cisza. Komendant „Syphanty”, który ciągle panował nad sobą, wodził okiem za Mikołajem Starkosem, który chodził wściekły tam i z powrotem, tak, że Skopelo bał się doń przystąpić. Żadne zresztą perswazje nie byłyby go teraz powstrzymały od ofiarowania coraz większych kwot.

„Dziesięć tysięcy funtów! zawołał Mikołaj Starkos.

– Jedenaście tysięcy! odpowiedział Henryk d’Albaret.

– Dwanaście tysięcy!” krzyknął Mikołaj Starkos, nie zwlekając ani chwili.

Komendant Henryk d’Albaret nie zaraz odpowiedział.

Nie dlatego, jakoby się zawahał czy to ma uczynić, lecz dlatego ponieważ zobaczył, że Skopelo podbiega do Mikołaja Starkosa, aby go powstrzymać w jego szaleństwach; w ten sposób uwaga kapitana „Karysty” odwróciła się na chwilę od licytacji.

Równocześnie podeszła wiekiem branka, która dotychczas tak uparcie starała się ukryć, podniosła się, jakby w zamiarze ukazania swej twarzy Mikołajowi Starkosowi.

W tejże chwili wykwitł na murze cytadeli Arkaskiej jasny płomień otoczony gęstą chmurą dymu; zanim jednak odgłos detonacji dotarł do batystanu, rozległ się silny głos:

„Trzynaście tysięcy funtów!”

Bezpośrednio potem usłyszano głos strzału, po którym nastąpiły niezliczone hurra.

Mikołaj Starkos odtrącił tak silnie Skopela, że ten padł na ziemię… Teraz było ja zapóźno! Mikołaj Starkos nie miał więcej prawa ofiarować wyższej kwoty. Hadżine Elizundo wymknęła się mu i to zapewne na zawsze!

arch_37.jpg (218555 bytes)

„Chodź!” rzekł gniewnie do Skopela.

Usłyszeć można jednak jeszcze było półgłosem wypowiedziane słowa:

„W ten sposób będzie to pewniej i taniej!”

Obydwaj wsiedli następnie do araby i znikli na skręcie ulicy, która prowadziła wgłąb wyspy. Hadżine Elizundo, ciągnąc za sobą Xarisa, wybiegła po za barjerę batystanu i rzuciła się w ramiona Henryka d’Albareta, który przyciskając ją do serca, szeptał:

„Hadżine!… Hadżine… jakże chętnie byłbym wszystko co posiadani ofiarował, aby okupić twoją wolność!…

– Tak! jak ja poświęciłam mój majątek, aby odkupić cześć mego nazwiska, odparła młoda dziewczyna. O Henryku – Hadżine Elizundo jest teraz biedna, jednak godna ciebie!”

Poprzednia częśćNastępna cześć

 

1 Rodzaj statku.

2 mowa tu o hakach przywiązanych do lin, które zarzuca się na okręty nieprzyjacielskie.

3 brasować = ustawić przy pomocy lin żagle pod wiatr.

4 Włoska nazwa wyspy Eubei.

5 Okręty napełnione łatwo palnymi materjałami, które zapala się i puszcza między statki nieprzyjacielskie.

6 djecezja biskupa greckiego.

7 Żagle znajdujące się na końcu wielkiego masztu i fok-masztu.

8 Trójkątne żagle na przedzie statku.

9 Maszt na przodzie statku skierowany ukośnie w górę.

10 Dwukołowy wóz.