Poprzednia częśćNastępna cześć

 

 

Juliusz Verne

 

W pogoni za meteorem

powieść fantastyczna

 

(Rozdział IX-XII)

 

 

Tłumaczyła Karolina Bobrowska

34 ilustracje George'a Rouxa

Nakład Księgarni Św. Wojciecha

Poznań - Warszawa - Wilno 1922

chamet_00.jpg (39580 bytes)

 

© Andrzej Zydorczak

 

 

Rozdział IX

w którym dzienniki, publiczność, mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson nadużywają swej wiedzy matematycznej.

 

e złota!… jest ze złota!

Pierwszem wrażeniem była nieufność. Dla jednych była to pomyłka, która niebawem odkrytą zostanie; dla drugich –genjalny dowcip…

Gdyby tak być miało, obserwatorjum paryskie nie omieszkałoby pośpieszyć z zaprzeczeniem, a w takim razie zrzekłoby się odpowiedzialności za podaną wiadomość.

Powiedzmy zaraz, że zaprzeczenie to nie ukazało się. Przeciwnie, astronomowie ze wszystkich krajów, powtarzając na wyścigi obserwacje swych kolegów francuskich, potwierdzili jednogłośnie wnioski podane. Trzeba więc było przyjąć zjawisko za sprawdzone i pewne.

Wtedy szał ogarnął wszystkich.

chamet_17.jpg (123798 bytes)

Wiadomo, że przy zaćmieniu słońca szkła optyczne rozchodzą się w wielkich ilościach. Można przeto wyobrazić sobie, ile sprzedano lornetek, lunet, teleskopów wobec tego pamiętnego zdarzenia! Żaden panujący czy panująca, żadna sławna śpiewaczka lub baletnica nie były tak lornetowane, z takiem zapamiętaniem, jak ten meteor wspaniały, obojętnie i prawidłowo szybujący w przestworzu.

Pogoda dopisywała stale, ułatwiając uprzejmie badania. To też mr. Dean Forsyth nie opuszczał wcale swej wieży, a doktor Hudelson – wieżycy. Obaj starali się wyznaczyć najważniejsze elementy meteoru, jego objętość, masę, nie uwłaczając poszczególnym właściwościom, które ścisłe badania mogły odkryć, jeżeli ostatecznie niepodobieństwem będzie rozstrzygnąć spór o pierwszeństwo, to jakąż przewagę odniesie nad drugim ten z przeciwników, który wyrwie mu jedną z jego tajemnic! Czyż sprawa meteoru nie była sprawą dnia? W przeciwieństwie do Gallów, którzy tego tylko się obawiali, aby niebo nie spadło im na głowy, ludzkość cała ożywiona była jednem jedynem pragnieniem, aby meteor, wstrzymany w swym biegu w odpowiedniej chwili przyciąganiem ziemi, wzbogacił kulę ziemską swemi błądzącemi miljar-dami.

Ileż czasu poświęcono na obliczenie liczby tych miljardów! Niestety, obliczenia te nie miały podstawy, ponieważ rozmiary jądra były nieznane.

W każdym razie wartość tego jądra bez względu na jego wielkość musiała być znaczna, a to wystarczało, aby podniecić wyobraźnie.

3 maja Whaston Standard podał w tym przedmiocie artykuł, który po długich uwagach kończył się jak poniżej:

„Przypuściwszy, że jądro meteoru Forsyth-łiudelson składa się z kuli, liczącej tylko dziesięć metrów średnicy, to ważyłaby ona, gdyby była z żelaza, trzy tysiące siedmset siedmdziesiąt trzy tonn. Ale waga tej samej kuli ze szczerego złota wynosiłaby dziesięć tysięcy ośmdziesiąt trzy tonny i wartaby była przeszło trzydzieści jeden miljardów franków.”

Jak widać z tego, S t a n d a r d, hołdujący prądom nowoczesnym, opierał się w swych obliczeniach na systemie metrycznym. Niechże nam wolno będzie złożyć mu serdeczne powinszowanie!

A zatem meteor o tak małej nawet objętości miałby wartość podobną!…

– Czyż możliwe, panie? – wyjąkał Omikron po przeczytaniu tej wzmianki.

– To nietylko prawdopodobne, ale pewne – z powagą odpowiedział mr. Dean Forsyth. – Ażeby dojść do tego wyniku, wystarczy pomnożyć masę przez średnią wartość złota, czyli 3100 franków kilogram, która to masa jest iloczynem objętości, otrzymanej w najprostszy sposób ze wzoru:

V = πD3/6.

– Tak, w istocie!… – potwierdził Omikron z miną znawcy, chociaż nie rozumiał tego wcale.

– Ale, że ten dziennik łączy ciągle moje nazwisko z nazwiskiem tego osobnika!

Prawdopodobnie doktor Hudelson czynił ze swej strony tę samą uwagę.

Miss Loo zaś, przeczytawszy dowodzenie Standarda, zrobiła tak pogardliwą minkę swemi pięknemi ustami, że te trzydzieści jeden miljardów czułyby się bardzo upokorzone, gdyby ten grymas spostrzegły.

Wiadomo, że temperament dziennikarzy skłonny jest instynktownie do przelicytowywania kolegów. Skoro jeden powie dwa, drugi bez wahania powie trzy. To też nie można się dziwić, że tegoż wieczora Whaston Evening odpowiedział w słowach, zdradzających potępienia godną stronniczość swych zapatrywań.

„Nie rozumiemy, dlaczego Standard okazał się tak skromny w swych obliczeniach. My będziemy śmielsi, przypuszczając, że średnica jądra meteoru Hudelson wynosi sto metrów. Opierając się na tym rozmiarze, waga tego rodzaju kuli szczerozłotej wynosiłaby dziesięć miljonów, ośmdziesiąt trzy tysiące, czterysta ośmdziesiąt tonn, i jej wartość przewyższałaby trzydzieści jeden tryljonów dwieście sześćdziesiąt miljardów franków – to jest liczbę o czternastu cyfrach!” – A do tego nie licząc centymów – zauważył żartobliwie Punch, przytaczając te olbrzymie liczby, których wyobraźnia nie może objąć.

Tymczasem, korzystając z pięknej pogody, mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson coraz zapamiętałej oddawali się swym badaniom, w nadziei że ubiegną przeciwnika przynajmniej w ustaleniu rozmiarów jądra asteroidu. Niestety bardzo trudno było określić zarys z powodu jego błyszczącej powłoki.

Pewnego razu jedynie, w nocy z 5 na 6 mr. Dean Forsyth’owi zdawało się, że osiągnął cel. Ponieważ promieniowanie na chwilę osłabło, można było zauważyć kulę o nadzwyczajnym blasku.

– Omikron! – zawołał mr. Dean Forsyth głosem stłumionym przez wzruszenie.

– Panie?

chamet_18.jpg (116946 bytes)

– Jądro!

– Tak… Widzę je.

– Nareszcie je mamy!

– Ba! – zawołał Omikron – już go nie widać!

– Mniejsza o to, widziałem je!… Moją to będzie sławą!… Jutro rano wysyłam telegram do obserwatorjum w Pittsburgu, a ten nędznik Hudelson nie będzie mógł tym razem twierdzić…

Czy mr. Dean Forsyth łudził się, czy też doktor Hudelson rzeczywiście dał się ubiec? Nikt się o tem nigdy nie dowie. List do obserwatorjum w Pittsburgu również nie został wysłany.

6 maja bowiem następująca wzmianka ukazała się w dziennikach całego świata:

,.Obserwatorjum w Greenwich ma zaszczyt podać do publicznej wiadomości, że z jego obliczeń i z obserwacyj bardzo dokładnych wynika, że meteor, odkryty przez dwu szanowanych obywateli miasta Whastonu, a uznany za szczerozłoty przez obserwatorium paryskie, składa się z kuli o stu dziesięciu metrach średnicy i objętości około sześciuset dziewięćdziesięciu sześciu tysięcy metrów sześciennych.

„Podobna kula złota musiałaby ważyć przeszło trzynaście miljonów tonn. Tymczasem rachunek zaprzecza temu. Waga rzeczywista meteoru wynosi zaledwie siódmą część poprzedniej liczby czyli mniej więcej miljon ośmset sześćdziesiąt siedm tysięcy tonn, jest to waga odpowiadająca objętości około dziewięćdziesięciu siedmiu tysięcy metrów sześciennych i średnicy w przybliżeniu pięćdziesięciu siedmiu metrów.

„Rozważania te naprowadzają nas bezpośrednio na wniosek, że, ponieważ skład chemiczny meteoru nie podlega wątpliwości, w metalu, z którego składa się jądro, są puste, obszerne komórki, lub też, co jest prawdopodobniejsze, metal ten znajduje się w stanie rozpylonym, a w takim razie jądro jego jest porowate nakształt gąbki.

„Bądź co bądź obliczenia i badania pozwalają nam określić dokładnie wartość meteoru. Wartość ta, według obecnego kursu złota, nie jest mniejszą nad pięć tysięcy siedmset ośmdziesiąt ośm miljardów franków.”

A zatem, jeżeli średnica nie wynosiła stu metrów, jak przypuszczał W h a s t o n Evening, nie miała ona również dziesięciu metrów, jak twierdził Standard. Prawda leżała pośrodku. W każdym razie jednak mogła zadowolić najzuchwalsze pragnienia, o ile meteor nie miałby wiekuiście szybować ponad kulą ziemską.

Gdy mr. Dean Forsyth dowiedział się o wartości swego meteoru, zawołał:

– To ja go odkryłem, a nie ten łotr z wieżycy. Do mnie należy, a gdyby spadł na ziemię, posiadałbym pięć tysięcy ośmset miljardów!

Ze swej strony doktor Hudelson, wygrażając wieży pięścią, powtarzał:

– To jest moje dobro… moja własność… jest to spuścizna moich dzieci, szybująca w przestworzu. Gdyby spadł na ziemię, należałby całkiem do mnie, byłbym pięć tysięcy ośmset razy miljarderem!

Jest rzeczą pewną, że Vanderbilt, Astor, Rockfeller, Pierpont Morgan, Mackay, Gould i inni krezusi amerykańscy byliby w takim razie drobnymi kapitalistami wobec doktora Hudelson’a albo mr. Dean Forsyth’a!

Oto do czego doszli. Jeżeli nie potracili głowy, to dlatego, że te głowy były mocne!

Francis i mrs. Hudelson wiedzieli dobrze, czem się to skończy. Ale jakim sposobem powstrzymać współzawodników na tej śliskiej drodze? Niepodobna mówić z nimi spokojnie. Zdawało się, że zapomnieli o mającym się odbyć ślubie, myśląc tylko o współzawodnictwie, tak opłakanie podtrzymywanem przez dzienniki.

Artykuły tych pism, zwykle spokojne, stawały się gwałtowne, a pożałowania godne osobiste wycieczki mogły były wyprowadzić z równowagi ludzi najbardziej umiarkowanych.

Ze swej strony P u n c h swemi epigramami i karykaturami nie przestawał drażnić współzawodników. Jeżeli nie dolewał oliwy do ognia, to co najmniej sypał nań sól swych żartów, która oczywiście ogień podsycała.

Zaczęto się obawiać, aby mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson nie chcieli walczyć o meteor z bronią w ręku i załatwić sprawy pojedynkiem amerykańskim. Odbiłoby się to smutnie na losie dwojga narzeczonych!

Na szczęście dla spokoju świata, podczas gdy obaj manjacy tracili codziennie część swego zdrowego rozsądku, publiczność wracała do równowagi. Powoli zaczęto się zastanawiać, że mało korzyści przyniesie wartość tego meteoru, skoro dosięgnąć go nie można, i uwaga ta uspokoiła umysły.

Otóż było rzeczą pewną, że dosięgnąć go nie było można. Codziennie zjawiał się o godzinie wyznaczonej obliczeniem. Szybkość jego zatem była jednostajna i, jak zauważył pierwszy Whaston Standard, nie było żadnej przyczyny, dla której miałaby się ona zmniejszyć. Stąd wniosek, że meteor będzie wiekuiście szybował dookoła ziemi, jak prawdopodobnie czynił to dotąd.

Rozważania te, powtarzane dowoli przez wszystkie dzienniki całego świata, przyczyniły się bardzo do uspokojenia umysłów. Z dnia na dzień mniej zajmowano się meteorem, wreszcie każdy wrócił do swego zajęcia z westchnieniem żalu za niedoścignionym skarbem.

W numerze z 9 maja P u n c h stwierdził tę rosnącą obojętność publiczności dla przedmiotu tak żywo ją zajmującego kilka dni temu i sądząc, że jego żarty wywierają najlepszy skutek, znalazł znów powód do napaści na odkrywców meteoru.

