Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

CEZAR KASKABEL

 

(Rozdział VII-IX)

 

 

Przetłómaczył specyalnie dla Dziennika Chicagoskiego

S.S.

85 ilustracji George'a Rouxa

12 dużych rycin chromotypograficznych

2 dużych map chromolitograficznych

CHICAGO. ILI.

Drukiem Spółki Nakładowej Wydawnictwa Polskiego

1910

cas_(02).jpg (39262 bytes)

© Andrzej Zydorczak

 

TOM I

 

 

ROZDZIAŁ VII

Przez Cariboo.

 

oczciwy, dzielny Kaskabelu, dlaczego nie przybyłeś kilka lat wcześniej i nie zwiedziłeś przedtem tej okolicy, przez którą masz podróżować w tej części brytyjskiej Kolumbii? Dlaczego dobre i złe przygody twego życia wędrownego nie zawiodły ciebie tu podówczas, gdy złoto leżało na ziemi i potrzeba było tylko się schylać, ażeby je zbierać? Dlaczego dzieje, opowiadane ojcu przez Jana, o nadzwyczajnym owym okresie czasu, były dziejami przeszłości, a nie teraźniejszości?

– Otóż to jest Cariboo, ojcze, – rzekł Jan owego dnia, – ale może ojciec nie wie, co to jest Cariboo?

– Nie mam najmniejszego pojęcia, – odrzekł p. Kaskabel. – Czy to zwierzę dwunożne, czy czworonożne?

– Zwierzę? – zawołała Napoleona. – A czy ono duże? Czy bardzo dzikie? Czy kąsa?

– Cariboo istotnie jest nazwą zwierzęcia, – odrzekł Jan; – ale w tym wypadku jest to tylko dystryk noszący to nazwę; jest to kraj złota, Eldorado Kolumbii. Jakież on niegdyś zawierał bogactwa! I ilu ludzi wzbogacił!

– A ilu równocześnie zrobił żebrakami, jak myślę, – dodał p. Kaskabel.

– Bez wątpienia, ojcze, i można na pewno twierdzić, ze takich było najwięcej. Jednakowoż były stowarzyszenia górników, których zyski dochodziły do dwóch tysięcy dolarów dziennie. W pewnej dolinie tego Cariboo, w dolinie William Creek zbierano złoto garściami.

A przecież, pomimo znacznej wydajności tej złotonośnej doliny za wiele ludzi gromadziło się by z tego korzystać. Dlatego, w skutek nagromadzenia się poszukiwaczy złota i motłochu, jaki zwykle pociągają za sobą, wkrótce trudno tam było życie utrzymać, nie mówiąc już o nadzwyczajnym wzroście ceny wszystkiego. Żywność kosztowała niesłychanie wiele; chleb płacono po dolarze funt. Zaraźliwe choroby wybuchały w niezdrowym tym dystrykcie. Nakoniec nadeszła nędza, a w jej orszaku śmierć dla większej liczby tych, którzy do tej okolicy przybyli. A czyż nie było to powtórzeniem tego, co kilka lat przedtem działo się w Australii i Kalifornii?

– Ojczulku, – rzekła Napoleona, – a przecież nieźleby było dla nas znaleźć po drodze wielką bryłę złota!

– A cobyś ty z tem zrobiła, mała?

– Coby zrobiła? – odrzekła Kornelia. – Dałaby ją swojej kochanej mamusi, a ja już umiałabym ją zamienić na monetę!

– A więc trzymajmy oczy otwarte, – rzekł Clovy, a będziemy musieli coś znaleźć, chyba że. .

– Chyba że nic nie znajdziemy, chciałeś powiedzieć, – rzekł Jan. – I tak to będzie z pewnością, mój Clovy; skarbona złota się wypróżniła, całkiem wypróżniła aż do dna.

– Ala ba! – odrzekł Sander. – Obaczymy!

– Dosyć tego, dzieci, – zawołał p. Kaskabel swym tonem jak najbardziej stanowczym. – Zakazuję każdemu z was wzbogacać się w taki sposób. Złoto zbierane na ziemi angielskiej! Fe! Przejdźmy, przejdźmy, powiadam, nie zatrzymując się, by podnosić bryły złota nawet gdyby były tak duże jak głowa Clovy’ego! A gdy się dostaniemy do granicy, to choćby nie było tablicy z napisem: „Uprasza się oczyścić nogi”, to my przecież, kochane dzieci, tak gruntownie je oczyścimy, ażeby na nich nie zostało ani ziarenka pyłku tej ziemi kolumbijskiej!

Zawsze ten sam, ten Cezar Kaskabel! Zresztą nie miał o co się kłopotać. Prawdopodobną było rzeczą, że nikt z jego towarzyszy podróży nie będzie miał sposobności znalezienia chociażby najmniejszej okruszyny złota.

Pomimo tego i bez względu na zakaz p. Kaskabel, nieraz uważnie się rozglądano w czasie pochodu. Każdy niemal kamyczek budził u Napoleony, a zwłaszcza u Sandera, podejrzenie, że wart jest tyle złota, ile waży. a dlaczegóżby nie? W liczbie krajów obfitujących w złoto, czyliż Północna Ameryka nie stoi w pierwszym rzędzie? Australia, Rosya, Wenezuela i Chiny idą za nią dopiero.

Tymczasem rozpoczęła się pora deszczowa. Codziennie już padały deszcze, a pochód stawał się coraz uciążliwszy.

Indyjski przewodnik gnał konie, ile zdołał. Obawiał się, że rzeczki i potoki wpadające do rzeki Fraser, dotychczas niemal wyschnięte, nagle się napełnią, a w jakiż sposób będzie można je wtedy przekroczyć? „Piękny Wędrowiec” mógł się narazić na to, ze stanie bezradny na kilka tygodni tej pory deszczowej. Należało przeto śpieszyć się, ile zdołano, by się wydostać z doliny Frasera.

Powiedzieliśmy już, że krajowców w tych stronach nie potrzeba było się obawiać, odkąd Czilikotów wypędzano na wschód. Tak było istotnie; były jednakowoż niektóre srogie zwierzęta, – a między niemi niedźwiedzie, – z któremi spotkanie mogłoby się stać niebezpiecznem.

Doświadczył tego na sobie Sander, przy sposobności, kiedy o mało co drogo nie przypłacił swego nieposłuszeństwa ku ojcu.

Było to popołudniu 17 maja. Zatrzymano się jakich pięćdziesiąt kroków za pewnym potokiem, który nasi wędrowcy suchą nogą właśnie przejść mogli. Potok ten o głębokiem korycie mógłby był stać się przeszkodą nieprzebytą, gdyby przez nagłe wezbranie wód zamienił się w rwący strumień.

