Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział V-VIII)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM drugi

 

 

Rozdział V

Opowiadanie o mrówkach.

 

tej chwili wybuchła burza z gwałtownością nieznaną w strefach umiarkowanych; dzięki niebu, gromadka nasza znalazła przed nią schronienie. Deszcz lał strumieniami, niekiedy tak wielkimi, jak katarakta; było to coś, jakby zbiornik powietrzny, zawierający całe morze i nagle wylewający się na ziemię. Takie ulewy powodują wyrwy w gruncie, zamieniają doliny w jeziora, a strumyki w potoki; rzeki występują z koryta i zalewają rozległe przestrzenie.

W strefach umiarkowanych gwałtowne burze nigdy nie bywają długotrwałe, w Afryce przeciwnie, nieraz przez całe dnie trwają. Trudno pojąć, jak może nagromadzić się w chmurach tyle elektryczności i pary, iż możnaby mniemać, że jesteśmy w okresie potopowym.

Na szczęście mrowisko miało grube, nieprzemakalne ściany, tak mocne, jak ziemne budki bobrów; burza z ulewą mogła przejść przez nie, a przytem ani kropla nie dostałaby się do wnętrza.

Objąwszy w posiadanie mrowisko, Dick i towarzysze jego starali się poznać wewnętrzny jego rozkład; zapalona latarnia dostateczne rzucała światło. Stożek, mający w środku dwanaście stóp wysokości, posiadał u dołu jedenaście stóp szerokości, w górze zwężał się jak głowa cukru. Ściany miały stopę grubości i podzielone były piętrami komórek. Jakże dziwnem się wydaje, żeby roje przemyślnych owadów mogły wznosić podobne budowle, a jednak ileż takich napotkać można w Afryce środkowej.

W ubiegłym wieku, podróżnik holenderski Smeathman, wraz ze swoimi towarzyszami mógł pomieścić się w szczycie takiego stożka. Livingstone widział w Lundé kilkanaście mrowisk, zbudowanych z czerwonej gliny, których wysokość dochodziła od piętnastu do dwudziestu stóp. Porucznik Cameron nieraz brał za obóz nagromadzone stożki mrowisk na równinach N’yangwé. Pewnego razu nawet zatrzymał się u stóp budowli, już nie dwadzieścia, ale czterdzieści do pięćdziesięciu stóp wysokich stożków, zakończonych dzwonniczkami, jakby kopuła kościoła.

Cudowne te gmachy wznoszone były przez rodzaj mrówek, zwany »termity wojownicze« gdyż ściany urobione były z czerwonej gliny; gdyby zaś zbudowały je z szarej, lub czarnej ziemi aluwialnej, wtedy budowniczymi ich byłyby mrówki »termity zjadliwe«, lub »termity dzikie«. Środkowe wnętrze stożka, do którego się dostali, było za małe, aby się wszyscy w niem pomieścić mogli, ale szerokie zagłębienia, znajdujące się dokoła, stanowiły jakby celki, w których mogła pomieścić się jedna osoba średniego wzrostu. Wyobraźcie sobie, kochani czytelnicy, szereg otwartych szuflad, a w nich miliony komórek, zajmowanych przez termity, a łatwo pojmiecie wewnętrzny rozkład mrowiska. Szuflady te piętrzyły się jedna nad drugą i w najwyższych znalazła przytułek pani Weldon, Nany, Janek i kuzyn Benedykt. Pod nimi wcisnęli się Austyn, Baty i Akteon, Dick zaś, Tom i Herkules pozostali na dole stożka.

– Przyjaciele – rzekł do murzynów Dick Sand – grunt zaczyna przesiąkać, należy zasypać go gliną, ale trzeba to zrobić ostrożnie, aby nie osłabić ścian i nie zatkać otworu, przepuszczającego świeże powietrze, gdyż moglibyśmy udusić się.

– Eh! panie Sand, noc prędko minie – rzekł stary Tom.

– Starajmy się wypocząć po tych trudach i znużeniu, wszak od dziesięciu dni pierwsza to noc, której nie spędzimy pod gołem niebem.

– Od dziesięciu dni! – powtórzył Tom.

– A potem – dodał Dick – skoro stożek ten daje pewne schronienie, może wypadnie zabawić nam tu ze dwadzieścia cztery godziny, a ja przez ten czas pójdę przekonać się, czy rzeka, której szukamy, znajduje się w pobliżu. Myślę nawet, że lepiej nie opuszczać tego schronienia dopóki nie zbudujemy tratwy; tu burza nas nie dosięgnie, tylko zabezpieczmy sobie grunt twardszy i suchszy.

Bezzwłocznie wykonano to polecenie. Herkules odrąbał siekierą najniższe piętro komórek, zbudowanych z dość kruchej gliny i, rozrzucając ją, podniósł blisko o stopę błotnisty grunt, na którym stało mrowisko, bacząc na to, aby nie zatkać otworu, dającego dostęp powietrzu. Wielkiem było szczęściem dla rozbitków, że mrowisko to opuszczone zostało przez właścicieli, gdyż niepodobna byłoby znaleźć w niem schronienia, gdyby je zajmowały tysiące termitów.

Czy jednak oddawna już było opróżnione lub czy owady świeżo je opuściły? – o tem przekonać się należało.

Kuzyn Benedykt zaraz pomyślał o tem, gdyż zadziwiło go porzucenie domowego ogniska przez mrówki i niebawem przekonał się, że emigracya bardzo niedawno się odbyła.

15cap_59.jpg (228105 bytes)

Spuściwszy się na dół stożka z latarką, zaczął przeglądać najmniejsze zakątki mrowiska i znalazł tak zwany przez niego »główny skład« termitów, t. j. miejsce, w którem pracowite te owady składają zapas żywności dla całej kolonii.

Było wydrążenie wyżłobione w ścianie, w pobliżu komórki królewskiej, zniesionej siekierą Herkulesa, zarówno, jak i komórki, przeznaczone dla młodych poczwarek. W składzie tym kuzyn Benedykt pozbierał pewną ilość okruszyn gumy i soków roślinnych, zaledwie zgęszczonych, co dowodziło, że termity świeżo tu je przyniosły.

– Nie! nie! – wołał, jakby odpowiadając na przeciwne twierdzenie – nie! mrowisko to od niedawna jest opuszczone.

– A któż tego dowodzi, panie Benedykcie – odrzekł Dick – czy dawno, czy teraz dopiero, mało to nas obchodzi, dosyć, że je opuściły i my znaleźliśmy schronienie.

– Właśnie, to głównie nas powinno obchodzić, kiedy i dlaczego termity opuściły mrowisko – odpowiedział kuzyn Benedykt. – Wczoraj, dziś rano jeszcze, przebywały tu owady, skoro soki te nie zgęstniały, a wieczorem…

– Ależ jaki pan wyprowadza z tego wniosek? – zapytał Dick.

– Taki, że jakieś przeczucie kazało im nagle opuścić mrowisko. Nietylko żadna mrówka nie pozostała w komórkach, ale przez przezorność zabrały nawet swoje poczwarki, tak, że nigdzie ani jednej znaleźć nie mogę. Otóż powtarzam, że wszystko to stało się nie bez przyczyny, i że zmyślne te owady przewidywały jakieś grożące im niebezpieczeństwo.

– Przewidywały zapewne, że znajdziemy ich mieszkanie – zawołał, śmiejąc się Herkules.

Te słowa nie podobały się kuzynowi Benedyktowi.

– Więc myślisz, – rzekł – iż dla tego, żeś taki ogromny, nie grozi ci żadne niebezpieczeństwo ze strony tych odważnych owadów, otóż powiadam ci, że kilka tysięcy ich zrobiłyby z ciebie szkielet, gdyby cię nieżywego znalazły na drodze.

– Nieżywego! to nie sztuka; ale żywy zgniótłbym ich nie mało.

– Zgniótłbyś ich sto tysięcy, pięć kroć sto tysięcy, milion wreszcie, ale nie zdołałbyś zgnieść miliarda, a miliard ich pożarłby cię ze szczętem, – odparł, zapalając się coraz bardziej kuzyn Benedykt.

Podczas tej sprzeczki, nie tak próżnej jakby się zdawało Dick zastanawiał się nad powyższą uwagą kuzyna Benedykta. Wiedząc, jak doskonale uczony zna obyczaje termitów, nie sądził, aby się mógł mylić, skoro więc utrzymywał, że jakiś instynkt uprzedził je, aby niezwłocznie opuściły mrowisko, to rzeczywiście pozostawanie w niem mogło być niebezpiecznem.