„Kiedyż nareszcie – pisał z oburzeniem Punch, kończąc swoją odezwę nie będą ukarani ci dwaj złoczyńcy, których już napiętnowaliśmy publicznie? Nie dość, że chcieli zniszczyć za jednym zamachem miasto, w którem się urodzili ale obecnie stają się przyczyną ruiny jednej z najbardziej szanowanych rodzin. Przeszłego tygodnia nasz przyjaciel, wprowadzony w błąd przez ich złudne i kłamliwe twierdzenia, roztrwonił w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin olbrzymi majątek. Nieszczęśliwy liczył na miljardy meteoru! Co poczną teraz biedne dzieci naszego przyjaciela, skoro miljardy przechodzą nam pod… nie, nad nosem? Czy potrzebujemy dodawać, że ten przyjaciel jest symboliczny i że jest legjonem? Proponujemy, aby jednogłośnie mieszkańcy kuli ziemskiej wytoczyli proces pp. Dean Forsyth’owi i Sydney Hudelson’owi, żądając, aby zapłacili pięć tysięcy siedmset osiemdziesiąt ośm miljardów odszkodowania. I żądamy, aby ich zmuszono do tego!”

Winowajcy nie dowiedzieli się nigdy, że byli zagrożeni procesem, dotychczas niebywałym i zresztą trudnym do przeprowadzenia.

Podczas gdy inni śmiertelnicy wracali do rzeczy ziemskich, pp. Dean Forsyth i Sydney Hudelson wciąż przebywali w przestworzu, przyglądając mu się uporczywie przez szklą teleskopu.

 

 

Rozdział X

w którym Zefirynowi Xirdal przychodzi jeden, a właściwie dwa pomysły do głowy.

 

oufale mówiono: „Zefiryn Xirdal… Co za typ!” Zarówno pod względem fizycznym jak i moralnym Zefiryn Xirdal był rzeczywiście osobistością niezwykłą.

Długie ciało jak gdyby rozczłonkowane, koszula często bez kołnierza, a zawsze bez mankietów, spodnie pomięte, kamizelka bez dwu lub trzech guzików, marynarka obszerna z kieszeniami wypchanemi tysiącem przedmiotów, wszystko bardzo brudne i na chybił trafił wyciągnięte ze stosu najrozmaitszych ubrań, oto pobieżny obraz Zefiryna Xirdal’a i jego poglądów na elegancję. Ze zgarbionych pleców, jak ze sklepienia piwnicy, zwisały dwa długie ramiona, zakończone olbrzymiemi włochatemi rękoma, zresztą zadziwiającej zręczności, które bardzo rzadko miewały do czynienia z mydłem.

Jeżeli głowa, na modłę wszystkich, stanowiła punkt kulminacyjny tego osobnika, to dlatego, że inaczej być nie mogło. Ale oryginał ten, jakby dla powetowania sobie tego przymusu ukazywał z przyjemnością wszystkim swe niepomiernie brzydkie oblicze. A jednak te rysy, kanciaste i sprzeczne, zatrzymywały uwagę: podbródek ciężki, kwadratowy, duże usta o wargach grubych, zaopatrzone w mocne zęby, nos szeroko spłaszczony, uszy odstające, jak gdyby czuły wstręt do czaszki, wszystko to przypominało bardzo słabo pięknego Antinousa. Przeciwnie, czoło poważnie wyniosłe, o szlachetnym zarysie, wieńczyło to osobliwe oblicze, jak świątynia wieńczy pagórek, świątynia na wzór najwznioślejszych myśli. Wreszcie, dla dopełnienia tych zagadkowych kontrastów, Zefiryn Xirdal ukazywał pod szerokiem czołem dwoje oczu wypukłych, które wyrażały zależnie od godziny i minuty, albo najwyższą inteligencję, albo największą głupotę.

Strona moralna również odcinała się niemniej jaskrawo od banalności współczesnych.

Opierając się wszelkiej nauce systematycznej, od najmłodszych lat oświadczył, że będzie się kształcił sam, i zmusił rodziców do poddania się jego niezłomnej woli, na czem, ostatecznie, źle nie wyszli. W wieku, w którym młodzież często przebywa jeszcze w gimnazjach, Zefiryn Xirdal dla zabawy, jak mówił, złożył egzamina konkursowe do wszystkich szkół wyższych, otrzymując na nich zawsze pierwsze miejsce.

Swoją drogą zapominał o swych sukcesach wnet po ich zdobyciu, tak że te szkoły musiały kolejno wykreślać laureata ze swoich list, ponieważ zapominał do nich uczęszczać.

Po śmierci rodziców, w ośmnastym roku życia został panem swej woli i rozporządzać mógł piętnastu tysiącami renty rocznej. Zefiryn Xirdal, zlikwidowawszy wszystkie zobowiązania spadku na żądanie swego opiekuna i chrzestnego ojca bankiera Roberta Lecoeur, którego od dzieciństwa nazywał „wujem”, zajął dwa małe pokoje na szóstem piętrze, przy ulicy Cassette, w Paryżu.

Mieszkał tam jeszcze w trzydziestym pierwszym roku życia, nagromadzając w nich powoli całe stosy najprzeróżniejszych sprzętów. Były tam maszyny i ogniwa elektryczne, dynamo, przyrządy optyczne, retorty i sto innych rozmaitych rzeczy. Stosy broszur, książek, papierów wznosiły się od podłogi do sufitu, zajmując jedyne krzesło i stół i podwyższając tem samem ich poziom do tego stopnia, że oryginał siedząc na jednem z nich, mógł pisać na drugiem. W dodatku, jeżeli mu te papiery przeszkadzały zbytnio, ciskał je na środek pokoju i spokojnie wracał do pracy na stole, sprzątniętym dokładnie, ponieważ nie pozostawało na nim nic, a więc gotowym do pomieszczenia nowych zapasów.

Czemże zajmował się Zefiryn Xirdal? Należy przyznać, że naogół zadawalał się paleniem niewygasającej fajki, puszczając wodze marzeniom. Ale od czasu do czasu przychodził mu do głowy jakiś pomysł. Wtedy sprzątał stół na swój sposób, to znaczy, zmiatał zeń wszystko jednem pociągnięciem pięści, i zasiadał przy nim, nie opuszczając go prędzej, aż skończył swą pracę, która trwać mogła zarówno czterdzieści minut jak czterdzieści godzin. Następnie, po postawieniu kropki, pozostawiał na stole zapisany papier, do którego przyłączały się niebawem inne, tworząc stos, skazany również na uprzątnięcie z chwilą, gdy nowy pomysł przyjdzie mu do głowy.

Pomysły te, wywołujące dorywczy kryzys pracy, dotykały rozmaitych dziedzin. Wyższa matematyka, fizyka, chemja, fizjologja, filozofja, nauki oderwane i stosowane pokolei przyciągały jego uwagę. Wszystko jedno, jakiego rodzaju było zagadnienie; każde studjował z równą zaciekłością, prawie z szałem, i dopóty mozolił się nad niem, dopóki go nie rozwiązał o ile…

O ile inny pomysł niespodziewanie nie zajął jego uwagi. Zdawało się wtedy, że ten dziwak skończony rzucał wszystko, przenosząc się na wybujałe pole chimery w pogoni za drugim motylem, którego błyszczące barwy go przyciągały, i zapominał o poprzednim szale w upojeniu nowego marzenia.

Ale w danym razie było to chwilowe zapomnienie. Prędzej czy później, gdy tylko w ręce wpadła mu praca rozpoczęta, wracał do niej z nowem zapamiętaniem, a chwilowa przerwa nie przeszkodziła mu w doprowadzeniu do rozwiązania rozpoczętego zadania.

Ileż to głębokich i doniosłych poglądów, ile rozwiązanych trudności najzawilszych z dziedziny nauk ścisłych i doświadczalnych, ile wynalazków praktycznych tkwiło w tym stosie papierów, które Zefiryn Xirdal odtrącał od siebie jednem pogardliwem pchnięciem nogi! Nie myślał nigdy o wykorzystaniu swego skarbu, chyba że który z jego rzadkich przyjaciół skarżył się przed nim nad bezowocnością swych poszukiwań.

– Czekaj – mówił wtedy Xirdal. – Zdaje mi się, że będę miał coś o tem.

Równocześnie wyciągał rękę i trafiał z przedziwnym instynktem pod tysiącem kartek, mniej lub więcej pomiętych, na pracę z tej dziedziny, wręczał ją przyjacielowi, pozwalając na korzystanie z niej bez zastrzeżeń. Nie przyszło mu nigdy do głowy, że postępował wbrew swym interesom.

O pieniądze mu nie chodziło. Skoro potrzebował pieniędzy, zwracał się do swego chrzestnego ojca, p. Roberta Lecoeur, który, chociaż przestał być jego opiekunem, pozostał jego bankierem, dostarczającym mu zawsze potrzebnej gumy na zaspokojenie jego potrzeb. To też Zefiryn, odkąd mieszkał przy ulicy Cassette, udawał się zawsze do bankiera, wiedząc, że dostanie żądaną kwotę pieniędzy. Zadowalało go to w zupełności. Mieć coraz to nowe pragnienia i wiedzieć, że mogą być urzeczywistnione, jest to zapewne jedna z postaci szczęścia. Ale nie jest jedyną. Nie mieć żadnego pragnienia i być zupełnie szczęśliwym było udziałem Zefiryna Xirdal’a.

Otóż 10 maja zrana ten szczęśliwy człowiek, wygodnie siedzący na swem jedynem krześle, z nogami opartemi o okno, a położonemi o kilka centymetrów wyżej od głowy, palił fajkę niezwykle aromatyczną, zabawiając się odgadywaniem rebusów i słów, ułożonych w kwadrat na papierze w formie worka, którym obdarzył go kupiec przy sprzedaży jakiegoś artykułu spożywczego. Skoro skończył rozwiązywanie tego ważnego zadania, rzucił papier na stos innych i wyciągnął niedbale lewą rękę, chcąc wziąć ze stołu cokolwiek bądź.

Natrafił na paczkę gazet nierozpieczętowanych, wziął na chybił trafił jedną, był to numer Journala z ubiegłego tygodnia. Starożytność daty nie przestraszyła czytelnika żyjącego poza obrębem czasu i przestrzeni.

Przebiegł wzrokiem pierwszą stronicę, ale naturalnie jej nie czytał. To samo było z innemi aż do ostatniej. Tu zatrzymał się, śledząc ogłoszenia; następnie, myśląc, że to nowa strona, wrócił najspokojniej do pierwszej.

Niewiele myśląc, spojrzał na początek pierwszego artykułu i błysk zastanowienia zjawił się w wypukłych źrenicach, dotąd bezmyślnie patrzących.

Błysk ten powoli przechodził w płomień, w miarę jak przedłużało się czytanie.

– A to co!… A to co!… a to co!… – powtórzył Zefiryn Xirdal z trzykrotną zmianą w głosie, czytając artykuł po raz wtóry.

Miał zwyczaj mówić głośno w samotności swego pokoju. Chętnie nawet mówił w liczbie mnogiej, jakby łudząc się, że przemawia do większego audytorjum, słuchającego go z zaparciem tchu, a które musiało być licznem, skoro składało się ze wszystkich uczniów, wielbicieli, przyjaciół, których Zefiryn Xirdal nie miał nigdy i nigdy miećby nie mógł.

Tym razem był mniej wymowny i ograniczył się do tego trzykrotnego wykrzyknika. Ogromnie zajęty treścią Journal a czytał go w milczeniu.

O czem tedy czytał z takiem zapamiętaniem?

Ostatni z mieszkańców świata dowiadywał się o odkryciu meteoru whastońskiego i o jego niezwykłym składzie, gdyż przypadkiem trafił na ustęp opowiadający o tej cudownej kuli złotej.

– Cóż to nowego!… – oświadczył głośno, przeczytawszy rzecz po raz drugi.

Kilka minut siedział zamyślony, poczem spuścił nogi z okna i zbliżył się do stołu. Kryzys pracy był nieunikniony.

Bez wahania znalazł pomiędzy innemi potrzebny mu przegląd naukowy i zerwał opaskę. Przegląd otworzył się sam na potrzebnej kartce.

Przegląd naukowy ma prawo do większej obfitości szczegółów, niż wielki dziennik codzienny. Ten posiadał ich dostatecznie. Elementy meteoru – droga, szybkość, objętość, masa, istota – podane były w kilku stronach, dopiero po całych stronach wykresów i równań algebraicznych.

Zefiryn Xirdal przyswoił sobie bez trudu ten pokarm intelektualny, niezbyt wszakże łatwo strawny, poczem obrzuciwszy wzrokiem niebo, stwierdził, że żadna chmura nie zaciemnia błękitu.

– Zobaczymy! – mruknął, wykonywając ręką kilka szybkich obliczeń.

Następnie zanurzył rękę pod stos papierów, leżących w jednym z rogów stołu, i szybkim ruchem, którego sprawność świadczyła o wielokrotnem sprawianiu tej czynności, odsunął stos na drugi koniec.

– To zadziwiające, jaki u mnie porządek! – powiedział z widocznem zadowoleniem, gdy po tem „odsunięciu”, stosownie do jego przewidywań, ukazała się luneta astronomiczna, pokryta warstwą kurzu, jak stuletnia butelka.

W jednej chwili postawił lunetę przed oknem, skierował ją na punkt nieba, wyznaczony swojemi obliczeniami, i przyłożył oko do szkła.