Przystanek miał trwać dwie godziny. Jan wyruszył najprzód na polowanie; Sander natomiast, chociaż mu polecano nie opuszczać obozowiska, przeszedł napowrót przez potok i ruszył drogą, nie zabierając nic ze sobą prócz sznuru kilkanaście stóp długiego, owiniętego w koło pasa.

Chłopiec miał pewien cel przed sobą; zauważył był w podróży pięknego ptaka o pstrem ubarwieniu, zamierzył go gonić tak, by odkryć jego gniazdo; przy pomocy sznuru zaś miał nadzieję dostać się łatwo na drzewo, ażeby je zabrać.

cas_(19).jpg (162490 bytes)

Sander uczyniwszy to, pobłądził tem bardziej, iż groził ulewa. Ciemna chmura szybko rosła i zbliżała się. Cóż jednak może powstrzymać chłopca goniącego ptaszka?

Niebawem Sander znalazł się w gęstym lesie, którego skrajne drzewa stały na lewym brzegu potoku. Ptaszek fruwający z gałęzi na gałąź, jakoby umyślnie nęcił go i znajdował przyjemność w uwodzeniu go w największą gęstwinę.

Sander, myśląc tylko o swej pogoni, zapomniał że „Piękny Wędrowiec” miał wyruszyć na dwie godziny i w przeciągu dwudziestu minut po opuszczeniu obozu, zapuścił się parę mil w głąb lasu. Tam już dróg nie było, tylko wązkie, ścieżki, przerywane kosodrzewiną i stóp cedr i sosen.

Ptaszek z wesołym świergotem fruwał gałęzi na gałąź, a Sander biegł i skakał jak ryś młody. Wysiłki jego jednakowoż okazały się daremnemi; ptaszek znikł w końcu między karzakami.

– Leć-że, gdzie pieprz rośnie! – zawołał Sander, zatrzymując się rozgniewany niepowodzeniem.

Potem zauważył poprzez liście, że niebo mocno jest zachmurzone. Błyskawice też zaczęły rozjaśniać zieleń gęstwiny. Po błyskawicach dały się słyszeć i grzmoty.

– Czas najwyższy śpieszyć do domu, – pomyślał wtedy chłopiec. – A co powie ojciec?

Wtem zwrócił uwagę jego przedmiot dziwnie wyglądający, jakoby kamień szczególnego kształtu, wielkości ananasu i połyskujący metalowymi punkcikami.

Rozumie się, że chłopcu przyszło na myśl, iż to musi być bryła złota, zapomniana przez kogoś w tej okolicy Cariboo. Z okrzykiem radości podniósł bryłę, zważył ją w ręce i wcisnął w dość obszerną swą kieszeń ani słowa.

– Obaczymy, co powiedzą pewnego pięknego poranku, gdy to wymienię na piękne złote monety!

Zaledwie jednak Sander z tem się załatwił, zerwała się burza, rozpoczęta straszliwym piorunem. A jeszcze nie przebrzmiało echo tego grzmotu, gdy rozległ się w pobliżu głośny ryk.

cas_(20).jpg (178173 bytes)

W odległości jakich dwudziestu kroków pośród drzew pojawił się wielki niedźwiedź brunatny.

Chociaż Sander był odważnym, to przecież na ten widok odwrócił się i począł uciekać, ile mu sił starczyło w kierunku potoku. Niedźwiedź natychmiast popędził za nim.

Gdyby tylko Sanderowi udało się dostać do koryta potoku, przebiedz na drugą stronę i znaleźć się w obozie, to byłby uratowany. Jego rodzina zdołałaby zatrzymać niedźwiedzia na lewym brzegu potoku, a może nawet ubić i z jego skóry zrobić dywanik pod łóżko.

Ale deszcz padał teraz strumieniami, błyskawice częściej rozdzierały niebo, a grzmoty rozlegały się bez ustanku. Sander, przemokły do nitki, w odzieży obciążonej wodą, mógł się potknąć lada chwila a gdyby upadł, to nie mógłby ujść łap niedźwiedzia. Ale jeszcze udawało mu się pozostawać w niezmiennej odległości i w przeciągu kwadransa znalazł się na brzegu.

Tu nowa przeszkoda już nie do przebycia. Potok, zmieniony w rwącą rzekę, toczył wzburzone wody porywając za sobą konary i pnie drzew i kamienie. Woda dosięgła powierzchnia brzegu. Rzucić się do tej rzeki znaczyło tyle, co narażać się na śmierć pewną, bez nadziei ratunku.

Biedz dalej, lub w bok się zwrócić, na nic się nie przydało; niedźwiedź już się przybliżał. „Pięknego Wędrowca” ledwie dojrzeć było można daleko pod drzewami; niepodobna było zwrócić na siebie uwagę jego mieszkańców.

Nie zdając sobie prawie sprawy z tego, Sander wpadł instynktownie na myśl jedyną dającą mu jakąś szansę ocalenia.

W odległości pięciu stóp stało drzewo, cedr, którego gałęzie rozciągały się częściowo nad potokiem.

W okamgnieniu chłopiec podbiegł ku drzewu, objął pień jego ramionami, wspiął się do najniższych konarów przy pomocy wyżłobień na korze i przesunął się po grubszej poziomej gałęzi. Żadne małpa nie byłaby tego dokonała zgrabnej lub zwinnej. Zresztą nie było to zbyt wielką sztuką dla małego clowna; na razie czuł się bezpiecznym.

Niestety jednak, nie na długo. Niedźwiedź niebawem nadszedłszy pod drzewo, zaczął się na nie wdrapywać, tak, że ujść jego łap wydawało się już niepodobieństwem, chociażby chłopiec dostał się między najwyższe gałęzie.

Ale Sander bynajmniej nie stracił przytomności umysłu. Czyż nie był godnym synem sławnego Kaskabela, u którego zwyczajem było wychodzić cało i zdrowo ze wszystkich największych niebezpieczeństw?

Trzeba było opuścić drzewo; ale w jaki sposób? A potem jeszcze przedostać się przez potok, ale którędy? Wody potoka już tak wezbrały, że zaczęły się rozlewać po prawym brzegu w kierunku obozu.

Wołać o pomoc? – Wołania jego niepodobna byłoby usłyszeć pośród szalejącej burzy. A przy tem, jeżeli nawet ojciec, Jan lub Clovy wybrali się szukać go, kiedy spostrzegli jego nieobecność, to zapewne poszli najprzód po drodze. Czyż mogli przypuścić, że wrócił się, ażeby przejść przez potok?

Tymczasem niedźwiedź wdrapywał się, – wprawdzie powoli, ale przecież się zbliżał i wkrótce dosięgnie rozgałęzień cedru, podczas gdy Sander starał się dostać do wierzchołka.