Że jednak nie można było myśleć o opuszczeniu mrowiska, podczas gdy burza szalała tak wściekle, nie szukał teraz wytłómaczenia tego, co zdawało się niewytłómaczonem i odpowiedział:

– A więc, panie Benedykcie, skoro termity pozostawały w mrowisku swoje zapasy, to i my nie zapomnijmy o naszych i zasiądźmy do wieczerzy, a jutro gdy burza przeminie, pomyślimy, co czynić dalej.

Zajęto się przygotowaniem do posiłku. Rozpakowali zapasy, które na parę dni mogły jeszcze starczyć. Wilgoć nie uszkodziła jeszcze sucharów i wszyscy zajadali z apetytem. Tylko pani Weldon zaledwie spróbowała posiłku, i to ulegając prośbie Dicka, któremu zdawało się, iż odważna ta kobieta jest dzisiaj więcej zamyślona i smutniejsza, niż zwykle. A przecież mały Janek był daleko zdrowszy, atak febry nie wrócił i teraz spał spokojnie w komórce. Dick nie wiedział, co myśleć o tem.

Kuzyn Benedykt zjadł z apetytem wieczerzę, może z radości, że mógł wyłożyć krótki kurs o termitach. Ach, gdybyż był jeszcze znalazł choć jednego w opuszczonem mrowisku!…

15cap_60.jpg (218160 bytes)

– Zadziwiające te owady – mówił, nie troszcząc się, czy go kto słucha – należą do rodzaju przejrzystoskrzydłych, których macki są dłuższe od głowy, szczęki wydatne, a skrzydła niższe najczęściej dorównywają wyższym. Jest ich pięć rodzai, oddzielne mających nazwy; ten, którego zajmujemy mrowisko, nazywa się termit. Szczęki jego są nadzwyczaj silne; nazywa się wojowniczy. Tak, są to żołnierze niższego wzrostu. Mniejsza byłaby różnica między Herkulesem, a karłem, niż między największym, a najmniejszym z tych owadów. Są między termitami robotnicy, mający pięć milimetrów długości, żołnierze dziesięć, samice i samce dwadzieścia milimetrów, a napotyka się także ciekawy rodzaj, zwany »sirafus«, długi na pół cala, mający kleszcze, zamiast szczęki, a głowę większą od korpusu.

– A gdzie najczęściej znajdują się sirafusy? – zapytał Dick.

– W Afryce, w prowincyach środkowych i południowych. Sirafusy te, silnemi swemi szczękami szarpią na kawałki; najodważniejszego człowieka zmuszają do ucieczki. Nawet lwy i słonie uciekają przed niemi. Nic nie zdoła ich powstrzymać w pogoni, ani drzewa, bo wchodzą aż na ich wierzchołki, ani woda, bo przebywają strumienie po mostach z własnych ciał zawieszonych nad niemi, czepiając się jedne drugich. Owady te są nadzwyczaj mnożne, przekonano się, że jedna samica wojownicza znosi dziennie do 60,000 jajek. Mrówki te dostarczają krajowcom nadzwyczaj soczystego pokarmu; ach! moi przyjaciele, żaden na świecie przysmak nie zdoła dorównać smażonym mrówkom!…

– Więc pan je jadłeś? – zapytał Herkules.

– Nie – odrzekł kuzyn Benedykt – ale będę jadł.

– Gdzie?

– Tu.

– Tu, przecież nie jesteśmy w Afryce.

– A no nie! – odrzekł kuzyn Benedykt – a jednakże dotąd termity wojownicze i ich mrowiska spotykano tylko na lądzie afrykańskim. Ale ci podróżnicy nie umieją patrzeć… może to i lepiej… Odkryłem już tsetse w Ameryce, do tej chwały dołączę jeszcze jedną; na tymże amerykańskim gruncie zaznaczę wojownicze termity. Co to za bogaty materyał do pamiętnika, który w całej uczonej Europie potężne zrobi wrażenie… Widocznie kuzyn Benedykt nie domyślał się prawdy; prócz Dicka i Toma wszyscy byli przekonani, iż znajdują się w Ameryce. Osobliwości naukowe nie otworzyły im oczu, – na to trzeba było innych wydarzeń.

Była godzina dziewiąta wieczór. Kuzyn Benedykt mówił już długo i wiele i ani spostrzegł pewnie, iż słuchacze zapakowani w swych komórkach, zasnęli podczas długiego jego wykładu. Dick nie przerywał mu, choć nie spał; Herkules długo walczył z chęcią snu, ale w końcu znużenie przemogło – zasnął.

Kuzyn Benedykt prawił jeszcze czas jakiś, ale sen morzył go coraz więcej, wszedł więc do swej kryjówki i tam też niebawem zasnął twardo.

We wnętrzu mrowiska głębokie zapanowało milczenie, a na zewnątrz burza huczała, przeplatana grzmotami i piorunami; nic nie zdawało się zapowiadać jej końca.

Pogasili latarnie; w mrowisku zupełna zaległa ciemność; wszyscy spali, tylko Dick Sand, nie szukał we śnie niezbędnego spoczynku. Zatonął w głębokiej zadumie; myślał jakim sposobem zdoła ocalić swych towarzyszy. Rozbicie Pilgrima nie było najstraszniejszym ciosem dla nich; okropniejsze jeszcze czekały ich przejścia, jeśli wpadną w ręce krajowców.

A jak uniknąć tego najgroźniejszego ze wszystkich niebezpieczeństw podczas powrotu na wybrzeże? Najniezawodniej Harris i Negoro nie wciągnęli ich o sto mil do środka Angoli, bez ułożonego planu. Ale co mógł uknuć ten nikczemny portugalczyk? Nad kim pragnął się pastwić? Dick mniemał, że on jeden tylko mógł ściągnąć na siebie nienawiść byłego kucharza i przechodził myślą wszystkie wydarzenia podczas żeglugi na Pilgrimie, jak: spotkanie rozbitego okrętu, wyratowanie murzynów; uganianie się za potworem wieloryba, wreszcie zatonięcie kapitana Hull i jego osady.

Wtedy to Dick w piętnastym roku życia został dowódzcą okrętu, pozbawionego wkrótce busoli zbrodniczym podstępem Negora. I przypomniał sobie, jak zniewolony był zuchwałego kucharza zmusić do uznania swej władzy, groźbą, że go każe okuć w kajdany lub zastrzeli z rewolweru… Ach! czemuż wtedy nie uczynił tego! Negoro leżałby dziś na dnie morza, a oni wszyscy uniknęliby tylu nieszczęść. Z kolei zastanawiał się nad rozbiciem Pilgrima i nad tem, co potem nastąpiło.

Stanął mu przed oczyma zdrajca Harris, a Boliwia, prowincya Ameryki południowej, zamieniła się w straszną Angolę, z jej złowrogim klimatem, dzikiemi zwierzętami i dzikszymi jeszcze krajowcami. Czyż garstka rozbitków zdoła uniknąć spotkania się z nimi, wracając na wybrzeże? Czyż rzeka, której Dick szukał i znaleźć się spodziewał, dozwoli im przedrzeć się w bezpieczniejsze strony? Chciał ufać temu, gdyż czuł, że znużeni i zagrożeni brakiem żywności, nie byliby w stanie przebyć stu mil drogi w pośród bezustannych niebezpieczeństw.

– Na szczęście, że nikt prócz mnie i Toma, a zwłaszcza pani Weldon, nie zna okropności położenia, myślał sobie. Ja tylko i Tom wiemy, że Negoro zdradą rzucił nas na brzegi Afryki, a Harris wprowadził w głąb Angoli!

Gdy tak rozmyślał, uczuł, że ręka jakaś dotknęła jego ramienia i głos łagodny szepnął mu do ucha.

15cap_61.jpg (208643 bytes)

– Wiem wszystko, kochany Dicku, ale ufajmy Bogu, On jeszcze może nas ocalić… zresztą niech się dzieje święta Jego wola.

 

Rozdział VI

Dzwon dla nurków.

 

ick, usłyszawszy te słowa, nie wiedział co odpowiedzieć, a pani Weldon, nie czekając, oddaliła się zaraz.

Znała więc ona okropne ich położenie; domyśliła się go z różnych wypadków, zaszłych w ciągu tej podróży, a może naprowadziła ją na domysł wymówiona wczoraj bezmyślnie przez kuzyna Benedykta nazwa »Afryka«.

– Pani Weldon wie o wszystkiem, myślał sobie Dick, – a! może to i lepiej!… Odważna ta kobieta nie rozpacza i ja naśladować ją będę!

– Teraz Dick pragnął, aby jak najprędzej zaświtało, żeby mógł rozejrzeć się w okolicach tego grodu termitów. Pragnął koniecznie znaleźć rzekę, wpadającą do Atlantyku i miał jakby przeczucie, że musi ona płynąć gdzieś niedaleko. Należało przedewszystkiem unikać spotkania z krajowcami, których może Harris i Negoro już na nich nasłali.

