Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Jules Verne

 

Piętnastoletni kapitan

(Rozdział IX-XII)

 

Wydanie nowe z ilustracyami Henri Meyera

Nakład Gebethnera i Wolffa

Warszawa 1917

15cap_02.jpg (104378 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM drugi

 

 

Rozdział IX

Kazonde.

 

arawana niewolników przybyła nareszcie do Kazonde dnia 26 maja. Połowa jeńców pochwycona podczas ostatniej razzii pozostała w drodze, jednak zawsze jeszcze handlarze dobry zrobili interes, gdyż napływ kupców był wielki i cena niewolników podskoczyła bardzo na targowiskach afrykańskich.

W owym czasie Angola prowadziła wielki handel murzynami; władze portugalskie w San Paulo de Loanda i w Bengueli nie mogły mu przeszkodzić, gdyż odstawiano ich do wnętrza lądu afrykańskiego. Nadbrzeżne baraki przepełnione były jeńcami; nieliczne statki, którym udało się przepłynąć w pośród statków strażniczych, pilnujących wybrzeży, nie mogły zabrać wszystkich i odstawić do hiszpańskich kolonii.

Kazonde leży o trzysta mil od ujścia Coanzy; jest to największe i najważniejsze targowisko w tej prowincyi. Interesy załatwiają się na wielkim plasu »Tchitoka«, gdzie niewolnicy są wystawieni do obejrzenia i sprzedaży. Z tego punktu rozchodzą się karawny w stronę wielkich jezior.

Jak wszystkie większe miasta Afryki środkowej, Kazonde dzieli się na dwie oddzielne części, jedna jest dzielnicą kupców arabskich, portugalskich i krajowych i w niej mieszczą się ich baraki, w których zamykają niewolników; drugą jest rezydencya króla murzyna, ukoronowanego pijaka, który panuje dzięki teroryzmowi, a utrzymuje się z datków w naturze, jakich nie szczędzą mu handlujący niewolnikami.

Dzielnica handlowa należała wówczas w Kazonde do owego Józefa Antonio Alwez, o którym to mówili między sobą Harris i Negoro, płatni jego agenci. Tu mieścił się główny zakład tego handlarza, posiadającego jeszcze dwa inne, jeden w Bihe, a drugi w Cassange, w Bengueli, gdzie spotkał go w kilka lat później porucznik Cameron.

Przy wielkiej środkowej ulicy wznoszą się z obu stron szeregi domków »tembes« z płaskimi dachami, ściany wzniesione z gliny i otynkowane, podwórza czworokątne, na których trzymają bydło; przy końcu ulicy leży obszerny plac »Tchitoka«, otoczony barakami; ponad pomieszkaniami wznoszą się ogromne banany z rozłożystemi gałęziami; tu i ówdzie rozsadzono wielkie palmy, których wierzchołki sterczą w powietrzu jak miotły i uwija się z jakie dwadzieścia drapieżnych ptaków, utrzymywanych dla zdrowia publicznego, – oto jak się przedstawia dzielnica handlowa w Kazonde.

Przylegająca do niej rezydencya króla Kazonde, jest zbieraniną biednych chat, rozrzuconych na przestrzeni mili kwadratowej. Do jednych chat zostawiony jest wolny przystęp, inne osłonięte są palisadą z trzciny, lub otoczone krzewiastemi figami. Oddzielna zagroda, ogrodzona płotem papyrusowym, w której stoi trzydzieści chat dla pomieszczenia niewolników i gromadka chat, w których zamieszkują kobiety, jeden domek wyższy i rozleglejszy »tembe«, kryjący się wśród plantacyi manioku, – to rezydencya króla Kazondy, człowieka pięćdziesięcioletniego, nazwiskiem Moini Loungga, o wiele niższe zajmującego stanowisko, niż jego poprzednicy. Niema nawet 4,000 żołnierzy, kiedy główniejsi handlarze portugalscy utrzymują ich po 20,000. Król Kazondy nie mógłby już dziś, jak za dawnych czasów, skazywać na stracenie 25 do 30 niewolników dziennie.

Król ten był to przedwcześnie zgrzybiały starzec, zużyty rozpustą i pijaństwem, dziki, okrutny maniak, który dla fantazyi kaleczył swoich poddanych, oficerów i ministrów; jednym obcinał nosy, innym uszy, ręce lub nogi, to też najobojętniej w świecie mówiono o nim i spodziewano się blizkiej jego śmierci.

W całem Kazonde może jeden tylko człowiek, to jest Józef Antonio Alwez, handlarz niewolników źleby wyszedł, gdyby Moini Loungga zszedł z tego świata, gdyż porozumiewał się doskonale z tym pijakiem, którego władzy podlegała cała prowincya. Jeżeliby po śmierci Moini Loungga zachodziły spory, czy ma objąć po nim rządy państwa, pierwsza jego żona, Alwez mógł się obawiać, że jeden z sąsiednich królów Oukousou zagarnie całą prowincyę. Był on młodszy i dzielniejszy i już opanował kilka wiosek, należących do rządu w Kazonde, a faworytem jego był inny handlarz niewolników, współzawodnik Alweza, ów Tipo-Tipo czarny arab czystej rasy, który to odwiedził Camerona w Nyangwe.

Za rządów zbydlęconego murzyna, Moini Loungga, Alwez wyzyskiwał jego występki i znikczemnienie i był prawdziwym władcą kraju.

Józef Antonio Alwez, już w podeszłym był wieku; nie pochodził bynajmniej z rasy białej, nie był więc jak tam nazywają »msoungou«. Przybrał tylko nazwisko portugalskie w interesie swojego handlu. Był to prawdziwy murzyn i nazywał się Kenndéle. Urodzony w Donndo, nad brzegami Coanzy, z początku był prostym agentem handlarzy, a w końcu wyszedł na znakomitego niby przemysłowca, który, podając się za uczciwego człowieka, był największym w świecie łotrem.

Tego to Alweza spotkał Cameron w Kilemba, stolicy Kassongo, w końcu 1874 roku i który przeprowadził go z karawaną aż do swoich zakładów w Bihe, to jest przeszło siedemset mil.

Przybywszy do Kazonde, poprowadzono niewolników na wielki plac targowy. Było to 26 maja. Tak więc zgodnie z obliczeniem Dicka Sand, podróż trwała trzydzieści osiem dni, w ciągu których przebyli najstraszniejsze cierpienia i męki, jakie tylko ludzie przetrwać mogą.

Weszli do Kazonde, w samo południe; uderzono w bębny, zatrąbiono w rogi, rozległy się wystrzały, z ręcznej broni. Żołnierze karawany strzelili w powietrze, a służba Józefa Antonia Alwez odpowiadała im ochoczo. Wszyscy ci zbóje witali się z radością, po czteromiesięcznem rozłączeniu. Teraz, przecie wypoczną sobie i będą mogli oddać się zabawie i uciechom.