Nagle chłopcu przyszedł pewien pomysł do głowy. Ujrzawszy, że niektóre gałęzie rozciągają się na długość jakich dziesięciu stóp ponad potokiem, odwinął szybko sznur, który miał u pasa, zrobiwszy pętlę u jego końca, zgrabnie zarzucił ją na koniec jednej z tych poziomych gałęzi, potem ją przegiął, ciągnąc sznur ku sobie i trzymał ją tak napiętą w pionowym kierunku.

Wszystkiego tego dokonał zgrabnie, szybko i z zupełnie zimną krwią.

Nie było też chwili czasu do stracenia. Niedźwiedź już łapą sięgnął konaru i węszył pomiędzy liśćmi.

Ale w tejże chwili chłopiec silnie ująwszy rękami koniec gałęzi napiętej, puścił się z nią jak na sprężynie, a kiedy odskoczyła, wyleciał jak kamień z procy, w powietrze i wykonawszy przepyszne salto mortale, stanął po drugiej stronie potoku, podczas gdy niedźwiedź w zdumieniu spoglądał za swą zdobyczą tak wylatującą w powietrze.

– Ach, mały ty łotrze! – temi słowami p. Kaskabel powitał lekkomyślnego chłopca, gdy ten „wylądował” właśnie w chwili, kiedy pan Kaskabel, Jan i Clovy nadeszli nad brzeg potoku, po nadaremnem szukaniu chłopca w pobliżu obozu.

– Ty łotrze! – powtórzył. – Ile też nastawiłeś nas strachu!

– Dobrze ojczulku, proszę mi uszy natrzeć! – odrzekł Sander. Zasłużyłem na to bardzo!

Ale zamiast natrzeć mu uszu, pan Kaskabel ucałował go serdecznie i powiedział:

– Nie waż że mi się czegoś podobnego znowu uczynić, bo inaczej….

– Znowu mię ojczulek ucałuje! – zawołał Sander, całując ojca.

A potem dodał:

– Patrzcie no tylko n tego błazna niedźwiedzia! Czy nie głupio wygląda? Jakby właśnie wyszedł z poniszczonego składu futer!

Jan byłby sobie bardzo życzył strzelić do niedźwiedzia, który zlazł z drzewa i powoli zniknął w zaroślach, ale nie można było myśleć i jego ściganiu. Wylew się zwiększał; najpilniejszą rzeczą było uchodzić z tego miejsca, i wszyscy powrócili do „Pięknego Wędrowca”.

 

 

ROZDZIAŁ VIII

„Miasto Szelmów”.

 

ydzień później, d. 26 maja podróżni nasi dostali się do źródeł Frasera. Deszcze padały we dnie i w nocy, ale indyjski przewodnik zapewniał, że te ulewy wkrótce się zakończą.

Skręcono w około źródeł rzeki przez pagórkowatą nieco okolicę i „Piękny Wędrowiec” zwrócił się na zachód.

Za kilka dni pan Kaskabel powinien był znaleźć się na granicy Alaski.

Przez cały tydzień ani miasteczka ani wioski nie dostrzeżono wzdłuż drogi obranej przez Ro-No. Istotnie można było sobie powinszować obrania tego przewodnika; znał on doskonale okolicę.

Tego dnia właśnie, przewodnik oznajmił panu Kaskabelowi, że mógłby, jeżeli zechce, zatrzymać się w miasteczku niebardzo odległem, gdzie dwudziestoczterogodzinny odpoczynek przydałby się koniom już mocno znużonym.

– Jakież to miasteczko? – zapytał się p. Kaskabel, zawsze podejrzliwy, gdy chodziło o mieszkańców Kolumbii.

– Kokwin village, – odrzekł przewodnik.

– Kokwin! – zawołał p. Kaskabel – Znaczyłoby to przecie dosłownie „Miasto Szelmów”!

– Tak, – rzekł Jan. – Taką nazwę też znajduje na mapie. Musi to być nazwa jakiegoś plemienia indyjskiego.

– Dobrze już, dobrze! Na co tyle objaśnień! – odrzekł p. Kaskabel, – Bardzo stosowna to nazwa dla tego miasteczka, skoro tam mieszkają Anglicy, chociażby ich było tylko kilkunastu!

W ciągu wieczora „Piękny Wędrowiec” stanął i wejścia do miasta. Najwyżej trzy dni podróży oddzielały wędrowców od geograficznej granicy Alaski.

Gdy ją przekroczą, to p. Kaskabel niezawodnie odzyska swój humor wesoły, tak bardzo popsuty na terytoryach Jej Brytański Moście.

„Miasto Szelmów” zamieszkiwali Indyanie, ale znajdowało się tam także dosyć Anglików, zawodowych myśliwców, jakoteż amatorów, którzy tam bawili tylko w sezonie polowania.

Pomiędzy oficerami garnizonu Wiktoryi, którzy tam właśnie byli, znajdował się także pewien baronet, nazwiskiem Sir Edward Turner, dumny i zarozumiały panek, przejęty magiczną potęgą swej narodowości, – jeden z tych „dżentelmanów”, którzy sądzą, że mają prawo robić, co im się podoba, jedynie dlatego, że są Anglikami. Nie potrzeba dodawać, że zarówno nienawidził Francuzów, tak samo, jak p. Kaskabel jego ziomków. Niezawodnie dorównywali sobie pod tym względem.

Otóż tego wieczora, kiedy się zatrzymano i kiedy Jan, Sander i Clovy wybrali się za prowizyami, wydarzyło się, iż psy baroneta zbliżyły się do Wagrama i Marenga w pobliżu „Pięknego Wędrowca” i okazało się iż oba francuskie psy kierowały się temi samemi antypatyami, co ich właściciel.

cas_(21).jpg (172579 bytes)

Stąd niezgoda pomiędzy legawcem i pudłem z jednej strony, a chartami z drugiej; nastąpiło warczenie i szczekanie, wreszcie gryzienie się, a nakoniec interwencya obustronnych panów.

Słysząc hałas, Sir Edward wypadł z domu, który najmował u kraju miasteczka i batem swym groził psom p. Kaskabel.

Te jednak znalazły obrońcę, który wyszedł naprzeciw baroneta.

Sir Edward Turner, który doskonale mówił po francusku, wkrótce dowiedział się, z kim ma do czynienia i z arogancyą sobie właściwą, zaczął na sposób brytyjski wyzywać naszego artystę specyalnie, a jego ziomków w ogóle.

Łatwo wyobrazić sobie uczucia p. Kaskabela słyszącego takie wyrazy. Jednakowoż nie życząc sobie, – zwłaszcza w kraju angielskim, – popadać w kłopoty, któreby mogły przewlec jego podróż, zagryzł usta i rzekł tonem bynajmniej nie wyzywającym:

– To pańskie psy, szanowny panie, napadły na moje!