Ale dzień nie nastał jeszcze; najmniejszy odbłysk jego światła nie wnikał przez otwór w podstawie stożka. Odgłos grzmotów, przygłuszony grubością ścian, dowodził, że burza nie uspokoiła się dotąd. Nadstawiając ucha, Dick usłyszał, jak deszcz spadał gwałtownie na podstawę mrowiska, a że wielkie krople nie padały już na twardy grunt, należało z tego wnosić, iż cała równana została zalana.

Dick uczuł w tej chwili, że ogarnia go jakaś bezwładność; sen mógł go pokrzepić. I już miał zasypiać, gdy w tem przyszło mu na myśl, że skutkiem opadania zamokłej gliny zatkać się może otwór, dający przystęp powietrzu; a samo oddychanie kilku osób w mrowisku, może zatruć je, przesycając kwasem węglowym. Zszedł więc aż na dno podwyższone glina, pochodząca z pierwszego piętra komórek; dotąd było jeszcze zupełnie sucho i otwór się nie zatkał. Powietrze wnikało swobodnie do wnętrza, a z niem odbłyski światła i huk burzy, której gwałtowny deszcz zalać nie zdołał. Dick przekonał się, iż żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo nie zagraża towarzyszom jego, postanowił więc zasnąć na kilka godzin, szukając we śnie pokrzepienia sił. Przez przezorność jednak położył się na nasypie glinianym, przy samym otworze, aby mógł zaraz dostrzedz cokolwiek od wnętrza zagrażaćby im mogło, oraz, aby, jak tylko dzień zaświta, wyjść i rozpoznać otaczającą płaszczyznę. Wsparł głowę o ścianę stożka tuż przy otworze, położył przy sobie dubeltówkę i zasnął niebawem.

15cap_62.jpg (206918 bytes)

Jak długo spał, – sam nie umiałby powiedzieć, – obudziło go silne uczucie chłodu. Zerwał się prędko i zobaczył z przerażeniem, że woda zalewała mrowisko, i to tak szybko, iż dochodziła już do wyższych pięter; do komórek zajmowanych przez Toma i Herkulesa. Dick obudził ich, oznajmiając o tem nowem niebezpieczeństwie; zapalono latarkę, która rozjaśniła wnętrze stożka; woda dochodziła na wysokość pięciu stóp i nie podnosiła się dalej.

– Co się tam stało, Dicku? – zapytała pani Weldon.

– Nic ważnego, – odpowiedział, – woda dostała się na dno stożka; zdaje się, że podczas tej burzy jakaś poblizka rzeka musiała wystąpić z łożyska.

– A to wybornie! – zawołał Herkules; – skoro rzeka wylała, to dowodzi, iż jest rzeka.

– Tak, – odparł Dick, – i z jej prądem dostaniemy się na wybrzeże. Bądź, pani, spokojna, woda ta nie dosięgnie ani pani, ani Janka, ani Nany i kuzyna Benedykta.

Kuzyn Benedykt nie wiedział o niczem, spał sobie najspokojniej.

Murzyni pochyleni nad wodą, w której odbijało się światło latarni, oczekiwali rozkazów. Dick mierzył wysokość, do jakiej sięgała woda.

Najpierw kazał umieścić wysoko ponad wodą broń i zapasy żywności, poczem zamyślił się głęboko.

– Woda dostała się przez otwór? – zapytał Tom.

– Tak jest, – odpowiedział Dick; – skutkiem tego powietrze nie może się odnawiać, nie mając dostępu do wnętrza.

– A czy nie możnaby wybić otworu wysoko ponad wodą? – zapytał stary murzyn.

– Można… tylko, że woda dochodząca we wnętrzu do wysokości pięciu stóp, może na zewnątrz dochodzić do sześciu lub siedmiu… a może i wyżej, – odrzekł Dick.

– Tak pan myślisz?

– Zdaje mi się, że woda, wchodząc do wnętrza mrowiska, musiała ścieśnić powietrze, które nie dozwala jej podnosić się wyżej; jeżeli więc wydrążymy wyżej w ścianie otwór, przez który weszłoby powietrze, albo woda podniesie się aż do wysokości zewnętrznej, albo, jeżeli przejdzie po za otwór, dosięgnie aż do miejsca, w którem znów zagrodzi jej drogę ścieśnione powietrze. Jesteśmy tu jak robotnicy w dzwonie dla nurków.

– Cóż więc mamy robić? – zapytał Tom.

– Najpierw dobrze się zostanowić; najmniejsza nieprzezorność mogłaby nas zgubić, – odpowiedział Dick.

Młody nowicyusz miał słuszność i trafnie porównał stożek do zanurzonego w wodzie dzwona dla nurków, tylko, że w tym przyrządzie powietrze odnawia się nieustannie za pomocą pomp, tak, że nurkowie swobodnie oddychać mogą i są narażeni jedynie na niedogodności, mogące wyniknąć ze zbyt długiego przebywania w ścieśnionej atmosferze. Ta zaś oprócz tego przestrzeń, zmniejszona była o trzecią część skutkiem zapełnienia wodą, a powietrze nie mogło się odnawiać, chyba za pośrednictwem otworu, któryby ułatwił zetkniecie się z atmosferą zewnętrzną.

Lecz czy można było wybić otwór, nie narażając się na niebezpieczeństwo, jakie przewidywał Dick Sand i czy przez to położenie ich nie pogorszyłoby się jeszcze?

W minutę po rozpoczęciu tej roboty, świder przeszedł na drugą stronę ściany i zaraz dał się słyszeć głuchy odgłos, podobny temu, jaki sprawiają kulki powietrza, przesuwające się przez słup wody. Powietrze wydobywało się na zewnątrz i w tejże chwili woda w stożku podniosła się i zatrzymała na równi z wydrążeniem, co dowodziło, że było zrobione za nizko, to jest niżej, niż powierzchnia zewnętrznej wody.

– Trzeba wiercić wyżej, – rzekł spokojnie Dick, szybko zatykając otwór gliną.

Woda przestała się podnosić w stożku, ale przestrzeń po nad nią zmniejszyła się znowuż przeszło o osiem cali. Coraz trudniej było oddychać, gdyż zaczynało w powietrzu brakować tlenu.

O stopę ponad poprzedniem przewierceniem, Dick zaczął świdrować drugie, jeżeli i teraz będzie za nizko, woda znów wciśnie się do środka… ale nie było innej rady.

Gdy tak Dick zajęty był ryzykowną próbą, kuzyn Benedykt zawołał nagle:

– Aha! otóż wiem… wiem… wiem dlaczego!…

Herkules odwrócił latarkę w jego stronę twarz entomologa zdradzała najzupełniejsze zadowolenie.

– Tak… tak – mówił, otóż wiem teraz dlaczego rozumne termity opuściły mrowisko… Przeczuły powódź!… I co to jest instynkt!… widzicie, przyjaciele, że maluczkie termity są sprytniejsze od nas…

Nikt nie zwrócił uwagi na te słowa zapalonego entomologa.

Dick, przewierciwszy ścianę, wyciągnął stempel i jednocześnie syk dał się słyszeć. Woda znowu o stopę podniosła się w stożku… otwór nie schodził się z wolnem, zewnętrznem powietrzem.

Straszne było ich położenie.

Pani Weldon porwała Janka na ręce, gdyż woda już do stóp jej dochodziła. Wszyscy dusili się w tak małej przestrzeni; w uszach im dzwoniło.

Latarka już tylko bardzo niedostateczne rzucała światło.

– Czyżby cały stożek był pod wodą? – wyszeptał Dick. Trzeba się było przekonać o tem niezwłocznie i w tym celu prześwidrować trzeci otwór w szczycie stożka. Lecz, jeśli ostatnia ta próba okaże się bezowocna, czeka ich śmierć natychmiastowa, gdyż reszta powietrza wyciśnie się otworem a natomiast woda wypełni cały stożek.

– Pani Weldon, – rzekł Dick Sand, – znasz pani nasze położenie; lada chwila może nam zabraknąć powietrza do oddychania. Jeżeli trzecia próba się nie uda, woda zaleje cały stożek. Jedyna nadzieja ocalenia, jeżeli szczyt stożka przewyższa powierzchnię powodzi; chciałbym przedsięwziąć tę ostatnią próbę, czy zgadza się pani na nią?

– Rób, co uważasz za właściwe, – odrzekła.

W tej chwili latarka zgasła z braku powietrza i wszyscy zostali pogrążeni w zupełnej ciemności.

Dick wspiął się na ramiona Herkulesa, który uczepił się jednej z bocznych komórek i tylko głowa jego wychodziła nad powierzchnią wody.

Pani Weldon z Jankiem, kuzyn Benedykt i Nany, wcisnęli się na najwyższe piętro komórek.