Jeńcy, po większej części, prawie ostatkiem sił goniący, zapędzeni zostali do baraków w jakich fermerzy amerykańscy nawet bydła trzymaćby nie chcieli. Było ich 250. Zastali tam tysiąc kilkaset innych niewolników, którzy razem z nimi mieli być pojutrze wystawieni na targu w Kazonde. Zamkniętym w barakach niewolnikom zdjęto widły, a pozostawiono kajdany.

Pegazisowie, zdawszy kupcom ładunek kości słoniowej, zatrzymali się na placu, gdzie, otrzymawszy, jako zapłatę, kilkanaście yardów perkalu lub innych kosztownych wyrobów, odeszli, aby się przyłączyć do innych karawan.

Tak więc Tom i towarzysze jego zostali nareszcie uwolnieni od wideł i żelaznych obręczy, jakie dźwigali od pięciu tygodni. Baty i ojciec jego mogli nareszcie rzucić się w objęcia. Wszyscy uścisnęli sobie dłonie, ale zaledwie śmieli przemówić bo chyba tylko rozpacz swoją wyrazić by mogli. Baty, Akteon, Austyn, silni i nawykli do ciężkiej pracy, łatwiej znieśli trudy takiej podróży, ale stary Tom stracił zupełnie siły, kilka dni jeszcze, a zwłoki jego pozostałyby na drodze, jak zwłoki biednej Nany, na pastwę dzikich zwierząt.

Wpakowano ich wszystkich czterech do ciasnego baraku, i zaraz drzwi zamknięto. Zastali w komórce jakąś strawę i oczekiwali przybycia Alweza, przed którym, niestety! daremnie chcieli bronić się swojem pochodzeniem amerykańskiem.

Dick Sand został na placu pod szczególnym nadzorem hawildara.

Był więc nareszcie w Kazonde, gdzie, jak tego był pewny, musiała wyprzedzić go pani Weldon, mały Janek i kuzyn Benedykt. Przechodząc, upatrywał ich po mieście, zapuszczał wzrok do domków, stojących przy ulicy i szukał na pustym jeszcze prawie placu. Ale nie było ich nigdzie.

– Czyżby ich gdzieindziej zaprowadzono? myślał sobie. Ale nie! Herkules musiał być pewnym swego… a potem, takie zapewne musiało być wyrachowanie Harrisa i Negora… Ależ ich nigdzie tu nie widzę…

Straszny niepokój ogarnął Dicka. Pojmował, że mogli ukryć uwięziona panią Weldon, ale Harris, a zwłaszcza Negoro, pragnąłby pewnie jak najprędzej zobaczyć go w swej mocy, aby napawać się swym tryumfem, znieważać go i męczyć; słowem nasycić się zemstą. Czyżby nieobecność ich kazała wnosić, iż udali się w przeciwnym kierunku i uprowadzili panią Weldon do innej prowincyi Afryki środkowej. Jakże Dick Sand pragnął teraz ujrzeć Harrisa i Negora, choćby obecność ich miała być zapowiedzią męczarni, jakie zapewnie zadać mu zamierzali; bo widząc ich, miałby pewność, że pani Weldon i Janek znajdują się w Kazonde.

Od owej nocy, gdy Dingo przyniósł mu kartkę od Herkulesa, zmyślny pies nie pokazał się więcej i Dick nie mógł przesłać przygotowanego bileciku, w którym zalecał Herkulesowi, aby myślał tylko o pani Weldon, żeby nie tracił jej z oczu i, o ile się da, zawiadomił o wszystkiem. Dlaczegoż, myślał sobie, Herkules znowu nie przysłał do niego Dinga? czy wierne psisko padło ofiarą nieudanego przedsięwzięcia, lub, czy może Herkules, idąc za śladem pani Weldon, zapuścił się wraz z Dingiem w lesiste płaszczyzny wnętrza Afryki, z nadzieją dostania się do jakiejś faktoryi?

Dick nie wiedział już co myśleć, tak był pewny, że panią Weldon z synkiem zastanie w Kazonde, iż, nie widząc ich nigdzie, rozpacz go ogarniała. Nie dbał o własne życie, skoro nie mogło być użytecznem ukochanym, – spokojnie więc może oczekiwać śmierci.

Dick nie znał sam siebie; nieszczęścia i próby, jakie przebył, z młodzieniaszka zrobiły go mężczyzną, zniechęcenie to więc mogło być u niego tylko objawem przejściowym.

W tej chwili rozległ się przerażający odgłos trąb i rogów i Dick, dopiero tak zgnębiony, zerwał się nagle, – wszak każde nowe wydarzenie mogło go naprowadzić na ślad tych, których szukał. I nadzieja jakaś nieokreślona zbudziła się w jego sercu.

– Alwez! Alwez! – nazwisko to powtarzał liczny tłum krajowców i żołnierzy, zalegających wielki plac.

Przybywał nareszcie człowiek, od którego zależał los tylu nieszczęśliwych, – a może obok niego ukażą się agenci jego: Harris i Negoro.

Dick Sand stał z wytężonym wzrokiem, z rozdętymi nozdrzami. Nikczemni zdrajcy ujrzą go z podniesionem czołem, z góry spoglądającego na nich; kapitan Pilgrima nie zadrży przed dawnym swoim kucharzem okrętowym.

Na skraju głównej ulicy ukazał się hamak, osłonięty firanką z jakiejś wypłowiałej, poszarpanej materyi; wysiadł z niego stary murzyn; był to Alwez.

Towarzyszyła mu liczna służba, głębokie oddająca pokłony.

15cap_70.jpg (185095 bytes)

Obok Alweza ukazał się przyjaciel jego Coimbra, biedny, obdarty, z oczami zapadłemi, z rudemi kędzierzawemi włosami, żółtą twarzą, odziany w poszarpaną koszulę i spódnicę z długiej trawy. Na głowie miał połamany słomkowy kapelusz co razem nadawało mu postać obrzydliwą. Był to zausznik, nikczemne narzędzie Alweza, organizator rzezi, godny przywódca siepaczy handlarza niewolników.

Alwez, odziany w ubiór turecki, przedstawiał się może nieco mniej wstrętnie od swego zausznika, jednak nie dawał wysokiego pojęcia o zwierzchnikach faktoryi, na wielką skalę prowadzących handel niewolnikami.

Nie było przy nim ani Harrisa ani Negora, czyż więc Dick miał się wyrzec nadziei ujrzenia ich w Kazonde?

Arab Ibn Hamis, przywódca karawany, uściśnieniem dłoni witał Alweza i Coimbrę, którzy winszowali mu doprowadzenia karawany. Wprawdzie Alwez skrzywił się wielce, dowiedziawszy się, że z pojmanych niewolników połowa wymarła w drodze, ale i tak jeszcze dobry zrobi interes. Doliczając towar ludzki, jaki już posiadał w barakach, będzie mógł zadowolnić żądania nabywców i zamienić niewolników na kość słoniową i owe »hannas« miedziane, w kształcie krzyża św. Andrzeja, pod którą to formą kruszec ten wprowadzają do środka Afryki.

Alwez podziękował także hawildarom i rozkazał, aby dźwigającym towar natychmiast wypłacono należność.