– Pańskie psy! – szydził baronet. – Cherlaki skoczka! Na nic też innego nie zasługują jak na zęby mych chartów albo na mój bat!

– Proszę zauważyć, – rzekł p. Kaskabel rozgrzewając się pomimo, że usiłował zachować zimną krew, – że wyrażenia się pańskie nie są godne dżentelmena!

– Na inne nie zasługuje taki gatunek ludzi!

– Ja mówię grzecznie, panie, a pan się wyrażasz po prostacku.

– Nie zapominaj się pan, przemawiając do Sir Edwarda Turnera!

W panu Kaskabel wzbierała złość; z licami pobladłemi, oczyma iskrzącemi i zaciśniętemi pięściami szedł ku baronetowi, kiedy Napoleona stanęła przy nim.

– Ojczulku, pójdź proszę, – rzekła. – Mama nas woła.

Kornelia posłała córkę, ażeby przyprowadziła ojca do „Pięknego Wędrowca”.

– Zaraz! – rzekł ojciec. – Powiedz mamie, ażeby zaczekała, dopóki się nie rozmówię z tym „dżentelmenem”, Napoleono!

Usłyszawszy to imię , baronet roześmiał się sarkastycznie.

– Napoleona! – zawołał. – Napoleona! A zatem ta dziewczynka nosi imię potwora, który….

Tego już p. Kaskabel znieść nie mógł. Postąpił naprzód tak, że założone jego ramiona niemal dotykały piersi baroneta.

– Pan mię znieważasz! – zawołał.

– Znieważam pana…. pana?….

– Tak jest, mnie, i tego wielkiego męża, któremu na łyk jeden wystarczałaby wasza wysepka, gdyby był na niej wylądował!

– Doprawdy?

– Tak jest, byłby ją przelknął jak ostrygę!

– Nędzny clownie! – zawołał baronet.

I cofnąwszy jedną nogę stanął w postawie boksera.

– Tak, pan mię znieważasz, panie baronecie i żądam satysfakcyi!

– Satysfakcya? Akrobacie?

– Jeżeliś pan znieważył akrobatę, to postawiłeś go pan na równi ze sobą, mój panie. I bić się będziemy na szable lub pistolety, lub na co pan chcesz, – chociażby na pięście!

– Dlaczego nie na pęcherze, jak clowny na wyższych baryerach?

– Naprzód! Zaczynajmy!

– Pojedynek z trampem?!

– Tak jest! – wołał Kaskabel, nie posiadając się już ze złości. – Pojedynek, lub baty!

I nie zważając, że w sztuce boksowania znaczną mógłby mieć przewagę nad nim jego przeciwnik „dżentelman”, chciał się rzucić na niego, kiedy sama Kornelia w to się wdała.

Równocześnie nadeszło kilku oficerów z pułku Sir Edwarda Turnera, towarzysze jego polowania; ci naturalnie ujęli się za baronetem, ale nie dopuścili do tego, aby się mierzył z człowiekiem „takiego gatunku” i zarzucili obelgami rodzinę Kaskabel. Ale te obelgi nie zdołały naruszyć spokoju poważnej Kornelii, – przynajmniej powierzchownie. Poprzestała na tem. ze obrzuciła Sir Edwarda Turnera wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego temu, który znieważył jej męża.

Jan, Clovy i Sander także nadeszli, a dysputa może przecież zakończyłaby się batalią, ale pani Kaskabel zawołała:

– Chodź, Cezarze; chodźcie dzieci! Wszyscy do „Pięknego Wędrowca”! Natychmiast!

Ton jej był tak rozkazującym, że nikt nie mógł oprzeć się jego stanowczości.

Ale jaki wieczór spędził p. Kaskabel! Nie mógł ochłonąć z gniewu! On, dotknięty na honorze, dotknięty w osobie swego bohatera! Znieważony przez Anglika! Musiał iść do niego, musiał bić się z nim, musiał bić się z wszystkimi jego towarzyszami, i z wszystkim szelmami w Mieście Szelmów! A dzieci jego gotowe były iść za nim. Sam Clovy mówił, że odgryzie Anglikowi nos, chyba że nawinie mu się ucho!

Istotnie trudno było Kornelii uspokoić całą swoją czeladkę. W głębi serca czuła, że kompletną niesłuszność miał Sir Edward Turner; nie mogło zaprzeczyć, że najprzód jej męża, a potem wszystkich członków rodziny po kolei obrzucano obelgami, jakimi nie byliby się posługiwali linoskoki najniższego rzędu na jarmarku!

Ne chcąc jednakowoż, by przyszło do czegoś gorszego, nie przyznawał tego; stawiła czoło burzy, a kiedy Cezar objawiał decyzyą pójścia do baroneta i ochłostania go, ona powiedziała:

– Cezarze, zakazuję ci!

A p. Kaskabel, chociaż go to gryzło, musiał usłuchać.

Jakże Kornelia niecierpliwie oczekiwał świtu dnia następnego, kiedy mieli opuścić nieszczęsne miasteczko! Nie czuła się swobodną, dopóki jej rodzina nie znajdzie się kilka mil dalej na północ. A ażeby zbyć upewnioną, że nikt nie opuści rydwanu podczas nocy, nie tylko starannie zamknęła na klucz drzwi „Pięknego Wędrowca”. ale nadto sama na dworze straż trzymała.

Następnego dnia, 27 maja, o godzinie trzeciej rano, Kornelia wszystkich obudziła. Dla większego bezpieczeństwa, pragnęła wyruszyć przed świtem, kiedy wszyscy w miasteczku, Indyanie i Anglicy, jeszcze spali. Najlepszy to był sposób niedopuszczenia do wznowienia kroków nieprzyjaznych. Nawet i o porze tak wczesnej, – rzecz warta zastanowienia, – zdawało się, że szanowna ta niewiasta szczególnie nagliła do pośpiechu. Mocno zafrasowana, z rysami twarzy zdradzającemi niepokój, szybko biegającemi oczyma spoglądając to w prawo, to w lewo, nagliła, dręczyła i łajała to męża, to dzieci, to Clovy’ego, którzy nie dosyć wedle jej mniemania się śpieszyli.

– Za ile dni przejdziemy przez granicę? – pytała się przewodnika.

– Za trzy dni, – odrzekł Ro-No, – jeżeli nie natrafimy na przeszkody.

– A więc naprzód, marsz! – wołała. – A przedewszystkiem niech nikt nie widzi, że wyruszamy!