Dick zaczął znów przewiercać ścianę; stempel prędko obracał się w glinie, ale w tem już miejscu ściana była grubsza i twardsza, a zatem trudniejsza do przebicia. Dick działał z największym jak można pośpiechem, ale straszny niepokój miotał jego dusza, bo tym maleńkim, ręka jego wierconym otworem, albo dostanie się powietrze, a z niem życie, albo woda, a z nią śmierć nieuchronna…

Wtem dał się słyszeć ostry syk. Powietrze ścieśnione uciekało… promyk światła przedzierał się do wnętrza. Woda podniosła się do wysokości ośmiu stóp i zatrzymała się. Dick nie miał potrzeby już zatykać otworu. Zrównała się powierzchnią wody wewnętrznej i zewnętrznej; szczyt stożka wznosił się ponad nią.

Nieszczęśliwi rozbitki byli ocaleni!…

Szalony okrzyk wydarł się ze wszystkich piersi; pochwycono kordelasy i siekiery; otwór powiększał się prędko, powietrze wchodziło do wnętrza, a wraz z niem wdzierały się pierwsze promienie wschodzącego słońca. Gdy już sam szczyt zostanie rozbity, łatwo będzie wdrapać się na wierzch ścian i obmyślić środek dostania się na najbliższą jakaś wysokość, gdzie nie trzebaby już obawiać się powodzi.

Dick pierwszy wszedł na szczyt stożka; nagle głośny krzyk wydarł się z jego piersi. W powietrzu rozległ się świst dobrze znany podróżnikom afrykańskim, świst strzały lecącej w powietrzu.

Dick dostrzegł obozowisko, rozłożone o jakie sto kroków od mrowiska, a niedalej jak o dziesięć, na powodzią zalanej równinie, długie łodzie pełne krajowców. Właśnie z jednej z tych łodzi wyleciała strzała, jak tylko Dick wyjrzał z mrowiska.

15cap_63.jpg (181327 bytes)

Młody nowicyusz w kilku słowach opowiedział wszystko towarzyszom. Pochwycił broń i, powróciwszy na szczyt stożka wraz z uzbrojonym Herkulesem, Batym i Akteonem, dał ognia do jednej z łodzi.

Kilku dzikich padło; okropne wycie i wystrzały odpowiedziały na strzały dane z mrowiska.

Ale cóż mógł poradzić Dick z garstką murzynów przeciw stu może afrykanom, którzy ich otoczyli ze wszystkich stron!…

Dzicy obiegli mrowisko, wyciągnęli z niego gwałtem panią Weldon z Jankiem, kuzyna Benedykta i resztę ich towarzyszy. Nieszczęśliwi nie mogli nawet pożegnać się, może na zawsze, ani przemówić do siebie; zostali bowiem natychmiast rozłączeni.

Do pierwszej łodzi wsadzono panią Weldon z Jankiem i kuzynem Benedyktem, którzy wkrótce znikli z oczu Dicka, pociągnięci do wnętrza obozowiska. Dicka wraz ze starym Tomem, Herkulesem, Batym, Akteonem i Austynem wrzucono do drugiej łodzi, która skierowała się ku przeciwnej stronie.

Do tej łodzi wsiadło dwudziestu krajowców; pięć innych łodzi płynęło za nią. Opór był niemożebnym, jednakże Dick i jego towarzysze próbowali go stawić.

Ranili kilku żołnierzy karawany i byliby zapewne to drogo przypłacili, gdyby dzikim nie przykazano ich oszczędzać.

15cap_64.jpg (212741 bytes)

Po kilku minutach łódź przybiła do brzegu, i w tejże chwili Herkules jednym skokiem wyskoczył na ląd; kilku krajowców puściło się za nim, ale olbrzym bił ich w głowę kolbą jak maczugą i padali z roztrzaskanemi czaszkami.

Herkules znikł wśród drzew, ścigany gradem kul; jednocześnie wysadzono na ląd Dicka i jego towarzyszy, skrępowawszy jak niewolników.

 

Rozdział VII

Obozowisko nad rzeką Coanza.

 

d chwili, gdy powódź zamieniła w jezioro równinę, na której wznosił się gród termitów, postać kraju zupełnej uległa zmianie. Jedynymi wydatniejszymi punktami było kilkanaście mrowisk, szczytem stożka, wyłaniających się z wody.

To Coanza tak wylała skutkiem przypływu wód, wpływających do niej rzek, przepełnionych ulewnym deszczem.

Coanza, jedna z rzek Angoli, wpada do oceanu Atlantyckiego, o sto mil od miejsca, w którem Pilgrim osiadł na skalach. To tę rzekę Cameron przebywał w kilka lat później zanim się dostał do Bengueli; przeznaczeniem jej jest stać się głównym punktem wewnętrznej komunikacyi tej części kolonii portugalskich. Dziś już okręty kursują w niższej jej części, a za lat kilka będą przepływać i górne łożysko.

Dick Sand bardzo roztropnie postąpił, szukając na północy jakiejś żaglownej rzeki. Rzeczka, której biegiem szli, wpadała właśnie do Coanzy, gdyby więc nie nagła napaść, której przewidzieć nie mógł, znalazłby ją był z łatwością o milę dalej. Zbudowaliby wówczas tratwę i, płynąc przez Coanzę, prędko mogliby dostać się do kolonii portugalskich, skąd odpływają statki. Tym sposobem byliby ocaleni; na nieszczęście jednak stało się inaczej.

Obozowisko dostrzeżone przez Dicka Sand, rozłożone było na wzgórzu w pobliżu mrowiska, stanowiącego dla nich jakby zgubną zasadzkę. Na szczycie tego wzgórza stał wysoki sykomor, pod którego cieniem pięciuset ludzi mogłoby szukać schronienia.

Kto nie widział tych olbrzymich drzew środkowej Afryki, nie może mieć o nich pojęcia; gałęzie ich tworzą jakby las, w którym można zabłądzić. W oddali, wielkie banany uzupełniały ramy rozległego krajobrazu.

Pod cieniem olbrzymiego tego sykomoru, stanowiącego jakby schronienie, zatrzymała się karawana, o której przybyciu Harris zawiadomił Negora. Liczna ta gromada krajowców, porwanych z ich wiosek przez agentów Alweza, handlującego niewolnikami, prowadzona była na targ w Kazonde. Stamtąd będą wysłani albo do osad zachodnich, albo do Nyangwe, w stronę wielkich jezior, gdzie sprzedani zostaną do wyższego Egiptu lub faktoryi Zanzibaru.

Zaraz po przyprowadzeniu do obozu, obchodzono się z Dickiem i jego towarzyszami jak z niewolnikami. Starego Toma, syna jego Akteona i Austyna traktowano tak źle, jak więźniów, rozbrojono ich pomimo energicznego oporu, powiązano po dwóch z sobą za gardła, za pomocą deski długiej sześć do siedmiu stóp, rozdzielonej na końcach i zamkniętej z obydwóch stron żelazną sztabką. Tym sposobem musieli iść w szeregu jeden za drugim, nie mogąc zboczyć ani na prawo ani na lewo. Nadto byli jeszcze związani grubym łańcuchem w pasie ich obejmującym.

Ręce mieli wolne, aby mogli dźwigać ciężary, nogi wolne, aby iść mogli, ale ucieczka była niemożebną. I nieszczęśliwi musieli tak przebywać setki mil, pod batem dzikiego hawildara.

Biedni, nowi więźniowie, znękani zwrotem, jaki nastąpił po ich rozpaczliwym oporze przeciw napastnikom, leżeli nieruchomie na ziemi. Ach! czemuż nie mogli uciec jak Herkules! Chociaż i dla niego prawie nie było ratunku, bo choć był nadzwyczaj silny, lecz czyż zdoła sobie dać radę w tej dzikiej okolicy, narażony na głód, napad krajowców lub dzikich zwierząt? Może wkrótce pozazdrości losu swych współtowarzyszy, którzy przecież nie mogli spodziewać się żadnej litości od przywódców karawany, arabów lub portugalczyków, mówiących niezrozumiałym dla nich językiem, i którzy tylko dzikiem spojrzeniem lub groźnymi ruchami porozumiewali się z nimi.

Dick nie był związany z jakimś niewolnikiem; był białym, nie śmiano więc go traktować jak murzyna; rozbrojony, miał jednak ręce i nogi wolne, ale przeznaczono jednego hawildara wyłącznie do czuwania nad nim. Rozglądał się po obozowisku, spodziewając się, że lada chwila zobaczy Harrisa lub Negora, – ale zawiodło go oczekiwanie. Nie mógł przecież wątpić, że ci dwaj łotrzy kierowali napaścią na mrowisko.