– Zupełna prawda – rzekł po kilku minutach badania.

Zastanowiwszy się jeszcze kilka minut, wziął kapelusz, zszedł z sześciopiętrowych schodów i podążył na ulicę Drouot, która szczyciła się położonym przy niej domem bankowym Lecoeur’a.

Zefiryn Xirdal uznawał tylko jeden sposób lokomocji: ani omnibus, ani tramwaj, ani żaden pojazd – tylko własne nogi, choćby droga była najdłuższą.

Ale nawet w tej czynności, najnaturalniejszym i najpraktyczniejszym ze sportów, nie mógł wyzbyć się swej oryginalności. Z oczyma spuszczonemi, poruszając szerokiemi ramionami z prawej strony na lewą, szedł ulicą, jak gdyby był na pustyni. Pojazdy, przechodnie nic i nikt go nie wzruszał. To też ile nasłuchał się różnych przezwisk: „idjota, źle wychowany, grubjanin” od przechodniów, których popychał lub deptał bez ceremonji! Ileż przekleństw bardziej dosadnych obiło się o jego uszy od krzykliwych furmanów, którzy zmuszeni byli nagle wstrzymywać bieg koni, ażeby nie zapełniać szpalty dzienników zdarzeniami, w których Zefiryn Xirdal odegrałby rolę ofiary!

Nic go to nie obchodziło. Nie zwracając uwagi na ten chór przekleństw, które biegły za nim jak brózda za okrętem, szedł niewzruszony szerokim i równym krokiem.

W dwadzieścia minut był już na ulicy Drouot, w banku Lecoeur’a.

– Czy zastałem wuja? – spytał woźnego, który wstał na jego spotkanie.

– Tak, panie Xirdal.

– Jest sam?

– Sam.

Zefiryn Xirdal otworzył obite drzwi i wszedł do gabinetu bankiera.

– A… to ty? – spytał machinalnie p. Lecoeur, spojrzawszy na pseudo-siostrzeńca

– Ponieważ stoję tu żywy i cały – odpowiedział Zefiryn Xirdal – śmiem zauważyć, iż to pytanie jest zbyteczne, a odpowiedź byłaby niepotrzebna.

P. Lecoeur, przyzwyczajony do dziwactw chrześniaka, którego uważał słusznie za istotę niezrównoważoną, choć skądinąd genjalną, zaczął się śmiać z całego serca.

– Rzeczywiście – przyznał – ale odpowiedzieć: tak, zajęłoby mniej czasu. A jakiż jest cel twych odwiedzin?

– Wszak stoję przed tobą, więc…

– Nie kończ! – przerwał p. Lecoeur. – Drugie moje pytanie jest również zbyteczne jak pierwsze, z doświadczenia bowiem jest mi wiadomem, że przychodzisz tylko wtedy, gdy ci potrzeba pieniędzy.

– A czyż nie jesteś moim bankierem? – odparł Zefiryn Xirdal.

– Prawda – potwierdził p. Lecoeur – ale ty jesteś osobliwym klientem! Czy pozwolisz, że przy sposobności będę ci służył radą?

– Jeżeli może ci to sprawić przyjemność!

– Radą tą jest, żebyś był mniej oszczędny. Cóż bowiem robisz, kochany chłopcze, ze swoją młodością? Czy masz chociaż pojęcie o stanie twego rachunku u mnie?

– Najmniejszego.

– Twój rachunek jest wprost potworny. Rodzice twoi zostawili ci piętnaście tysięcy franków renty, nie wydajesz zaś nawet czterech!

– Co znowu!… – zawołał Xirdal głosem zdziwionym, pomimo że słyszał tę uwagę co najmniej dwadzieścia razy.

– Tak jest. Procenty twoje rosną. Nie znam dokładnie twego obecnego kredytu, ale z pewnością przewyższa sto tysięcy franków. Co zrobić z temi pieniędzmi?

– Rozważę sprawę – odrzekł Zefiryn Xirdal najpoważniejszym tonem. – Zresztą, jeżeli te pieniądze przeszkadzają tobie, pozbądź się ich.

– W jaki sposób?

– Oddaj je. To bardzo proste.

– Komu?

– Byle komu. Co mnie to może obchodzić?

P. Lecoeur wzruszył ramionami.

– Wreszcie, ile ci potrzeba dzisiaj? – spytał. – Dwieście franków, jak zwykle?

– Dziesięć tysięcy franków – odpowiedział Zefiryn Xirdal.

– Dziesięć tysięcy franków? – powtórzył p. Lecoeur, bardzo zdziwiony. – Oto coś nowego! Co chcesz zrobić z temi pieniędzmi?

– Wybieram się w podróż.

– Doskonała myśl! A dokąd?

– Nie wiem jeszcze – oświadczył Zefiryn.

P. Lecoeur, rozbawiony, spojrzał wesoło na swego chrześniaka i klienta.

– Do pięknego zapewne kraju – dodał poważnie. – Masz dziesięć tysięcy franków. Czy to wszystko, czego sobie życzysz?

– Nie – odrzekł Zefiryn Xirdal, – Potrzebny mi również kawałek ziemi.

– Kawałek ziemi? – powtórzył p. Lecoeur, który wpadał, jak mówią, z niespodzianki w niespodziankę. – A jakiż to kawałek ziemi?

– Kawałek ziemi, jak kawałek ziemi. Dwa, trzy kilometry kwadratowe naprzykład.

– To mały kawałek - odpowiedział chłodno p. Lecoeur, poczem spytał żartobliwie: – Przy Boulevard des Italiens?

– Nie – rzekł Zefiryn Xirdal. – Nie we Francji.

– A zatem gdzie? Mów.

– Nie wiem – powtórzył po raz drugi Zefiryn Xirdal, nie wzruszając się bynajmniej.

P. Lecoeur z trudnością wstrzymywał się od śmiechu.

– W taki sposób można przynajmniej wybierać – dowodził. – Ale powiedz mi, kochany Zefirynie, czy ty nie jesteś trochę… postrzelony, przypadkiem? Do czego to wszystko zdąża, proszę?

– Mam na myśli pewien interes – oświadczył Zefiryn Xirdal, podczas gdy czoło jego zaczęło się marszczyć pod wpływem nabiegających myśli.

– Interes! – wykrzyknął p. Lecoeur z najwyższem zdziwieniem.

– Tak – potwierdził Zefiryn Xirdal.

– Ważny interes?

– Pięć do sześciu tysięcy miljardów franków.

Tym razem p. Lecoeur spojrzał na chrześniaka z niepokojem. Jeżeli nie żartował, to oszalał na dobre.

– Mówisz? – spytał.

– Pięć do sześciu tysięcy miljardów franków – powtórzył Zefiryn Xirdal spokojnie.

– Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, Zefirynie? Czy wiesz, że niema na całej ziemi tyle złota, aby przedstawiało setną część tej bajecznej sumy?

– Na ziemi, to możliwe – rzekł Xirdal. – Gdzie indziej, to rzecz odmienna.

– Gdzie indziej?

– Tak. O czterysta kilometrów w kierunku pionowym.

Błysk prawdy przemknął przez głowę bankiera. Świadom bieżącego wypadku przez dzienniki, które przetrawiały go dowoli, zdawało mu się, że zaczął rozumieć. Zrozumiał w samej rzeczy.

– Meteor?… – wymówił, blednąc mimowoli.

– Meteor – potwierdził Xirdal spokojnie.

Gdyby kto inny rozmawiał z nim w ten sposób, byłby go wyrzucił bez namysłu za drzwi. Czas bankiera jest zbyt drogocenny, żeby miał go trwonić na słuchanie podobnych bredni. Ale Zefiryn Xirdal nie był przeciętnym osobnikiem. Pomimo, że jego czaszka była nadwerężona, co niestety nie ulegało żadnej wątpliwości, w nadwerężonej tej czaszce krył się wszakże umysł genjalny, w którym mogły powstawać najnieprawdopodobniejsze pomysły.

chamet_19.jpg (115087 bytes)

– Chciałbyś wyeksploatować meteor? – spytał p. Lecoeur, patrząc chrześniakowi prosto w oczy.

– Dlaczegożby nie? Cóż w tem nadzwyczajnego?

– Ależ ten meteor jest o czterysta kilometrów od ziemi, sam to powiedziałeś. Przypuszczam, że nie masz zamiaru wybrać się do niego.

– Pocóż, jeżeli go ściągnę?

– Jakim sposobem?

– Mam go. To wystarcza.

– Masz go!… masz go!… Jak podziałasz na ciało tak oddalone? Gdzież weźmiesz punkt oparcia? Jakiej siły użyjesz?

– Za wiele czasu zabrałoby objaśnienie ci tego – odpowiedział Zefiryn Xirdal – zresztą byłoby to zbyteczne, nie zrozumiałbyś.

– Bardzo uprzejmie! – podziękował p. Lecoeur bez gniewu.

Wszelako na jego nalegania chrześniak dał mu kilka wyjaśnień. Autor tego osobliwego opowiadania poda w skróceniu tylko te objaśnienia, jako ze pomimo swego zamiłowania do ryzykownych rozważań nie chce się wypowiadać w sprawie tych teoryj zajmujących, lecz może trochę zbyt śmiałych.

Dla Zefiryna Xirdal’a materja jest tylko pozorem; w rzeczywistości nie istnieje. Dowodem tego – niemożność stwierdzenia jej składu. Chociaż się ją rozkłada na molekuły, atomy, cząsteczki, pozostaje zawsze ułamek, wobec którego całe zagadnienie staje w swej całości, i to się będzie powtarzało ustawicznie, dopóki nie przyjmiemy za pierwszą zasadę tego, co nie jest materja. Ta pierwsza zasada niematerjalna – to energja.

Czem jest energja? Zefiryn Xirdal wyznaje, że nic o niej nie wie. Człowiek poznaje świat zewnętrzny jedynie zapomocą zmysłów, zmysły zaś są wrażliwe tylko na podnietę materjalną, więc wszystko, co nie jest materją, zakryte jest przed nim. Jeżeli wysiłkiem samego rozumu zdoła stwierdzić istnienie świata niematerjalnego, to jest w niemożności pojęcia jego istoty z powodu braku danych porównawczych. I nie będzie inaczej, dopóki ludzkość nie nabędzie nowych zmysłów, co a priori nie jest absurdem.

Tak czy inaczej, energja, zdaniem Zefiryna, wypełnia wszechświat i waha się wiekuiście między dwiema granicami: bezwzględną równowagą, którą osiągnąć można byłoby tylko przez równomierny rozkład tej energji w przestrzeni, i bezwzględnem skupieniem jej w jednym punkcie, który w takim razie otaczałaby bezwzględna próżnia. Ponieważ przestrzeń jest nieskończona, więc te dwie granice są zarówno nie do osiągnięcia. Z tego wynika, że energja we wszechświecie jest w stanie ustawicznego ruchu. Ciała materjalne pochłaniają bez przestanku energię, a to skupienie wywołuje siłą rzeczy w innem miejscu względną próżnię, skądinąd zaś materją promieniuje w przestrzeń energję, którą uwięziła.

A zatem w przeciwieństwie do klasycznej zasady „nic nie ginie, nic się nie tworzy” Zefiryn Xirdal głosi, że „wszystko ginie i wszystko się tworzy”. Substancja, ulegająca wiecznemu zniszczeniu, odtwarza się wiekuiście. Każdej ze zmian tych stanów towarzyszy promieniowanie energji i odpowiednie znikanie substancji.

Jeżeli zniszczenie to nie może być stwierdzone przez nasze przyrządy, to dlatego, że są zbyt mało udoskonalone wobec tej olbrzymiej ilości energji, zawartej w najmniejszej cząsteczce materji, czem znów Zefiryn Xirdal tłumaczy olbrzymią odległość ciał niebieskich w stosunku do ich niewielkich rozmiarów.

Zniszczenie to, choć niestwierdzone, niemniej istnieje. Pośrednim dowodem tego jest ciepło, elektryczność i światło. Zjawiska te pochodzą od energji promieniującej, i przez nie ujawnia się energja wyzwolona, chociaż jeszcze pod grubą postacią i napół materjalną. Energja czysta, poniekąd oczyszczona, może istnieć tylko poza obrębem światów materjalnych. Ona otacza te światy pewną dynamosferą w stanie napięcia wprost proporcjonalnego do masy i tem mniejszego, im bardziej oddalamy się od ich powierzchni. Działanie tej energji i jej dążność do skupienia coraz większego znajduje swój wyraz w przyciąganiu.

Taką jest teorja, którą Zefiryn Xirdal wyłożył p. Lecoeur, nieco nią odurzonemu. Przyznajmy, że było czem.

– Przyjąwszy to – zakończył Zefiryn Xirdal, jak gdyby mówił o rzeczach najzwyczajniejszych, – wystarczy, ażebym wyzwolił małą ilość energji i ażebym ją skierował na punkt przestrzeni dowolnie przeze mnie wybrany. Będę wtedy w możności dostarczyć ciału sąsiadującemu z tym punktem, szczególniej, jeżeli to ciało jest mniejszej wagi, znacznej ilości energji. To jest proste!