Nie trzeba sobie wyobrazić, że p. Kaskabel spokojnie przełknął zniewagi wepchane mu w gardło poprzedzającego wieczora. Opuścić to miasteczko nie załatwiwszy rachuneczku z tym baronetem, było rzeczą bardzo niemiłą dla Normandczyka, tak patryotycznego Francuza.

– Takie to są skutki, – powtarzał często, – kiedy się postawi stopę na posiadłościach Johna Bulla.

A przecież, chociaż pragnął pobiedz do miasta w nadziei potkania się z Sir Edwardem Turnerem, chociaż często spoglądał na zamknięte okiennice domku, w którym baronet mieszkał, nie śmiał się oddalić od groźnej Kornelii. Ona ani na chwilę go nie odstępowała.

– Dokąd, Cezarze?…. Cezarze, zostań tutaj!…. Ani mi się waż ruszyć stąd, Cezarze!

Cięgle musiał tego słuchać. Nigdy dotychczas nie znajdował się tak zupełnie pod wpływem znakomitej swej, stanowczej w postępowaniu żony.

Na szczęście, dzięki ustawicznym rozkazom, wkrótce najzupełniej się przygotowano do podróży i konie stanęły w zaprzęgu. Około czwartej godziny psy, małpa i papuga, mąż, synowie i córka, znaleźli się wewnątrz rydwanu, a Kornelia zasiadła na przedniej platformie. W końcu, kiedy Clovy i przewodnik stanęli przy koniach, dano znak do wyruszenia.

W przeciągu kwadransu „Miasto Szelmów” znikło poza drzewami wysokiemi, które je otaczały. Zaledwie zaczęło świtać. Panowało milczenie naokół. Nie było widać żywej duszy na obszernej płaszczyźnie ciągnącej się daleko na północ.

W końcu, kiedy widoczna było rzeczą, że wyruszono bez zwrócenia uwagi czyjejkolwiek w miasteczku i kiedy Kornelia najzupełniej była pewną, że Indyanie ani Anglicy nie myśleli o przeszkodzeniu ich ucieczce, z ulgą głęboko westchnęła, co męża nieco uraziło.

– Zdaje się, że ci ludzie bardzo cię przestraszyli, Kornelio! – zauważył.

– Tak, ogromnie, – odrzekła po prostu.

Następne trzy dni minęły bez wypadku i jak to przepowiedział przewodnik, dostano się do ostatecznych granic Kolumbii.

Przekroczywszy zaś bezpiecznie granicę Alaski, ”Piękny Wędrowiec” mógł teraz odpocząć.

Dostawszy się tam, podróżni już tylko mieli zapłacić Indyniaowi, który się okazał zarówno gorliwym jak i wiernym i podziękować mu za oddane usługi. Potem Ro-No pożegnał się z rodziną, opisawszy im dokładnie, którędy mają się udać, ażeby dostać się do Sitki, stolicy rosyjskich posiadłości, jak najkrótszą drogą.

Ponieważ tu ziemia nie należała już do Anglików, p. Kaskabel powinien był swobodniej odetchnąć. a przecież tak nie było! po trzech dniach jeszcze zawsze! Po trzech dniach jeszcze zawsze był pod wpływem zajścia w Mieście Szelmów. Ciągle jeszcze czuł ciężar w piersiach:

– Słuchaj-no, – nie mógł się powstrzymać, by nie powiedzieć do Kornelii: – powinnaś był przecież pozwolić mi pójść załatwić rachunek z tym lordem angielskim….

– Rachunek został załatwiony, nim wyruszyliśmy, Cezarze! – odpowiedziała po prostu pani Kaskabel.

I istotnie został załatwiony; – załatwiony i spłacony najzupełniej!

Podczas owej nocy, kiedy wszyscy jej ludzie spali w obozie. Kornelia udała się w okolice domku baroneta, a spostrzegłszy iż udaje się do lasu, ażby czatować na zwierzynę, poszła za nim kilkaset kroków. Potem zaś, pod osłona drzew leśnych, ta „szampionka chicagoskich zapaśniczek” zaaplikowała mu jeden z „kuksów”, które od razu powalają silnego mężczyznę na ziemię. Sir Edward Turner, obfity i obolały dopiero nazajutrz rano mógł dostać się na nogi i przez długi czas później zapewne doznawał niemiłych skutków spotkania z tą lubą niewiastą.

– O, Kornelio, Kornelio! – zawołał jej mąż, obejmując ją ramionami i przyciskając do piersi. – Pomściłaś mój honor, Jesteś zaiste godną nosić nazwisko Kaskabel!

 

 

ROZDZIAŁ IX

Nie wolno przejść!

 

laska jest tą częścią lądu stałego u północno zachodniej kończyny Ameryki, która się znajduje pomiędzy 52 a 72 stopniem szerokości. Przecina ją w poprzek koło biegunowe północne, które przechodzi też przez cieśninę Berynga.

Spojrzyjcie z niejaką uwagą na mapę, a bez trudności spostrzeżecie jakoby kontury głowy żyda. czoło zarysowuje się pomiędzy przylądkiem Lisburu a przylądkiem Barrow; obwódkę oka tworzy zatoka Kotzebuego; nos odznacza przylądek Księcia Walii; usta zatoka Norton; tradycyonalną zaś brodę przedstawia półwysep Alaski przedłużony rzędem wysp Aleut, które nakrapiają Ocean Spokojny. co do samej głowy, to kończy się ona łańcuchem gór, których ostatnie stoki gubią się w Morzu Lodowatem.

Takim jest kraj, który miał przejść ukośnie „Piękny Wędrowiec” przebywając tysiąc ośmset mil drogi.

Rozumie się, że Jan starannie przestudyował mapę, a na niej góry, bieg rzeki i kształt wybrzeży, ażeby zakreślić drogę, którą podróżować należy. Urządził nawet mały odczyt o tym przedmiocie, którego z największem zajęciem wysłuchała cała rodzina.

Dzięki temu zatem każdy, – nie wyjmując Clovy’ego – dowiedział się, że ląd ten, tworzący północno zachodnią kończynę amerykańskiego lądu stałego, odwiedzili najprzód. Rosyanie, potem Francuz Laperouse i Anglik Vancouver, a w końcu Amerykanin Mc Clure podczas swej ekspedycji urządzonej w celu szukania Sir Johna Franklina.

Właściwie okolice te już były znane, – choć tylko częściowo, – dzięki odkryciom Sir Fredericka Whympera i pułkownika Bulkleya w roku 1865, kiedy zachodziła kwestya położenia drutu telegrafu podmorskiego pomiędzy światem starym a nowym przez cieśninę Berynga. Do owego czasu zapewne nikt nie odbywał podroży po wnętrzu Alaski prócz może agentów domów zajmujących się handlem futer i skór.