Przyszło mu na myśl, że pani Weldon, Janek i kuzyn Benedykt z rozkazu amerykanina lub portugalczyka oddzielnie byli konwojowani, a nie widząc w obozie żadnego z nich, domyślił się, że zapewne obaj towarzyszyli swoim ofiarom. Gdzie ich prowadzono, co zamierzano zrobić z nim? O tem myślał jedynie, zapominając o własnych cierpieniach i niewoli; Dick troszczył się tylko o panią Weldon, jej syna i kuzyna Benedykta.

Karawana, rozłożona obozem pod olbrzymim sykomorem, składała się z 800 blizko osób, to jest z 500 niewolników obojej płci, dwustu żołnierzy, dalej z nadzorców, hawildarów, agentów i przywódców.

Przywódcy byli pochodzenia arabskiego lub portugalskiego. Trudno sobie nawet wyobrazić okrucieństwo, z jakiem nieludzcy ci przywódcy obchodzą się z niewolnikami. Biją ich nieustannie, a tych, którzy na drodze padają z wysilenia i nie zdadzą się na sprzedaż, zabijają kolbami od fuzyi. Chcą teroryzmem utrzymywać ich w ślepem posłuszeństwie lecz skutkiem nieludzkiego tego obchodzenia się tracą połowę swoich niewolników; jedni uciekają, inni umierają z wycieńczenia a kości ich leżą rozproszone po przebytej drodze.

Łatwo się domyśleć, że agenci pochodzenia europejskiego, po największej części portugalczycy, są to łotry wypędzeni z własnego kraju, skazańcy, dezerterowie z więzień, dawni niepochwyceni i niepowieszeni handlarze niewolników; słowem szumowiny społeczeństwa. Takimi byli Negoro i Harris, zostający obecnie w usługach najznaczniejszego handlarza w Afryce środkowej, Józefa Antonia Alwez, dobrze znanego w całej prowincyi, o którym porucznik Cameron ciekawe podaje szczegóły.

Żołnierze, eskortujący więźniów, są to po większej części krajowcy, zostający na żołdzie handlarzy niewolników; ale nie oni wyłącznie sprawiają te straszne rzezie, za pomocą których zdobywają niewolników. I królowie murzyńscy w tym samym celu staczają z sobą straszne wojny; wtedy pochwyceni w niewolę, mężczyźni, kobiety, dzieci, zostają przez zwycięzców sprzedani handlarzom jako niewolnicy za kilka yardów perkalu, za proch, broń, kolorowe paciorki, a często nawet podczas głodu za kilkadziesiąt ziarnek kukurudzy.

Żołnierze eskortujący karawanę starego Alweza, mogli dać doskonałe pojęcie o wojskach afrykańskich. Był to stek murzyńskich bandytów, zaledwie odzianych, z długiemi skałkówkami i lufami obwijanemi mosiężnemi obrączkami. Z taką eskortą, do których przyłączają się nie lepsi od nich maruderzy, agenci nie mało mają kłopotu.

Targują się o spełnienie wydawanych rozkazów, narzucają swoją wolę co do miejsc i godzin spoczynku i grożą porzuceniem, jeśli nie zastosują się do ich wymagań. Chociaż niewolnicy, zarówno mężczyźni jak kobiety, zniewoleni są dźwigać ciężary podczas pochodu karawany, każdej jeszcze towarzyszy pewna liczba tak zwanych nosicieli. Krajowcy nazywają ich »pegazis«, im powierzane bywają paki z kosztownymi przedmiotami, zwłaszcza z słoniową kością. Cenny ten towar wysyłany bywa na targowiska Khartoumu, Zanzibaru i Natalu.

Po dostawieniu niewolników pegazisowie bywają zapłaceni podług umowy, otrzymują najczęściej ze dwadzieścia yardów bawełnianych wyrobów albo pewnej materyi zwanej »merikani« lub paczkę prochu, garść muszli »Kauris«, które kursują tu jak pieniądze, kilka pereł a nawet, jeśli handlarz niema czem płacić, takich niewolników, których trudno byłoby sprzedać.

Pomiędzy pięciuset niewolnikami karawany, prawie nie było ludzi dojrzałych, to z powodu, iż po odbyciu rzezi i spaleniu osady, wszyscy jej mieszkańcy, mający czterdzieści lat skończonych, są niezwłocznie mordowani i wieszani na drzewach. Tylko dzieci i młodzież obojej płci są przeznaczeni na sprzedaż.

Po takich łowach na ludzi, zaledwie dziesiąta część zwyciężonych pozostaje przy życiu, i to tłómaczy straszne wyludnienie, zamieniające w pustynie wielkie przestrzenie Afryki.

Ma się rozumieć, że tak podczas pochodu, jak podczas wypoczynku, jeńcy byli bardzo surowo strzeżeni. Dick zrozumiał, że niepodobna było nawet myśleć o ucieczce. Ale jakimże sposobem znajdzie panią Weldon?

Nie ulegało wątpliwości, że ona, Janek i kuzyn Benedykt uprowadzeni byli przez Negora; Dick nie mógł jeszcze pojąć powodów dla jakich nikczemnik ten rozłączył ich z towarzyszami, ale serce pękało z boleści na samą myśl niebezpieczeństwa, zagrażającego pani Weldon.

– Ach! myślał sobie, jakże teraz żałuję, że mając ku temu sposobność, nie zastrzeliłem ich obu!

I myśl ta uporczywie tkwiła w umyśle Dicka; iluż to uniknęliby cierpień i nieszczęść, gdyby ci dwaj nędznicy ponieśli byli zasłużoną karę.

Nie mógł zapomnieć ani na chwilę o okropnem położeniu pani Weldon, Janka i kuzyna Benedykta. Wiedział, że ani matka, ani dziecko nie mogą liczyć na pomoc ostatniego, który sam sobie radzić nie umie. Zapewne prowadzono ich w jakieś dalekie strony prowincyi Angola, ale któż niesie biedne, chore dziecko!

Najniezawodniej matka, mówił sobie; zdobyła się na tę siłę, wzorem tych nieszczęśliwych niewolnic, które obok innych ciężarów dźwigają swoje dzieci, i jak one padną z wysilenia! Ach! gdybym mógł ukarać jej katów!…

Ale sam był więźniem, zaliczonym do tej trzody ludzkiej, która hawildarzy pędzili do środka Afryki. Nie wiedział nawet, czy Negoro i Harris przewodniczyli orszakowi, do którego należały ich wyprawy. Nie było Dinga, któryby wytropił ślad Negora i dał poznać jego zbliżenie się; chyba tylko jeden Herkules mógłby przyjść z pomocą nieszczęśliwej pani Weldon, – ale czyż można było spodziewać się tego niemal cudu?…

Jednak Dick uparcie czepiał się tej nadziei. Mówił sobie, że silny murzyn jest wolny, a o poświęceniu jego niepodobna było wątpić. Niezawodnie Herkules zrobi wszystko, co będzie w jego mocy dla ocalenia pani Weldon; albo będzie się starał odnaleźć ślad, gdzie ją uprowadzono, albo, jeżeli to będzie niemożebnem, porozumie się z nim samym, a może uwolni zręcznym manewrem. Może uda mu się skorzystać z nocnych ciemności, zakraść się pomiędzy czarnych jak on więźniów, podejść czujność żołdaków, dostać się do niego, przeciąć jego więzy i uprowadzić do lasu. A wtedy, obydwaj wolni, czegóżby nie uczynili dla wyzwolenia pani Weldon? Z biegiem wody doszliby aż na wybrzeże, a tam Dick Sand, lepiej obznajomiony z niebezpieczeństwami, z nową nadzieją powodzenia, przedsięwziąłby znów wykonanie planu, przerwanego tak nieszczęśliwie.

Młody nowicyusz miotany był naprzemian nadzieją i obawą, ale dzięki mocy swego charakteru nie upadał na duchu i gotów był korzystać każdej chwili z najmniejszej nadarzającej się sposobności.

Przedewszystkiem trzeba było dowiedzieć się na jaki targ prowadzono niewolników, czy do którejś faktoryi w Angoli; a w takim razie droga nie byłaby daleka, czy też gdzie o setki mil przez środkową Afrykę na targ w Nyangwe, w Manyema, w krainie wielkich jezior, która wówczas przebywał Livingstone? Lecz miejscowość ta była tak odległa, iż zaledwie w kilka miesięcy mogliby dojść do niej.

A była to nader ważna kwestya, gdyż gdyby ich popędzono do Nyangwe, to nawet w razie, jeśliby pani Weldon, on i inni murzyni zdołali uciec, powrót na wybrzeże byłby nader trudnym, a może nawet zupełnie niemożebnym.