Alwez i Coimbra mówili łamanym językiem portugalskim, zmieszanym z krajowym, którego lizbończykowi trudno byłoby zrozumieć.

Dick nie pojmował, co oni mówili ze sobą, czy szło o niego i jego towarzyszy, tak zdradziecko pochwyconych? Nie mógł wątpić o tem ani na chwilę, gdy na znak araba Ibn Hamis, jeden z hawildarów zwrócił się ku barakowi, w którym zamknięci byli Tom, Baty, Akteon i Austyn. Natychmiast stawiono ich przed Alwezem.

Dick zbliżył się zwolna, aby mógł widzieć i słyszeć wszystko.

Zajaśniała radością twarz Alweza na widok murzynów silnie zbudowanych, którym wypoczynek i lepsza strawa miała niebawem powrócić siły. Na starego Toma spojrzał pogardliwie, gdyż podeszły wiek jego znacznie obniżał cenę; za to za towarzyszy jego drogo zapłacą na targowisku Kazonde.

Alwez przypomniał sobie kilka słów angielskich, których się nauczył od Harrisa i innych agentów swoich, i obrzydły handlarz, jakby na drwiny, powinszował szczęśliwego przybycia nowym swoim niewolnikom.

Powstały okrzyki radości, opowiadania szczegółów podróży, przechwalano się, sprzeczano; niewolnicy stali ze spuszczonemi głowami, Dick podzielał ich boleść, ale nie upadał na duchu, bo wiedział, że rozpacz złym jest doradzcą.

Tom zrozumiał słowa powitania, wypowiedziane przez Alweza, wysunął się też naprzód i rzekł, wskazując na towarzyszy:

– Jesteśmy ludzie wolni, obywatele Stanów Zjednoczonych.

Alwez zrozumiał to widać, skrzywił się na znak dobrego humoru i odrzekł, wstrząsając głowa:

– Tak, tak… amerykanie! witajcie! witajcie!…

– Witajcie! – powtórzył Coimbra.

Zbliżył się do Austyna i jak kupiec, oglądający konia, dotknął jego piersi, ramion i chciał otworzyć mu usta, ale w tejże chwili murzyn wymierzył mu tak silny policzek, iż Coimbra potoczył się i padł o jakie dziesięć kroków. Kilku żołnierzy rzuciło się ku Austynowi, i byłby pewnie drogo przypłacił to uniesienie, ale Alwez skinął i żołdacy cofnęli się. Handlarz śmiał się do rozpuku z przygody swego przyjaciela, który z sześciu posiadanych jeszcze zębów, aż dwa stracił odrazu.

Alwez nie lubił, aby upatrywano wady w jego towarze, był też wesołego usposobienia, a dawno już tak się nie śmiał. Pocieszał jednak strapionego przyjaciela, który, podniósłszy się, stanął znów obok handlarza, wygrażając pięścią zuchwałemu Austynowi.

W tejże chwili jeden z hawildarów popchnął Dicka i przyprowadził przed Alweza, który widać wiedział, kim on był i jakim sposobem został ujęty nad brzegami Coanza.

Popatrzył na niego złośliwie i rzekł złą angielszczyzną:

– Mały yankes?

– Tak, jestem yankesem – odparł; – co chcecie zrobić ze mną i z moimi towarzyszami?

– Yankes! yankes! mały yankes! – powtarzał Alwez.

Czy nie rozumiał, czy nie chciał rozumieć uczynionego mu zapytania?

Dick Sand powtórzył je powtórnie i z kolei zwrócił się do Coimbry, którego rysy twarzy, choć zeszpeconej pijaństwem, zdradzały jednak, że nie jest krajowcem, ale tenże powtórzył tylko groźny ruch zwrócony przed chwilą do Austyna i nic nie odpowiedział.

Alwez zaczął coś żywo rozmawiać z arabem Ibn Hamis; zapewne mówili o Dicku i jego towarzyszach. Zamierzali widocznie rozłączyć ich i tym sposobem może już nie nastręczy się sposobność pomówienia z sobą.

– Posłuchajcie, przyjaciele moi – rzekł Dick cicho, jakby sam do siebie. – Dingo przyniósł mi kartkę od Herkulesa; szedł on za naszą karawaną. Harris i Negoro uprowadzili panią Weldon, jej synka i pana Benedykta; ale nie wiem dokąd, jeżeli nie są w Kazonde. Cierpliwości i odwagi! bądźcie gotowi, aby każdej chwili skorzystać ze sposobności. Niech Bóg ma was w swej opiece.

W tej chwili ktoś uderzył go po ramieniu i usłyszał ów niby łagodny, dobrze mu znany głos, przemawiający w te słowa:

– Mój młody przyjaciel, jeśli się nie mylę! Jakże się cieszę, że cię spotykam!

Dick odwrócił głowę, amerykanin stał przed nim.

– Gdzie jest pani Weldon? – krzyknął.

– Niestety! – odrzekł Harris, udając litość, której nie czuł wcale – biedna kobieta już w lepszym świecie.

– Umarła! – krzyknął z wyrazem bezmiernej boleści – a synek jej?…

– Biedny chłopczyk! – odrzekł tymże samym głosem – połączył się z matką.

Tak więc, Dick utracił wszystko, co kochał… Rozpacz go ogarnęła, bezprzytomny prawie sam nie wiedział, co się z nim dzieje.

15cap_71.jpg (184283 bytes)

Nagle podsunął się do Harrisa, wyrwał mu kordelas, który miał zatknięty i rzucił się na niego.

– Przekleństwo! – krzyknął, padając Harris, ugodzony śmiertelnie.

 

Rozdział X

Dzień marszu.

 

ick Sand wystąpił do walki tak nagle, iż niepodobna go było powstrzymać. Alwez i Coimbra chcieli natychmiast ukarać Dicka, ale Negoro coś szepnął do nich tajemniczo, i ci wydali rozkaz odprowadzenia go do baraku, z poleceniem najsurowszego nadzoru.

Dick zobaczył więc nareszcie Negora po raz pierwszy od opuszczenia wybrzeży, wiedział już teraz, że nędznik ten był jedyną przyczyną rozbicia Pilgrima.

Harris powiedział, że pani Weldon i jej synek nie żyją… nic więc go już nie wiązało do życia; nie dbał o to, co z nim zrobią, gdzie go prowadzą.

15cap_72.jpg (235584 bytes)

Okutego Dicka wtrącono do ciasnego bez okna baraku; tam już nie mógł komunikować się z nikim, ani wiedzieć, co się dzieje poza drzwiami jego wiezienia.

We dwa dni później miał się odbyć wielki jarmark »lakoni«, na który mieli zjechać przedstawiciele głównych faktoryi zewnętrznych i krajowcy z prowincyi sąsiadującej z Angolą. Na tym targu nie samych tylko sprzedawano niewolników, ale i wszelkie produkty płodnej i urodzajnej Afryki.