– I masz sposób wyzwolenia tej energji? – spytał p. Lecoeur.

– Mam, co na jedno wychodzi, sposób otworzenia jej drogi, usuwając przed nią wszystko, co jest substancją i materją.

– W ten sposób mógłbyś popsuć całą mechanikę niebieską! – wykrzyknął p. Lecoeur.

Zdawało się, że Zefiryn Xirdal był wzruszony niesłychanością tej hipotezy.

– Obecnie – przyznał się z prostotą – maszyna, którą zbudowałem, może dać słabe tylko wyniki. Wszelako jest ona wystarczająca, aby wpłynąć na marny meteor wagi kilku tysięcy tonn.

– Oby tak było – rzekł p. Lecoeur już z pewnem przekonaniem. – Ale gdzież chcesz, aby nastąpił upadek meteoru?

– Na moim kawałku ziemi.

– Jakim kawałku ziemi?

– Na tym, który mi kupisz, kiedy zrobię potrzebne wyliczenia. Dam ci znać o tem. Rozumie się, będę się starał, aby to było w kraju niezamieszkałym, w którym ziemia nie ma wartości. Naprzykład będziesz miał trudności ze sporządzeniem aktu sprzedaży. Nie jestem bowiem zupełnie niezależny co do swego wyboru i być może, że kraj nie będzie nader przystępny.

– To już moja rzecz – powiedział bankier, – Telegraf został w tym celu wynaleziony. Odpowiadam za wszystko w tym względzie.

Zaopatrzony w to zapewnienie i w dziesięć tysięcy franków, włożonych do kieszeni, Zefiryn Xirdal wrócił do siebie, jak wyszedł, wielkiemi krokami, i zamknąwszy drzwi, w tej chwili zasiadł do stołu, który stosownie do swego zwyczaju uprzątnął jednem pociągnięciem dłoni.

Kryzys pracy dosięgnął punktu kulminacyjnego.

Całą noc mozolił się nad swem obliczeniem, ale rozwiązanie nad ranem było gotowe. Wyznaczył siłę, którą należało zastosować do meteoru, kierunki odpowiednie, miejsce i datę upadku meteoru.

W tej chwili napisał do p. Lecoeur’a, stosownie do swej obietnicy, zszedł, aby wrzucić list do skrzynki i znów zamknął się u siebie.

Wtedy zbliżył się do tego rogu pokoju, gdzie wczoraj zgarnął był stos papierów, leżących na jego lunecie. Dziś należało uczynić odwrotnie. Xirdal zatem zanurzył rękę w papiery i ruchem pewnym rzucił je na dawne miejsce.

To nowe „usunięcie” dało taki wynik, że ukazała się pewnego rodzaju skrzynka czarniawa, którą Zefiryn uniósł bez trudu, przenosząc ją na środek pokoju, wprost okna.

Skrzynka ta nie przedstawiała nic osobliwego. Był to drewniany sześcian, pomalowany na ciemno. Wewnątrz znajdowały się cewki, włączone w szereg szklanych rurek, których ostre końce złączone były po dwa miedzianemi drutami coraz cieńszemi. Ponad skrzynką nazewnątrz znajdowała się, umieszczona na przegubie, w ognisku metalowego reflektora, jeszcze jedna rurka, wrzecionowato zakończona na obu końcach, a niepołączona żadnym przewodnikiem materjalnym z innemi.

Z pomocą dokładnych przyrządów Zefiryn Xirdal nastawił reflektor metalowy ściśle w kierunku, który mu wskazały jego obliczenia poprzedniej nocy; następnie, stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, umieścił w dolnej części skrzynki małą rurkę, silnie błyszczącą. W ciągu pracy przemawiał do siebie jak zwykle, jak gdyby się chciał pochwalić swą wymową przed licznem audytorjum.

– Oto, moi panowie – mówił – Xirdalium, ciało sto tysięcy razy bardziej promieniotwórcze, niż rad. Przyznam się między nami, że jeżeli używam tego ciała, to bardziej dla efektu. Nic ono nie przeszkadza, ziemia bowiem promieniuje dostateczną ilość energji, ażeby zachodziła potrzeba jej powiększania. Jest to ziarnko soli w morzu. Wszakże pewna dekoracja nie psuje efektu, mojem zdaniem, w doświadczeniu tego rodzaju.

Mówiąc to, zamknął skrzynkę i połączył dwoma przewodnikami z baterją, stojącą na półce.

– Obojętne prądy śrubowe – moi panowie – ciągnął dalej – mają naturalnie własność, ponieważ są obojętne, odpychania wszystkich ciał bez wyjątku, czy te ciała są naelektryzowane dodatnio, czy ujemnie. Ponieważ zaś są śrubowe, a zatem mają kształt śruby, dziecko to zrozumie… A jednak co za szczęście, że mi przyszło do głowy je odkryć… Jakże na świecie wszystko przydać się może!

Po zamknięciu obwodu elektrycznego dało się słyszeć łagodne brzęczenie, i błękitnawe światło ukazało się w rurce na przegubie. Prawie równocześnie rurka zaczęte wykonywać ruchy obrotowe, najpierw wolne, następnie coraz szybsze z sekundy na sekundę, wreszcie zawrotne.

Zefiryn Xirdal przypatrywał się przez kilka chwil temu zapamiętałemu tańcowi, poczem wzrok jego, idąc w kierunku równoległym do osi reflektora metalowego, zawisł w przestworzu.

Na pierwszy rzut oka zdawało się, że działanie maszyny nie ujawnia żadnego znaku materjalnego. Jednakże uważny obserwator mógł był zauważyć zjawisko, które pomimo że zaznaczało się zaledwie, niemniej przeto było osobliwe. Drobne pyłki, znajdujące się w zawieszeniu w atmosferze, w zetknięciu z brzegami metalowego reflektora nie mogły jakby przekroczyć tej granicy i wirowały gwałtownie, jak gdyby zatrzymane przez niewidzialną przeszkodę. W swym całokształcie pyłki te zakreślały ścięty stożek, którego podstawa opierała się na obwodzie reflektora. O dwa czy też trzy metry od maszyny ten stożek, utworzony z cząsteczek niedotykalnych i wirujących, zmieniał się stopniowo w walec kilku centymetrów średnicy, a ten walec z pyłków utrzymywał się zewnątrz, w wolnem powietrzu, pomimo dość silnego powiewu, aż do chwili, kiedy zniknął w oddaleniu.

– Mam zaszczyt, panowie, oznajmić wam, że wszystko idzie dobrze – stwierdził Zefiryn Xirdal, siadając na swem jedynem krześle i zapalając fajkę, artystycznie napchaną.

W półgodziny później wstrzymał działanie maszyny, którą kilkakrotnie puszczał w ruch tego dnia i następnych, kierując przy każdem doświadczeniu reflektor do nieco odmiennego punktu w przestrzeni. Przez dziewiętnaście dni czynił to samo z bezwzględną dokładnością.

Dwudziestego dnia, skoro puścił w ruch maszynę i zapalił swą wierną fajkę, duch wynalazków zawładnął jego mózgiem. Jedno z następstw teorji ciągłego zanikania materji, o której napomknął był panu Lecoeur, ujawniło się w całym blasku jego umysłowi. Jednym rzutem myśli, jak to zwykle u niego bywało, objął zasadę ogniwa elektrycznego, będącego w stanie odrodzić się samemu przez stopniowe oddziaływania, z których ostatnie sprowadziłoby rozłożone ciała do ich stanu pierwotnego. To ogniwo elektryczne działałoby oczywiście aż do zupełnego zaniku substancyj użytych i całkowitego ich przekształcenia w energję. Było to praktycznie perpetuum mobile.

– A więc… a więc… – szeptał Zefiryn Xirdal pod wpływem wielkiego wzruszenia.

Zaczął się zastanawiać, tak jak on tylko zastanawiać się umiał, to jest skupiając w jednym punkcie i w jedną zawartość całą siłę żywotną swego organizmu. Myśl w ten sposób skupiona, którą naprowadzał na cienie zagadnienia, była jak pęk świetlny, łączący w sobie wszystkie promienie słońca.

– Nic zarzucić temu nie można – rzekł wreszcie, tłumacząc głośno wynik wewnętrznego wysiłku. – Należy natychmiast spróbować.

Zefiryn Xirdal wziął kapelusz, przebiegł szybko sześć pięter i wpadł do stolarza, którego warsztat znajdował się po drugiej stronie ulicy. W krótkich słowach opowiedział jasno i dokładnie, czego sobie życzył, to jest pewnego rodzaju koła na osi żelaznej, zaopatrzonego na obwodzie w dwadzieścia siedm podstawek, których dał wymiar, podstawki te zaś przeznaczone były do dwudziestu siedmiu słoików, które pozostawać miały w pozycji pionowej podczas obrotu podstawek.

Po tem objaśnieniu, danem wraz z poleceniem natychmiastowego wykonania obstalunku, pobiegł o pięćset metrów dalej, do kupca z produktami chemicznemi, którego był stałym klientem. Tam wybrał dwadzieścia siedm słoików, które subjekt zawinął w gruby papier, obwiązał mocnym sznurkiem, do którego przyczepiona była wygodna rączka z drzewa.

Gdy Zefiryn Xirdal miał wychodzić ze sklepu ze swą paczką w ręku, w drzwiach spotkał się z jednym z nielicznych swych przyjaciół, zasłużonym bakterjologiem. Zefiryn Xirdal, zatopiony w swych myślach, nie dostrzegł bakterjologa, ale bakterjolog spostrzegł Xirdal’a.

– Co? Xirdal! – wykrzyknął, uśmiechając się życzliwie – Cóż za spotkanie!

Na brzmienie tego znanego głosu wezwany zgodził się otworzyć swe duże oczy, by spojrzeć na świat zewnętrzny.

– Co? – powtórzył jak echo – Marcel Leroux!

– On sam we własnej osobie.

– Ogromnie zadowolony jestem, że cię widzę. Jakże się miewasz?…

– Jak człowiek, który niebawem ma wsiąść do pociągu. Jak mnie widzisz, idę, z tą oto torebką, przewieszoną przez plecy, w której są trzy chustki i kilka innych przyrządów toaletowych, na wybrzeże morskie, gdzie będę napawał się świeżem powietrzem przez ośm dni.

– Szczęśliwiec! – potwierdził Zefiryn Xirdal.

– Od ciebie zależy byś był nim również. Ścisnąwszy się, zmieścilibyśmy się obaj w pociągu.

– Prawda!… – zaczął Zefiryn Xirdal.

– O ile nie zatrzymuje cię nic w tej chwili w Paryżu,

– Bynajmniej.

– Nic osobliwego? Żadnego doświadczenia niema w toku?

Xirdal zastanowił się zupełnie szczerze.

– Nic zupełnie – odpowiedział.

– W takim razie, daj się skusić. Ośm dni odpoczynku będzie miało dla ciebie ogromne znaczenie. Nagadamy się dowoli na piasku!

– Nie licząc – przerwał mu Xirdal – że będę mógł z tego skorzystać, ażeby wyjaśnić pewne wątpliwości o przypływach i odpływach, które mi spokoju nie dają. Łączy się to poniekąd z pewnemi ogólnemi zagadnieniami, nad któremi pracuję. Właśnie myślałem o tem, kiedy cię spotkałem – dodał z rozbrajającą szczerością.

– A więc tak?

– Tak.

– Zatem w drogę!… Ale sądzę, że zechcesz wstąpić do siebie, nie wiem zaś, czy nie czas na pociąg…

– Zbyteczne – odpowiedział Xirdal – mam przy sobie wszystko, czego mi potrzeba.

I roztargniony dziwak wskazał oczyma na paczkę ze słoikami.

– Doskonale! – rzekł wesoło Marcel Leroux.

Dwaj przyjaciele ruszyli wielkiemi krokami w stronę stacji.

– Rozumiesz, kochany Leroux, przypuszczam, że napięcie powierzchniowe…

Jakaś para, którą mijali, zmusiła ich do rozłączenia się, reszta zatem zdania zginęła w turkocie pojazdów. Nie przeszkadzało to Zefirynowi Xirdal ciągnąć dalej swoje objaśnienie, zwracając się kolejno do całego szeregu przechodniów, którzy patrzyli na niego ze zdziwieniem. Mówca nie zwracal na to uwagi i rozprawiał z zapałem, przebijając się przez fale ludzkie oceanu paryskiego.

A podczas gdy Xirdal, zajęty myślą, która mu zajechała do głowy, zbliżał się do stacji, skąd miał opuścić miasto, oddalając się coraz bardzie] od ulicy Cassette, w pokoju na szóstem piętrze, czarniawa skrzynka o niewinnym wyglądzie brzęczała ciągle łagodnie, metalowy reflektor odbijał ciągle swe światło błękitnawe, a walec o wirujących pyłkach zanurzał się ciągle, sztywny a tak kruchy, w nieskończoności przestworza.

Zostawiona samej sobie maszyna, którą Zefiryn Xirdal zapomniał zatrzymać a o której istnieniu obecnie zapomniał, ciągnęła dalej naoślep nieznaną tajemniczą pracę.