Wkrótce jednak Dick mógł wnosić nie bezzasadnie, że karawana niezadługo stanie u kresu podróży, bo choć nie rozumiał ani po arabsku ani narzecza afrykańskiego, w jakiem rozmawiali z sobą agenci, uważał jednak, że często wymieniali nazwę znacznego poblizkiego targowiska, to jest Kazonde, w którem prowadzono wielki handel niewolnikami. Wywnioskował więc z tego, że tam rozstrzygnie się los więźniów, czy na korzyść królika miejscowego, czy też jakiegoś handlarza niewolników. W samej rzeczy Dick się nie mylił.

Znając dokładnie geografię, Dick wiedział czem jest Kazonde. Z San Paolo de Loanda do Kazonde jest około czterystu mil, a zatem zaledwie 250 mil oddzielało go od obozowiska rozłożonego nad Coanza. Dick rachunek swój obliczył w przybliżeniu, biorąc za podstawę drogę przebytą przez nich pod przewodnictwem Harrisa. Otóż w zwykłych warunkach droga ta wymagała dziesięciu do dwunastu dni, ale, zważając na znużenie karawany trzeba było liczyć podwójnie, a zatem, że podróż z Coanza do Kazonde potrwa trzy tygodnie. Dick pragnął bardzo o tych domysłach swoich zawiadomić Toma i jego towarzyszy, gdyż byłoby to dla nich prawdziwą pociechą wiedzieć, że nie popędzą ich do środka Afryki, z której się nie wraca.

Przypadek chciał, że Tom i syn jego Baty jednemi widłami, czyli końcami desek, byli złączeni; Akteon i Austyn także razem skuci, znajdowali się na prawem skrzydle obozowiska. Pilnował ich hawildar i dwunastu żołdaków.

Dick, korzystając ze swobody ruchów, zamierzył zmniejszać powoli dzieląca ich odległość, wynoszącą 50 kroków i zaczął odpowiednio manewrować.

Widać Tom zrozumiał zamiar Dicka Sand, bo szepnął do swoich towarzyszy, aby byli uważni, nie poruszali się, ale patrzyli i nadsłuchiwali bacznie.

Wkrótce Dick tak nieznacznie się do nich zbliżył, iż mógłby wymienić nazwę Kazonde i oznaczyć jak długo potrwa droga, do tego miejsca. Tom byłby go usłyszał, ale pragnął objaśnić ich szczegółowo i porozumieć się, co czynić mają i dlatego zbliżał się coraz bardziej. Już tylko był o parę kroków, serce zabiło nadzieją porozumienia, gdy nagle, jakby przeczuwając jego zamiary, hawildar rzucił się na niego. Na krzyk jego nadbiegło dziesięciu żołdaków, pochwyciło Dicka i odprowadziło na bok, a Toma i jego towarzyszy przepędziło na przeciwny koniec.

Przywiedziony do ostateczności, Dick rzucił się na hawildara i wydarł mu dubeltówkę, ale kilku żołdaków przytrzymało go, musiał więc uledz przemocy. Rozzłoszczeni żołdacy byliby go zarąbali, gdyby nie nadszedł jeden z przywódzców karawany, arab bardzo wysoki, z dzikim wyrazem twarzy. Był to ów Ibn Hamis, o którym wspominał Harris. Arab ten wyrzekł kilka słów, których Dick nie rozumiał i żołnierze oddalili się, choć z niechęcią. Przekonał się więc dobitnie, że był wyraźny rozkaz, aby mu nie dozwolić porozumiewać się ani zbliżać do towarzyszy, oraz że niewolno było nastawać na jego życie. A któżby mógł wydać takie rozkazy, jeżeli nie Harris lub Negoro?

Było to 19 kwietnia, dziesiąta godzina rano; rozległy się ostre dźwięki rogu, uderzono w bęben; karawana ruszyć miała w dalszy pochód.

Wszyscy w jednej chwili byli na nogach. Gdy podniesiono pakunki, potworzyły się oddziały więźni pod przewodnictwem hawildara, który rozwinął sztandar jaskrawej barwy.

15cap_65.jpg (174755 bytes)

Dano znak do pochodu.

Śpiew rozległ się w przestrzeni, śpiew nie zwycięzców, ale zwyciężonych, którzy wyrażali w nim groźbę napiętnowana naiwną wiarą niewolników, groźbę przeciw ciemięzcom i katom. Oto co śpiewali:

»Porwaliście mnie z moich stron rodzinnych, ale gdy umrę, nie będę skrępowany waszem jarzmem i wtedy przyjdę was pozabijać!«

 

Rozdział VIII

Notatki Dicka Sand.

 

hoć burza szalejąca wczoraj minęła, czuć ją było jeszcze w powietrzu. Była to właśnie pora deszczów, tak zwana »masika«, panujących pod tą strefą afrykańskiego lądu. Przez jakie dwa lub trzy tygodnie noce szczególniej bywały dżdżyste, co powiększało jeszcze przykrość pochodu.

Tego dnia, gdy wyruszyli w drogę czas był bardzo pochmurny; opuściwszy brzegi Coanza udali się w kierunku wschodnim. Na czele szło pięćdziesięciu żołnierzy, stu po bokach i pięćdziesięciu z tyłu; gdyby więc nawet więźniowie nie byli skuci, ucieczka byłaby wielce trudna. Mężczyźni, kobiety, dzieci szli pomieszani, hawildarowie popędzali ich batami.

Były tam nieszczęśliwe matki, które karmiły jedno dziecię, a wolną ręką niosły drugie.

Inne wlokły się po ostrej trawie, rosnącej na nierównym gruncie. Przywódzca całej karawany, srogi arab Ibn Hamis dozorował całą tę trzodę ludzką. Zarówno on, jak i jego agenci nie troszczyli się wcale o głód, nędzę i cierpienia niewolników, musieli jednak liczyć się z żołnierzami, domagającymi się większych porcyi, 5 pegazisami, żądającymi, aby zatrzymać się dla wypoczynku. Stąd wynikały ciągłe starcia, co odbijało się na biednych więźniach. Z jednej strony rozlegały się groźby, z drugiej krzyki boleści, i ci co szli w ostatnich rzędach kroczyli po ziemi zbroczonej krwią poprzedników.

Towarzysze Dicka zawsze trzymani na przodzie orszaku, nie mogli nawet skinieniem z nim się porozumieć. Szli w linii, szyje ich ujęte były w widły, nie dozwalające im nawet poruszać głową. Nie szczędzono im łajań, tak samo, jak innym więźniom.

15cap_66.jpg (198746 bytes)

Baty skuty z ojcem swoim szedł naprzód, wybierał miejsca, gdzie ma stąpić, wiedząc, że ojciec miał postępować jego śladem. Gdy hawildar oddalił się nieco, Baty szeptał słowa pociechy, z których niektóre dochodziły do uszu ojca.

Jakaż to było męka dla niego, że nie mógł odwrócić głowy, aby spojrzeć na ojca.

Tom mógł patrzeć na syna, ale drogo przypłacał tę pociechę; ileż to razy gorące łzy płynęły mu z oczów, gdy hawildar bił jego syna; cierpiał na tem stokroć więcej, niż gdyby bat spadał na jego plecy.

Akteon i Austyn szli o kilka kroków dalej, skuci ze sobą i okładani raz po raz batem hawildara. Ach! jakże zazdrościli Herkulesowi, nie rozważając jak wielkie zagrażały niebezpieczeństwa w tym dzikim kraju, mógł przynajmniej zużytkować swą siłę w obronie swojego życia.

W pierwszych chwilach uwięzienia, stary Tom dał poznać towarzyszom prawdziwe ich położenie. Dowiedzieli się od niego, że znajdują się w Afryce, dokąd ich rzuciła zdrada Negora i Harrisa, a następnie wtrąciła w głąb kraju, i że nie mogli się spodziewać żadnej litości od swoich wrogów.

Nie lepiej się obchodzono z biedną Nany, pędzoną w gromadzie kobiet w środku karawany. Skuto ją z jakąś młodą matką dwojga dzieci; jedno jeszcze przy piersi, drugie trzyletnie, zaledwie mogące na nóżkach się utrzymać. Zdjęta litością Nany wzięła je na ręce, a biedna matka dziękowała jej ze łzami. Nany niosła więc dziecię, oszczędzając mu w ten sposób razów hawildara, ale za wielki był to ciężar na wątłe jej siły. Na widok murzynka wciąż myślała o Janku; wystawiała go sobie na ręku matki. Choć chłopczyk wychudł bardzo skutkiem choroby, pomimo to musiał być za ciężkim na słabe siły pani Weldon. Gdzie oni byli, co się z niemi działo, czy zobaczy jeszcze kiedy swą ukochaną panią?