Od samego rana już panował ruch na wielkim placu; znajdowało się na nim razem z Tomem i jego towarzyszami cztery do pięciu tysięcy niewolników.

Alwez chodził po targu w towarzystwie Coimbry i szykował towar wystawiony na sprzedaż. Dla krajowców jarmark jest jakby dniem świątecznym, w którym stroją się w najpiękniejsze swoje ozdoby. Dzielą włosy na cztery części i zawijają na małe poduszeczki, zaplatają w warkocze lub ustawiają z przodu głowy wysoko w kształcie rury, zakończonej pękiem czerwonych piór; inni znowu lepią włosy czerwoną gliną z oliwą i układają te miękką masę w zakrzywione rogi. W napiętrzone włosy wpinają brosze, szpilki żelazne lub z perłowej konchy, niektórzy eleganci zakładają nawet noże do tatuowania, a wszyscy niemal nawlekają na włosy jak najwięcej szklanych pereł. Takie to rusztowania tworzą sobie na głowach mężczyźni. Kobiety zawiązują włosy na małe chwaściki, zakręcają w sznurki, rozpuszczając końce, lub zwijają w długie na twarz spadające loki. Inne spuszczają wprost na plecy rozpuszczone włosy, albo prosto przycinają nad czołem; wszystkie przytem smarują włosy tłuszczem, gliną i czerwoną substancyą, otrzymywaną z drzewa sandałowego, co nadaje im kolor cegły.

Ale dzicy nie same tylko głowy tak starannie przystrajają. Nie darmo przecie mają uszy, więc czemużby nie mieli zawieszać u nich kołeczków z kosztownego drzewa, obrączek mosiężnych, łańcuszków z ziarnek kukurudzy, ciągnących ciężarem swoim uszy ku dołowi i małych tabakierek, wyrobionych z tykwy. Skutkiem wieszania tylu ciężarów, końce uszu tak się wyciągają, iż nieraz sięgają aż do ramion.

Na szyi, na ramionach, na ręku, na łydkach i nogach przy kostce, noszą bransolety miedziane lub mosiężne, ozdoby ze świecących guzików, sznury różnokolorowych lub czerwonych paciorków, wówczas bardzo modnych. Nadto wyrywają sobie środkowe zęby przednie u góry i u dołu, piłują je spiczasto i zakrzywiają; paznogcie zapuszczają nadzwyczaj długie; ciało malują w prążki lub w drzewa, ptaki, półksiężyce lub w różne linie i zakręty. Tatuowanie to odbywa się za pomocą niebieskiej cieczy, zapuszczonej w nacięcia; odbija się ono najwyraźniej na ciele dziecka i pozwala rozpoznać do jakiej należy rodziny lub pokolenia.

Co do odzieży, te stanowiły dla mężczyzn fartuchy ze skóry antylopy, sięgające do kolan, albo spódnica z trawnej tkaniny, jaskrawych kolorów. Kobiety noszą spódniczki zielone, haftowane jedwabiem i przystrojone szklanymi paciorkami, przytrzymane pasem z perełek. Niekiedy używają wielkich chustek z »tamba«, jest to rodzaj tkaniny z traw, niebieskiej, czarnej i żółtej, bardzo poszukiwanej.

To, co powiedzieliśmy odnosi się do murzynów klas wyższych; kupcy, niewolnicy i prości ludzie chodzą bez tych ozdób. Kobiety, najmujące się zazwyczaj do przenoszenia towarów, przychodziły na targ z ogromnym koszem na plecach, podtrzymywanym rzemieniem, opasanym w koło czoła. Po wyładowaniu pakunku, siadały w koszach.

Dzięki urodzajności gruntu, dostawiano na targ wyborowe produkty i artykuły żywności. Było poddostatkiem ryżu, kukurudzy, która w trzech zbiorach w ciągu ośmiu miesięcy, wydaje dwieście ziarn z jednego; sesamu, z którego wyrabiają olej; pieprzu z Ouroua, mocniejszego jeszcze od pieprzu z Kajenny; manioku; sago, muszkatelu, soli i oliwy palmowej. Przyprowadzono także setki kóz, świń, baranów bez wełny, pokrytych siercią, ze zwieszonym podgardlem, drobiu, ryb i t. d. Zręcznie wykończone wyroby garncarskie zwracały oczy swemi jaskrawemi barwami. Różne napoje roznoszone lub ogłaszane przez niedorosłych krajowców, nęciły zwolenników; był tam rodzaj wina z bananu »pombe«, likier bardzo mocny i bardzo rozpowszechniony »malofou«, łagodne piwo z owoców bananu, i rodzaj miodu do picia, jest to trunek wyrabiany z miodu, wody i słodu.

Lecz najciekawszym na targu w Kazonde, był handel tkanin i kością słoniową.

Z tkanin wyróżniały się: perkal surowy z Salem, »kaniki«, wyrób niebieski bawełniany szerokości 34 cale »sohari«, tkanina w kratę niebieską i czarną z czerwonemi prążkami, nie tak drogą jak »dioulis«, wyrób jedwabny w deseń na tle zielonem, czerwonem lub żółtem; za trzy yardy tej materyi płacą siedem dolarów, a jeżeli jest przetykana złotem, cena za trzy yardy dochodzi do osiemdziesięciu dolarów.

Co do kości słoniowej, tę dostawiano tu ze wszystkich części Afryki środkowej; było bardzo wielu przemysłowców, którzy trudnili się wyłącznie tą gałęzią handlu afrykańskiego.

Ileż to trzeba zabić słoni, aby dostarczyć rocznie na targi europejskie, a zwłaszcza angielskie 500,000 kilogramów. Przecięciowo zęby jednego słonia wydają 28 funtów kości; zdarzają się jednak takie, które ważą do 75 funtów, a właśnie na targu w Kazonde można było nabyć kość prześliczną, przezroczystą, zachowującą swoją białość i nie żółkniejącą z czasem jak kość z innych okolic.

Za monetę na targach afrykańskich służą niewolnicy. Płacą także paciorkami szklanymi, wyrabianemi w Wenecyi, które nawleczone w dziesięć sznurków dwa razy okalające szyję, drogo są bardzo płacone. Livingstone, Cameron i Stanley zawsze zaopatrywali się w znaczny zapas tej monety. W braku paciorków szklanych, kursuje tu zanzibarska moneta, wartająca cztery centymy, oraz muszle zbierane na wybrzeżach wschodnich.

Około południa targ zaczął się ożywiać; panował na nim nadzwyczajny gwar i wrzawa.

W połowie dnia Alwez kazał przyprowadzić na targ niewolników, których chciał sprzedać. Natłok powiększył się więc jeszcze o dwa tysiące tych biedaków różnego wieku, których handlarz ten od kilku miesięcy trzymał w swoich barakach. Była to spekulacya, ponieważ długi wypoczynek i pożywniejsza strawa dozwalały niewolnikom korzystniej daleko przedstawić się na targowisku.

Tak więc nieszczęśliwy Tom i jego towarzysze zostali jak stado trzody popędzeni przez hawildarów na targowisko.