 

 

Rozdział XI

w którym mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson doznają gwałtownego wzruszenia.

 

eteor przestał być nowością. Przynajmniej myślą objechano go dookoła. Wyznaczono jego orbitę, szybkość, objętość, masę, istotę, wartość. Przestano się niepokoić, ponieważ, odbywając drogę ruchem jednostajnym, nie miał spaść nigdy na ziemię. Nic więc dziwnego, że uwaga ogółu odwróciła się od tego niedostępnego meteoru, który stracił już swą tajemniczość.

Zapewne w obserwatorjach niektórzy astronomowie rzucali okiem od czasu do czasu na tę kulę złotą, która krążyła nad ich głowami; ale odwracali się od niej szybko, aby się zająć innemi zagadnieniami przestworza.

Ziemia posiadała drugiego satelitę – i tyle. Czy ten satelita był z żelaza, czy ze złota, co mogło to obchodzić uczonych, dla których świat jest tylko abstrakcją matematyczną?

Żałować należy, że mr. Dean Forsyth i doktor Sydney Hudelson nie podzielali tych prostych zapatrywań. Obojętność ogółu nie wpływała na uspokojenie ich rozgorączkowanej wyobraźni; w dalszym ciągu badali meteor, swój meteor, z zapałem, graniczącym z zaciekłością. Przy każdym jego przebiegu obecni byli z okiem wlepionem w szkło lunety lub teleskopu, nawet wtedy, kiedy meteor ukazywał się zaledwie na kilka stopni nad horyzontem.

Wspaniała pogoda rozpaczliwie sprzyjała ich manji, pozwalając im widzieć błądzące ciało niebieskie dwanaście razy na dobę. Czy miało spaść na ziemię, czy nie, to zawsze niezwykłe właściwości tego meteoru, które czyniły go jedynym w swym rodzaju i sławnym na wieki, zwiększały jeszcze ich chorobliwe pragnienie stać się wyłącznym jego odkrywcą.

W tych warunkach byłoby szaleństwem liczyć na pogodzenie się współzawodników, których dzieliła coraz większa nienawiść. Mrs. Hudelson i Francis Gordon zdawali sobie z tego doskonale sprawę. Francis Gordon nie wątpił już teraz wcale, że wuj użyje całej swej władzy, aby sprzeciwić się jego małżeństwu, mrs. Hudelson zaś zaczęła powątpiewać o uległości swego męża, skoro nadejdzie uroczysta chwila. Nie było się czem łudzić. Ku rozpaczy dwojga narzeczonych, ku oburzeniu miss Loo i Mitz małżeństwo to wydawało się, jeżeli nie zachwiane, to odłożone na nieokreśloną a prawdopodobnie daleką metę.

Co więcej takie już widać było przeznaczenie, aby to położenie, samo przez się bardzo poważne, stało się jeszcze bardziej zawikłane.

11 maja wieczorem mr. Dean Forsyth, który jak zwykle stał przy teleskopie, nagle odskoczył od przyrządu, wydając okrzyk stłumiony, następnie wrócił doń, rzuciwszy kilka uwag na papier, i znów odskoczył, i znów powrócił, powtarzając ten ruch kilkakrotnie, aż meteor znikł całkowicie z nad horyzontu.

W tej samej chwili mr. Dean Forsyth blady był jak wosk i oddychał z takim wysiłkiem, że Omikron, myśląc, iż jego pan jest chory, chciał go ratować. Ale ten, odsunąwszy go, odszedł chwiejnym krokiem do swego gabinetu i zamknął się w nim na dwa spusty.

Odtąd nie widziano mr. Dean Forsyth’a. Przeszło trzydzieści godzin pozostawał w swym pokoju, ani jedząc, ani pijąc. Raz tylko jeden udało się Francis Gordon’owi zmusić wuja, aby drzwi otworzył, ale drzwi uchyliły się zaledwie i młodzian ujrzał przez wąską szczelinę wuja tak złamanego, z takim obłędem w oczach, że osłupiały stanął na progu.

– Czego chcesz ode mnie? – spytał mr. Forsyth.

– Ależ, wuju – zawołał Francis – od dwudziestu czterech godzin jesteś zamknięty! Pozwól, żebym ci chociaż przyniósł coś zjeść!

– Nie potrzebuję niczego – odpowiedział mr. Dean Forsyth – oprócz ciszy i spokoju, i wyrządzisz mi prawdziwą przysługę, jeżeli nie będziesz mi przerywał tej samotności!

Wobec takiej odpowiedzi, wyrażonej tonem niezłomnej stanowczości i równocześnie z niebywałą u niego słodyczą, Francis nie miał odwagi nalegać. Zresztą byłoby to zbyteczne, gdyż przy ostatnich słowach astronom zamknął drzwi na klucz. Siostrzeniec przeto nie dowiedział się niczego.

13 maja rano, w dwa dni przed ślubem, Francis po raz dwudziesty wynurzał się ze swą troską przed mrs. Hudelson, która słuchając go, wzdychała.

– Nie mogę nic zrozumieć – rzekła wreszcie. – Możnaby sądzić, że mr. Forsyth i mój mąż oszaleli.

– Co? – zawołał Francis – czy i doktorowi coś się stało?

– Tak – przyznała mrs. Hudelson. – Ci panowie dali sobie słowo, że będą postępowali jednakowo, z tą różnicą, że dla mego męża kryzys nastąpił później. Dopiero wczoraj rano zaryglował się w swoim pokoju. Odtąd nikt go nie widział, możesz sobie wyobrazić, jak jesteśmy niespokojne.

– Można stracić głowę! – zawołał Francis.

– Po tem, co mnie powiedziałeś, przychodzę do wniosku, że obaj zauważyli coś w tym przeklętym meteorze, i nie wróżę nic dobrego dla ich usposobienia.

– Ach! gdybym to ja była panią! – odezwała się Loo.

– Cobyś uczyniła, kochana siostrzyczko? – spytał Francis Gordon.

– Cobym uczyniła?… To bardzo proste. Odrzuciłabym tę złotą kulę tak daleko, że najlepsze lunety dojrzećby jej nie mogły.

Zniknięcie meteoru może rzeczywiście wróciłoby spokój mr. Forsyth’owi i doktorowi Hudelson’owi. Kto wie, czy nie uleczyłoby ich odrazu z tej niemądrej zazdrości?

Zdawało się jednak, że ta możliwość jest wykluczona. Meteor będzie w dzień ślubu, będzie później, będzie zawsze, ponieważ krążył według stałych praw po niewzruszonej orbicie.

– A wreszcie, zobaczymy! – zakończył Francis. – Za czterdzieści ośm godzin będą musieli się zdecydować, a wtedy będziemy wiedzieli, czego się trzymać należy.

Wracając do domu na Elisabeth street, przypuszczać mógł zresztą, że obecne zdarzenie nie pociągnie za sobą poważniejszych następstw. Mr. Dean Forsyth opuścił istotnie swą samotnię i w milczeniu spożył obfity posiłek. Teraz, zmordowany i najedzony, spał z zaciśniętemi pięściami, podczas gdy Omikron załatwiał w mieście polecenia swego pana.

– Widziałaś wuja, zanim udał się na spoczynek? – spytał Francis starej sługi.

– Tak jak ciebie widzę, mój synu – odpowiedziała. – Wszak usługiwałam mu przy stole.

– Czy był głodny?

– Głodny jak wilk. Zjadł całe śniadanie: jajecznicę, rostbef na zimno, kartofle, puddyng z owoców. Nic nie zostawił.

– Jakże się czuł?

– Wcale nieźle, tylko był blady jak widmo, oczy miał czerwone. Poradziłam mu, żeby je przemył wodą borową. Ale zdawało mi się, że mnie nawet nie słyszy.

– Nie zostawił dla mnie jakiego zlecenia?

– Ani do ciebie, ani do nikogo. Jadł, nie otwierając wcale ust i poszedł spać, posławszy swego Amikrona do Whaston Standard.

– Do Whaston Standarda! – zawołał Francis. – Założę się, że posłał mu wyniki swej pracy. Znów zaczną się polemiki prasowe! Tego tylko brakowało!

Wiadomość, którą mr. Dean Forsyth podał do Whaston Standard’a, Francis przeczytał nazajutrz z rozpaczą, będąc pewnym, że będzie nowym powodem do współzawodnictwa tak niepomyślnego dla jego szczęścia. A rozpacz ta zwiększyła się jeszcze bardziej, gdy stwierdził, że obaj współzawodnicy działają znów jednocześnie. Kiedy bowiem Standard podawał notatkę mr. Dean Forsyth’a, Whaston Morning drukował podobną notatkę doktora Sydney Hudelson’a. Przedłużała się więc zacięta walka, która dotąd nie zapewniła ani jednemu ani drugiemu zwycięstwa!

Odezwy dwu astronomów, podobne z początku, różniły się znacznie w swych wnioskach ostatecznych. Ta rozbieżność poglądów, dająca pole do sporów, mogła zresztą być użyteczną, jak w tym wypadku, gdyż umożliwiała rozróżnienie zasług obu rywali.

Równocześnie z Francis Gordon’em cały Whaston, równocześnie zaś z Whastonem cały świat dowiedział się zapomocą zwartej sieci telegrafów i telefonów o nadzwyczajnej wiadomości, podanej przez astronomów z Elisabeth i Moriss street, wiadomości, która natychmiast stała się przedmiotem ożywionych komentarzy na obu półkulach.

Czy wiadomość ta była w najwyższym stopniu sensacyjną, i czy podniecenie ogółu było usprawiedliwione, niechaj czytelnik sam osądzi.

Mr. Dean Forsyth i doktor Sydney Hudelson donosili, że wytrwałe badania doprowadziły ich do wniosku, że w biegu meteoru zaszły niezaprzeczone zaburzenia. Jego orbita, dotąd stale trzymająca się północo-południowej strony, obecnie odchyliła się w stronę północo-wschodnią i południowo-zachodnią. Skądinąd zauważono, że daleko ważniejsza zmiana zaszła w odległości jego od ziemi, odległości niezaprzeczenie zmniejszonej, pomimo że szybkość jego ruchu postępowego nie uległa zmianie. Z obserwacyj i z obliczeń dwaj astronomowie wywnioskowali, że meteor, zamiast dążyć stale po swej orbicie, spadnie siłą rzeczy na ziemię w miejscu i terminie, które już obecnie można było przewidzieć.

Ale o ile dotąd mr. Forsyth i doktor Hudelson zgadzali się w swych dowodzeniach, o tyle w dalszym ciągu swych wywodów nie byli w zgodzie.

Podczas gdy uczone równania doprowadziły jednego z nich do przewidywania, że meteor spadnie 28 czerwca na południowym krańcu Japonji, równania niemniej uczone drugiego zmuszały go do twierdzenia, że upadek ten nastąpi 7 lipca w Patagonji.

Oto jak zgadzają się astronomowie! Niech publiczność wybiera!

Narazie publiczność się tem nie zajmowała. Obchodził ją tylko fakt, że meteor spadnie, a z nim tysiące miljardów, które bujają w przestworzu. To było rzeczą najważniejszą. A co do reszty, było jej obojętne, czy to będzie Japonja, czy Patagonja, miljardy bowiem znajdą się zawsze.

Następstwa tego zdarzenia, przewrót ekonomiczny, wywołany takim olbrzymim napływem złota, musiały stać się przedmiotem wszystkich rozmów. Naogół bogaci myśleli o możliwem zmniejszeniu wartości swych fortun; biedni zaś byli zachwyceni prawdopodobnie złudną perspektywą udziału w tych skarbach.

Francis Gordon zaś był w rozpaczy. Cóż go mogły obchodzić te wszystkie bogactwa? Jednego tylko dobra pragnął, swej drogiej Jenny, skarbu nieskończenie cenniejszego od meteoru i jego wstrętnych miljardów.

Pobiegł na Moriss street. Wiedziano już i tutaj o nieszczęsnej wiadomości i zdawano sobie sprawę z jej smutnych następstw. Starcie gwałtowne i ostateczne było nieuniknione między obu szaleńcami, którzy rościli sobie prawo do ciała niebieskiego, w chwili, gdy do ich ambicji zawodowej dołączył się jeszcze interes materjalny.

Ileż westchnień wydobyło się z piersi Francis Gordon’a, gdy ściskał rękę mrs. Hudelson i jej miłych córek. Na ileż wybuchów gniewu pozwoliła sobie wzburzona Loo! Ileż łez wylała zachwycająca Jenny, której pocieszyć nie mogła ani matka, ani siostra, ani narzeczony, pomimo że ten obiecywał jej uroczyście dozgonną wierność i przysięgał, że czekać będzie, jeżeli tego zajdzie potrzeba, aż do dnia, w którym ostatni sou z tych pięciu tysięcy siedmset ośmdziesięciu ośmiu miljardów, zostanie wydany przez ostatecznego właściciela tego bajecznego meteoru, – przysięga nieopatrzna, która go skazywała, według wszelkiego prawdopodobieństwa, na wieczny celibat.