Wówczas to właśnie w międzynarodowej polityce na nowo zaczęła grać rolę doktryna Macfoe’go, wedle której Ameryka miała należeć wyłącznie do Amerykanów. Jeżeli kolonie Wielkiej Brytanii, to jest Kolumbia i Dominium, miały pozostać jeszcze nieamerykańskiemi przez przeciąg czasu dłuższy lub krótszy, to może za to możnaby Rosyą nakłonić do odstąpienia Alaski Stanom Zjednoczonym na obszarze około stu trzydziestu pięciu tysięcy mil kwadratowych. I w tym to celu rozpoczęto korespondencyą ze rządem moskiewskim.

Początkowo żartowano sobie z tego w Stanach Zjednoczonych, gdy sekretarz Seward zaproponował zakupno „Morza Morsów”, które mogło stać się białym słoniem dla rzeczypospolitej. Ale Seward z yankesowską wytrwałością robił swoje, a w roku 1869 znaczne w tej sprawie stworzono postępy. można było powiedzieć, że układ w tej sprawie pomiędzy Rosyą a Ameryką, jeżeli nie został jeszcze podpisany, to lada dzień musiał przyjść do skutku.

cas_(22).jpg (171732 bytes)

Był wieczór d. 31 maja, kiedy Kaskabelowie zatrzymali się nad granicą, pod gajem drzew wysokich. Na tym punkcie, „Piękny Wędrowiec” już stał na terytoryum Alaski, należącem do państwa rosyjskiego a nie na ziemi brytyjskiej Kolumbii. z tego powodu mógł się p. Kaskabel pozbyć wszelkiego uczucia przykrości.

Powrócił mu też dobry humor i to tak obficie, że wszyscy mogli nim się podzielić. Teraz już aż do samej granicy Rosyi w Europie cała ich podróż miała się odbywać po terytoryum moskiewskiem. Albowiem tak Alaska jak i olbrzymie obszary Syberyi należą do cara Rosyi.

Wesoło też było przy wieczerzy. Jan upolował ładnego zająca, tłustego a pulchnego, którego wypłoszył był Wagram z gęstwiny; i to, proszę państwa, zająca rosyjskiego!

– A nie pożałujemy też sobie butelki dobrego wina! – rzekł p. Kaskabel. – Na honor, zdaje mi się, że płuca moje oddychają swobodniej po tej stronie granicy! Wygląda mi to jak mieszanina powietrza rosyjskiego i amerykańskiego! Oddychajcież pełną piersią, moje dzieci! Nie żałujcie sobie! Wystarczy każdemu, a nawet i Clovy’emu bez względu na jego nos trzydziestosześciocalowy! Toż przecie niemal dusiłem się przez ubiegłych pięć tygodni, w czasie podróży po tej przeklętej Kolumbii!

Po wieczerzy i po wysuszeniu ostatniej kropelki w butelce, każdy udał się na swój tapczan lub swoje łóżko. Noc spędzono w najzupełniejszym spokoju. Nie przerwały do ani niebezpieczne zwierzęta, ani wędrujący Indyanie. Nazajutrz rano konie i psy zupełnie były wypoczęte po swem znużeniu.

Rano zwinięto obóz, a nowi przybysze w gościnnej Rosyi, „tej siostrze Francyi”, jak się wyraził p. Kaskabel, przygotowywali się do dalszej podróży. Nie trzeba na to dużo czasu. Krótko przed godziną szóstą rano, „Piękny Wędrowiec” zwrócił się na północny zachód, ku rzece Simpson, którą łatwo było przekroczyć.

Ostroga wysunięta przez Alaskę w kierunku południowym, jest wązkim pasem, znanym pod ogólna nazwą Thlinkilthen, a oskrzydlonym od strony zachodniej szeregiem wysp i archipelagów takich jak wyspa Księcia Walii, Crooze, Kadża, Baranował, Sitka i t. d. Na tej to ostatniej wyspie znajduje się stolica Rosyi amerykańskiej, zwana także nowym Archangielskiem. Skoroby „Piękny Wędrowiec” dostał się do Sitki, p. Kaskabel zamierzał zatrzymać się tam przez kilka dni, najprzód, ażeby nieco odpocząć, a powtóre ażeby przygotować się do tej pierwszej części podróży, która miała go doprowadzić do cieśniny Berynga.

Tu droga prowadziła w kapryśnych zygzakach tworzonych przez góry nadbrzeżne.

Pan Kaskabel wyruszył tedy, ale nie uczynił jeszcze prawie kroku po ziemi Alaski, kiedy zatrzymała go przeszkoda, która mogła się okazać absolutnie nieprzezwyciężoną.

Przyjacielska Rosya, owa siostrzyca Francyi, jak się wydawało, nie miała ochoty okazać swej gościnności tym braciom francuzkim, którzy tworzyli rodzinę Kaskabel.

Albowiem Rosya stanęła nagle przed nimi w postaci i kształcie trzech strażników granicznych, ludzi muszkularnych, o bujnym zaroście, wielkich głowach, płaskich nosach, wejrzenia stanowczo kałmuckiego, w ciemnych uniformach urzędników rosyjskich i w owych czapeczkach, które budzą często strach u tylu milionów istot ludzkich….

Na znak dany przez naczelnika tych straży, „Piękny Wędrowiec” stanął, a Clovy, który popędzał konie, zawołał swojego pana.

P. Kaskabel okazał się we drzwiach pierwszego przedziału i przy nim stanęli jego synowie i żona. Cokolwiek zaniepokojeni na widok uniformów, wszyscy zeszli.

– Pokażcie paszporty! – zażądał oficer w języku rosyjskim, który p. Kaskabel doskonale rozumiał w tym wypadku.

– Paszporty? – zapytał się.

– Tak. Do państwa cara wejść nie można bez paszportu.

– Ależ my nie mamy żadnych, kochany panie, – odrzekł grzecznie p. Kaskabel.

cas_(23).jpg (156932 bytes)

– W taki razie wejść wam nie wolno.

To było jasne i wyraźne, jak drzwi zatrzaśnięte przed nosem intruza.

Pan Kaskabel cofnął się. wiedział on, jak surowe są przepisy administracyi rosyjskiej; bardzo wątpliwą było rzeczą, by mogło przyjść do jakiegoś przyjacielskiego porozumienia się. Było to rzeczywiście fatalnością niesłychaną napotkać te straże w chwili, Kiedy „Piękny wędrowiec” przekroczył granicę.

Kornelia i Jan oczekiwali z niepokojem rezultatu rozmowy, od której zależał dalszy ciąg ich podróży.