– Pana Dicka tu nie widzę, – rzekł Baty, rozglądając się po rozległem targowisku.

– I ja go nie widzę, – odrzekł Akteon, – jego przecie nie wystawią na sprzedaż.

– Być może, – odrzekł Tam, – ale co do nas daj Boże, aby przynajmniej jeden nabywca nas kupił; przynajmniej ta pozostałaby nam pociecha, że nie jesteśmy rozdzieleni.

– Ach! być rozłączonym z tobą, kochany mój ojcze, i wiedzieć, że pracujesz jak niewolnik… o! to okropne! zawołał Baty, zanosząc się od płaczu.

Rozpoczęła się sprzedaż. Niewolników podzielono na małe gromadki i prowadzono ich od kupca do kupca, przed nimi postępował agent, wygłaszając za jaka cenę oddział ten będzie sprzedany. Faktorzy arabscy lub metysowie ze środkowych prowincyi przychodzili oglądać niewolników. Macali ich, klepali, obracali ich na wszystkie strony, oglądali zęby, potem daleko rzucali kije, zmuszając ich, aby biegli je podnieść. Była to ocena szybkości ich biegu.

Mężczyzn, skazanych na najcięższe prace, pędzą do nadbrzeżnych faktoryi, a stamtąd do kolonii hiszpańskiej, dokąd nasi murzyni pragnęli się dostać, bo tam przynajmniej może mogliby się uwolnić, powołując się na swoją narodowość amerykańską.

Gdyby ich zaś zatrzymano w środkowej Afryce, musieliby raz na zawsze wyrzec się nadziei odzyskania wolności.

Spełniło się ich życzenie i doznali tej pociechy, iż nie zostali rozłączeni.

Dobijało się o nich kilku handlarzy. Alwez zacierał ręce z radości. Dawano za nich coraz wyższą cenę; ciśnięto się oglądać niewolników tak rzadkiej wartości, a ma się rozumieć, że Alwez nie powiedział jakim sposobem ich nabył, a oni, nie znając miejscowego języka, nie mogli zaprotestować.

Nabywcą ich był bogaty handlarz arabski, który miał odstawić ich do Zanzibaru, do miejscowych faktoryi.

Lecz czyż dojdą tam kiedy przez te niezdrowe i niebezpieczne okolice Afryki środkowej, w klimacie tak zabójczym, wśród nieustannych wojen, jakie staczają z sobą naczelnicy różnych plemion? Dzięki niebu, że przynajmniej ich nie rozłączono.

 

Rozdział XI

Waza ponczu dla króla Kazondy.

 

czwartej po południu odgłos bębnów, cymbałów i innych instrumentów afrykańskich odezwał się nagle przy końcu głównej ulicy. Był to znak, że król Kazondy, Lounga, przybywał zaszczycić swa obecnością wielkie targowisko. Towarzyszył mu liczny orszak urzędników, żołnierzy i niewolników. Alwez i inni handlarze przybyli na spotkanie, przesadzając się w oddawanych mu hołdach i pokłonach, których domagał się surowo ten ukoronowany pijak.

Niesiony w starym palankinie, Lounga kazał zatrzymać się na środku placu i wysiadł z pomocą kilku dworaków.

15cap_73.jpg (191413 bytes)

Nie był to człowiek stary, mógł liczyć lat około pięćdziesięciu, ale wyglądał na osiemdziesięcioletniego starca. Podobny był do małpy, na głowie miał rodzaj potrójnej korony, ozdobionej pomalowanemi na czerwono pazurami lamparta i kępami białawej sierci. Od pasa spadały mu dwie skórzane spódnice, jedna dłuższa, druga krótsza, haftowane paciorkami, dochodzące do kolan. Piersi miał potatuowane w różne wzory, co miało dowodzić starożytności rodu królewskiego, ginącego w pomroce wieków. Na nogach, ponad kostką i na rękach miał pełno miedzianych bransolet, na nogach żółte buty, bardzo dawno temu podarowane przez Alweza. W lewem ręku trzymał laskę z posrebrzaną gałką, w prawej rodzaj wachlarza z piór do opędzenia much, z rękojeścią, nasadzoną perłami. Dworzanin unosił nad jego głową jakiś stary parasol, opatrzony najśmieszniejszemi ozdobami; sam zaś król miał jeszcze na oczach okulary, a na szyi zawieszoną lupę, nad której stratą tak ubolewał kuzyn Benedykt, a zabraną ona została z kieszeni Batego. Otóż wierny obraz powierzchowności królewsko-murzyńskiej mości, przed którą drżał każdy żyjący w promieniu sto milowej przestrzeni.

Już z tego tytułu, że zasiadał na tronie, Lounga kazał wierzyć wszystkim, że jest boskiego pochodzenia, a niechby tylko który z poddanych ważył się powątpiewać o tem, wysłałby go niebawem na tamten świat, aby się o tem przekonał. Mówił, że jako potomek bogów, nie podlega żadnym ludzkim potrzebom.

Jadł wprawdzie, ale dlatego tylko, że mu się tak podobało; pił, bo mu to sprawiało przyjemność. Pić więcej od niego było formalnem niepodobieństwem; choć ministrowie, dworzanie i urzędnicy jego byli wielkimi pijakami.

Moini Lounga wlewał w siebie, jak w otchłań spirytus, piwo i mocny bardzo napój, zwany »pombe«, których dostarczał mu Alwez. Żona jego Moini, zwana królową, miała lat czterdzieści, była to istna czarownica; pochodziła z królewskiego rodu, jak i wiele jej towarzyszek. Miała na sobie jaskrawy tartan, spódnicę z traw, ozdobioną paciorkami, tyle naszyjników, ile zmieścić się mogło, a włosy nastroszone w kilka pięter, tak wysoko, że końca dojrzeć było trudno; słowem wyglądała jak poczwara.

Inne kobiety, będące kuzynkami lub siostrami króla, kosztownie wystrojone, i nie tak straszne, szły za swym władcą; gotowe za najlżejszem skinieniem spełnić swój obowiązek zamienienia się w żyjące sprzęty. Jeżeli król chce usiąść, dwie z tych nieszczęśliwych istot pochylają się na rękach i na nogach, wystawiając grzbiety, i król siada na nich, opierając nogi na innych, leżących na ziemi. Ciała ich służą mu za podnóżek.

Za nim szli urzędnicy, kapitanowie i czarownicy. Wszyscy ci dzicy chwiali się na nogach, zarówno jak ich monarcha, i tem zwracali uwagę, że każdemu brakło jakiejś części ciała, jednemu ucha, drugiemu oka, innym nosa, ręki lub nogi; nie było ani jednego, coby nie był pokaleczony. Powodem tego było, że w Kazonde istniały tylko dwa rodzaje kary, stosowane według fantazyi monarchy: śmierć lub skaleczenie. Za najsroższą karę uważa się oderzniecie uszu, ponieważ dotknięty nią nie może nosić kolców i obręczy.