 

 

Rozdział XII

w którym mrs. Arkadja Walker oczekuje zkolei na kogoś z żywą niecierpliwością, mr. John Proth zaś zgłasza niekompetencję swego sądu.

 

egoż rana sędzia John Proth siedział przy oknie, służąca zaś Kate sprzątała w pokoju. Że nie obchodziło go wcale, czy meteor krąży nad Whastonem, czy nie, możecie, czytelnicy, być tego pewni. Bez najmniejszej troski spoglądał na plac Konstytucji, na który wychodziły główne drzwi jego spokojnej siedziby.

Ale o ile mr. Proth traktował obojętnie sprawę meteoru, o tyle meteor zajmował Kate.

– A zatem jest złoty? – spytała, stajać przed swym panem.

– Podobno – odpowiedział sędzia.

– Zdaje się, że to na panu nie robi wielkiego wrażenia.

– Jak widzisz, Kate.

– A jednak jeżeli jest ze złota, musi być wart miljony.

chamet_20.jpg (122857 bytes)

– Miljony i miljardy, Kate… Tak, miljardy spacerują nad naszemi głowami.

– I one spadną, panie!

– Tak mówią, Kate.

– Niech pan pomyśli, nie będzie już nieszczęśliwych na ziemi.

– Będą zawsze nieszczęśliwi, Kate…

– A jednakże, panie…

– Wymaga to za wiele objaśnień… A najpierw, Kate, czy wyobrażasz sobie, co to jest miljard?

– Miljard, proszę pana, to… to…

– To tysiąc razy miljon.

– Aż tyle!

– Tak, Kate, i gdybyś sto lat żyła, nie mogłabyś przeliczyć tej liczby, nawet poświęcając na to dziesięć godzin dziennie.

– Czyż podobna, proszę pana?…

– Najzupełniej.

Na myśl, że wiek nie wystarczyłby na przeliczenie miljarda, służąca osłupiała. Poczem wzięła szczotkę, ścierkę i powróciła do swej roboty. Ale co chwila zatrzymywała się jakby w zamyśleniu.

– Ile wypadłoby na każdego, proszę pana?

– Co, Kate?

– Z tego meteoru, gdyby go podzielono na równe części między wszystkich.

– Można to obliczyć, Kate – odpowiedział mr. John Proth.

Sędzia wziął papier i ołówek.

– Przypuściwszy – rzekł, obliczając – że ziemia ma tysiąc pięćset miljonów mieszkańców, wynosiłoby to… wynjosłoby trzy tysiące ośmset pięćdziesiąt dziewięć franków, dwadzieścia centymów na głowę.

– Nie więcej? – szepnęła Kate rozczarowana.

– Nie więcej – potwierdził mr. John Proth, podczas gdy Kate spoglądała w niebo zadumana.

Gdy wreszcie rzuciła spojrzenie na ziemię, spostrzegła u wejścia na Elisabeth street dwie osoby, na które zwróciła uwagę swego pana.

– Niech pan spojrzy – rzekła – dwie panie tam stoją.

– Tak, Kate, widzę je.

– Niech pan spojrzy na jedną z nich… tę wyższą… ta, która się tak niecierpliwi.

– Niecierpliwi się, Kate, rzeczywiście. Ale kto jest ta pani, nie wiem.

– Wszak to ta, która dwa miesiące temu przyszła do nas, aby wziąć ślub, nie schodząc z konia.

– Miss Arkadja Walker? – spytał John Proth.

– Mrs. Stanfort obecnie.

– Tak, istotnie to ona – przyznał sędzia.

– Poco przyszła ta pani?

– Nie wiem wcale – odpowiedział mr. Proth – i dodam, że nie dałbym ani szeląga, żeby to wiedzieć.

– Czy potrzebowałaby nas znowu?

– Nie zdaje mi się, bigamja bowiem nie jest dozwolona na terytorjum Stanów Zjednoczonych – rzekł sędzia, zamykając okno. – Tak czy inaczej, zresztą, nie powinienem zapominać, że czas udać się do sądu, gdzie sądzić mam ważną sprawę, dotyczącą właśnie tego meteoru, który cię zajmuje. Gdyby więc ta pani chciała się ze mną widzieć, przeproś ją w mojem imieniu.

Podczas tej rozmowy mr. John Proth przygotowywał się do wyjścia. Wolnym krokiem zszedł ze schodów i furtką wyszedł na Potomak street, skąd podążył do pałacu sprawiedliwości, znajdującego się wprost jego domu z drugiej strony ulicy.

Służąca nie omyliła się: była to rzeczywiście mrs. Arkadja Stanfort, znajdująca się tego dnia W Whaston ze swą panną służącą Bertą. Obiedwie przechadzały się niecierpliwie, wypatrując kogoś wzdłuż Exeter street.

Dziesiąta wybiła na ratuszu.

– I jeszcze go niema? – zawołała mrs. Arkadja.

– Może zapomniał o dniu wyznaczonym? – rzekła Berta.

– Zapomniał!? – powtórzyła z oburzeniem młoda kobieta.

– A może się rozmyślił? – odezwała się Berta.

– Rozmyślił się!? – powtórzyła powtórnie jej pani z jeszcze większem oburzeniem.

Podążyła w stronę Exeter street, a za nią panna służąca.

– Nie dostrzegasz go? – spytała po kilku minutach niecierpliwie.

– Nie, pani.

– Tego zanadto!

Mrs. Stanfort wróciła znów w stronę placu.

– Nie!… nikogo nie widać… nikogo – powtarzała. – Pozwolić czekać, po tem co postanowiliśmy!.. Wszak mamy dzisiaj 18 maja!

– Tak, pani,

– I niedługo będzie pół do jedenastej.

– Za dziesięć minut.

– Niech mu się nie zdaje, że wyczerpie moją cierpliwość!… Zostanę tu dzień cały, a nawet więcej, jeżeli zajdzie potrzeba!

Służba hotelowa z placu Konstytucji byłaby zauważyła tę przechadzającą się młodą kobietę, jak zauważyła przed dwoma miesiącami jeźdźca, czekającego na nią. Ale obecnie wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci, myśleli o czem zgoła innem… o rzeczy, o której w całym Whastonie nie myślała tylko mrs. Stanfort. Zajmowano się cudownym meteorem, jego zjawieniem się, możliwym upadkiem na ziemię, oznaczonym w terminach stałych, chociaż odmiennych! – przez dwu astronomów miasta. Ludzie zebrani na placu Konstytucji, służba hotelowa, stojąca przede drzwiami, nie zajmowali się bynajmniej obecnością mrs. Arkadji Stanfort. Nie wiemy, czy stosownie do ogólnego mniemania o lunatykach, księżyc ma pewien wpływ na mózgi ludzkie. W każdym razie wolno twierdzić, że wtedy kula nasza liczyła pokaźną cyfrę „meteory-ków”. Zapominali o jedzeniu i piciu wobec myśli, że kula, warta miljardy, przechadza się nad ich głowami i w tych dniach ma spaść na ziemię. Mrs. Stanfort miała widocznie inny kłopot.

– Nie widzisz go, Berto? – powtórzyła po krótkiej chwili.

– Nie, pani.

W tej chwili powstał krzyk na krańcu placu. Przechodnie pobiegli w tę stronę. Kilkaset osób nadciągnęło z sąsiednich ulic, zebranie więc było liczne. Równocześnie w oknach domu ukazali się ciekawi.

– Otóż i on!… otóż on!…

Te słowa przechodziły z ust do ust. A były tak zgodne z pragnieniem mrs. Arkadji Stanfort, że wykrzyknęła: „Nareszcie!” jak gdyby stosowały się do niej.

– Ależ nie, pani! – musiała jej powiedzieć panna służąca. – To nie do pani wołają.

I w istocie, dlaczegoby tłum miał tak owacyjnie przyjmować tego, na kogo czekała mrs. Arkadja Stanfort? Dlaczego miałby zauważyć jego przybycie?

Zresztą wszystkie głowy zwrócone były ku niebu, wszystkie ręce wyciągnięte, wszystkie spojrzenia zwrócone ku stronie północnej horyzontu. Czy to słynny meteor zjawił się nad miastem? Czy mieszkańcy zebrali się na placu, aby powitać go w przelocie?

Nie! O tej godzinie szybował w przestworzu na drugiej półkuli. Co więcej gdyby nawet był po tej stronie horyzontu, nie możnaby go przecież w biały dzieli dojrzeć gołem okiem.

Czemuż więc tłum wznosił okrzyki?

chamet_21.jpg (139011 bytes)

– Pani… to balon! – rzekła Berta. – Niech pani patrzy!… widać go za strzałą Saint-Andrew.

Posuwając się zwolna ku ziemi, aerostat stawał się coraz widoczniejszym dla tłumu, który go witał życzliwemi oklaskami. Pocóż te oklaski? Czy wzlot ten był rzeczywiście czemś osobliwem? Byłże jaki powód, dla którego publiczność witała go tak owacyjnie?

Rzeczywiście, był.

W przeddzień wieczorem balon wyruszył z sąsiedniego miasta, zabierając z sobą sławnego aeronautę Walter Vragg’a wraz z pomocnikiem; wzlot ten zaś miał na celu badanie meteoru w najkorzystniejszych warunkach. Oto przyczyna wzruszenia tłumu, żądnego dowiedzenia się o wynikach tego osobliwego przedsięwzięcia.

Skoro mr. Dean Forsyth dowiedział się o projektowanym wzlocie, chciał, ku przerażeniu Mitz, wziąć w nim udział; domyślić się zaś łatwo, że doktor Hudelson wyraził to samo życzenie, ku niemniejszemu przerażeniu mrs. Hudelson. Dla aeronauty, który zabrać mógł tylko jednego pasażera, położenie stawało się niezmiernie drażliwe. Stąd piśmienny spór obu współzawodników, roszczących sobie równe prawa. Ostatecznie obaj ustąpić musieli na korzyść trzeciego pretendenta, bez którego Walter Vragg, jak twierdził, obyć się nie mógł.

Obecnie aerostat, popychany lekkim wiatrem, znalazł się nad Whastonem i dlatego ludność postanowiła urządzić mu owacyjne przyjęcie.

Balon spokojnie dosięgnął ziemi w samym środku placu Konstytucji. Sto rąk natychmiast zatrzymało łódkę, z której wyskoczył Walter Vragg, a za nim jego pomocnik.

Ten, zostawiwszy swego naczelnika przy nader delikatnej funkcji wypuszczania gazu, podszedł szybko do niecierpliwej mrs. Stanfort.

– Oto jestem, pani – rzekł, kłaniając się.

– O dziesiątej trzydzieści pięć – stwierdziła mrs. Arkadja Stanfort, pokazując palcem zegar miejski.

– Umówiliśmy się zaś na pół do jedenastej, wiem – przyznał przybyły z wyszukaną grzecznością. – Niech mi pani wybaczy, ale aerostaty nie stosują się do naszej woli z żądaną punktualnością.

– A więc nie omyliłam się. Pan był w balonie z Walter Vragg’iem?

– Tak, ja.

– Może pan mi to wyjaśnić?

– Nic łatwiejszego. Chciałem w sposób niezwykły przybyć na tę naszą schadzkę. Kupiłem więc od Walter Vragg’a dzięki pokaźnej ilości dolarów miejsce w jego balonie za obietnicę przybycia tutaj o pół do jedenastej. Można mu wybaczyć to pięciominutowe opóźnienie.

– Można – przyznała mrs. Arkadja Stanfort – skoro pan tu jest. Mam nadzieję, że pan trwa w swym zamiarze!

– Naturalnie.

– I uważa pan, że postępujemy rozsądnie, wyrzekając się wspólnego pożycia?

– Uważam.

– Ja zaś jestem zdania, że nie byliśmy stworzeni dla siebie.

– Podzielam w zupełności to zdanie.

– Bez wątpienia, mr. Stanfort, bynajmniej nie zaprzeczam, że pan ma zalety…

– Zalety pani oceniam w całej ich wartości.

– Można się szanować wzajemnie, a równocześnie nie podobać się sobie. Szacunek nie jest miłością, nie potrafiłby się zgodzić na taką różnicę charakterów.

– Słowa pani są złotem.

– Oczywiście, gdybyśmy się kochali!…

– Rzecz zgoła inna.

– Ale my się nie kochamy.

– To aż nadto pewne.

– Pobraliśmy się, nie znając się bliżej, i rozczarowaliśmy się wzajemnie… Ach! gdybyśmy sobie byli oddali jaką przysługę, która podnieciłaby naszą wyobraźnię, może rzeczy wzięłyby inny obrót.

– Niestety, do tego nie przyszło. Nie potrzebowała pani poświęcić swego majątku, aby wydźwignąć mnie z ruiny.

– Byłabym to uczyniła z przyjemnością, mr. Stanfort. Z pana strony nie było przeznaczone, aby pan wyratował mi życie, narażając swoje.

– Nie zawahałbym się, mrs. Arkadjo.

– Jestem przekonana, ale nie nadarzyła się sposobność. Byliśmy dla siebie obcy, pozostaniemy dla siebie obcymi.