Dick szedł na końcu karawany; nie mógł widzieć ani Nany, ani żadnego ze swych towarzyszy, gdyż czoło karawany wówczas dopiero było dla niego widoczne, gdy przechodziło jaką płaszczyznę. Szedł pogrążony w smutnych myślach, które od czasu do czasu przerywał jedynie krzyk agentów. Nie myślał o sobie, o trudach, jakie mu grożą, ani o męczarniach, na jakie zapewne skaże go Negoro, ale jedynie o pani Weldon…

Daremnie upatrywał jakichś śladów jej przejścia po drodze, po cierniach rosnących przy niej, po niej; a jednak musiała przechodzić tędy, jeżeli jak wszystko kazało wnosić, prowadzono ją do Kazonde! Jakże gorąco pragnął, aby ich przynajmniej w jednem trzymano miejscu!

Pomimo jednak własnych cierpień, nie mogli patrzeć obojętnie na cierpienia i męki biednych niewolników, z którymi tak okropnie się obchodzono; ale sami uwięzieni, cóż pomóc im mogli!

Kraj położony na wschód Coanzy, na przestrzeni około dwudziestu mil był pokryty gęstym lasem. Jednak, czy to skutkiem ukąszeń licznych owadów, czy niszczenia zanim dorosną przez stado słoni, drzewa nie rosły tu tak gęsto, jak w okolicach, leżących bliżej wybrzeży. Pochód więc pod drzewami nie przedstawiał trudności.

Rosły tu liczne drzewa bawełniane, wysokie siedem do ośmiu stóp, z których wyrabiają tkaninę w czarne i białe prążki, noszoną w tych stronach.

W niektórych miejscach tak gęsta trzcina pokrywała grunt, iż karawany całej widać w niej nie było.

Ze wszystkich zwierząt znajdujących się w tej okolicy, tylko słonie i żyrafy przewyższyłyby głową tę trzcinę, podobną do bambusowej, której łodyga ma cal średnicy.

Widocznie agenci znali doskonale tę drogę, gdyż inaczej niewątpliwie by zabłądzili. Karawana wyruszała codziennie ze świtem, a w południe zatrzymywała się na godzinę dla wypoczynku. Wtedy rozdawano niewolnikom trochę manioku, i po kawałku koziego lub cielęcego mięsa. Ale biedacy ci tak byli znużeni, wypoczynek był tak krótki a w nocy, podczas deszczu prawie niemożebny, że gdy nadeszła chwila posiłku, prawie jeść nie mogli. To też w tydzień po opuszczeniu Coanzy, znowu ze dwudziestu padło na drodze na pastwę dzikich zwierząt, uwijających się za karawana. Lwy, pantery i lamparty czekały na swoje ofiary, i codziennie po zachodzie słońca wycie ich rozlegało się tak blizko, że można było obawiać się napaści.

Słysząc wycie i ryk tych zwierząt, które w ciemności jeszcze więcej były przerażające Dick myślał z trwogą, że spotkanie się z niemi może bardzo utrudnić lub nawet uniemożebnić przedsięwzięcia Herkulesa. Jednak gdyby tylko mógł upatrzeć odpowiednia chwilę i on niechybnie ratowałby się ucieczką.

Oto są notatki, jakie Dick Sand spisał podczas pochodu z Coanza do Kazonde.

Dla przebycia tych dwustu pięćdziesięciu mil trzeba było odbyć dwadzieścia pięć »marszów«, co znaczy w języku handlarzy niewolników dziesięć dni i nocy wraz z przestankami.

Od 25 do 27 kwietnia. Przybyliśmy do osady otoczonej murem trzcinowym, o osiem do dziesięciu stóp wysokim. Pola uprawne, dwóch czarnych pochwycono i zabrano w niewolę, piętnastu zabito. Ludność osady ratowała się ucieczką.

Następnego dnia przebyliśmy bystrą rzekę, szeroką na 150 yardów, zarzucono most pływający, zrobiony z pni drzew połączonych z sobą pnączami. Wpadły w wodę dwie kobiety przykute do jednych wideł; jedna niosła dziecko na ręku; ale wydobyto je niebawem. Krokodyle wsuwają się między pnie mostu, idąc przez niego można któremu włożyć nogę w paszczę.

28 kwietnia. Przebyliśmy las bohinii; są to drzewa wysokopienne, dostarczające portugalczykom tak zwanego żelaznego drzewa. Padał deszcz ulewny, grunt rozmiękł, pochód nadzwyczajnie utrudniony.

Spostrzegłem w środku karawany biedną Nany, niosącą na ręku małego murzynka. Zaledwie iść może. Skuta z nią niewolnica kuleje.

Wieczorem obozowaliśmy pod olbrzymim boababem; drzewo to ma kwiat biały, a liść jasno-zielony. W nocy słychać było ryk lwów i lampartów, jeden z krajowców strzelił do pantery… Go się dzieje z Herkulesem?…

29 i 30 kwietnia. Pierwsze dni zimna, tak zwanej zimy afrykańskiej; bardzo duża rosa. Z końcem kwietnia kończy się pora deszczów, zaczynają się w listopadzie.

– Doliny jeszcze zalane; wieje wiatr wschodni, niezmiernie utrudniający oddech i usposobiający do malaryi (febry błotnej).

– Nic nie wiem o pani Weldon, ani o panu Benedykcie, jeżeli nie do Kazonde, to gdzież ich prowadzą? zapewne nas wyprzedzili. Jestem bardzo niespokojny… Janek zapewne znów dostał febry w tej niezdrowej okolicy, ale czy żyje jeszcze.

– Od 1 do 6 maja. Odbyliśmy kilka marszów drogą tak zalaną wodą, iż miejscami dochodziła do pasa. Niezliczona ilość pijawek czepia się ciała, ale mimo to iść trzeba. Nie można znaleźć miejsca wypoczynku, jak okiem dojrzeć woda stoi wszędzie, iść przez nią trzeba po ciemku. Okropne położenie! upadłszy, lepiej podobno się nie podnosić, pozostać pod wodą i skończyć cierpieć… przynajmniej tam już nie dosięgnie bat hawildara! ale nie mam prawa tego uczynić, nie mam prawa opuszczać pani Weldon i jej syna… spełnię obowiązek, dotrwam do końca…

15cap_67.jpg (237048 bytes)

– Dały się słyszeć w nocy przeraźliwe krzyki. Ze dwudziestu żołnierzy połamało gałęzie drzew żywicznych, które wychodziły po nad wodę; zapalone rzucały sinawy blask w ciemności. Powodem krzyku był napad krokodyli. Kilkanaście potworów rzuciło się w ciemności na tył karawany, pochwyciły kogo mogły i pociągnęły do wody. Livingstone zaznacza, że potwory te wciągają zdobycz do nor swoich w wodzie, aby ją pożreć, gdy rozkładać się zacznie. Jeden krokodyl otarł się o mnie, pochwycił i wyrwał z wideł tuż przy mnie stojącego. Rozległ się straszny krzyk rozpaczy i bólu… dotąd go jeszcze słyszę.

7 i 8 maja. Nazajutrz rano policzono brakujących niewolników, – krokodyle zabrały dwadzieścia ofiar.

Jak tylko zaświtało, szukałem Toma i jego towarzyszy, dzięki Bogu wszyscy żyją…

Tom z synem idą na przodzie karawany, ale biednej Nany dostrzedz nie mogłem… Może znajduje się w samym środku karawany, a może i ona zginęła tej strasznej nocy.

Następnego dnia stanęliśmy nareszcie na wzgórzu, gdzie już wody nie było, słońce zaczęło przyświecać i osuszyło nas trochę. Rozdano nam nędzną strawę, i trochę manioku, parę garści kukurudzy i mętnej wody do picia. Iluż to więźniów leżących na ziemi już z niej nie wstanie!…

Nie, to niepodobna, aby pani Weldon i jej synek mieli znieść takie cierpienia!… Bóg pewnie miał litość nad nimi i inną drogą poprowadzono ich do Kazonde. Nieszczęśliwa matka nie przetrwałaby takich trudów!

9 maja. Ospa pojawiła się w karawanie; otoczony jestem żywymi szkieletami… Zobaczyłem nareszcie starą Nany; już nie niosła dziecka na ręku; sama szła. Może jej teraz lżej będzie iść… ale łańcuch, co ją przykuwał do drugiej, wisi jeszcze u jej pasa, musiała zarzucić go na ramię.

Udało mi się zbliżyć do niej; zdawało się, że mnie nie poznaje… czyżbym się tak bardzo zmienił?…

– Nany! – zawołałem.

Długo wpatrywała się we mnie, nareszcie rzekła:

– Ach! to pan, panie Dick… ja… ja… już niedługo umrę.

– O nie! Nany! Odwagi… – mówiłem, pocieszając ją i spuszczając oczy, aby nie widzieć nieszczęśliwej, będącej już tylko cieniem samej siebie.