Jako jedyną broń zaczepną i odporną, żołnierze mieli łuki ozdobione frendzlą, ostro zakończone noże, szerokie i długie włócznie, oraz tarcze z palmowego drzewa, przyozdobione arabeskami.

Zamykali orszak nadworni czarownicy i muzykanci.

Czarownicy są to miejscowi lekarze. Dzicy ci wierzą niezachwianie w czary, zaklęcia, uroki, w cudowną moc figurek glinianych, kropkowanych biało i czerwono, a przedstawiających rozmaite fantastyczne zwierzęta lub postacie kobiet albo mężczyzn wyciosanych z drzewa.

Muzykanci, tak mężczyźni jak kobiety, poruszali różnemi trajkotami; bili hałaśliwie w bębny, lub laseczkami zakończonemi kauczukowemi kulami, uderzali w rodzaj tamburynu; co wszystko razem tworzyło piekielny hałas, jaki tylko afrykańskie uszy znieść mogą.

Po za tym licznym orszakiem, powiewały jakieś niby sztandary i chorągwie, a na końcu niesiono na wysokich pikach oznaki wodzów pokonanych przez Moini Lounga.

15cap_74.jpg (193141 bytes)

Gdy król wysiadł z palankinu, ze wszech stron odezwały się głośne okrzyki. Żołnierze karawany dali ognia, ale strzały te nie zgłuszyły dzikich wrzasków. Hawildarowie, wysmarowawszy sobie czarne twarze proszkiem cynobru, jaki każdy miał w worku, popadali na ziemie. Alwez wystąpił naprzód, ofiarował królowi zapas świeżego tytoniu, tego uspokajającego ziela, jak go nazywają krajowcy; to pewna, że Moini Lounga bardzo potrzebował uspokojenia, bo nie wiedzieć dlaczego był w strasznie złym humorze.

Jednocześnie z Alwezem, zbliżyli się złożyć hołd królowi, Coimbra, Ibn Hamis, i inni handlarze niewolnikami. Arabowie i metysi klaskali w dłonie i aż do ziemi pochylali czoła; niektórzy smarowali się błotem i padali na twarze przed tym potwornym monarchą.

Moini Lounga nie spojrzał prawie na służalcze tłumy i szedł rozkraczając nogi, jak gdyby grunt chwiał i poruszał się pod nim. Toczył się tak około wystawionych na sprzedaż niewolników i handlarze obawiali się, aby nie przywłaszczył sobie ich towaru, niewolnicy zaś drżeli z przerażenia na samą myśl popadnięcia w moc tego dzikiego zwierzęcia.

Negoro nie odstępował Alweza i w jego towarzystwie bił pokłony królowi. Obaj mówili krajowym językiem; a Moini Lounga zaledwie od czasu do czasu bąknął jakieś słówko, i to tylko, aby nakazać przyjacielowi swemu Alwezowi dostarczenia nowego zapasu wódki, bo dawny już się wyczerpał.

– Witaj nam królu Lounga na targowisku Kazonde! – mówił handlarz.

– Pić! – odpowiedział monarcha.

– Król nasz będzie miał udział w zyskach, otrzymanych na targowisku, – dodał Alwez.

– Pić! – powtórzył Moini Lounga.

– Przyjaciel mój Negoro nie posiada się z radości, że po tak długiej nieobecności ujrzał znów wielkiego króla Kazonde.

– Pić! – krzyczał pijak po raz trzeci.

– Dobrze, każę dać miodu, – odrzekł Alwez.

– Nie!… nie!… krzyczał król, spirytusu chcę od przyjaciela mego Alweza, a za każdą kroplę tego palącego płynu, dam mu…

– Na własność jednego białego! – zawołał Negoro, skinąwszy porozumiewające na Alweza.

– Dobrze, dobrze, daruję ci białego, – wrzeszczał Moini Lounga.

– Biały ten zabił agenta Alweza, – rzekł Negoro.

– Posłać go królowi Massongo, w wyższym Zairze, a tam zjedzą go żywcem.

W samej rzeczy, ów Massongo był królem plemienia ludożerców, a nie ulega wątpliwości, że w niektórych prowincyach Afryki, ludożerstwo dotąd jeszcze jawnie się praktykuje i jest szczególniej rozpowszechnione między plemionami, zamieszkującemi wnętrze Afryki.

– Dobrze, – odrzekł handlarz niewolników; – dam za to wody ognistej tak palącej jak ogień. Zapalę ją płomieniem.

Pijak pochwycił rękę swego przyjaciela Alweza, nie posiadał się z radości. Podzielały ją jego żony i dworzanie. Moini Lounga nigdy jeszcze nie widział palącej się okowity, i zapewnie wyobrażał sobie, że buchającą płomieniem pić będzie.

Bez zmroku zapadł wieczór, po którym natychmiast prawie noc nastąpić miała, a była to bardzo właściwa pora do przyrządzenia ponczu.

Przyniesiono wielkie naczynia miedziane, obejmujące najmniej dwieście kwart, postawiono je na środku rozległego placu, i wlano w nie oczyszczony alkohol, dodając jeszcze cynamonu, pieprzu tureckiego i różnych innych ostrych przypraw.

Wszyscy obecni otoczyli króla, który chwiejnym krokiem zbliżył się do kadzi. Zdawało się, że ta wywiera na niego jakąś przyciągającą siłę i, że lada chwila rzuci się w jej wnętrze.

Alwez powstrzymał go i podał przytwierdzone do haka palące się łuczywo.

– Ognia! – krzyknął.

– Ognia! – powtórzył Moini Lounga, dotykając do alkoholu zapalone łuczywo.

15cap_75.gif (158552 bytes)

W jednej chwili na powierzchni płynu pojawiły się niebieskawe płomienie. Dworzanie rzucili się w szalone skoki. Lounga patrzał w płomień i uśmiechał się, Alwez mieszał w kadzi wielką żelazną warząchwią, a płyn rzucał ciągle sine odblaski na tę rozszalałą zgraję. Lounga nie mógł dłużej wytrzymać, zbliżył się do kadzi, wyrwał handlarzowi warząchew, zanurzył w płynie, i zaczerpnąwszy nią palącego się ponczu, podniósł do ust. Nagle wydał okrzyk straszliwy i padł na ziemię, cały okryty płomieniem; zapalił się jak kufa. Zobaczywszy to, dzicy nagle przestali tańczyć.

Minister rzucił się ku swemu monarsze, chcąc zagasić ogień, ale że był równie jak on nasycony alkoholem, zaraz zaczął płonąć.

Alwez i Negoro nie wiedzieli co robić. Dwór cały rozpierzchł się, Coimbra uciekł najpierwszy, czując, że i jego ten sam los spotkać może.

Król i minister tarzali się po ziemi w najokropniejszych męczarniach.

W ciałach tak przesyconych alkoholem, spłonienie wytwarza lekki niebieskawy płomień, którego woda nie gasi, i jeżeli alkohol przeniknął wszystkie tkanki, niema sposobu powstrzymania jego gorzenia, gdy raz zacznie się palić.

Po upływie kilku chwil Moini Lounga i jego minister już nie żyli.