– Straszna to prawda.

– Zdawało nam się, że mamy równe upodobania, co najmniej w kwestji podróży…

– A nie mogliśmy się zgodzić nigdy o wybór drogi.

– Istotnie, ile razy chciałam jechać na południe, pan wybierał północ.

– A kiedy ja wybrałem zachód, pani chciała jechać na wschód!

– Sprawa meteoru przepełniła czarę. Istotnie, przepełniła czarę.

– Ponieważ pan jest zawsze stronnikiem mr. Dean Forsyth’a, nieprawdaż?

– Najzupełniej.

– I wybierasz się do Japonji, aby być obecnym przy upadku meteoru?

– W samej rzeczy.

– Otóż, ponieważ ja postanowiłam trwać po stronie doktora Sydney Hudelson’a…

– I podążyć do Patagonji…

– Porozumienie jest niemożliwe.

– Niemożliwe.

– A zatem pozostaje jedno.

– Jedno!

– Udać się do sędziego, panie.

– Służę pani.

Oboje w równej linji, oddaleni od siebie o trzy kroki, udali się do domu mr. Proth’a, za nimi zaś w należnem oddaleniu panna służąca Berta. Stara Kate stała na progu.

– Czy jest mr. Proth? – równocześnie spytali mr. i mrs. Stanfort.

– Nieobecny – odpowiedziała Kate. Oblicza zainteresowanych wydłużyły się.

– Na długo? – spytała mrs. Stanfort.

– Do obiadu – rzekła Kate.

– A obiad?

– O pierwszej.

– Przyjdziemy o pierwszej – oświadczyli jednogłośnie mr. i mrs. Stanfort, oddalając się. Doszedłszy do placu, na którym stał balon Walter Vragg’a, zatrzymali się na chwilę.

– Mamy dwie godziny czasu – stwierdziła mrs. Arkadja Stanfort.

– Dwie godziny i kwadrans – poprawił mr. Seth Stanfort.

– Możebyśmy spędzili te dwie godziny razem?

– O ile się pani łaskawie zgodzi.

– Gdybyśmy przeszli się nad brzegiem Potomaku?

– Miałem to na myśli.

Zaledwie uczynili kilka kroków w stronę Exeter street, kiedy oboje zatrzymali się.

– Pozwoli pani, że zrobię jedną uwagę? – spytał mr. Stanfort.

– Pozwalam – odpowiedziała mrs. Arkadja.

– Stwierdzam zatem, że zgadzamy się oboje. Po raz pierwszy, mrs. Arkadjo!

– I po raz ostatni! – odparła, ruszając dalej.

Mr. i mrs. Stanfort, ażeby dostać się do Exeter street, musieli przeciskać się przez zwarty tłum, zgromadzony przy aerostacie. W tłumie tym jednak nie było wszystkich mieszkańców Whastonu, a to dlatego, że innego rodzaju atrakcja, bardziej sensacyjna, pochłaniała uwagę ogółu. Od samego świtu miasto całe dążyło do pałacu sprawiedliwości, przed którym utworzył się długi szereg ludzi. Gdy tylko drzwi otworzono, tłum wpadł do sali sądowej, która zapełniła się w okamgnieniu. Trzeba było usunąć spóźnionych i ci nieszczęśliwi, w drodze wynagrodzenia, obecni byli przy lądowaniu Walter Vragg’a.

O ileż woleliby znajdować się wraz z uprzywilejowanymi w tej sali sądowej, w której prowadziła się sprawa, przewyższająca znaczeniem wszystko, co w przeszłości i w przyszłości podawane było i będzie pod orzeczenie sędziów!

Zapewne szał tłumów wzniósł się do ostatecznych granic, gdy obserwatorjum paryskie dało znać, że meteor, a przynajmniej jego jądro było szczerozłote. Ale szał ten był niczem w porównaniu z tym, który ogarnął wszystkie zakątki ziemi, skoro mr. Dean Forsyth i mr. Sydney Hudelson dowiedli kategorycznie, że upadek asteroidu musi nastąpić. Niezliczone były wypadki obłędu, wynikłe z tego powodu, w szpitalach zaś dla obłąkanych po kilku dniach nie było wolnego miejsca.

Ale najbardziej szalonymi wśród tych szalonych byli z pewnością sprawcy tego ogólnego wstrząśnienia.

Dotąd ani mr. Dean Forsyth, ani doktor Hudelson nie przewidywali podobnej możliwości. Jeżeli upominali się o pierwszeństwo odkrycia meteoru, to nie dlatego, ażeby przywiązywać mieli wagę do niedostępnych miljardów meteoru, ale dlatego, że chcieli połączyć swe nazwiska z tem wielkiem zjawiskiem astronomicznem.

Położenie stało się zgoła odmienne, skoro stwierdzili w nocy z 11 na 12 maja zmianę zaszłą w biegu meteoru. Zagadnienie bardziej palące stanęło przed ich oczami.

Do kogo należeć będzie meteor po upadku? Czyje będą tryljony jądra, ukrytego obecnie w błyszczącej powłoce? O ile ona zniknie, zresztą wcale niepotrzebna, jądro stanie się oczywistem i nie będzie rzeczą trudną zamienić je na brzęczącą monetę!…

Do kogo należeć będzie?

– Do mnie! – zawołał bez wahania mr. Dean Forsyth – do mnie, który pierwszy zauważyłem jego obecność na horyzoncie Whastonu!

– Do mnie! – zawołał z podobnem przekonaniem doktor Hudelson – ponieważ ja jestem odkrywcą!

Obaj szaleńcy przenieśli swe roszczenia, sprzeczne i nie dające się pogodzić na łamy prasowe. Przez dwa dni dzienniki whastońskie zapełnione były wzburzonemi odezwami dwu współzawodników, rzucających sobie w oczy najniewybredniejsze przezwiska z powodu niedostępnego meteoru, który doprawdy jakby się naigrawał z nich z wysokości czterystu kilometrów nad ziemią.

Łatwo pojąć, że w tych okolicznościach o projektowanem małżeństwie nie mogło być mowy. To też 15 maja przeszedł, ale nie skończyło się narzeczeństwo Francis Gordon’a i Jenny Hudelson.

Czy mieli nawet prawo nazywać się narzeczonymi? Siostrzeńcowi, który jeszcze raz spróbował przemówić do sumienia mr. Dean Forsyth’a, wuj odpowiedział temi słowy:

– Uważam doktora Hudelson’a za nędznika i nie dam nigdy zezwolenia na twe małżeństwo z jego córką.

I prawie równocześnie wspomniany doktor Hudelson przerwał przemowę córki temi słowy:

– Wuj Francis Gordon’a jest nieuczciwym człowiekiem i córka moja nie poślubi nigdy siostrzeńca takiego Forsyth’a.

Było to kategoryczne i należało się poddać.

Wzlot aerostatyczny Walter Vragg’a dał nową sposobność do ujawnienia nienawiści, którą żywili ku sobie obaj astronomowie. W listach chętnie drukowanych przez prasę żądną skandalu, wypowiadali się w najgwałtowniejszy sposób, co wcale nie przyczyniało się do polepszenia stosunków.

Wszelako ubliżanie sobie nie jest rozwiązazaniem kwestji. Skoro porozumieć się nie można, należy iść za przykładem innych, udając się do sądu. Jest to najlepszy, jedyny sposób zakończenia sporu.

Ostatecznie przeciwnicy zgodzili się na to. Dlatego też 17 maja wezwanie stawienia się przed sądem szanownego mr. John Proth’a wysłane było do doktora Hudelson’a przez mr. Dean Forsyth’a; dlatego też natychmiast doktor Hudelson przesłał podobne wezwanie mr. Dean Forsyth’owi; dlatego też wreszcie rano dnia 18 maja hałaśliwy i niecierpliwy tłum zapełnił przybytek sprawiedliwości.

Mr. Dean Forsyth i mr. Sydney Hudelson byli obecni. Wzajemnie zapozwani przed sąd, obaj współzawodnicy stanęli naprzeciw siebie.

Załatwiono kilka spraw na początku posiedzenia z pomyślnym skutkiem, zapozwane zaś strony, wrogo usposobione do siebie aż do wzajemnego wygrażania pięścią, wychodziły pogodzone, trzymając się pod rękę ku wielkimi zadowoleniu mr. Proth’a. Czy tak samo się pogodzą przeciwnicy, którzy niebawem stanąć mają przed nim?

– Następna sprawa – rozkazał.

– Forsyth przeciwko Hudelson’owi, i Hudelson przeciwko Forsyth’owi – odczytał pisarz sądowy.

– Niech ci panowie się stawią – powiedział sędzia, prostując się na swym fotelu.

Mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson wysunęli się z grupy towarzyszących im stronników. Stali tak przed sobą, mierząc się wzrokiem, z okiem płomiennem, zaciśniętemi pięściami, nakształt dwu armat nabitych aż po samą paszczę i czekających tylko na iskrę, by wybuchnąć w podwójnym wystrzale.

– O co chodzi, panowie? – spytał sędzia Proth, świadomy dobrze sprawy.

Mr. Dean Forsyth przemówił pierwszy:

– Przychodzę upomnieć się o swoje prawo.

– A ja o moje – natychmiast przerwał doktor Hudelson.

Był to bez najmniejszego przejścia ogłuszający duet, w którym nie śpiewano ani w tercji, ani w sekscie, lecz wbrew wszelkim zasadom harmonji, w ciągłym dysonansie.

Mr. Proth niecierpliwie uderzał o stół nożem z kości słoniowej, jak to czyni kapelmistrz ze swym smyczkiem, gdy chce przerwać nieznośną kakofonję.

– Zlitujcie się, panowie! – powiedział – tłumaczcie się jeden po drugim. Stosując porządek alfabetyczny, daję głos mr. Forsyth’owi; potem mr. Hudelson może mówić dowoli.

Tak więc mr. Dean Forsyth przedstawił sprawę pierwszy, podczas gdy doktor z trudem silił się na milczenie. Opowiadał, jak 16 marca o siódmej minut trzydzieści siedm, sekund dwadzieścia, znajdując się na swej wieży przy Elisabeth street, spostrzegł meteor przebiegający z północy na południe, jak obserwował go dopóki nie znikł zupełnie, i jak wreszcie, w kilka dni później, wysłał list do obserwatorjum w Pittsburgu, ażeby dać znać o swem odkryciu i stwierdzić, że pierwszeństwo należy do niego.

Doktor Hudelson zkolei dał identyczne objaśnienie, tak że sąd po tych dwu obronach niewiele więcej się dowiedział.

Wszelako wiedzieć musiał dostatecznie, skoro mr. Proth nie żądał żadnego dodatkowego objaśnienia. Nakazał tylko milczenie ruchem poważnym, i gdy cisza zaległa, przeczytał wyrok, który sformułował podczas obrony dwu przeciwników:

„zważywszy z jednej strony, że mr. Dean Forsyth twierdzi, iż odkrył meteor, który zjawił się nad Whastonem 16 marca o siódmej godzinie, trzydzieści siedm minut sekund dwadzieścia;

„Zważywszy z drugiej strony że mr. Sydney Hudelson twierdzi, iż zauważył ten sam meteor o tej samej godzinie, o tej samej minucie i o tej samej sekundzie…

– Tak! tak! – wołali stronnicy doktora, wznosząc zajadłe pięści do nieba.

– Nie! nie! – wołali stronnicy mr. Forsyth’a, tupiąc nogami.

„Ale zważywszy, że spór cały polega na kwestji minut i sekund, i że jest natury wyłącznie naukowej;

„zważywszy, że nie istnieje paragraf prawny, wyjaśniający prawo do pierwszeństwa odkrycia astronomicznego;

„opierając się na tych motywach, zgłaszamy swoją niekompetencję i skazujemy obie strony na wspólne koszty.”

Sędzia nie mógł oczywiście wydać innego wyroku.

Zresztą, a może takim był zamiar sędziego, ponieważ przeciwnicy odesłani byli z niczem, nie należało się obawiać, narazie przynajmniej, jakiego gwałtownego wystąpienia z ich strony. Tyle się zyskało.

Ale ani przeciwnicy, ani ich zwolennicy nie myśleli w ten sposób zakończyć sporu, jeżeli mr. Proth sądził, że wyjdzie z tej sprawy, stwierdzając swą niekompetencję, to niebawem stracić musiał wszelką nadzieję.

Dwa głosy jednocześnie zapanowały nad pomrukiem tłumu po wysłuchaniu wyroku.

– Proszę o głos – wołali razem mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson.

– Chociaż nie potrzebuję wcale wracać do swego orzeczenia – odpowiedział sędzia tym grzecznym tonem, który nie opuszczał go nigdy, nawet w najważniejszych okolicznościach – chętnie udzielam głosu mr. Dean Forsyth’owi i doktorowi Hudelson’owi z warunkiem, iż zechcą go użyć jeden po drugim.

Żądanie było ponad siły współzawodników. Mówili razem z tą samą szybkością, z tą samą niepowściągliwością, nie chcąc się dać wyprzedzić w niczem jeden drugiemu.