– Dzielni moskale, – zaczął p. Kaskabel, natężając głos swój i robiąc wymowne gesta, ażeby wagi nadać swym słowom, – my jesteśmy Francuzami, podróżującymi dla przyjemności własnej i mogę szczerze powiedzieć, także dla przyjemności innych, a szczególniej szlachetnych bojarów, jeżeli raczą zaszczycić nas swoją obecnością! Zdawało nam się, że bez dokumentów można się obejść w dziedzinach Jego Imperatorskiej Mości. cara wszech Rosyan!

– Do kraju cara wchodzić bez specyalnego zezwolenia, – obrzmiała odpowiedź, – po żadnym warunkiem nie wolno!

– Ale możeby przecie dał się zrobić wyjątek w tym jedynym wypadku? – zapytał się p. Kaskabel tonem jak najbardziej przekonywajacym.

– Nie, – odrzekł urzędnik sztywnie i sucho. – A zatem, odejdźcie bez dalszego rezonowania!

– Ale mógłbym się zapytać, gdzie można dostać paszporty? – zapytał p. Kaskabel.

– To wasza rzecz!

– Proszę nam pozwolić tylko dostać się do Sitki, a tam, za wstawieniem się konsula francuzkiego….

– Nie ma francuzkiego konsula w Sitce! A zresztą, skąd jedziecie?

– Z Sacramento.

– A zatem trzeba było zaopatrzyć się w paszporty w Sacramento. Nie ma zresztą o czem dalej gadać!

– Przeciwnie, jest o czem: – zauważył Kaskabel, – jesteśmy bowiem w drodze doEuropy.

– Do Europy! A którędy?

Pan Kaskabel pojął, że ta wzmianka mogłaby wzbudzić przeciw niemu podejrzenie, gdyż wracanie do Europy ta drogą było rzeczą niezwykłą.

– Ależ tą drogą! – powiedział. – Pewne okoliczności zmusiły nas obrać tę drogę.

– Zresztą o tem mowy być nie może, – rzekł oficer. – Rosyjskie posiadłości są zamknięte dla podróżnych bez paszportów!

– Jeżeli jednakowoż chodzi tylko o zapłacenie pewnych należytości, – mówił dalej p. Kaskabel, – to może moglibyśmy się jako porozumieć.

I przytem mrugnął okiem porozumiewająco.

Ale do porozumienia przyjść nie mogło nawet pod tymi warunkami.

– Dzielni Moskale! – rzekł jeszcze Kaskabel, jak człowiek chwytający się źdźbła słomy. – Czy nigdy nie słyszeliście o rodzinie Kaskabel?

I wyrzekł te słowa takim tonem, jakoby rodzina Kaskabel co do swego rozgłosu stała na równi z dynastyą Romanowów!

Jednakowoż także i to nie pomogło. Trzeba było zawrócić i jechać z powrotem. Straże nawet wykonały ścisły rozkaz towarzyszenie „Pięknemu Wędrowcowi” na drugą stronę granicy i zabronienia przekroczenia jej napowrót. A skutkiem tego p. Kaskabel znalazł się napowrót w brytyjskiej Kolumbii z bardzo wydłużona twarzą.

Trzeba przyznać, że położenie było bardzo miło, a nawet rozpaczliwe. Wszystkie plany miały być zniweczone. trzeba było się wyrzec drogi z takim entuzyazmem obranej. Powrót do Francyi, drogą na zachód, podróż do Europy przez Syberyą, stała się niemożliwą dla braku paszportów. Wracać do New Yorku przez daleki Zachód możnaby wprawdzie w zwykły sposób. Ale jakże przebyć Ocean Atlantycki bez statku, a skąd wziąć statek bez pieniędzy na opłacenie podróży?

Co do zarobku w czasie podróży, to niepodobna było prawie oczekiwać, by przyniósł sumę potrzebną do opędzenia kosztów. a przytem, ileż to czasu potrzebaby na oszczędzenie takiej sumy? Rodzina Kaskabel, – dlaczegoż otwarcie tego nie przyznać? – już prawie spowszedniała podówczas w Stanach Zjednoczonych. W ciągu ubiegłych lat dwudziestu nie opuszczono prawie żadnego miasta lub miasteczka wzdłuż linii Great Trunk. Teraz zaledwie centy mogli zarabiać tam, gdzie zbierali przedtem dolary. Nie, droga na wschód kosztowała nieskończone zwłoki; mogły upłynąć lata, nimby można opłacić podróż okrętem jadącym do Europy. Za jakąbądź cenę należało znaleźć sposób, aby „Piękny Wędrowiec” mógł dostać się do Sitki. Około tej sprawy kręciły się myśli i rozmowy członków zajmującej tej rodziny, gdy zastanawiano się nad położeniem.

– Otóż nowy kłopot! – rzekła Kornelia, wstrząsając głową. – Czyż przykre te przejście nigdy się nie skończą?

– Tu – bo przejścia nie ma żadnego! – zawołał jej mąż. – Położenie jest bez wyjścia, ulica bez przestrzału!

I cóż, stary wygo, Herkulesie rozgłośnej areny, czyż nie znajdziesz sposobu przezwyciężenia tej fatalności? Czy dasz się zmódz przeciwnościom? Mając w małym palcu wszystkie podstępy i figle sztukmistrza, czy nie wywiniesz się z tej trudności? Czy wypróżnił się twój worek pomysłów? Czyż to rzecz możliwa, by mózg twój tak twórczy nie odniósł zwycięstwa w tych zapasach z zawistnym losem?

– Cezarze, – rzekła Kornelia, – kiedy ci nieznośni strażnicy znaleźli się na naszej drodze właśnie w chwili, kiedy mogli przeszkodzić naszemu wejściu do kraju, to odwołajmy się do wyższej ich władzy!

– Do wyższej władzy! – zawołał p. Kaskabel. – Tę bez wątpienia piastuje gubernator Alaski jakiś pułkownik rosyjski, zapewne tak nieużyty, jak ci ludzie, a ten niezawodnie nas pośle do dyabła!

– A przytem mieszka on zapewne w Sitce, z właśnie do Sitki nie pozwalają nam się udać.

– Kto wie, – rzekł Clovy wcale rozsądnie, – może co strażnicy nadgraniczni nie wzbronią się zaprowadzić nad do gubernatora.

– Może też Clovy ma słuszność! – rzekł p. Kaskabel. – To myśl wcale nie zła.

– Chyba że funta kłaków nie warta, – dodał clown ze zwykłem swem zastrzeżeniem.

– Warto spróbować, nim wybierzemy się z powrotem, – rzekł Jan, – i jeśli ojciec zechce, to pójdę….

– Nie, lepiej ja pójdę, – przerwał p. Kaskabel. – Czy to daleko do Sitki?

– Jakich trzysta mil.

– Hm, w przeciągu dziewięciu lub dziesięciu dni mogę być z powrotem. Prześpijmy tę sprawę, a jutro spróbujemy!