 

Rozdział XII

Pogrzeb królewski.

 

15cap_76.jpg (187166 bytes)

azajutrz Kazonde niezwyczajny przedstawiało widok. Przerażeni krajowcy, siedzieli zamknięci w swych lepiankach. Nigdy jeszcze nie słyszeli, ani widzieli króla, który, jak w nich wmawiano pochodził od bogów, ani ministra, podobną kończących śmiercią.

Alwez zamknął się w domu, mógł bowiem lękać się, aby go za ten wypadek nie pociągnięto do odpowiedzialności.

Ale Negoro wpadł na dobry pomysł; namówił Alweza, aby rozgłosił, iż ta nadzwyczajna śmierć władcy Kazonde była nadprzyrodzoną; że wielki Monitou tylko wybranym swoim tak umierać dozwala.

Zabobonni krajowcy uwierzyli tej bredni.

Ogień, wychodzący z ciała króla i jego ministra, był to ogień święty; teraz należało tylko uczcić Moini Lounga pogrzebem, godnym człowieka podniesionego do godności króla.

Naturalną następczynią króla Kazonde, była królowa Moina. Rozpoczynając niezwłocznie uroczystości pogrzebowe, występowała w charakterze władczyni, uprzedzając tym sposobem pretendenta do tronu, a szczególniej owego króla Oukousou, który chciał zagarnąć władzę i przywłaszczyć sobie koronę królów Kazonde.

Alwez i inni handlarze niewolników nie obawiali się wstąpienia na tron Moiny; wiedzieli dobrze, iż podarkami i pochlebstwem łatwo będą mogli wpływać na nią. Tak więc Moina bez przeszkody zasiadła na tronie.

Tego samego dnia zajęto się zaraz przygotowaniami do pogrzebu. Po za główną ulicą Kazonde płynął głęboki i bystry strumień, wpadający do rzeki; trzeba było go odwrócić i osuszyć łożysko, gdyż w niem to miała być wykopana mogiła królewska; po pogrzebaniu zaś zwłok, wody strumienia do ich naturalnego biegu miały być zwrócone.

Krajowcy zajęli się urządzeniem tamy, skutkiem której wody strumienia musiały rozlać się po równinie Kazonde.

Negoro postanowił zaliczyć Dicka Sand do liczby ofiar, mających być poświęconych na grobie króla. Negoro był nikczemnym tchórzem, nie miałby więc odwagi narazić się na podobny los, jaki spotkał jego współtowarzysza; ale, wiedząc, że teraz więzień ma związane nogi i ręce, uznał, że niema się czego obawiać, i postanowił go odwiedzić.

Około południa poszedł do baraku, w którym Dick Sand strzeżony był przez hawildara.

Więzień leżał skrępowany, nie mogąc się prawie ruszyć.

Na widok Negora, wstrząsł się cały, pragnąc zerwać więzy, które nie dozwalały mu rzucić się na tego nędznika i wymierzyć zasłużoną karę. Ale tak silnych więzów nawet Herkules nie zdołałby zerwać. Zrozumiał to Dick i uzbroił się w spokój i odwagę. Patrzył więc tylko śmiało na Negora, ale milczał.

– Uważałem sobie za obowiązek, – rzekł Negoro, – pozdrowić młodego kapitana i oznajmić mu, jak bardzo ubolewam, że nie może tu tak rozkazywać, jak na pokładzie Pilgrima.

Widząc, że Dick Sand nie odpowiada, dodał:

– Cóż to, kapitanie, nie poznajesz dawnego kucharza? Przychodzi on po twoje rozkazy oraz z zapytaniem, co ci ma przyrządzić na śniadanie?

Dick przymknął oczy.

– Jedno jeszcze mam zadać ci pytanie, młody kapitanie. Czy nareszcie potrafisz wytłómaczyć mi, jak się to stało, że, chcąc wylądować na wybrzeżach amerykańskich, dostałeś się do Angoli, gdzie się obecnie znajdujesz?

Dick i bez tych słów portugalczyka wiedział dobrze, iż nie mylił się, przypuszczając, że to ten niegodziwiec zepsuł kompas na Pilgrimie, ale i tym razem zachował jeszcze pogardliwe milczenie.

– Przyznaj kapitanie, – mówił dalej Negoro, – że wielkie to szczęście dla ciebie, iż na pokładzie twego statku znajdował się marynarz; gdyby nie to, cóżby się z nami wszystkimi stało!… A tak zamiast o jaką rafę, na która burza byłaby cię zagnała, dzięki owemu marynarzowi, dostaliśmy się do przyjaznego kraju i dziś jesteś bezpieczny, dodał z szyderstwem. Podziękuj za to wszystko owemu marynarzowi, na którym nie umiałeś się poznać!…

Mówiąc tak z udanym spokojem, Negoro prawie przybliżył twarz swoją do twarzy Dicka.

Zbrodniarz ten nie umiał już dłużej zapanować nad swoją wściekłością.

– Fortuna kołem się toczy! – wrzasnął w uniesieniu, wywołanem spokojem młodzieńca.

– Życie twoje, niedoszły marynarzu, jest w mojem ręku!

– Więc odbierz mi je, – odrzekł spokojnie Dick Sand, – ale wiedz o tem, że jest Bóg, który zna wszystkie twoje zbrodnie, i że niezadługo odniesiesz za nie zasłużoną karę!

– Zobaczymy! – wrzeszczał Negoro, grożąc.

– Zapewne liczysz na czyjąś pomoc, ale szalony jesteś mości kapitanie!… Alwez i ja jesteśmy w Kazonde wszechwładni, nic i nikt oprzeć nam się nie zdoła… Może myślisz, że twoi towarzysze, ów stary Tom i inni murzyni są tu jeszcze? Nie łudź się, kochanku, dawno już sprzedani i są w drodze do Zanzibaru…

– Bóg ma w swej mocy niezliczone środki wymierzenia sprawiedliwości, – odrzekł Dick – i często posługuje się najmarniejszemi narzędziami. Herkules jest wolny!

– Aha! liczysz na Herkulesa, – krzyknął uderzając nogą o ziemię, – dawno rozszarpały go hyeny lub pantery; żałuję mocno, że moją zemstę uprzedziły!

– Gdyby to nawet było prawdą, pozostaje jeszcze Dingo, a taki pies da sobie z tobą radę.

– Dingo tropi za tobą, znajdzie prędzej czy później i rozszarpie swymi zębami.

15cap_77.jpg (206106 bytes)

– Nędzniku! – wrzeszczał wściekły portugalczyk; – Dingo zginął od kuli mojej… i pani Weldon i dzieciak jej już nie żyją.

– I ciebie śmierć czeka niedługo, – odrzekł Dick, – nie unikniesz kary Bożej.