Mr. Proth uważał za rzecz najrozsądniejszą pozwolić się im wygadać, nasłuchując, o ile mógł. Tym sposobem zdołał uchwycić znaczenie ich nowych dowodzeń. Nie chodziło już o sprawę astronomiczną, ale o sprawę pieniężną, o sprawę własności. Słowem, ponieważ upadek meteoru był nieunikniony, więc do kogo miał należeć? Czy do mr. Dean Forsyth’a, czy do doktora Hudelson’a.

– Do mr. Forsyth’a! – krzyczeli stronnicy wieży.

– Do mr. Hudelson’a! – wołali zwolennicy wieżycy.

Mr. Proth, którego same oblicze rozjaśniło się błogim uśmiechem filozofa, nakazał milczenie, które też natychmiast zapanowało, tak żywą była ciekawość ogólna.

– Panowie! – rzekł – pozwólcie mi przedewszystkiem dać wam jedną radę. W razie gdyby meteor spadł rzeczywiście…

– Spadnie! – powtarzali ciągle zwolennicy mr. Dean Forsyth’a i doktora Hudelson’a.

– Niech i tak będzie! – przyznał sędzia z tą pobłażliwą uprzejmością, którą nie odznacza się zawsze sądownictwo, nawet amerykańskie. – Nie widzę w tem żadnej przeszkody i życzę tylko, ażeby nie spadł na kwiaty mego ogrodu.

Zapanował wesoły nastrój. Korzystając z tego mr. Proth spojrzał wzrokiem życzliwym na obu przeciwników. Niestety! życzliwość ta była bezowocna. Byłoby rzeczą łatwiejszą ułaskawić wygłodzone tygrysy, niż pogodzić tych zaciętych współzawodników.

– W takim razie – odezwał się ojcowski sędzia – ponieważ chodzi o meteor, który wart pięć tysięcy siedmset osiemdziesiąt ośm miljardów, radzę panom podzielić się niemi!

– Nigdy!

Zaprzeczenie to uniosło się ze wszystkich stron. Nigdy mr. Forsyth ani mr. Hudelson nie zgodziliby się na podział! Bez wątpienia, przyniosłoby to każdemu z nich około trzech tryljonów; ale niema tryljonów, które mogłyby iść w zawody ze sprawą miłości własnej.

Mr. Proth, znając dobrze słabości ludzkie, nie był zdziwiony, że na jego radę tak rozsądną odpowiedziano ogólnem zaprzeczeniem obecnych. Nie zbiło go to z tropu; czekał tylko, aż się uciszy.

– Ponieważ wszelkie porozumienie jest niemożliwe – odezwał się po chwili – Sąd wyda wyrok.

Na te słowa jak pod wpływem różdżki czarodziejskiej zapanowało głębokie milczenie, i nikt nie ośmielił się przerwać mr. Proth’owi, który dyktował głosem spokojnym pisarzowi:

„Sąd,

„wysłucha wszy strony w ich wnioskach i obronie;

„zważywszy, że przytoczone motywy mają tę samą wartość z jednej i drugiej strony, i są oparte na tych samych początkach dowodu,

„zważywszy, że odkrycie meteoru nie jest koniecznie związane z prawem własności, że prawo milczy w tym względzie i że w braku prawa nic analogicznego nie istnieje w postępowaniu sądowem,

„że wykonanie tego rzekomego prawa własności mogłoby na skutek wyjątkowych okoliczności sprawy natrafić na nieprzezwyciężone trudności i że jakikolwiek wyrok narażony byłby na pozostanie martwą literą, co ku wielkiej szkodzie zasad, na których opiera się wszelkie społeczeństwo cywilizowane, mogłoby zmniejszyć w umysłach ogółu powagę rzeczy sądzonej;

„że wypada w razie tak wyjątkowym postępować z rozwagą i ostrożnością;

„zważywszy wreszcie, że sprawa ta opiera się pomimo twierdzeń obu stron na zdarzeniu hipotetycznem, które może równie dobrze się nie urzeczywistnić;

„że meteor może, zresztą, spaść w głąb mórz, które zajmują trzy czwarte naszej ziemi;

„że, w jednym i drugim wypadku, sprawa powinna być umorzona, na skutek zupełnego braku podstawy do sporu;

„z tych powodów,

„odkłada sprawę do czasu nastąpienia upadku spornego meteoru i należytego jego stwierdzenia.”

– Kropka! dyktował mr. Proth, który równocześnie podniósł się z fotelu.

Posiedzenie było skończone.

Zgromadzenie znajdowało się pod wrażeniem mądrych rozważań mr. Protha. Dlaczego w istocie meteor nie miałby upaść w głąb mórz, gdzieby go dosięgnąć nie było można? A znów z drugiej strony, o jakich to „nieprzezwyciężonych trudnościach” sędzia myślał? Co znaczyły te słowa tajemnicze?

Wszystko to dawało do myślenia, a namysł zwykle uspokaja podniecone umysły.

Należy przypuszczać, że mr. Dean Forsyth i doktor Hudelson nie oddawali się rozmyślaniom, skoro oni bynajmniej nie uspokoili się. Przeciwnie. Z dwu krańców sali wygrażali sobie pięściami, przemawiając do swych stronników.

– Wstrzymam się od określenia tego wyroku! – wołał stentorowym głosem mr. Dean Forsyth – jest poprostu bezsensowny!

– Wyrok ten jest niedorzeczny! – krzyczał równocześnie w niebogłosy mr. Sydney Hudelson.

– Powiedzieć, że mój meteor nie spadnie!

– Wątpić o upadku mojego meteoru!

– Spadnie tam, gdzie wskazałem!

– Ja wyznaczyłem miejsce jego upadku!

– A ponieważ nie mogę otrzymać sprawiedliwości…

– A ponieważ odmawiają mi sprawiedliwości…

– Bronić będę swego prawa do ostatka i wyjeżdżam tego wieczoru…

– Nie przestanę bronić mych praw do ostatka i wyjeżdżam dziś jeszcze…

– Do Japonji! – wrzasnął mr. Dean Forsyth.

– Do Patagonji! – wrzasnął podobnie doktor Hudelson.

– Hura! – wykrzyknęły jednogłośnie oba obozy.

Skoro wszyscy znaleźli się na ulicy, tłum podzielił się na dwie grupy, do których przyłączyli się ciekawi przechodnie, ci co się nie mogli dostać do sali posiedzeń. Było co podziwiać: krzyki, wyzywania, groźby tych szaleńców! A bez wątpienia do czynu było niedaleko, gdyż, widocznie, zwolennicy mr. Dean Forsyth’a czekali tylko na sposobność zlinczowania mr. Hudelson’a, a stronnicy mr. Hudelson’a byli żądni zlinczowania mr. Dean Forsyth’a, co byłoby sposobem ultra-amerykańskim zakończenia sprawy.

chamet_22.jpg (138832 bytes)

Na szczęście władze zastosowały odpowiednie środki ostrożności. Policjanci wdali się w tłum stanowczo i szybko, i rozdzielili walczących.

Z chwilą, gdy przeciwnicy oddalili się od siebie, gniew ich nieco sztuczny opadł. Ponieważ jednak musieli mieć jakikolwiek pretekst do hałasowania, a przestali wyzywać wodza wrogiego obozu, zaczęli przeto wznosić okrzyki na cześć swego.

– Niech żyje Dean Forsyth!

– Niech żyje Sydney Hudelson!

Okrzyki te krzyżowały się, przypominając odgłos gromu. Niebawem zamieniły się w jeden ryk.

– Na dworzec! zahuczało wreszcie zgodnie.

W jednej chwili tłum samorzutnie urządził dwa pochody, które przeszły ukośnie przez plac Konstytucji, oswobodzony nareszcie od balonu Walter Vragg’a. Na czele jednego pochodu paradował mr. Dean Forsyth, na czele zaś drugiego – doktor Hudelson.

Policjanci, usunąwszy niebezpieczeństwo, przypatrywali się obojętnie ogólnemu podnieceniu. W istocie nie było obawy, ażeby jakiekolwiek starcie zajść mogło, jeden bowiem z pochodów prowadził z triumfem mr. Dean Forsyth’a na dworzec zachodni, będący pierwszym etapem jego podróży do San Francisco i do Japonji, drugi zaś towarzyszył z niemniejszym triumfem doktorowi Hudelson na dworzec wschodni, skąd miał udać się do Nowego-Yorku, aby wyruszyć do Patagonji.

Stopniowo okrzyki malały, wreszcie ucichły w oddaleniu.

Mr. John Proth, który stojąc na progu swego domu, zabawiał się widowiskiem rozszalałego tłumu, dopiero wtedy przypominał sobie o porze śniadania.

Zawróciwszy, udać się chciał do siebie, gdy w tejże chwili zatrzymał go pewien dżentelmen z towarzyszką, którzy okrążyć musieli plac, aby się dostać do niego.

– Słówko, jeżeli łaska, panie sędzio – odezwał się dżentelmen.

– Do usług mr, i mrs. Stanfort – odpowiedział uprzejmie mr. Proth.

– Panie sędzio – odezwał się znów mr. Stanfort – gdy dwa miesiące temu zjawiliśmy się przed panem, uczyniliśmy to dla zawarcia małżeństwa…

– I zawdzięczam temu – oświadczył mr. Proth – że miałem sposobność poznania państwa.

– Obecnie, panie sędzio – dodał mr. Stanfort – zjawiamy się przed panem, aby cię prosić o rozwód.

Sędzia Proth, jako człowiek doświadczony, zrozumiał, że nie jest to odpowiednia chwila do godzenia.

– Niemniej cieszę się, że przy tej sposobności mogę odnowić znajomość z państwem – rzekł bez wahania.

Kandydaci do rozwodu skłonili się.

– Niech państwo będą łaskawi wejść – uprzejmie rzekł sędzia.

– Czy to jest konieczne? – spytał mr. Seth Stanfort jak przed dwoma miesiącami.

I, jak przed dwoma miesiącami, mr. Proth odpowiedział z flegmą:

– Bynajmniej.

Niepodobieństwem było być bardziej powolnym. Zresztą, pomimo że w tym wypadku motywy były niezmiernie błahe, niemniej o rozwód nie trudno w wielkiej republice Stanów Zjednoczonych.

Zdaje się nawet, że niczego tak łatwo osiągnąć nie można, i że rozwiązanie węzła małżeńskiego jest łatwiejsze, niż jego nawiązanie w tym zadziwiającym kraju Ameryki. W niektórych stanach dostatecznie jest przedstawić świadectwo fikcyjnego zamieszkania, a nawet do otrzymania rozwodu osobiste stawienie się nie jest rzeczą niezbędną. Specjalne biura zajmują się temi sprawami i niektóre z nich nawet są słynne z tego.

Państwo Stanfort nie potrzebowali uciekać się do ich usług. Załatwili wszystkie formalności w Richmond w stanie Wirginji, w swojej rzeczywistej siedzibie. A jeżeli znaleźli się obecnie w Whastonie, to dla prostej chęci zerwania małżeństwa w miejscowości, w której je zawarli.

– Czy wszystkie formalności są spełnione? – spytał sędzia.

– Oto moje dowody – powiedziała mrs. Stanfort.

– A oto moje – rzekł mr. Stanfort.

Mr. Proth wziął papiery, rozpatrzył, upewnił się, że są w porządku. Poczem zadowolił się odpowiedzią:

– Oto gotowy akt rozwodu, wystarczy wpisać nazwiska i podpisać. Lecz nie wiem, czy będziemy mogli tutaj…

– Czy mogę ofiarować panu to udoskonalone pióro – przerwał mu mr. Stanfort, podając takowe mr. Proth’owi.

– I to pudło, które w zupełności zastąpi stół – dodała mrs. Stanfort, biorąc z ręki panny służącej duże płaskie pudełko, które podała sędziemu.

– Państwo mają odpowiedź na wszystko – rzekł, biorąc się do wypełnienia aktu.

Gdy skończył, podał pióro mrs. Stanfort. Nie zawahawszy się ani na chwilę, mrs. Stanfort podpisała: Arkadja Walker.

Z tą samą zimną krwią mr. Stanfort podpisał swoje nazwisko.

Poczem każde z nich, jak przed dwoma miesiącami, wręczyło sędziemu banknot pięćset dolarowy:

– Jako honorarjum – powiedział znowu mr. Seth Stanfort.

– Dla biednych – powtórzyła mrs. Arkadja Walker.

Nie zwlekając, skłonili się sędziemu, poczem skłoniwszy się sobie, oddalili się, nie odwracając się nawet, – jedno w stronę przedmieścia Wilcox, drugie w kierunku przeciwnym.

Skoro zniknęli z oczu, mr. Proth wrócił do siebie, gdzie śniadanie czekało na niego oddawna.

– Czy wiesz, Kate, co powinienem wypisać na moim szyldzie? – rzekł do swej służącej, zakładając serwetę pod brodę.

– Nie, panie.

– Powinienem napisać, że: „Tu pobierają się konno, rozwodzą zaś – pieszo”.

 

Poprzednia częśćNastępna cześć