– Umrę, powtórzyła, i nie zobaczę już mojej ukochanej pani, ani mego małego Janka…

Boże! mój Boże! ulituj się nademną!…

Chciałem podtrzymać biedną Nany, która drżała jak listek; byłbym chętnie zezwolił, żeby mnie przykuto do niej, abym jej ulżył dźwigania ciężkiego łańcucha, który sama nieść musiała od czasu śmierci towarzyszki niedoli. Ale w tejże chwili silne ramię odepchnęło mię, a nieszczęsna Nany uderzona biczem, została wepchnięta pomiędzy niewolnice. Chciałem rzucić się na okrutnego kata… ale przysunął się przywódca arab, pochwycił mnie za rękę, i trzymał, dopóki nie znalazłem się na końcu karawany. Potem zwrócił się do hawildara i usłyszałem jak powiedział: »Negoro«.

Negoro! a więc tak, to z rozkazu Negora obchodzi się ze mną inaczej, niż z mymi towarzyszami nieszczęścia… Jakiż los przeznacza mi ten łotr?…

10 maja. Przechodziliśmy dziś przez dwie wioski w płomieniach; ze wszystkich stron widać było palące się chaty. Ludność uciekła. Pola spustoszone… pustką swą smutny bardzo przedstawiały widok. Odbywała się razzia… w której pochwycono dwunastu niewolników.

Z nadejściem wieczora zatrzymaliśmy się pod wielkiemi drzewami na nocleg. Wczoraj udało się kilku więźniom złamać widły i uciec; ucieszyłem się z tego niewymownie; ale z wielkim smutkiem spostrzegłem, że hawildarowie i żołnierze podwoili ostrożność.

Pomimo znużenia, myśli mi zasnąć nic dają… Zdaje mi się, że coś szeleści w wysokiej trawie… może jaki zwierz dziki… słychać z oddali ryk lwów i hyen. Zacząłem nadsłuchiwać… nic znów nie słychać… a! teraz wyraźnie słyszę, że zwierz jakiś przesuwa się wśród trzciny… Nie mam broni, a jednak będę się bronił… życie moje może być jeszcze użyteczne dla pani Weldon i moich towarzyszy…

Natężam wzrok, ale księżyc nie przyświeca, noc czarna… otóż widzę dwoje strasznie błyszczących oczu w ciemności z pomiędzy papyrusów… pewnie oczy hyeny lub lamparta… to nikną, to się pokazują… nareszcie trawy poruszyły się mocno… zwierz jakiś rzucił się ku mnie!…

Omal, że nie wydałem okrzyku… na szczęście powstrzymałem się…

Oczom swoim wierzyć nie mogę… Dingo przy mnie… Kochany Dingo!…

Jakimże sposobem mógł mnie znaleźć? Instynkt! ale czyż instynkt mógłby wytłomaczyć takie dowody wierności? Poczciwe psisko liże mi ręce… więc cię nie zabili, mój kochany Dingo?

Zacząłem go głaskać… chciał zaszczekać radośnie, uspokoiłem go, nie trzeba, aby go usłyszeli… Gdyby mógł iść za karawaną, aby go nie spostrzegli… Ale jak uparcie ociera kark o moje ręce, wyraźnie jakby mówił mi: »szukaj tu!« Zacząłem szukać i poczułem kawałek trzciny, założony na obrożę z literami S. V., których tajemnica pozostała dla nas nierozwiązana.

15cap_68.jpg (211513 bytes)

Wyjąwszy, złamałem trzcinę i znalazłem w niej karteczkę.

Ach! nie mogę jej przeczytać… ciemno… trzeba czekać aż się rozwidni…

Chciałbym zatrzymać Dinga, poczciwe psisko liże mi ręce, widzę jednak, że pragnie najprędzej odejść… Zrozumiał, że spełnił swoje posłannictwo… skoczył w bok i znikł w trawie. Boże! strzeż go od hyen i panter!…

Dingo powrócił niezawodnie do tego, co go przysłał… Kartka, której przeczytać nie mogę, pali mi dłonie… kto ją napisał?… czy pani Weldon, czy może Herkules?… Jakim sposobem Dingo, którego mieliśmy za zabitego spotkał się z którymś z nich?… Co mi powie ta kartka?… Może podaje plan ucieczki?… a może tylko zawiadamia, co się dzieje z drogiemi osobami?… Tak byłem wzruszony, że prawie zapomniałem o swojej smutnej doli…

Ach! jakże długo dzień nie nadchodzi!…

Oka zmrużyć nie mogę. Upatruję na horyzoncie najmniejszego blasku… słychać jeszcze ryk dzikich zwierząt… Oby mój Dingo nie został przez nich rozszarpanym!…

Nareszcie zajaśniał dzień, rozkładam kartkę… to pismo Herkulesa…

Oto co pisał:

»Pani Weldon i mały Janek noszeni w kitandze, Harris i Negoro im towarzyszą.

Kuzyn Benedykt jest z nimi. Wyprzedzają karawanę; nie mogłem porozumieć się z nimi. Znalazłem Dinga, który widać był raniony wystrzałem… ale się wyleczył… Bądź dobrej myśli, panie Dick, myślę tylko o was i uciekłem dlatego jedynie, abym mógł być wam użytecznym«.

Herkules.

Ach! więc pani Weldon i jej synek żyją…

Dzięki Ci, o Boże! że nie są zmuszeni odbywać tak nużących marszów, kitanda jest to rodzaj lektyki, którą dwóch ludzi niesie na ramionach. Cóż Negoro i Harris zamyślają zrobić teraz?… niezawodnie nędznicy ci udadzą się z nimi do Kazonde… tak niezawodnie… Ale ja ich wyszukam… poczciwe psisko ten Dingo, on to zwiastował mi tak pocieszająca wiadomość… teraz lżej mi na sercu, łatwiej przetrwam straszne męki i cierpienia…

15cap_69.jpg (225618 bytes)

Od 11 do 15 maja. Idziemy dalej; więźniowie z trudnością postępować mogą, większość coraz bardziej słabnie i ustaje w pochodzie. Obliczam, że jeszcze dziesięć marszów oddziela nas od Kazonde – iluż tam nie dojdzie, ale ja dojść muszę… i dojdę!

Tak, dojdę! czuję to w duszy, w ufności serca mego, przejętego wiarą w opiekę Boga nad nieszczęśliwymi. Ufność ta krzepi mnie, ożywia, dodaje siły do wytrwania w niegodziwości, której padliśmy ofiarą. Niekiedy zdaje mi się, że ja uwolnię wszystkich, i w chwili podobnego jakby natchnienia, dziwna radość przejmuje mnie całego. Trzeba więc niepoddawać się rozpaczy; złym jest ona doradzcą, odbiera przytomność i przemienia człowieka w istotę bierną, nieumiejącą ani sobie ani drugim radzić skutecznie. Obym tą ufnością mógł natchnąć drugich, ale jakże to trudno bezsilnych duchem podnosić z upadku!

Dnia 24 maja zatrzymaliśmy się na spoczynek przy małej osadzie. Czas był piękny, pogodny, pocieszając moich biednych towarzyszów; spotkałem Nany, leżąca w największem osłabieniu. Kiedym się zbliżył do niej, poznała mnie i, ujmując za rękę, zapytała o Janka i jego matkę.

– Miałem od nich wiadomość przez Dinga, – odrzekłem, – Herkules czuwa i liczę na jego pomoc.

– Bogu niech będą dzięki! – odrzekła. – Jakże wiadomość ta uszczęśliwia mnie. Ufałam, że ich zobaczę jeszcze, ale Bóg inaczej rozporządził i skróci niedługo moje cierpienia. Tam, panie Dick, gdzie duch mój się wzniesie, nie będzie złych ludzi.

Wyrzekłszy to, uśmiechnęła się, wzniosła oczy ku niebu, złożyła pobożnie ręce i zagłębiła się w modlitwie. Nie śmiałem jej przerywać. Twarz jej promieniała szczęściem, zdawało się, że widzi Boga i że tylko ciałem przykuta jest do ziemi. Przeczucie nie zawiodło jej.

Ją pierwszą z naszego grona Bóg powołał do siebie, i niechże ją przyjmie do chwały… Biedna Nany! taka była wierna i przywiązana do pani Weldon i Janka, tak dobra dla wszystkich.

Co noc upatruję Dinga, ale nie powrócił ani razu. Czy aby jego lub Herkulesa nie spotkało jakie nieszczęście?… Nie! nie!… nie chcę tego przypuszczać!

Tak długie milczenie zapewne tylko dowodzi, że Herkules nic nowego niema mi donieść… A zresztą musi być ostrożny i mieć się na baczności…

Poprzednia częśćNastępna cześć