Nazajutrz rano o świcie p. Kaskabel wyszedł szukać strażników. Nie potrzebował szukać długo, albowiem pozostali blisko „Pięknego Wędrowca” na straży.

– Cóż to? Znowuś pan przyszedł? – zawołano groźnym tonem.

– Znowu przyszedłem, – odrzekł, uśmiechając się jak najsłodziej.

I pośród ustawicznych komplementów dla rosyjskich urzędników, wyraził swoje życzenie, ażeby go zawiedziono do Jego Ekscelencyi guberanatora Alaski. Ofiarował się opłacić wszelkie koszta podróży „szanownego pana urzędnika”, który raczy mu towarzyszyć i dał do poznania, że nie zapomni o wynagrodzeniu gotówką trudów podjętych przez „szlachetnego i wspaniałomyślnego pana, który…” i t. d.

Ale wymowa jego była nadaremną. Nawet widoki pięknego wynagrodzenia nie wzruszyły nikogo. Zdaje się, że strażnicy, równie uparci jak celnicy i natarczywi jak poborcy podatków, zaczęli z wielkiem podejrzeniem patrzeć n usilne jego starania przekroczenia granicy Alaski. Jeden z nich zakończył krótko pertrakcye, rozkazując Kaskabelowi wracać, skąd przybył, i dodał:

– Jeżeli was kiedy znowu znajdziemy na rosyjskiem terytoryum, to nie do Sitki was zaprowadzimy, tylko do najbliższego fortu. a skoro raz tam się dostaniecie, to niewiadomo czyli i kiedy stamtąd kto was wybawi.

I pana Kaskabela dość niedelikatnie porwano za ramię i oprowadzono do „Pięknego Wędrowca”, gdzie rodzina jego z twarzy jego wyczytała, jaki był skutek ostatniej jego próby.

Czyliż istotnie nadszedł czas, w którym Kaskabelów dom na kołach miał stać się mieszkaniem nieruchomem? Czy łódź wioząca sztukmistrza i jego szczęście, miała stanąć rozbita u granicy kolumbijsko – alaskańskiej jak statek wzniesiony przez bałwany i osadzany na skałach? Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przyszło do tego.

Jakże smutnym i ponurym był pierwszy dzień spędzony pośród tych okoliczności, jak smutnymi dni dalsze długo się ciągnące, nim podróżni mogli się zdecydować obrać nowy plan podróży!

Na szczęście jeszcze nie brakowało żywności. Z prowizyj, które zamierzali odnowić w Sitce dosyć jeszcze pozostało. A przytem okolica przedziwnie obfitowała w zwierzynę. Tylko Jan i Wagram uważali dobrze, ażeby nie przekraczać granicy Kolumbii. Groziło bowiem młodzieńcowi co najmniej skonfiskowanie strzelby i pieniężna kara na korzyść rządu moskiewskiego.

Tymczasem zmartwienie „zatapiało ostre swe szpony” w serca naszych przyjaciół. Nawet i zwierzęta, jak się zdawało, podzielały smutek ogólny. Dżako paplał mniej niż zwykle. Psy skomlały i wyły od czasu do czasu. John Bull zapominał o swych swawolach i minach komicznych. Tylko Vermont i Gladiator bez skargi poddawały się losowi, nie mając nic lepszego do czynienia, niż paść się na bujnej świeżej trawie, którą im dostarczała okolica.

– A jednak, a jednak musimy się przecież na coś zdecydować! – mawiał często p. Kaskabel, zakładając ramiona na piersiach.

Było to rzeczą konieczną; ale na co? na co?… Nad tem nie powinien był sobie głowy łamać p. Kaskabel, gdyż istotnie nie było dla niego wyboru. Widząc, ze nie wolno mu było iść naprzód, powinien był zdecydować się wracać i wyrzec się podróży w zachodnim kierunku, której się podjął był z taką odwagą. Musiał przecież wracać po tej znienawidzonej ziemi Kolumbii brytyjskiej, a potem przez prerye dalekiego Zachodu i dalej do wybrzeży Oceanu Atlantyckiego! A skoro się znajdą w Nowym Yorku, to co uczynią? Może dałaby się urządzić składka pomiędzy ludźmi dobroczynnemi, ażeby mieli czem opłacić koszta przeprawy? Jakże poniżającą to byłoby rzeczą dla tych dzielnych ludzi, którzy zawsze żyli ze swej pracy i nigdy nie wyciągali ręki, ażeby żebrać, – by mieli się stać przedmiotem publicznego miłosierdzia! Jakimiż nędznikami byli ci, którzy zrabowali im całe ich mienie w wąwozach Sierry!

– Jeżeli ich nie powieszą w Ameryce, nie garotują w Hiszpanii, lub gilotynują we Francyi lub nie wbiją na pal w Turcyi, – mawiał p. Kaskabel, – to nie ma chyba na tym świecie sprawiedliwości.

W końcu powziął decyzyą.

– Wybierzemy się jutro! – rzekł wieczorem 4go czerwca. – Udamy się z powrotem do Sacramento, a potem….

Nic więcej nie powiedział. W Sacramento obaczy się. Co do wyruszenia, wszystko było gotowe. Potrzeba było tylko zaprządz konie i zwrócić się na południe.

Ostatni ten wieczór nad granicą Alaski był najsmutniejszy ze wszystkich. Każdy siedział w swym kącie, nie mówiąc ani słowa. Na dworze zupełnie było ciemno. Chmury gęste przelatywały po niebie jak lodowce pędzone wichrem na wschód.

Napróżno byłoby szukać choćby jednej gwiazdeczki, a księżyc w pierwszej kwadrze właśnie skrył się za górami na widnokręgu.

Była może dziewiąta godzina, kiedy p. Kaskabel polecił udać się na spoczynek. Nazajutrz rano miano wyruszyć o świcie. „Piękny Wędrowiec” miał powrócić na drogę, którą przybyto ze Sacramento, a nawet bez przewodnika nie byłoby trudną rzeczą odbyć podróż. Skoro dostaną się do źródeł Frasera, dolina ich doprowadzi już do granicy terytoryum Washington.

Clovy tedy zabierał się już do zamykania drzwi zewnętrznych, powiedziawszy dobranoc obydwom psom, kiedy nagle usłyszano wystrzał w niewielkiej odległości.

– Ktoś strzelił! – zawołał p. Kaskabel.

– Tak, to był strzał! – odrzekł Jan.

– Ktoś zapewne poluje! – rzekła Kornelia.

– Poluje, pośród ciemnej nocy? – zauważył Jan. – To trudno przypuścić.

W tejże chwili usłyszano drugi wystrzał, a potem wołanie….

 

Poprzednia częśćNastępna cześć