Negoro rozwścieczony był do tego stopnia, że od gróźb słownych, przeszedł do czynnych i powziął zamiar udusić własnemi rękoma bezbronnego więźnia. Rzucił się na niego i potrząsał nim gwałtownie; gdy w tem przyszła mu myśl nagła… zrozumiał, że jeżeli zabije swą ofiarę, oszczędzi jej 24 godzin tortur, które dla niej przygotował. Powściągnął zatem swój gniew i, nakazując strzegącemu hawildarowi pilnować ściśle więźnia, opuścił barak.

Przykre to zajście, zamiast pognębić, wróciło Dickowi całą siłę moralną i fizyczną.

Zdawało mu się, że w chwili szarpnięcia przy odejściu, Negoro rozluźnił nieco krepujące go więzy, gdyż uczuł wyraźnie, że teraz członki jego ciała są swobodniejsze niż pierwej. To dodało mu otuchy; pomyślał, że może teraz uda mu się powoli wyswobodzić ręce. Jakkolwiek wiedział, że zamknięty i strzeżony w ciasnem więzieniu, nie będzie mógł z tego korzystać, ale są w życiu ciężkie chwile, iż najlżejsza ulga staje się nam nieoceniona.

Dick nie łudził się bynajmniej jakąś nadzieją; wiedział, że pomoc tylko z zewnątrz przyjśćby mogła, a któżby mu jej udzielił? Czekał więc z poddaniem się śmierci, myślał o ukochanych swoich, którzy uprzedzili go do wieczności i pilno mu było połączyć się z nimi. Negoro powtórzył, co pierwej powiedział mu Harris, że pani Weldon i mały Janek już nie żyją, a prawdopodobnem także było, że Herkules, wystawiony ciągle na tyle niebezpieczeństw, mógł straszną skończyć śmiercią.

Tom i jego towarzysze byli gdzieś daleko, jak mu powiedziano, i pewnie nigdy się już nie spotkają. Tak więc osierocenie i cierpienia jego śmiercią tylko zakończyć się mogły, a śmierć najstraszniejsza nie tak go przerażała, jak życie pełne cierpień i goryczy. Był więc przygotowany na śmierć, polecił duszę swoją Bogu, błagając tylko o to, aby mu w stanowczej chwili nie zbrakło odwagi.

Upływały godziny; noc zapadła. Blade odbłyski światła, przez szczeliny przedzierające się do baraku, zniknęły powoli. Przycichły ostatnie odgłosy dolatujące z wielkiego placu, który po wczorajszej wrzawie i natłoku, dziś cały dzień był prawie pusty. W więzieniu zapanowała ciemność, wkrótce cisza zaległa nad całem Kazonde. Dick zasnął i spał dwie godziny; poczem zbudził się wzmocniony na siłach. Udało mu się jedna rękę wyzwolić z więzów, i z rozkoszą uczuł, iż może nią poruszać dowolnie.

Noc musiała upłynąć do połowy; hawildar spał ciężko, dzięki butelce z gorzałką, która pustą już trzymał w zaciśnionej dłoni. Dick zamierzał zabrać swemu strażnikowi broń, która bardzo mogłaby mu się przydać w razie ucieczki, gdy w tem zdało mu się, że słyszy jakby lekkie drapanie do drzwi. Wspierając się na wyswobodzonej ręce doczołgał się do progu, nie obudziwszy hawildara.

Nie mylił się; drapanie coraz wyraźniej słyszeć się dawało. Zdawało się, że ktoś z zewnątrz odgrzebuje ziemię pode drzwiami. Jest-że to człowiek, czy zwierzę?

– A może to Herkules? – pomyślał sobie Dick.

Wpatrzył się w swego dozorcę; pijak spał twardo, leżąc nieruchomy, Dick, położywszy usta na progu, wyszeptał imię Herkulesa; w odpowiedzi usłyszał głuche, żałosne szczekanie.

To nie Herkules, to Dingo, – rzekł do siebie Dick. – Zwietrzył mnie aż w więzieniu… Czyżby znów przynosił mi kartkę od Herkulesa?… Ale skoro Dingo żyje, więc Negoro skłamał i może…

W tej chwili łapa wsunęła się pod drzwiami i Dick poznał łapę Dinga, ale jeśli miał jaką kartkę, ta musiała być przywiązana do szyi. Co tu począć?… Trzeba chyba próbować o tyle powiększyć szparę pod drzwiami, aby Dingo mógł wsadzić łeb. Lecz zaledwie zaczął paznogciami odgrzebywać ziemię, na placu dało się słyszeć jakieś szczekanie. Widać miejscowe psy zwietrzyły obcego; Dingo musiał uciekać. Rozległo się kilka strzałów, hawildar napół się przebudził. Widząc, że obecnie ani podobna było myśleć o ucieczce, skoro mieli się na baczności, Dick leżał spokojnie, odczołgawszy się od drzwi i po długiem oczekiwaniu zaświtał nareszcie dzień, po którym już dla niego nie miało być jutra.

Przez cały ten dzień kopacze kopali niezmordowanie pod kierunkiem pierwszego ministra królowej. Wielka liczba krajowców wzięła udział w tej robocie, która miała być ukończoną na oznaczoną godzinę. Nowa monarchini była również okrutną jak zmarły król.

Ponieważ wody strumienia zostały odwrócone, w osuszonem więc jego łożysku wykopano obszerną mogiłę, mającą dziesięć stóp głębokości, pięćdziesiąt długości i dziesięć szerokości. Chociaż jest zwyczajem przystrajać zmarłego w najkosztowniejsze szaty przed złożeniem go w grobie, tym razem jednak musiano postąpić inaczej, ponieważ z Moini Lounga pozostało tylko kilka niedopalonych kości. Zrobiono z trzciny manekina, mającego przedstawiać Moini Lounga i złożono w nim szczątki niepochłonięte przez ogień. Na tego manekina włożono szaty królewskie, które, jak widzieliśmy, nie wiele były warte, nie zapominając o okularach kuzyna Benedykta. Była to śmieszna i zarazem straszna maskarada.

Obrządek pogrzebowy miał się odbywać bardzo okazale, przy pochodniach, w obecności całej ludności. Gdy wieczór zapadł, długi szereg pociągnął główną ulicą, idąc do miejsca, gdzie król miał być pochowamy. Nic tu nie brakowało, ani pogrzebowego tańca, ani zaklęć czarowników, ani odgłosu hałaśliwych instrumentów, ani wystrzałów ze starych fuzyi, złożonych w arsenale.

Do orszaku tego przyłączyli się: Alwez, Coimbra, Negoro, arabscy handlarze niewolników i ich hawildarowie. Wszyscy czekali na wielkim placu, zgodnie z rozkazem królowej Moiny, którego nikt nie śmiałby przekroczyć, aby jej nie nastręczyć sposobności do gniewu.

W ostatnim szeregu pogrzebowego orszaku, niesiono w palankinie »zwłoki« króla.

15cap_78.jpg (197415 bytes)

Królowa Moina, w paradnym stroju postępowała za nim. Noc zapadła, gdy doszli nad brzeg strumienia, ale pochodnie niesione i poruszane przez niosących je, żywe odblaski rzucały na zebrany tłum.

Poprzednia częśćNastępna cześć